Autostop. Autostop. W Beskid Niski ruszaj, hop!
Autostop. Autostop. W Beskid Niski ruszaj, hop!
Lipcowy wyjazd w Beskid Niski to już tradycja. Nie wyobrażam sobie lata bez tego wydarzenia . W tym roku było trochę kombinowania odnośnie trasy, ale w końcu udało się ułożyć ciekawą marszrutę na 4 dni.
Początek wypada w piątkowe wczesne popołudnie w Szymbarku. Z autobusu wysiadamy niedaleko Skansenu Wsi Pogórzańskiej.
Podchodzę pod cmentarz parafialny, gdzie zlokalizowana jest jedna z zachodniogalicyjskich kwater wojennych - nosi numer 74. Nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym i jest dość zaniedbana.
Inny zabytek to drewniany katolicki kościół św. Wojciecha. Ładne wnętrze, ale z zewnątrz drażniły mnie duże deski przybite do ścian i opisujące poszczególne części budynku: "zakrystia, nawa, kruchta". Ale i tak nie rozumiem, jak z takiej świątyni ludzie chcieli się przenieść do współczesnego bezpłciowego kościoła?
Powietrze jest bardzo rozgrzane. Straszna duchota. Na resztę dnia zapowiadano intensywne deszcze i burze, więc prognozy nie są za ciekawe. Na razie nadciągają z zachodu chmury i zakrywają słońce. Mokrzy od potu wchodzimy na szlak koloru zielonego i zaczynamy powoli gramolić się pod górkę do przysiółka Huciska.
Widok na Gorlice.
Zaczyna się asfalt; dzisiaj będzie to dominująca nawierzchnia, po której będziemy się poruszali. Zażyczyłem sobie obejrzenie kilku cerkiewek w tej okolicy, a to oznacza korzystanie głównie z dróg, a nie ścieżek turystycznych.
Po lewej to chyba Bartnia Góra, na którą na szczęście nie musimy wchodzić.
Przy główniejszej szosie witają nas tablice z nazwą wsi po polsku i rusińsku.
Bielanka (Бiлянка) była pierwszą z miejscowości Łemkowszczyzny, gdzie mieszkańcy wywalczyli podwójne nazewnictwo. Wynik głosowania przeważyła jedna osoba...
Po kilkuset metrach mijamy samoobsługowy plac biwakowy w lesie i udaje nam się złapać stopa, który podwozi nas ze 2 kilometry do "centrum" wioski. Zatrzymuje się tuż obok nowej cerkwi prawosławnej. Nie jest ona może jakoś specjalnie piękna, lecz także nie nazwałbym jej brzydką.
Znacznie bardziej interesuje nas starsza świątynia stojąca w dolinie, wśród zabudowy świeckiej. Drewnianą cerkiew Opieki Matki Bożej (Pokrowy) wybudowano w 1753 roku. W czasie "akcji Wisła" jacyś idioci ją podpalili, ale zajął się tylko dach, zatem patronka czuwała...
Drzwi są otwarte. Podobnie jak wiele innych na Szlaku Architektury Drewnianej w województwie małopolskim jest ona dostępna w okresie wakacyjnym przez kilka dni w tygodniu. Można wejść, także zrobić zdjęcia.
Cerkiew jest obecnie użytkowana przez parafie katolickie - grecką i rzymską. Do czasu budowy nowego kościoła korzystali z niej również prawosławni.
Część ikonostasu jest w remoncie. Już kolejnym, ale o poprzednich opiekun budynku wypowiadał się bardzo niepochlebnie: amatorszczyzna i niestaranność.
Gdzieś z oddali słychać pomruk burzy. Wiedzieliśmy, że tego dnia piorun poraził już kilka osób pod Giewontem, ale mamy nadzieję, że strefa grzmotów jednak na ominie, podobnie jak deszczu. Przed nami sporo kilometrów i niefajnie byłoby drałować w ulewie...
Po opuszczeniu Bielanki maszerujemy asfaltówką ostro pod górę. Tym razem łapanie stopa nie przynosi oczekiwanego skutku.
Czasem pojawiają się słabe widoki - najpierw na wioskę, a potem z przełęczy na górki w oddali.
Za skrzyżowaniem ruch spada prawie do zera (większość kierowców skręca na Ujście). No cóż, trzeba będzie liczyć tylko na swoje nogi...
