Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejśc
Co z tym wieczorem? Dajcie filmik z namiotu, bo tu Ci zza granicy się niecierpliwią.
Ach te powitania. Rozstania bywają zawsze bardziej romantyczne - https://www.youtube.com/watch?v=FKhp_YPa3SI
Ach te powitania. Rozstania bywają zawsze bardziej romantyczne - https://www.youtube.com/watch?v=FKhp_YPa3SI
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Widocznie nie ma się czym chwalić, a niby taki nowoczesny. Nie lubię być na głodzie, więc nie poszczę.laynn pisze:nie każdy musi się chwalić, swoimi sprawami w alkowie
Gratuluję. Pewnie chodzi o romantyczny zachód słońca z "Lubelską" w tle.nes_ska pisze:Ostatni wieczór i tak mieliśmy najlepszy!
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Poniedziałek rano, wieża widokowa na Malej poľanie. Namiot elegancko rozłożony obok wejścia na obiekt. Upał od wczesnych godzin, podobnie jak w poprzednie dni.
Słońce pali tak niemiłosiernie, że Inez rezygnuje nawet z posiedzenia przy ognisku, zatem wędzę się sam . To ostatni moment, aby usmażyć i zjeść kiełbasę zanim dostanie ona nóg i ucieknie w las .
Czas nas goni, więc szybko wbiegam na szczyt wieży, aby zrobić kilka ostatnich zdjęć. Pod Beskidami nadal widać mgły...
...natomiast Tatry niewzruszenie czekają na kolejny najazd turystów.
Ścieżkę Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) otwierają o godzinie 9-tej, a Nesce bardzo zależy, aby być jedną z pierwszych klientek i uniknąć tłumów. Uświadomiła mi, iż to miejsce jest bardzo popularne wśród osób, które chcą pochwalić się swoimi podróżami w mediach społecznościowych. Ja jednak rezygnuję z wejścia - bynajmniej nie z powodu skromności moich dokonać, ale zwyczajnie nie mam już 9 euro na bilet . Kwota ta wydaje mi się lekko za wysoka i nie sądzę, abym ujrzał z góry wiele więcej niż z wieży, z której oglądaliśmy zachód i wschód słońca.
Siadam pod barem z plecakami i wyciągam na stół mapę aby wyglądać profesjonalnie .
Z każdą minutą w okolicy robi się bardziej tłoczno. Najpierw są tą osoby indywidualne, następnie pojawiają się wycieczki w zdecydowanej większości posługujące się językiem polskim. Ubiór dowolny z przewagą tego w stylu "krupówkowym". Niektórzy jęczą ze zmęczenia lub wzywają imię Boże nadaremno. Jakaś kobieta paraduje z ręcznikiem na karku niczym bokserski trener.
Nie ma tu jednak żadnych śmichów-chichów - wszyscy oni przeszli dzisiaj znacznie dłuższy dystans niż ja .
Grubo po ponad godzinie wraca Inez, zadowolona. Ja nawodniłem swój suchy organizm, więc również jestem usatysfakcjonowany. Przyszła pora na dalszą część wędrówki i opuszczenie tego miejsca.
Kilka najbliższych kilometrów pójdziemy niebieskim szlakiem poprowadzonym granią. Początkowo spotykamy dość sporo osób, więc czujemy się trochę jak na autostradzie. Przy rozwidleniu szlaku przewodnik polskiej grupy drze się tak, że obudziłby martwego. Nie może odżałować, iż w tym roku wyciąg dowożący na szczyt jest remoncie, więc zostanie im mało czasu na podziwianie panoram.
Potem robi się luźniej, bowiem znika tłum idący od strony parkingów. Od razu przyjemniej, choć czasem zerkamy za siebie.
Zalesiony Slodičovský vrch (1167 metrów n.p.m.).
Węzeł szlaków na Magurze (1196 metrów n.p.m.) jest totalnie rozjeżdżony przez ciężki sprzęt! Na odcinku kilkuset metrów ciężko nawet przejść z jednej strony dawnej ścieżki na drugą! Przez to wszystko Neska prze do przodu i przegapia odbicie naszego szlaku, ale tubalnym wołaniem zawracam ją na właściwą drogę.
