Trzeci dzień w Karkonoszach przyniósł trochę niespodziewanych emocji... ale o tym będzie dużo później.
Poranek w
schronisku Odrodzenie zaczyna się od energicznego walenia w drzwi naszego
apartmentu. Co za licho, kogo niesie? Okazuje się, iż to kompan z wieczornej biesiady, który przyniósł nam płytę z nagraniami zespołu swoich znajomych
.
O ile wczoraj po cichu liczyliśmy na poprawę pogody, o tyle pierwsze wyjście na zewnątrz brutalnie obrywa nas ze złudzeń: widoczność jeszcze bardziej spadła, a wiatr znacznie zwiększył swoją moc!
Sporo osób schodzi do samochodów zostawionych przy Spindlerovej boudzie i wraca do domu. Także się nad tym zastanawialiśmy, ale w końcu zwyciężył głód gór!
Przełęcz Karkonoska (Slezské sedlo, Spindlerpass) pod śniegiem.
Główny Szlak Sudecki z delikatnym podejściem. Śnieg nie jest tak twardy jak we wcześniejsze dni, więc idzie się ciut gorzej.
Potem odbijamy w lewo na czeski zielony łącznik. W pewnej chwili mijamy się ze sporym ratrakiem cisnącym z naprzeciwka; niestety, po jego przejeździe nawierzchnia robi się jeszcze bardziej kopna.
Po wyjściu na polanę wiatr wieje tak mocno, że mam problem w ogóle ruszyć się do przodu! To niezbyt dobry prognostyk na resztę dnia...
Nasz pierwszy dzisiejszy cel wyłania się z mgły:
Moravská bouda (Daftebaude). Nigdy jeszcze w niej nie byłem.
Jej historia sięga 1876 roku, kiedy w miejsce prymitywnych schronów postawiono okazały obiekt restauracyjno-noclegowy. W przeciwieństwie do większości schronisk uniknął poważniejszych przebudów w kolejnych latach, a jego wnętrze niewiele zmieniło się od okresu międzywojennego. Pod sufitem wisi ciekawy drewniany "żyrandol" z 1932 roku.
W środku tłumnie. Spotykamy faceta, który wczoraj pod Luční boudą mówił, że wyjdą mi ładne czarno-białe zdjęcia w stylu retro. Dzisiaj kolorów mamy jeszcze mniej
.
Przepychając się z plecakami wpadamy na kelnera.
- Ilu was jest? Tylko dwóch? To tam do rogu.
Znów mamy wrażenie, że obsługa zdaje się mówić: "
Panowie, to nie poczekalnia". Fakt, nie pasujemy tutaj. Wszyscy pozostali to albo narciarze biegowi albo spacerowicze albo nocujący. Szaleńców z dużym bagażem reprezentujemy tylko my.
Kelnerska zlewka potęguje się, gdy nie wykazujemy zainteresowania ichniejszą kuchnią. Powód jest prozaiczny - ceny! Koron nam ubywa, a jeszcze chcemy dziś odwiedzić niejeden przybytek. Płacenie w złotówkach nie opłaca się, kart oczywiście nie przyjmują. Ostatecznie Bastek zjada zupę, która jakimś cudem nie rujnowała portfela.
Takich dylematów walutowych nie mamy przy zamawianiu piw, bowiem leją tutaj z tanka
pivovaru Kocour, czyli najsłynniejszego czeskiego browaru rzemieślniczego.
Przy kufelkach obmyślamy plan dalszej wędrówki: obawiając się, że na grani wiatr może nam zafundować dalekie loty, postanawiamy poruszać się położonymi niżej szlakami równoległymi po czeskiej stronie. O ile będą przetarte.
Pierwszy krótki odcinek jest bezproblemowy, ale tyczek musiałem szukać przy pomocy zaczepionego Czecha.
Po chwili dochodzimy do
Petrovej boudy (Peterbaude). Podobno ma zostać otwarta na Sylwestra 2019 roku.
"Niemy znak" wskazuje nasz kierunek: niebieska trasa przez Ptačí kámen. Szlak jest uczęszczany, głównie przez narciarzy. Czasem trochę się zapadamy, śnieg staje się bardziej mokry i grząski. To z powodu ocieplenia - termometr przy Moravskiej wskazywał jedynie półtora stopnia poniżej zera. A ja na wyjazd kupiłem sobie specjalnie nową zimową kurtkę, bo zapowiadano tęgie mrozy
.
