Vision pisze:O Gorcach to tak mało myśleliśmy, tylko przez moment, ale i tak za bardzo nikt tego pod uwagę nie brał. Planów było sporo od początku tygodnia. Tzn. był jeden, ale... ktoś tam się chyba rozfantazjował trochę. I na szybko wymyślaliśmy plan zastępczy. Najpierw miała być Mała Fatra, ale ja coś strasznie wybredny tym razem byłem. Nie pasowało mi to jakoś, że daleko i że w śniegu mi się nie chce chodzić. Wtedy przez moment też Gorce się przewinęły, ale tam też śniegu na Turbaczu dużo i takie tam. I już się prawie skończyło na Węgierskiej Górce i Baraniej Górze, ot tak standardowa zastępcza wycieczka, byle się przejść. Aż tu nagle sokół przed pracą rzucił propozycję, żebym poszukał jakiejś trasy w Beskidzie Wyspowym. Ja tam nigdy nie byłem, on prawie też nie, więc tym razem ja się rozfantazjowałem i wymyśliłem pętelkę na prawie 40 km. Chociaż to była taka propozycja trochę dla jaj, bo żadnej innej sensownej pętli tam na szybko nie umiałem wymyślić, a ta wydawała mi się zdecydowanie za długa. Ale sokół to wziął na poważnie i stało się. W sumie to i tak przekroczyliśmy nawet te 40 km, a cała ta trasa okazała się strzałem w dziesiątkę a nawet w jedenastkę. Bo ani w Gorcach, ani na Małej Fatrze, ani w Żywieckim, na pewno tyle byśmy z tej wycieczki satysfakcji nie mieli co tam.
A zaczęliśmy w Mszanie Dolnej. Zaparkowaliśmy sobie przy policji, choć ponoć pod latarnią najciemniej. Chcieliśmy wpierw zaparkować gdzie indziej, żeby zaoszczędzić sobie dwa kilometry, ale tego nie zrobiliśmy, a los i tak z nas zakpił.
Ruszamy po ciemku, o piątej. Żółtym szlakiem, na widokowe ponoć wzgórze zwane Grunwald. Ciemnawo jest, i choć zaraz stwierdzamy, że miejsce ma potencjał, to zdjęcia z ręki nie wychodzą. Na domiar złego szaro jest i ponuro, ciemnawe chmury pędzą i tak sobie myślimy, że prędzej nas zleje, niż załapiemy się na wschód słońca.
Obszczekał nas jakiś burek, po czym nagle, na jakiejś formacji trawiastej dostrzegliśmy stado czegoś, co wyglądało jak jelenie. Aparatów nawet nie zdążyliśmy podnieść, Robert zdążył jedynie powiedzieć "co to kur.. jest?" i stado czmychnęło.
Doszliśmy do wniosku, że to kozice wyspowe.
Poszliśmy sobie dalej, żałując, że światła do zdjęć nie ma. I że nie zanosi się na lepsze. Po drodze wyłonił się nasz najbliższy cel, oraz kilka razy spotkaliśmy jeszcze te kozice wyspowe. Nawet na tym zdjęciu są dwie, na polach. Tylko strasznie płochliwe to gady.
W międzyczasie coś się zaczęło chwilowo poprawiać z pogodą, ale na wschód nie mieliśmy szans, bo wszystko zasłaniał nam cholerny Ćwilin. Niemniej w dole widzieliśmy, że coś się tak jakby klarowało, chociaż chwilowo.
Tempo mieliśmy dobre. Oprócz zadyszki na samym początku mocno parliśmy do przodu, toteż wcale nas nie przeraziła wizja odległej Mogielicy, która się nam ukazała. A Mogielica była dopiero połową planu. Szalonego.
Po drugiej stronie, skąd wiał wiatr, zaciągnięte było na amen i mierne mieliśmy szansę na sprawdzenie się niezłej prognozy na ten dzień.