Zejście żółtym szlakiem to koszmar! Czuję się jak na jakimś torze przeszkód.
W środkowej części odcinka sytuacja wraca do normy, a po wycinkach można przyjrzeć się przetrzebionej przez drwali okolicy. Daleko przed nami granica w kierunku której się udajemy.
W dolinie leży Osturnia (słow. Osturňa, niem. Asthorn, węg. Oszturnya). Ciągnie się ona przez 7 kilometrów i jest uznawana za najdłuższą wioskę Słowacji. Podobnie jak w sąsiedniej Wielkiej Frankowej (którą odwiedziliśmy wczoraj) większość mieszkańców stanowią Rusini. Pod względem religijnym w miejscowości dominują wyznawcy kościoła grekokatolickiego.
W Osturni zachowało się tak dużo tradycyjnej drewnianej zabudowy, iż w 1979 roku ogłoszono ją rezerwatem architektury ludowej (jeden z dziesięciu w kraju).
Cerkiew św. Michała z końca XVIII wieku. Ograniczamy się do zrobienia zdjęcia z odległości.
Na mapie mamy zaznaczony bar. Sklep też, ale już wiemy, iż w poniedziałek nie działa. Liczymy jednak na knajpę...
...i znajdujemy ją! To jedna z najbardziej widocznych różnic pomiędzy interiorem Polski i Słowacji: w kraju nad Wisłą zapewne trafilibyśmy na sklep, nawet działający w weekend, ale piwo musielibyśmy obalić w krzakach. W kraju nad Dunajem po zakupy trzeba się udać do większej miejscowości, ale kulturalnie ugasić pragnienie można prawie wszędzie .
W środku panuje przyjemny chłodek i półmrok. Na kranie Tatran czyli lekko sikowaty produkt z Popradu, lecz przy tej pogodzie wchodzi znakomicie. Dokładnie liczymy ostatnie euro i centy, które nam zostały, a gdy okazuje się, iż można także płacić w złotówkach, to zamawiamy po drugim rzucie piwa i kofoli ;).
Sielską atmosferę nieco burzy telewizor, w którym przypominane są ofiary Praskiej Wiosny na Słowacji. Mija właśnie pół wieku od wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego w granice CSRS...
Siedzi się fajnie, jednak czeka nas jeszcze jedno długie podejście. Właściwy kierunek pokazuje ta niepozorna tabliczka.
Do niedawna biegła tędy szutrówka, od kilku lat położono na niej asfalt i udostępniono normalnym samochodom oraz kurom.
Powoli nabieramy wysokości. Wioska zostaje w dole...
W pewnym momencie widzimy siedzące na poboczu siedzą dwie panie. Pozdrawiamy się i idziemy dalej. A tam - UWAGA, CYCKI!
Z góry zjeżdża terenówka. Po chwili wraca i kierowca rzuca przez otwarte okno:
- Idziecie czy jedziecie?
Ponieważ byliśmy już stosunkowo blisko granicy to Inez się wahała, ale u mnie objawił się leń i wpakowaliśmy się do środka . W sumie skróciliśmy dreptanie o jakieś 2 kilometry podejścia.
Okazało się, iż to mąż jednej z pań, które widzieliśmy wcześniej. Te z kolei wybrały się na ciekawą wycieczkę: mieszkały w agroturystyce przy przełęczy nad Łapszanką (słow. Lapšanka, węg. Kislápos, niem. Kleinlapsch), ale o tym nie wiedziały (w sensie, że to ta przełęcz) i postanowiły pójść do... przełęczy nad Łapszanką . Kompletnie nie znając się na okolicy i bez mapy zeszły do Osturni. Zawitały do knajpy, a w drodze powrotnej pomyliły się na skrzyżowaniu i ruszyły w ślepą drogę. W efekcie znów musiały się wrócić i zmęczenie dopadło je na podejściu do granicy. Mąż, który im towarzyszył, miał najwięcej sił, więc skoczył do domu i podjechał samochodem. A potem spotkał nas... Dopiero my wytłumaczyliśmy im, że przełęcz nad Łapszanką to miejsce skąd zaczynały "spacer".