Tablica informuje o wejściu na teren Kunkowej (Kyнкoвa). W rzeczywistości to Leszczyny (Ліщины), które do ubiegłego roku stanowiły jej część.
Nie miało to jednak większego znaczenia, gdy zobaczyliśmy tę ławeczkę! Na drewnianej tabliczce ktoś napisał: "Piękny widok. Usiądźcie na ławce. Jest zasięg". Inez od razu postanowiła ją przetestować .
Po krótkim postoju suniemy dalej. Chyba zbliżamy się do cywilizacji, bowiem jeden znak informuje, że koniec z dzikimi zwierzętami, a drugi, że zaraz może pojawić się bydło domowe .
W dole widać prawosławną cerkiew św. Łukasza w Leszczynach. Nie jest zasłonięta drzewami jak poprzednia.
Niestety, ta nie jest udostępniona do zwiedzania. Przechadzając się po cmentarzu czuć klimat dawnej krainy łemkowskiej.
Leszczyny to malutka miejscowość. Mijamy kilka starych domów i rusińskich krzyży. Jeden z mieszkańców widząc nas głośno przeprasza, iż nie zabrał na stopa do samochodu, ale na tylnym siedzeniu siedział jego groźny pies. Faktycznie, jakieś psisko wybiegło ze szczekaniem, lecz na mordercę to on nie wyglądał...
Następne dwa kilometry to szutrowa droga doliną Przysłupianki. Kilka razy musimy przecinać bród, więc w pogotowiu mieliśmy przygotowane sandały. Na szczęście poziom wody w potoku był tak niski, że udało się go przekraczać w normalnych butach.
Zajadamy się obficie występującymi tu malinami, gdy nagle czuję w prawej nodze silny ból! Coś osopodobnego ugryzło mnie nad kostką. Momentalnie jad zaczyna rozlewać się po okolicy, noga puchnie... No pięknie, co dalej? Smarowanie maścią przynosi natychmiastową ulgę, póki co mogę iść w miarę normalnie. Jakby jednego owada było mało, to jeszcze jakaś muszka wbija mi się pod powiekę i wyciągnięcie jej zajmuje mi dobrych kilka minut. Doprawdy, jeśli nie urok, to sraczka!
Kolejna wioska to Nowica (Нoвиця). Kiedyś była to ludna osada, licząca ponad 700 osób. Jedna z największych, ale i najbiedniejszych w gminie. Dziś mieszka tu nieco ponad setka ludzi, w tym spora grupa Łemków, którym udało się wrócić z wygnania na Ziemie Wyzyskane.
Na zarośniętej łące widać resztki metalowego krzyża. Nowica sięgała aż tutaj.
Łemkowskie chyże są główną grupą występujących tu domostw...
...ale Neskę zainteresowało co innego - ten oto niepozorny pomniczek .
Nowicka cerkiew pochodzi z połowy XIX wieku, należy do unitów. Idę obejrzeć ją z zewnątrz i pokręcić się między grobami.
Zaraz przybiega babka z pobliskiego gospodarstwa i otwiera drzwi - ta świątynia też jest na "otwartym szlaku". Jak na razie wychodzi, że kościoły katolickie zapraszają w odwiedziny, a prawosławne nie. Podobnie jak w Bielance także i tutaj ikonostas jest częściowo w konserwacji.
Gdzieś w polu sterczy z ziemi... ogromna łyżka! Przypomina o zajęciu dawnych mieszkańców wyrabiających naczynia z drewna.
Za skrzyżowaniem odnajdujemy sklep! W tym miejscu byliśmy już w listopadzie ubiegłego roku, ale wtedy przybytku nie widzieliśmy. Decydujemy się na dłuższą pauzę, właściwie jedyną dzisiejszego dnia. Małe zakupy i posiadówka przy podwórkowym stoliku.
Wkrótce zjawia się młody miejscowy. Dyskusja schodzi na lokalne piwa, a konkretnie browar w Grybowie. Wszyscy zgadzamy się, że od pewnego czasu jego produkty są kiepskie.
- To się stało jak PiS doszedł do władzy! - rzuca Nowicanin i zaraz milknie wystraszony, jakby powiedział straszną herezję.
- Przy nas możesz tak mówić - uspokajamy go .
- Ale ja ich popieram! Nawet nie wiecie jak te tereny wyglądały 15 lat temu - to był koniec świata. Dopiero PiS zaczął się nimi interesować.