Ptačí kámen (Vogelstein) to grupa skał i punkt widokowy. Przynajmniej tak stoi w internetach... Na miejscu niemal potykamy się o... tabliczkę z nazwą rozwidlenia. Kolaż dobrze pokazuje różnicę między warunkami zimowymi i letnimi
(zdjęcie po prawej pochodzi ze strony mapy.cz).
Po godzinie docieramy do punktu gastronomicznego numer dwa - przed nami
Martinova bouda (Martinsbaude). Położona pod południowym stokiem Wielkiego Szyszaka sięga historią wojny trzydziestoletniej, kiedy w tej okolicy osiedlili się ludzie uciekający z dolin. Obecny budynek powstał około 1879 roku po przebudowie starszego obiektu gospodarczego.
Według niektórych źródeł miała się tu urodzić i mieszkać jako dziecko Martina Navrátilová, ale to nieprawda, bo tenisistka przyszła na ten świat w Pradze.
Z racji położenia i późniejszej pory znacznie mniej tu ludzi niż u konkurencji. I znacznie sympatyczniej - wreszcie nie czujemy się intruzami!
Naszą uwagę zwraca piec z kaflami w różne wzory. Są koła olimpijskie, więc zapewne powstał w latach 30. ubiegłego roku. Towarzyszą im... swastyki. Trochę stylizowane, ale nie mam wątpliwości, że to właśnie ten symbol
.
To prawdopodobnie ostatnie miejsce, gdzie możemy dziś napełnić brzuchy, więc najpierw wcinamy czosnkową, a potem poprawiamy
hermelinem, zapijając
Krakonošem. I świat staje się piękniejszy
.
Właściciela boudy pytam o nasz dalszy szlak - mówi, że musimy obejść chałupę dookoła i tam go znajdziemy. Nic prostszego!
Zamiast ścieżki odnajdujemy zaspy, w których zapadamy się powyżej kolan. Szybki odwrót i próbujemy przejść z drugiej strony, ale z podobnym skutkiem. Gdzieś tam majaczą tyczki, lecz jeśli tak wygląda cała trasa?...
Nagle słyszymy odgłosy z góry i dostrzegamy kilkuosobową ekipę narciarzy schodzących z grani. Kierują się w tym samym kierunku co my, więc z dużym wysiłkiem przedzieramy się zobaczyć jak sobie poradzą. Na szczęście po kilkudziesięciu metrach grunt staje się bardziej stabilny i można się zieloną
cestą poruszać w miarę sprawnie. Co prawda co pewien czas wpadamy głębiej w śnieg, ale tragedii nie ma. Trochę pomogli wspomniani narciarze, lecz prawdopodobnie i bez nich także wędrówka byłaby wykonalna.
Robi się coraz bardziej szaro, mgła gęstnieje, wieje wiatr. Widoczność kiepskawa, czasem trzeba dobrze wypatrywać następnego słupka, ale nie ma powodów do niepokoju. Do czasu...
Po niecałych trzech kwadransach jest już całkiem ciemno. Nagle przed nami znowu słychać głosy i po chwili widzimy "naszych" narciarzy stojących w kupie i nerwowo się naradzających. Okazało się, że nie wiedzą gdzie dalej iść. Znaleźliśmy się na skraju rozległej Labskiej louky i właśnie w tym miejscu tyczek zabrakło!
Każdy z chłopaków wyposażony był w smartfona z gpsem i mapą, ale mimo to mieli problemy ustalić położenie Labskiej boudy, położonej kilkadziesiąt-kilkaset metrów od nas. W końcu się udało: z mroku wyłoniła się potężna sylwetka przypominająca stare, posępne zamczysko, sprawiająca przygnębiające wrażenie.
Labská bouda (Elbfallbaude) jest teraz nieczynna, więc z czarnych okien nie wydostawało się żadne światło (poza jedną słabą poświatą, należącą zapewne do stróża obiektu).
Czesi zarządzają odpoczynek, ale w miejscu wystawionym na wiatr, więc razem z Bastkiem próbuję dostać się na hotelowy taras. W ciemnościach tracę orientację, wypieprzam się w zaspie i obeszlibyśmy budynek dookoła albo spadlibyśmy w jakąś przepaść, bo w pewnym momencie teren zaczął gwałtownie się obniżać. Ostatecznie wciskamy się w śnieżną jamę utworzoną przy ścianie hotelu.
Jest w niej dość przyjemnie, bo całkiem ciepło i bezwietrznie, ale trzeba działać dalej! Na zegarku jeszcze młoda godzina (17:40), lecz nastrój niezbyt optymistyczny.