Przejeżdżamy granicę i znowu jesteśmy na polskim Spiszu. Wspomniana wcześniej przełęcz słynie jako jeden z najlepszych punktów obserwacyjnych na Tatry i trudno się nie zgodzić z tą opinią.
Zostawiam Neskę przy kapliczce (symbolu przełęczy) i udaję się na poszukiwania jakiejś kwatery, bowiem tutejsza okolica nie wygląda na sprzyjającą rozbijaczom namiotów. Nocleg znajduję około pół kilometra od przełęczy, a więc nie jest źle. Zamiast twardej ziemi łóżko, zamiast wilgotnych chusteczek prysznic - luksus jednym słowem!
Po ogarnięciu się postanawiamy pójść do sklepu. Najbliższy znajduje się w Rzepiskach (słow. Repiská, węg. Répásfalu, niem. Ripsdorf), a kierunek wskazuje krowa.
Przy białej kapliczce na przełęczy ciągle ktoś zatrzymuje się na zdjęcia. Dobrze, że tam nie ma oficjalnego parkingu (choć początkowo miałem inne zdanie), bo w ogóle kłębiłyby się tłumy.
Asfaltówka z Łapszanki do Rzepisk to nieustanne widoki na pasmo tatrzańskie. Panorama jest chyba pełna - od Bujaczego Wierchu po lewej do Giewontu po prawej. Najbliższe szczyty oddalone są o jakieś 10 kilometrów, najdalsze o 25.
Wprawne (i uzbrojone w obiektyw) oko dostrzeże Ścieżkę nad Koronami skąd przyszliśmy.
Ale wracając do Taterek: miejscami kłębi się nad nimi strasznie. Tak jak przez ostatnie dni my mieliśmy spokój od nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych, tak tam przez większość czasu się chmurzyło i ciemniło.
Granice miejscowości, gmin i powiatów. A na tablicach znów wypisują bzdury o Małopolsce. Tak samo Rzepiska niewiele mają wspólnego z rejonem tatrzańskim (poza widokami).
Po okresie zachmurzenia znowu wyszło słoneczko, więc wszystko nabrało soczystych barw.
Rzepiska posiadają trochę drewnianych domów, lecz znacznie mniej niż Osturnia. Jedną z atrakcji jest gnój niemal wylewający się na ulicę ze stodoły. Z kolei w innym miejscu wzrok przyciąga figura zamyślonego Chrystusa... z czarnym dildo między nogami (to jakiś dziwny znicz albo lampka).
Po zakupach wracamy do Łapszanki. Wieczór coraz bliżej, więc i góry zmieniają kolory. Na pierwszym zdjęciu chyba Gerlach, na drugim oczywiście Hawrań i Lodowy Szczyt.
Czystego zachodu słońca znów nie będzie, ale i tak jest pięknie.
Kapliczka na przełęczy. Wybudowana w 1928 roku miała m.in. ostrzegać przed nadciągającą burzą. W 1967 roku podczas bicia w dzwon zginął w niej młody mężczyzna, trafiony piorunem.
Ostatnie chwile przed zapadnięciem nocy.
Mimo początkowych planów nie chciało nam się wstawać na wschód słońca - i tak podczas wyjazdu nacieszyliśmy się nimi wyjątkowo dużo. Po pobudce okazało się, że pogoda zaczyna mulić, a góry są prawie niewidoczne.
Wtorek to dzień powrotu do domu. Na ostatni odcinek wybraliśmy szlak gminny, aby ominąć maszerowanie po asfalcie. Trasę wytyczono po widokowych ścieżkach wzdłuż pastwisk z nieustannie głodnymi krowami.
O, coś tam się wyłania!