Próbowaliśmy się dowiedzieć co takiego partia rządząca zrobiła dla odmiany tego końcowego stanu, lecz nie umiał nam podać żadnego przykładu. Przyznał tylko, że jemu nic się nie poprawiło...
Dalszą rozmowę przerwał kompan miejscowego, z którym udali się na jakiś handel motorowerem. A my mogliśmy ruszyć na ostatni odcinek dzisiejszego dnia, który w większości przemierzaliśmy już jesienią.
Po lewej stronie drogi mijamy prawosławną kaplicę z 1889 roku oraz budynek Sarepty, grekokatolickiego stowarzyszenia.
Po drugiej stronie w przysiółku Przysłóp (Присліп) schowana na zalesionym wzgórzu kolejna cerkiew - pod wezwaniem św. Mikołaja. Teraz nie chciało mi się do niej podchodzić, zatem wrzucam zdjęcie z ostatniej wizyty.
Klimatyczna kaplica z zamyślonym Świątkiem oraz paskudny nowy dom w stylu zakopiańskim. Co za kontrast!
Włazimy w las i coś się zmienia - ze "strefy ruchu" w "drogę wewnętrzną". I tylko ograniczenie te same.
Ostatni krótki odcinek zielonym szlakiem (prawie cały piątek chodziliśmy bez pomocy kolorowych pasków) i około godziny 20-tej osiągamy schronisko na Magurze Małastowskiej (a de facto pod Magurą). Jest ono w nieustannej rozbudowie, ale prezentuje się znacznie lepiej, niż w listopadzie, kiedy właściwie nie powinno przyjmować turystów.
Obok budynku siedzi grupka osób - znajomych dzierżawcy - i, ku mojej radości, projektor wyświetla mecz ! Wieczór upływa na delektowaniu się porażką Brazylii z Belgami .
Dzień należy uznać za udany: co prawda słońce mieliśmy tylko w Szymbarku, ale ostatecznie w ogóle nie padało, a burza skupiła się na Tatrach i nizinach. Dzięki niskiej wysokości chmur było też trochę chłodniej, więc ogólnie pogoda dobra do wędrowania. Na następny dzień zapowiadano przejaśnienia .
Początek wypada w piątkowe wczesne popołudnie w Szymbarku. Z autobusu wysiadamy niedaleko Skansenu Wsi Pogórzańskiej.
Podchodzę pod cmentarz parafialny, gdzie zlokalizowana jest jedna z zachodniogalicyjskich kwater wojennych - nosi numer 74. Nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym i jest dość zaniedbana.
Inny zabytek to drewniany katolicki kościół św. Wojciecha. Ładne wnętrze, ale z zewnątrz drażniły mnie duże deski przybite do ścian i opisujące poszczególne części budynku: "zakrystia, nawa, kruchta". Ale i tak nie rozumiem, jak z takiej świątyni ludzie chcieli się przenieść do współczesnego bezpłciowego kościoła?
Powietrze jest bardzo rozgrzane. Straszna duchota. Na resztę dnia zapowiadano intensywne deszcze i burze, więc prognozy nie są za ciekawe. Na razie nadciągają z zachodu chmury i zakrywają słońce. Mokrzy od potu wchodzimy na szlak koloru zielonego i zaczynamy powoli gramolić się pod górkę do przysiółka Huciska.
Widok na Gorlice.
Zaczyna się asfalt; dzisiaj będzie to dominująca nawierzchnia, po której będziemy się poruszali. Zażyczyłem sobie obejrzenie kilku cerkiewek w tej okolicy, a to oznacza korzystanie głównie z dróg, a nie ścieżek turystycznych.
Po lewej to chyba Bartnia Góra, na którą na szczęście nie musimy wchodzić.
Przy główniejszej szosie witają nas tablice z nazwą wsi po polsku i rusińsku.
Bielanka (Бiлянка) była pierwszą z miejscowości Łemkowszczyzny, gdzie mieszkańcy wywalczyli podwójne nazewnictwo. Wynik głosowania przeważyła jedna osoba...
Po kilkuset metrach mijamy samoobsługowy plac biwakowy w lesie i udaje nam się złapać stopa, który podwozi nas ze 2 kilometry do "centrum" wioski. Zatrzymuje się tuż obok nowej cerkwi prawosławnej. Nie jest ona może jakoś specjalnie piękna, lecz także nie nazwałbym jej brzydką.