- Grunt to znaleźć węzeł szlaków, był taki tuż przed wejściem - mówię. - Stamtąd powinno być widać jakieś tyczki.
Łatwo powiedzieć. Węzła nie spotkaliśmy, ale zbliżają się czołówki czeskiej grupy. Zgodnie z sugestią dołączamy się do nich już na stałe - idą do Voseckiej boudy, więc w naszym kierunku.
Z pomocą GPS-ów udaje im się znaleźć pierwszy słupek. Jak na złość na otwartej przestrzeni są one rozmieszczone rzadziej niż w lesie! Chłopaki od razu narzucają szybkie tempo (z wyjątkiem jednego piechura zamiast nart mieli jednak raki, a nie narty), więc od razu zostajemy z tyłu, gdyż Bastek ma problemy z nogą. Na szczęście szybko się orientują i zwalniają tempo - od tego momentu trzymamy się w kupie i zawsze ktoś z tyłu sprawdza czy na pewno jest ostatni.
Na polanie wiatr urządza sobie imprezę waląc nad bezlitośnie po twarzy białymi drobinkami. Dodatkowo nowoczesna technika czasem płata figle: jeden z Czechów twierdzi, że minęliśmy już pierwsze skrzyżowanie szlaków, inni mówią, że to dopiero za kilkaset metrów. Większość miała rację, a przy tej pogodzie odbicie bez elektronicznej mapy w prawidłowy szlak byłoby bardzo trudne. Lepiej poszło przy drugim rozwidleniu, gdyż tam tabliczki wystawały powyżej śniegu.
Po wejściu w las opadają emocje - ścieżka jest ubita, dobrze oznaczona. Idziemy głównie po płaskim lub lekko w dół, więc prędkość od razu rośnie. Po jakiejś godzinie witają nas słabe światła
Voseckiej boudy (Wossecker baude), co wszystkich bardzo ucieszyło.
Dziękujemy wylewnie czeskiej ekipie - bez nich nasza sytuacja wyglądałaby znacznie gorzej. Jakie mielibyśmy możliwości, gdyby trzeba było sobie radzić samemu?
1) Szukać "po omacku" tyczek. Jakaś szansa na sukces była, ale na pewno okupiona dużymi nerwami.
2) Wrócić się do Odrodzenia, co zajęłoby nam pewnie co najmniej ze 3 godziny.
3) Wrócić się do najbliższego podejścia na grań (w praktyce do Martinovej boudy, bo te przy Labskiej było kompletnie zasypane) i kontynuować wędrówkę GSB w wichurze.
4) Najbardziej ekstremalna opcja - spać w jamie przy zamkniętym hotelu. Mimo braku zimowych śpiworów raczej dalibyśmy radę, bo - jak pisałem - jej wnętrze było osłonięte od niekorzystnych warunków, a temperatura powietrza oscylowała w okolicach zera.
Dobrze, że to tylko gdybanie, problem rozwiązał się sam. Jeszcze tylko wspólne zdjęcie - oblepieni śniegiem czujemy się jak bałwany
.
Sądziłem, że po takim wysiłku będziemy chcieli jak najszybciej przejść na śląską stronę, ale pragmatyzm zwyciężył - potrzebna była nam chwila odpoczynku w ciepłym wnętrzu.
Na drzwiach kartka, iż w niedzielę otwarte jest tylko do 17-tej, lecz restauracja normalnie działała. Za to w korytarzach mieli małą powódź, tyle się wody lało z sufitów!
Czeska grupa będzie tu nocować. Proponowali nam, abyśmy z nimi zostali, lecz cenowo nie dalibyśmy już rady. Stać nas było tylko na piwo
- smakowało znacznie lepiej niż rok temu.
Dla nas to jeszcze nie koniec - w końcu musimy dostać się na Szrenicę. To niby tylko około kilometra, ale w tych warunkach może być różnie.
Drogę wskazuje nam bardzo "niemy znak".
Wbrew moim obawom podejście pod grań było bezproblemowe - twarde i otyczkowane.
Na granicy widzimy, że szlak grzbietowy jest w lepszym stanie niż czeskie szlaki podgraniowe, którymi się poruszaliśmy. Może za prędko wystraszyliśmy się silnego wiatru i odpuściliśmy przejście przez Wielki Szyszak i Łabski Szczyt? Może górą doszlibyśmy tu szybciej? Może. Wydawało mi się, że wybraliśmy bardziej rozsądną wersję. I z przygodami - jak mi się zwierzył Bastek, to miał nadzieję na jakieś emocje, no i się ich doczekał
.