Następnie przechodzimy przez przyjemny las, a potem czeka niewielki bród. Inez stwierdza, że brakowało czasu na kąpiel w jakimś potoku: niby często je mijaliśmy, a nigdzie do nich nie wchodziliśmy (pomijając przejście rzeczki nad Kacwinem).
Jej marzenie rychło się spełnia: obok udekorowanej flagą chałupy szlak gwałtownie skręca w lewo, prosto w rzeczkę otoczoną bagniskiem. Trzeba zdjąć buty i uważać, aby nie poślizgnąć się na zielonym dnie; momentami potok sięga uda... Przygoda i dreszczyk emocji .
Na drugim brzegu kompletny brak oznaczeń, więc idziemy na czuja, dodatkowo posiłkując się GPS-em. Trochę przedzierania się przez krzaki i po dłuższym okresie na polanie znowu widać szlak.
Schodzimy do Jurgowa (słow. Jurgov, węg. Szepesgyörke, niem. Jörg), kończąc w ten sposób spiską pętlę.
Na zwiedzanie wioski nie mamy czasu, bowiem okazuje się, że za chwilę będziemy mieli busik w kierunku Nowego Targu. Idziemy zatem szybkim krokiem do centrum i w biegu cykamy zdjęcia obiektom przy drodze.
Niewielki budynek remizy wybudowano w okresie ostatniej wojny, kiedy to Jurgów należał do Słowacji; zachował się na nim napis w słowackim języku. Autochtoniczna ludność może właściwie czuć przynależność do dwóch narodów albo do żadnego z nich. W gwarze podobno słyszalne są też wpływy węgierskie.
Udaje mi się jeszcze zerknąć przez płot na drewniany kościółek z XVIII wieku...
...i zaraz potem zjawia się nasz transport.
Słońce pali tak niemiłosiernie, że Inez rezygnuje nawet z posiedzenia przy ognisku, zatem wędzę się sam . To ostatni moment, aby usmażyć i zjeść kiełbasę zanim dostanie ona nóg i ucieknie w las .
Czas nas goni, więc szybko wbiegam na szczyt wieży, aby zrobić kilka ostatnich zdjęć. Pod Beskidami nadal widać mgły...
...natomiast Tatry niewzruszenie czekają na kolejny najazd turystów.
Ścieżkę Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) otwierają o godzinie 9-tej, a Nesce bardzo zależy, aby być jedną z pierwszych klientek i uniknąć tłumów. Uświadomiła mi, iż to miejsce jest bardzo popularne wśród osób, które chcą pochwalić się swoimi podróżami w mediach społecznościowych. Ja jednak rezygnuję z wejścia - bynajmniej nie z powodu skromności moich dokonać, ale zwyczajnie nie mam już 9 euro na bilet . Kwota ta wydaje mi się lekko za wysoka i nie sądzę, abym ujrzał z góry wiele więcej niż z wieży, z której oglądaliśmy zachód i wschód słońca.
Siadam pod barem z plecakami i wyciągam na stół mapę aby wyglądać profesjonalnie .
Z każdą minutą w okolicy robi się bardziej tłoczno. Najpierw są tą osoby indywidualne, następnie pojawiają się wycieczki w zdecydowanej większości posługujące się językiem polskim. Ubiór dowolny z przewagą tego w stylu "krupówkowym". Niektórzy jęczą ze zmęczenia lub wzywają imię Boże nadaremno. Jakaś kobieta paraduje z ręcznikiem na karku niczym bokserski trener.
Nie ma tu jednak żadnych śmichów-chichów - wszyscy oni przeszli dzisiaj znacznie dłuższy dystans niż ja .
Grubo po ponad godzinie wraca Inez, zadowolona. Ja nawodniłem swój suchy organizm, więc również jestem usatysfakcjonowany. Przyszła pora na dalszą część wędrówki i opuszczenie tego miejsca.