Znacznie bardziej interesuje nas starsza świątynia stojąca w dolinie, wśród zabudowy świeckiej. Drewnianą cerkiew Opieki Matki Bożej (Pokrowy) wybudowano w 1753 roku. W czasie "akcji Wisła" jacyś idioci ją podpalili, ale zajął się tylko dach, zatem patronka czuwała...
Drzwi są otwarte. Podobnie jak wiele innych na Szlaku Architektury Drewnianej w województwie małopolskim jest ona dostępna w okresie wakacyjnym przez kilka dni w tygodniu. Można wejść, także zrobić zdjęcia.
Cerkiew jest obecnie użytkowana przez parafie katolickie - grecką i rzymską. Do czasu budowy nowego kościoła korzystali z niej również prawosławni.
Część ikonostasu jest w remoncie. Już kolejnym, ale o poprzednich opiekun budynku wypowiadał się bardzo niepochlebnie: amatorszczyzna i niestaranność.
Gdzieś z oddali słychać pomruk burzy. Wiedzieliśmy, że tego dnia piorun poraził już kilka osób pod Giewontem, ale mamy nadzieję, że strefa grzmotów jednak na ominie, podobnie jak deszczu. Przed nami sporo kilometrów i niefajnie byłoby drałować w ulewie...
Po opuszczeniu Bielanki maszerujemy asfaltówką ostro pod górę. Tym razem łapanie stopa nie przynosi oczekiwanego skutku.
Czasem pojawiają się słabe widoki - najpierw na wioskę, a potem z przełęczy na górki w oddali.
Za skrzyżowaniem ruch spada prawie do zera (większość kierowców skręca na Ujście). No cóż, trzeba będzie liczyć tylko na swoje nogi...
Tablica informuje o wejściu na teren Kunkowej (Kyнкoвa). W rzeczywistości to Leszczyny (Ліщины), które do ubiegłego roku stanowiły jej część.
Nie miało to jednak większego znaczenia, gdy zobaczyliśmy tę ławeczkę! Na drewnianej tabliczce ktoś napisał: "Piękny widok. Usiądźcie na ławce. Jest zasięg". Inez od razu postanowiła ją przetestować .
Po krótkim postoju suniemy dalej. Chyba zbliżamy się do cywilizacji, bowiem jeden znak informuje, że koniec z dzikimi zwierzętami, a drugi, że zaraz może pojawić się bydło domowe .
W dole widać prawosławną cerkiew św. Łukasza w Leszczynach. Nie jest zasłonięta drzewami jak poprzednia.
Niestety, ta nie jest udostępniona do zwiedzania. Przechadzając się po cmentarzu czuć klimat dawnej krainy łemkowskiej.
Leszczyny to malutka miejscowość. Mijamy kilka starych domów i rusińskich krzyży. Jeden z mieszkańców widząc nas głośno przeprasza, iż nie zabrał na stopa do samochodu, ale na tylnym siedzeniu siedział jego groźny pies. Faktycznie, jakieś psisko wybiegło ze szczekaniem, lecz na mordercę to on nie wyglądał...
Następne dwa kilometry to szutrowa droga doliną Przysłupianki. Kilka razy musimy przecinać bród, więc w pogotowiu mieliśmy przygotowane sandały. Na szczęście poziom wody w potoku był tak niski, że udało się go przekraczać w normalnych butach.
Zajadamy się obficie występującymi tu malinami, gdy nagle czuję w prawej nodze silny ból! Coś osopodobnego ugryzło mnie nad kostką. Momentalnie jad zaczyna rozlewać się po okolicy, noga puchnie... No pięknie, co dalej? Smarowanie maścią przynosi natychmiastową ulgę, póki co mogę iść w miarę normalnie. Jakby jednego owada było mało, to jeszcze jakaś muszka wbija mi się pod powiekę i wyciągnięcie jej zajmuje mi dobrych kilka minut. Doprawdy, jeśli nie urok, to sraczka!
Kolejna wioska to Nowica (Нoвиця). Kiedyś była to ludna osada, licząca ponad 700 osób. Jedna z największych, ale i najbiedniejszych w gminie. Dziś mieszka tu nieco ponad setka ludzi, w tym spora grupa Łemków, którym udało się wrócić z wygnania na Ziemie Wyzyskane.
Na zarośniętej łące widać resztki metalowego krzyża. Nowica sięgała aż tutaj.