Przeszliśmy pasmo powalonego lasu z błotem i rozpoczęła się pierwsza część rzeźni. Nie było zlituj się. Ostro do góry, z plackami błota, bez wytchnienia.
Gdy góra spostrzegła, że nie robi to na nas aż takiego wrażenia, bo oprócz sapania i dyszenia nic sobie nie robimy z trudności, wystawiła do gry nowe przeszkody.
Z początku było niewinnie, ale potem doszedł śnieg, a drzewa kładły się przed nami jakby w pokłonie. Tak więc zaliczyliśmy pierwszy w tym dniu spacer w koronach drzew, bo obejść tych zasieków inaczej nie szło. Pokłuci, upierdzieleni błotem wyszliśmy w końcu na jakiś bardziej przyjazny teren, zauważając przy okazji, że w międzyczasie poprawiła się pogoda.
Zupełnie blisko była Śnieżnica, która wcześniej wydawała się ogromna, a teraz zrównaliśmy się z nią wysokością i już nas nie straszyła.
Spoglądając do tyłu widzieliśmy całą naszą trasę. I żałowaliśmy bardzo, że przejrzystość powietrza nie jest taka idealna. Na Babiej się niestety kończyły dalekie obserwacje.
Po chwili dostrzegliśmy również Tatry, co zmotywowało nas do przyspieszenia kroku. Z tej strony wyglądają zupełnie inaczej niż od bardziej nam znanej strony Skrzycznego i kolegów.
Przyspieszenie było chwilowe, bo skoro nadrobiliśmy godzinę na podejściu, to trzeba było trochę czasu stracić na robienie zdjęć. I korzystać ze słońca, bo chmur było bardzo dużo i wyglądało, że świeci nam tylko chwilowo.
Niestety, to była prawda. Słońce zgasło, zrobiło się zimno. Robert poszedł do jakiegoś krzyża, ja poleciałem na szczyt.
Byliśmy sami. Rozłożyliśmy toboły, ubraliśmy się we wszystko, co mieliśmy i cykaliśmy to tu, to tam... Tylko zły byłem, bo miał być dywan kwiecia, a było jedno wielkie nic.
W końcu tak zmarzliśmy, że rzuciliśmy tylko okiem na bardzo bliską przełęcz Gruszowiec, zastanawiając się, jak mordercze podejście musi stamtąd być i uciekliśmy od huraganowego i lodowatego wiatru. Szliśmy na czuja, wśród powalonych drzew, na szczęście śnieg szybko się skończył, droga też zrobiła się normalna. I Robert cały czas sprawdzał nasz czas, bo wcześniej opracował jakieś plany, dzieląc trasę na etapy. No i wyszło nam, że musimy najpóźniej o 14 być na Mogielicy. Tymczasem o 9.30, dużo przed czasem, zameldowaliśmy się w Jurkowie, gdzie przywitał nas Łopień.
Na placu zabaw rozbiliśmy obóz, jedząc śniadanie. Parking zapełniał się w okamgnieniu. Wszyscy cisnęli na Mogielicę.
Zjedliśmy, ruszyliśmy też.
Rozmowy były na różne tematy, głównie jednak gadaliśmy o babach, no więc tak mi się niechcąco udzieliło chyba...
Baliśmy się bardzo tego podejścia, bo jak to Vis określił, było ono decydujące.
Pierwsze metry jakoś nam nie siadły, ale potem się rozkręciliśmy. Spotkaliśmy krokodyla w plamy.
A potem wyszło słońce i w sumie dodało nam to skrzydeł. Może nie pędziliśmy jakoś strasznie, ale przestaliśmy sapać jak parowozy. I robiliśmy przystanki tylko po to, żeby coś focić, bądź też rozebrać się z kolejnej warstwy odzieży.
I tak, jak na Ćwilinie było przedwiośnie, tutaj wiosna wydawała się rządzić. A może to kwestia światła?
Przed szczytem zaczęły się drobne zasieki z drzew i śniegu. Z początku nas nie ruszały.