Kilka najbliższych kilometrów pójdziemy niebieskim szlakiem poprowadzonym granią. Początkowo spotykamy dość sporo osób, więc czujemy się trochę jak na autostradzie. Przy rozwidleniu szlaku przewodnik polskiej grupy drze się tak, że obudziłby martwego. Nie może odżałować, iż w tym roku wyciąg dowożący na szczyt jest remoncie, więc zostanie im mało czasu na podziwianie panoram.
Potem robi się luźniej, bowiem znika tłum idący od strony parkingów. Od razu przyjemniej, choć czasem zerkamy za siebie.
Zalesiony Slodičovský vrch (1167 metrów n.p.m.).
Węzeł szlaków na Magurze (1196 metrów n.p.m.) jest totalnie rozjeżdżony przez ciężki sprzęt! Na odcinku kilkuset metrów ciężko nawet przejść z jednej strony dawnej ścieżki na drugą! Przez to wszystko Neska prze do przodu i przegapia odbicie naszego szlaku, ale tubalnym wołaniem zawracam ją na właściwą drogę.
Zejście żółtym szlakiem to koszmar! Czuję się jak na jakimś torze przeszkód.
W środkowej części odcinka sytuacja wraca do normy, a po wycinkach można przyjrzeć się przetrzebionej przez drwali okolicy. Daleko przed nami granica w kierunku której się udajemy.
W dolinie leży Osturnia (słow. Osturňa, niem. Asthorn, węg. Oszturnya). Ciągnie się ona przez 7 kilometrów i jest uznawana za najdłuższą wioskę Słowacji. Podobnie jak w sąsiedniej Wielkiej Frankowej (którą odwiedziliśmy wczoraj) większość mieszkańców stanowią Rusini. Pod względem religijnym w miejscowości dominują wyznawcy kościoła grekokatolickiego.
W Osturni zachowało się tak dużo tradycyjnej drewnianej zabudowy, iż w 1979 roku ogłoszono ją rezerwatem architektury ludowej (jeden z dziesięciu w kraju).
Cerkiew św. Michała z końca XVIII wieku. Ograniczamy się do zrobienia zdjęcia z odległości.
Na mapie mamy zaznaczony bar. Sklep też, ale już wiemy, iż w poniedziałek nie działa. Liczymy jednak na knajpę...
...i znajdujemy ją! To jedna z najbardziej widocznych różnic pomiędzy interiorem Polski i Słowacji: w kraju nad Wisłą zapewne trafilibyśmy na sklep, nawet działający w weekend, ale piwo musielibyśmy obalić w krzakach. W kraju nad Dunajem po zakupy trzeba się udać do większej miejscowości, ale kulturalnie ugasić pragnienie można prawie wszędzie .
W środku panuje przyjemny chłodek i półmrok. Na kranie Tatran czyli lekko sikowaty produkt z Popradu, lecz przy tej pogodzie wchodzi znakomicie. Dokładnie liczymy ostatnie euro i centy, które nam zostały, a gdy okazuje się, iż można także płacić w złotówkach, to zamawiamy po drugim rzucie piwa i kofoli ;).
Sielską atmosferę nieco burzy telewizor, w którym przypominane są ofiary Praskiej Wiosny na Słowacji. Mija właśnie pół wieku od wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego w granice CSRS...
Siedzi się fajnie, jednak czeka nas jeszcze jedno długie podejście. Właściwy kierunek pokazuje ta niepozorna tabliczka.
Do niedawna biegła tędy szutrówka, od kilku lat położono na niej asfalt i udostępniono normalnym samochodom oraz kurom.
Powoli nabieramy wysokości. Wioska zostaje w dole...
W pewnym momencie widzimy siedzące na poboczu siedzą dwie panie. Pozdrawiamy się i idziemy dalej. A tam - UWAGA, CYCKI!
Z góry zjeżdża terenówka. Po chwili wraca i kierowca rzuca przez otwarte okno:
- Idziecie czy jedziecie?
Ponieważ byliśmy już stosunkowo blisko granicy to Inez się wahała, ale u mnie objawił się leń i wpakowaliśmy się do środka . W sumie skróciliśmy dreptanie o jakieś 2 kilometry podejścia.