Łemkowskie chyże są główną grupą występujących tu domostw...
...ale Neskę zainteresowało co innego - ten oto niepozorny pomniczek .
Nowicka cerkiew pochodzi z połowy XIX wieku, należy do unitów. Idę obejrzeć ją z zewnątrz i pokręcić się między grobami.
Zaraz przybiega babka z pobliskiego gospodarstwa i otwiera drzwi - ta świątynia też jest na "otwartym szlaku". Jak na razie wychodzi, że kościoły katolickie zapraszają w odwiedziny, a prawosławne nie. Podobnie jak w Bielance także i tutaj ikonostas jest częściowo w konserwacji.
Gdzieś w polu sterczy z ziemi... ogromna łyżka! Przypomina o zajęciu dawnych mieszkańców wyrabiających naczynia z drewna.
Za skrzyżowaniem odnajdujemy sklep! W tym miejscu byliśmy już w listopadzie ubiegłego roku, ale wtedy przybytku nie widzieliśmy. Decydujemy się na dłuższą pauzę, właściwie jedyną dzisiejszego dnia. Małe zakupy i posiadówka przy podwórkowym stoliku.
Wkrótce zjawia się młody miejscowy. Dyskusja schodzi na lokalne piwa, a konkretnie browar w Grybowie. Wszyscy zgadzamy się, że od pewnego czasu jego produkty są kiepskie.
- To się stało jak PiS doszedł do władzy! - rzuca Nowicanin i zaraz milknie wystraszony, jakby powiedział straszną herezję.
- Przy nas możesz tak mówić - uspokajamy go .
- Ale ja ich popieram! Nawet nie wiecie jak te tereny wyglądały 15 lat temu - to był koniec świata. Dopiero PiS zaczął się nimi interesować.
Próbowaliśmy się dowiedzieć co takiego partia rządząca zrobiła dla odmiany tego końcowego stanu, lecz nie umiał nam podać żadnego przykładu. Przyznał tylko, że jemu nic się nie poprawiło...
Dalszą rozmowę przerwał kompan miejscowego, z którym udali się na jakiś handel motorowerem. A my mogliśmy ruszyć na ostatni odcinek dzisiejszego dnia, który w większości przemierzaliśmy już jesienią.
Po lewej stronie drogi mijamy prawosławną kaplicę z 1889 roku oraz budynek Sarepty, grekokatolickiego stowarzyszenia.
Po drugiej stronie w przysiółku Przysłóp (Присліп) schowana na zalesionym wzgórzu kolejna cerkiew - pod wezwaniem św. Mikołaja. Teraz nie chciało mi się do niej podchodzić, zatem wrzucam zdjęcie z ostatniej wizyty.
Klimatyczna kaplica z zamyślonym Świątkiem oraz paskudny nowy dom w stylu zakopiańskim. Co za kontrast!
Włazimy w las i coś się zmienia - ze "strefy ruchu" w "drogę wewnętrzną". I tylko ograniczenie te same.
Ostatni krótki odcinek zielonym szlakiem (prawie cały piątek chodziliśmy bez pomocy kolorowych pasków) i około godziny 20-tej osiągamy schronisko na Magurze Małastowskiej (a de facto pod Magurą). Jest ono w nieustannej rozbudowie, ale prezentuje się znacznie lepiej, niż w listopadzie, kiedy właściwie nie powinno przyjmować turystów.
Obok budynku siedzi grupka osób - znajomych dzierżawcy - i, ku mojej radości, projektor wyświetla mecz ! Wieczór upływa na delektowaniu się porażką Brazylii z Belgami .
Dzień należy uznać za udany: co prawda słońce mieliśmy tylko w Szymbarku, ale ostatecznie w ogóle nie padało, a burza skupiła się na Tatrach i nizinach. Dzięki niskiej wysokości chmur było też trochę chłodniej, więc ogólnie pogoda dobra do wędrowania. Na następny dzień zapowiadano przejaśnienia .
Szkoda, że idąc z Nowicy na Małastowską poszliście szlakiem za drogą jezdną do schroniska. Trzeba było odbić na czarną ścieżkę edukacyjną idącą koło cmentarzy 59 i 58 na szczyt Magury. Jest ona dość dobrze oznakowana w terenie
Ostatnio zmieniony 2018-07-19, 12:49 przez darkheush, łącznie zmieniany 1 raz.