Do schroniska
Szrenica (Reifträgerbaude) wbijamy kwadrans przed godziną 21-szą i wzbudzamy sensację/popłoch wśród znajdujących się tam osób. Większość z nich dotarła tam najprostszą i najkrótszą trasą (niektórzy wjechali wyciągiem) przez Halę Szrenicką i czuli się niczym zdobywcy Mount Everestu, a tymczasem w wieczornej porze wpada dwójka zalodzonych wariatów idących z zupełnie innej strony.
- Mieliście pewno narty? - wypytywał jeden facet Bastka, podczas gdy ja próbowałem załatwić nam nocleg.
- Nieee.
- Raki?
- Niee. Tylko raczki.
- Aaa, pewnie takie koszykowe?
- Nie, zwykłe najprostsze.
- Ooo. To chociaż kijki?
- Bez kijków.
- Kurde, podziwiam!
Dobrze, że nie przyznałem się, iż ja nie posiadałem nawet stup-tutów, ponieważ... zapomniałem ich w domu
. Spodnie zimowe musiały poradzić sobie bez nich.
Bufet jest już dawno zamknięty, więc zmuszony jestem dobijać się do prywatnego pokoju pani z obsługi. W przeciwieństwie do turystów nie była zdziwiona późnym przyjściem. Początkowo chciała nas wcisnąć do dwójki (znowu!), ale wylądowaliśmy w grupowym pokoju na parterze. Była jeszcze tak miła, że pozwoliła zrobić zakupy w barze.
Nerwy uspokojone, jesteśmy u celu, zatem zamiast od razu kłaść się do łóżka (co chodziło mi w głowie w czasie śnieżnej zadymki) to siedzimy jeszcze jakiś czas na jadalni wśród syfu zostawionego przez innych nocujących.
Po powrocie do pokoju okazuje się, że jeden ze współlokatorów strasznie chrapie. Już miałem wizję ucieczki w bardziej ciche miejsce, gdy nagle usłyszeliśmy, jak zaczął bulgotać, dławić się i... zamilkł. Albo ktoś go złapał za nos (podobno to działa), albo... coś mu wsadził
.
Poniedziałek również nie przynosi zmiany pogody, jedynie wiatr nieco zelżał.
Jakakolwiek widoczność pojawiła się dopiero przy schronisku na
Hali Szrenickiej (Neue Schlesische Baude).
Do środka zaglądam jedynie po pieczątkę i schodzimy dalej. Jest wczesna pora, więc innych turystów brak, z góry zjeżdża jedynie skuter...
...i dwóch narciarzy, którzy prawie nas staranowali. Nawet nie zwolnili widząc pieszych!
W lesie dostrzegamy, że gdzieś daleko na horyzoncie przebija słońce. Teraz może, w końcu my już kończymy wycieczkę.
Obok
wodospadu Kamieńczyka (Zackelfall) z kasy KPN wyskakuje facet i chyba liczył, że zapłacimy mu za bilet... Ale słowa żadnego nie powiedział.
Sam wodospad mało widoczny spod lodu i śniegu, jeszcze kilka dni temu nie można było pod niego podejść z powodu... spadających sopli.
Schronisko "Kamieńczyk" (kiedyś
Zackelfallbaude) to chyba najbardziej bezpłciowy obiekt tego typu w polskiej części Karkonoszy.
I znów jedynie przybijam pieczątkę, po czym bez zwłoki ruszamy dalej. Jest odwilż, śnieg stał się grząski, więc paradoksalnie odcinek czerwonego szlaku do Rozdroża pod Kamieńczykiem okazał się najbardziej śliski i niebezpieczny, co spowodowało co najmniej jeden niespodziewany upadek.
Przy Rozdrożu beznamiętnie mijamy stragany z mydłem, powidłem i tradycyjnymi sudeckimi oscypkami. Pojawiają się pierwsi turyści - najpierw pojedynczy, następnie całe grupy. Większość patrzy na nas jak na kretynów, ale już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Niektórzy chyba nie wiedzą, że są w górach, no chyba, że smartfon im to powie...
Tu działał jakiś niszczyciel bałwanów.
Samochód w Szklarskiej Porębie stał w miejscu, gdzie zostawiliśmy i nawet odpalił za pierwszym razem. Karkonoska epopeja dobiegła końca. Jako post scriptum dodam, że następnego dnia w Sudety wróciła piękna pogoda
. Czyli - norma!