Okazało się, iż to mąż jednej z pań, które widzieliśmy wcześniej. Te z kolei wybrały się na ciekawą wycieczkę: mieszkały w agroturystyce przy przełęczy nad Łapszanką (słow. Lapšanka, węg. Kislápos, niem. Kleinlapsch), ale o tym nie wiedziały (w sensie, że to ta przełęcz) i postanowiły pójść do... przełęczy nad Łapszanką . Kompletnie nie znając się na okolicy i bez mapy zeszły do Osturni. Zawitały do knajpy, a w drodze powrotnej pomyliły się na skrzyżowaniu i ruszyły w ślepą drogę. W efekcie znów musiały się wrócić i zmęczenie dopadło je na podejściu do granicy. Mąż, który im towarzyszył, miał najwięcej sił, więc skoczył do domu i podjechał samochodem. A potem spotkał nas... Dopiero my wytłumaczyliśmy im, że przełęcz nad Łapszanką to miejsce skąd zaczynały "spacer".
Przejeżdżamy granicę i znowu jesteśmy na polskim Spiszu. Wspomniana wcześniej przełęcz słynie jako jeden z najlepszych punktów obserwacyjnych na Tatry i trudno się nie zgodzić z tą opinią.
Zostawiam Neskę przy kapliczce (symbolu przełęczy) i udaję się na poszukiwania jakiejś kwatery, bowiem tutejsza okolica nie wygląda na sprzyjającą rozbijaczom namiotów. Nocleg znajduję około pół kilometra od przełęczy, a więc nie jest źle. Zamiast twardej ziemi łóżko, zamiast wilgotnych chusteczek prysznic - luksus jednym słowem!
Po ogarnięciu się postanawiamy pójść do sklepu. Najbliższy znajduje się w Rzepiskach (słow. Repiská, węg. Répásfalu, niem. Ripsdorf), a kierunek wskazuje krowa.
Przy białej kapliczce na przełęczy ciągle ktoś zatrzymuje się na zdjęcia. Dobrze, że tam nie ma oficjalnego parkingu (choć początkowo miałem inne zdanie), bo w ogóle kłębiłyby się tłumy.
Asfaltówka z Łapszanki do Rzepisk to nieustanne widoki na pasmo tatrzańskie. Panorama jest chyba pełna - od Bujaczego Wierchu po lewej do Giewontu po prawej. Najbliższe szczyty oddalone są o jakieś 10 kilometrów, najdalsze o 25.
Wprawne (i uzbrojone w obiektyw) oko dostrzeże Ścieżkę nad Koronami skąd przyszliśmy.
Ale wracając do Taterek: miejscami kłębi się nad nimi strasznie. Tak jak przez ostatnie dni my mieliśmy spokój od nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych, tak tam przez większość czasu się chmurzyło i ciemniło.
Granice miejscowości, gmin i powiatów. A na tablicach znów wypisują bzdury o Małopolsce. Tak samo Rzepiska niewiele mają wspólnego z rejonem tatrzańskim (poza widokami).
Po okresie zachmurzenia znowu wyszło słoneczko, więc wszystko nabrało soczystych barw.
Rzepiska posiadają trochę drewnianych domów, lecz znacznie mniej niż Osturnia. Jedną z atrakcji jest gnój niemal wylewający się na ulicę ze stodoły. Z kolei w innym miejscu wzrok przyciąga figura zamyślonego Chrystusa... z czarnym dildo między nogami (to jakiś dziwny znicz albo lampka).
Po zakupach wracamy do Łapszanki. Wieczór coraz bliżej, więc i góry zmieniają kolory. Na pierwszym zdjęciu chyba Gerlach, na drugim oczywiście Hawrań i Lodowy Szczyt.
Czystego zachodu słońca znów nie będzie, ale i tak jest pięknie.