Poranek pod Magurą Małastowską jest słoneczny, ale na północy mocno kłębią się chmury. Reszta towarzystwa jeszcze śpi, kiedy wychodzę na dwór porobić kilka zdjęć.
W schronisku od ponad roku trwa rozbudowa, której końca nie widać. Są jednak wyraźne postępy - w listopadzie do łazienki należało przejść dookoła budynku po kostki w błocie, a żeby skorzystać z prysznica trzeba było niemal położyć się na brudnych kafelkach, bo takie było ciśnienie wody. Po korytarzu hulał wiatr z niezabezpieczonego wejścia na taras. Obecnie sanitariaty są obok głównych drzwi i wszystko jest trochę bardziej ogarnięte.
Na śniadanie tradycyjna jajecznica. Musimy nabrać sił na dzisiejszą wędrówkę; w założeniu miała być lajtowa, ale według mapy to i tak ponad 20 kilometrów!
Najpierw schodzimy do przełęczy Małastowskiej, gdzie oczywiście zaglądamy na słynny cmentarz wojenny numer 60. Jeden z najładniejszych w Beskidach, ale trudno się dziwić, skoro projektował go Dušan Jurkovič. Punkt centralny stanowi drewniana kaplica z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i niemieckim napisem, który w tłumaczeniu brzmi:
"Pamiętajcie w swoich pełnych szczęścia dniach,
że na tej ziemi gorzał zaciekły bój,
że tu tysiące odniosło śmiertelne rany,
aby wokół was rozkwitało błogosławieństwo słońca".
Po wielokrotnych remontach nie wszystkie elementy są identyczne z oryginałem, ale to akurat nie dziwi.
Pochowano to jedynie żołnierzy austro-węgierskich, wśród nich żyda Mendla Broda. To ewenement, bo wyznawcy judaizmu byli grzebani na własnych cmentarzach. "Dziwnym" trafem w czasie rekonstrukcji akurat jego macewy nie odtworzono, podczas, gdy inne krzyże już tak. Dopiero w XXI wieku jej kopia stanęła w pierwotnym miejscu.
Kolejna godzina z hakiem to niebieski leśny szlak w kierunku Banicy. Nudny jak flaki z olejem, ale przejść go trzeba.
Po wyjściu na asfalt pogoda się psuje, napłynęły chmury.
Siadamy pod dawno nie używanym przystankiem autobusowym. Muszę posmarować pogryzioną nogę, która zaczyna boleć i to bardziej niż wczoraj! Najgorzej jest, gdy stoję - mam wrażenie, że jad dosłownie wypala mi jej wnętrze. Kiedy chodzę następuję poprawa, więc jest szansa, że uda mi się zaliczyć całą trasę zaplanowaną na przedłużony weekend.
Na ścianie wisi plakat o imprezie z intrygującym tytułem: "Ślązacy - Łemkom"! Ciekawa inicjatywa, ale w końcu dużo nas łączy .
Znajdujemy się w centrum dawnej Banicy (Баниця). Mieszkańcy wioski mieli w latach 40. XX wieku przerąbane, bo obrywali dosłownie od wszystkich. Niemcy nazywali osadę "Banditen dorf" z racji uczestnictwa wielu Łemków w ruchu oporu. UPA brało jedzenie i majątek, a także zarządzało przymusowy pobór, bo ochotników do walki o Wielką Ukrainę tu nie było. Potem jeszcze pojawiło się polskie wojsko, które z kolei nękało Baniczan jako Ukraińców. W 1947 garstkę tych, którzy jeszcze zostali, wywieziono w okolice Głogowa. Stamtąd już nie wrócili, a po miejscowości nie pozostało prawie nic...
Przecina ją żółty szlak, który jest tak zarośnięty gigantycznymi pokrzywami, że trzeba nieść ręce wysoko w górze, aby nie zostać poparzonym.
Gdzieś tam kiedyś stała czasownia, wybudowana po konwersji większości mieszkańców na prawosławie w czasie tzw. schizmy tylawskiej. Nie przetrwała PRL-u, widziałem jej zdjęcia sprzed kilku lat jako kupę desek. Teraz nawet i tego nie znaleźliśmy, podobnie jak resztek cmentarza.
Po drugiej stronie potoku jest ładnie położony na wzgórzu cmentarz nr 62. Zniszczony w latach 90. w czasie "rekultywacji" terenu i pieczołowicie zrekonstruowany w następnej dekadzie. To znowu dzieło Jurkoviča. Byłem na nim jesienią, teraz tylko fotografuję z daleka.