Potem zaczęło się robić nieciekawie, ale wypatrzyliśmy jakąś polankę i postanowiliśmy pójść na dziko. Z obawami, ale jednak skierowaliśmy się w drugą stronę, ku zdziwieniu idących szlakiem ludzi.
To był strzał w dziesiątkę. Nie dość, że bez śniegu i z widokami...
To jeszcze znalazłem to!
Prawdziwy fotograf nie patrzy, czy jest mokro, czy sucho. czy błoto jest... czy kolce z ostrężyn (czy jak to się to cholerstwo kłujące nazywa)
Prawdziwy fotograf jest gotów na wszelkie poświęcenia!
Po chwili dołączamy do ścieżki idącej od Przełęczy Rydza-Śmigłego i dość bezproblemowo meldujemy się na szczycie Mogielicy. Ludzi sporo. Czekamy w kolejce na wieżę (niby trzy osoby tylko mogą wejść, ale wchodziliśmy po sześć) i popijamy piwko. W końcu kolej na nas.
Mnie się od razu kreci w głowie, więc cykam na szybko kilka zdjęć i jakoś złażę, Robert siedzi na górze dobry kwadrans. Nic dziwnego, piękne widoki, choć Tatr już widać nie było.
Odnajdujemy żółty szlak i rozpoczynamy karkołomne zejście. Drzewa na Ćwilinie to pestka. Tu jest prawdziwy spacer w koronach drzew, a także pod gałęziami i w ogóle. Masakra.
W końcu wydaje się nam, ze najgorsze mamy za sobą. Droga się klaruje i tylko gdzieniegdzie trzeba skakać po drzewach. Wizion jest wniebowzięty. Właśnie wyliczył, że mamy spory zapas czasu, to można sobie zwolnić, popas jakiś zrobić...
Dochodzimy do rozwidlenia szlaków.
Zaraz, zaraz.
Jakiego, kurwa, rozwidlenia?
Chwila konsternacji, zdziwienia.
Mieliśmy iść żółtym. No i zgadza się!
To o co chodzi?
No tak, poszliśmy w drugą stronę.
To już po zapasie czasu.
Mało tego, te karkołomne zejście po drzewach musimy teraz pokonać w drugą stronę.
Pięknie.
"Sokół, teraz nam szybko pójdzie, bo już intuicyjnie wiesz, jak po tych drzewach biegać"
Tak, te słowa otuchy dzwonią mi w uszach jeszcze długo.
Tym sposobem zdobywamy Mogielicę drugi raz, a jak potem Robert wyliczył, dokładamy sobie 1,5 kilometra i 150 metrów podejścia.
I zasiekami jakimiś wydostajemy się na właściwy szlak, oczywiście też zajebiście zawalony.
Wychodzimy na Stumorgową. Trzeba odpocząć, zjeść. Nie ma sensu gonić. To się nie uda.
Klimat tutaj jest sielski i bardzo się nam podoba. Pijemy, jemy. Jakieś bąki latają.
"Uspokój się!" woła Robert do bzyczącego owada. Zadławiłem się kiełbasą.
Pojedzeni? To w drogę. Co ma być, to będzie. Żegnamy gościnną Mogielicę. Jeszcze nigdy nie zdobyłem w ten sposób szczytu. Dwa razy.
Po minięciu Hali Stumorgowej wchodzimy w las. Obniżamy się dość mocno. Po co? Żeby zaraz włazić na nowo. Ot, Wyspowy. Tutaj na szczęście nie jest to aż tak spektakularnie zaznaczone, ale i tak dostaniemy wycisk! Bo nogi już powoli zaczynają boleć.
I nawet człowiek się nie kładzie w błoto tak chętnie, chociaż tyle kwiatków wokół.
Krzystonów. Taaaaaaaaaka sobie górka. Zero widoków. Tylko musimy tam wejść. A na szczyt prowadzi błotnista rynna. Karkołomne to wejście, bez kijków.. Uda się.