Kapliczka na przełęczy. Wybudowana w 1928 roku miała m.in. ostrzegać przed nadciągającą burzą. W 1967 roku podczas bicia w dzwon zginął w niej młody mężczyzna, trafiony piorunem.
Ostatnie chwile przed zapadnięciem nocy.
Mimo początkowych planów nie chciało nam się wstawać na wschód słońca - i tak podczas wyjazdu nacieszyliśmy się nimi wyjątkowo dużo. Po pobudce okazało się, że pogoda zaczyna mulić, a góry są prawie niewidoczne.
Wtorek to dzień powrotu do domu. Na ostatni odcinek wybraliśmy szlak gminny, aby ominąć maszerowanie po asfalcie. Trasę wytyczono po widokowych ścieżkach wzdłuż pastwisk z nieustannie głodnymi krowami.
O, coś tam się wyłania!
Następnie przechodzimy przez przyjemny las, a potem czeka niewielki bród. Inez stwierdza, że brakowało czasu na kąpiel w jakimś potoku: niby często je mijaliśmy, a nigdzie do nich nie wchodziliśmy (pomijając przejście rzeczki nad Kacwinem).
Jej marzenie rychło się spełnia: obok udekorowanej flagą chałupy szlak gwałtownie skręca w lewo, prosto w rzeczkę otoczoną bagniskiem. Trzeba zdjąć buty i uważać, aby nie poślizgnąć się na zielonym dnie; momentami potok sięga uda... Przygoda i dreszczyk emocji .
Na drugim brzegu kompletny brak oznaczeń, więc idziemy na czuja, dodatkowo posiłkując się GPS-em. Trochę przedzierania się przez krzaki i po dłuższym okresie na polanie znowu widać szlak.
Schodzimy do Jurgowa (słow. Jurgov, węg. Szepesgyörke, niem. Jörg), kończąc w ten sposób spiską pętlę.
Na zwiedzanie wioski nie mamy czasu, bowiem okazuje się, że za chwilę będziemy mieli busik w kierunku Nowego Targu. Idziemy zatem szybkim krokiem do centrum i w biegu cykamy zdjęcia obiektom przy drodze.
Niewielki budynek remizy wybudowano w okresie ostatniej wojny, kiedy to Jurgów należał do Słowacji; zachował się na nim napis w słowackim języku. Autochtoniczna ludność może właściwie czuć przynależność do dwóch narodów albo do żadnego z nich. W gwarze podobno słyszalne są też wpływy węgierskie.
Udaje mi się jeszcze zerknąć przez płot na drewniany kościółek z XVIII wieku...
...i zaraz potem zjawia się nasz transport.
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
Uświadomiła mi, iż to miejsce jest bardzo popularne wśród osób, które chcą pochwalić się swoimi podróżami w mediach społecznościowych.
A czemu akurat to? jest jakis powod?
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Zapewne kwestia mody. Skoro ciągle modne jest pochwalić się na fejsie zdjęciem z Taterek (lub z miejsc, którzy uważa się za Taterki), to stamtąd tym bardziej, zwłaszcza, że to chyba obecnie jedyny taki obiekt w tej części Karpat. Nowy, popularny, nietani - wszystko idealne do lansu .
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
Pudelek pisze:Niezbyt długie odcinki: na Grandeus 10 km, do Niedzicy 14 km, na Słowację to 4,5 km (w Niedzicy) plus 12 przez granicę, do Łapszanki 14 km i do Jurgowa 8 km. W sam raz aby chodzić na spokojnie
Interesujące, może bym kiedyś skopiowała tę trasę tylko noclegi w innych miejscach tzn w mijanych mieścinach, bo nie posiadamy namiotu. W zeszłym roku jak byliśmy na wakacjach, to myśleliśmy o Żarze, ale dojechać tam komunikacją to istna kombinacja alpejska, odpuściliśmy sobie, zwłaszcza, że z Niedzicy też nie szło się wydostać (metę mieliśmy wtedy w Krościenku). Klimat takich tras marzy mi się na zimę, ale z pewnością utonęlibyśmy tam w śniegu po pas.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 10 gości