Z Krzystonowa na Polanę Wały. Znów tracimy masę metrów. Wizion to nawet do bazy idzie, wraca z jakąś starą czapką i okularami. Ja to już dupcę, w necie obejrzę, co tam było. Cisniemy na Jasień. W śniegu. Ale jakoś udaje mi się odzyskać siłę. Nogi słuchają. Nogi niosą.
Głowę wyłączyłem. Ona nie może myśleć o tym, że do auta jeszcze taki kawał drogi. A potem jeszcze za kółkiem trzeba swoje wysiedzieć. Nie, nie, tu nie można za wiele myśleć. Tu trzeba iść.
Dojrzałem cepliczkę. To już Jasień. Czy tam jakaś Kustrzyca, jeden ciul. Koniec męki.
Siadamy. Zadowoleni, bo jest 15.00. I mamy jeszcze pięć godzin do auta. No, może cztery. Spoko. Pijemy piwko, wygrzewamy się w słońcu. Tu chyba kiedyś miało być spotkanie forumowe pod Jasieniem. Bajerancka miejscówka!
W takich okolicznościach picie piwa jest równoznaczne z orgazmem.
Schodzimy. Naczytałem się w necie, ze szlak zawalony drzewami. Ale śmieję się, bo znalazłem fajne obejście i szybko tracimy wysokość.
"Wiesz - wycieczka by była 10 na 10, jakby krokusy były" - mówię do Visiona, po czym mija może minuta i widzę je.
"Są te kur..." wołam i ... kładę się w błocie, tarzam w trawie, Robert robi to samo, istne wariactwo.
zapowiedź już widzieliście - teraz efekty.
W końcu kwiatki trzeba zostawić i się ewakuować. Zadowoleni idziemy, bo już nic się nie może zdarzyć złego.
A jednak może. Wbijamy się w zwalone młodniki, wpadamy do rzeczki z topniejącego śniegu po kostki... I w końcu wydostajemy się do cywilizacji, gdzie wita nas Ćwilin.
Teraz zostało nam tylko przedrzeć się przez masyw Ostrej. To będzie bułka z masłem - myślimy - tak myśląc posuwamy się do przodu. Światło robi się idealne do zdjęć. Pięknie jest.
Rzut okiem za plecy, stamtąd przyszliśmy.
Gorce
Oznaczeń szlaku praktycznie nie ma. Idziemy na czuja, posiłkując się telefonem. I jakoś nam się udaje póki co. Ale jak ktoś nie ma telefonu to chyba wilki go prędzej tam zjedzą niż trafi...
Mijamy pola z ładnym widokiem w stronę Jasienia
I ostro podchodzimy na Ostrą. Błądzimy dwa razy, ale w końcu telefon prawdę Ci powie, a nie cyganka, o 18.00 jesteśmy na Ostrej, gdzie robimy popas.
Później schodzimy w stronę Mszany, gubiąc się znów kilkukrotnie, ale raz szczęśliwie się gubimy, bo zupełnie niespodziewanie wychodzimy na taką miejscówkę...
Zachód nieubłagalnie się zbliża, bo kolory gwałtownie się zmieniły. Szybka pomoc w telefonie, aplikacja kieruje nas w odpowiednią stronę.
I już jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy być, w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie.
Rozkładamy się tam na pół godziny i podziwiamy.
W końcu czas iść.
Do auta.
Zadowoleni, poobijani, ale dumni.
Tuż przed autem myślałem, że w kupę prawie wejdę, ale potem się okazało, że to nie kupa tylko....
I tak nam minęła niedziela, Wiz obliczył trasę na 42 kilometry, bo doszła nam Mogielica i omijanie przeszkód oraz kilkukrotne błądzenie.
Pięknie było.
To była chyba najlepsza moja wycieczka beskidzka w życiu. Dobrze spędzone 15 godzin.
Dodam jeszcze, ze korciliśmy Sprocketa, bo na bank by podołał, a zaproszenia oficjalnie nie dawaliśmy, chyba wiecie, dlaczego...