Kiedyś działała tu chatka studencka, lecz spłonęła. Dzisiaj turystów przyjmuje "gościniec". Drzwi w podmurówce są otwarte, ale nasz zapał studzi kartka z napisem "Obsługujemy jedynie nocujących gości". No to bez łaski...
Wychodzimy na łąki, gdzie niegdyś także ciągnęła się zabudowa wioski.
I znowu w las. Cieki wodne przekraczamy wybudowanymi kilka lat temu mostkami. Jest nawet częściowo zarośnięty stawek, jakiś rezerwat.
Wołowiec (Воловец) to jedyna w dniu dzisiejszym wioska, o której można powiedzieć, że nie jest tylko widmem. Oczywiście liczba ludności jest wielokrotnie mniejsza (29 osób kontra 700 w latach 30. XX wieku). Ale domy są. Niektóre opuszczone, inne zamieszkałe i pięknie ukwiecone.
Perełką niewątpliwie jest cerkiew Opieki Matki Bożej. Wybudowali ją grekokatolicy w XVIII wieku, ale po schizmie tylawskiej pozostało ich w wiosce tak mało, że prawie nie miał kto do niej uczęszczać. Po "akcji Wisła" służyła jako obora (pomysłów na profanację wśród polskich mieszkańców nigdy nie brakowało), ocaliło ją kilka rodzin łemkowskich, którym udało się wrócić. Od kilkunastu lat jest własnością kościoła prawosławnego.
Pod względem architektonicznym to klasyczny typ cerkwi łemkowskiej odmiany zachodniej z wieżą, będącą jej integralną częścią.
Można zajrzeć do środka, więc prawosławni też wpuszczają . Ale - jak to u nich - pojawiają się inne problemy...
- Wolno robić zdjęcia?
- Dwa zawsze - odpowiada miła pani opiekunka.
Dlaczego dwa, a nie np. pięć? Nigdy nie umiem zrozumieć antyfotograficznej fobii u prawosławnych. 90% przypadków zakazu robienia zdjęć z jakimi się zetknąłem to właśnie ich cerkwie. Kalamy sacrum? A sprzedaż pocztówek (ze zdjęciami!) czy inny handel w przedsionku nie obraża Boga?
Do tego świątynia była i jest remontowana z funduszy państwowych, a więc i z moich podatków. Uważam, że w takiej sytuacji albo właściciele nie robią żadnych durnych ograniczeń, albo niech sami łożą kasę.
No cóż, ponarzekać mogę, ale kłócić się w tak pięknym obiekcie nie mam ochoty, więc wykonuję dwa dozwolone zdjęcia. Oby wyszły wyraźne .
Podczas rozmowy z opiekunką dowiaduję się, iż w Wołowcu mieszkają tylko trzy rodziny rusińskie, więc nabożeństwa w cerkwi zdarzają się sporadycznie. Podlega zresztą pod parafię w Bartnem. Znacznie częściej zaglądają tu turyści. W niedzielę (następnego dnia) odbywać się miała uroczystość, na którą pani zapraszała, lecz wtedy będziemy już znacznie dalej...
Idę jeszcze zerknąć szybko na cmentarz przykościelny (drugi leży kawałek dalej na łące, jesienią odgrodzony jako... "teren prywatny").
Wracam do drogi, gdzie niektórzy urządzili sobie sjestę .
Krótki odpoczynek i ruszamy dalej - widząc taką szosę aż chce się zarzucić plecak!
Ostatnia zabudowa Wołowca.
Potem zaczyna się łąką i... brody. Przekraczać będziemy ich dziś sporo. Inez zakłada sandały, ja - jako zagorzały przeciwnik tego typu obuwia w górach - twardo idę w górskim ekwipunku. Jak na razie pokonanie Wisłoka nie stanowi problemu.
Dogania nas hałaśliwa wypita grupa kilkunastu osób, na szczęście gdzieś się śpieszą, więc wkrótce tracimy ich z oczu, słysząc tylko radosne wrzaski.
A na skraju lasu gubimy szlak. Jest on tu debilnie oznaczony, właściwie znaków nie ma wcale, tylko tablica o początku Magurskiego Parku Narodowego. Poszliśmy w prawo gruntową drogą, a okazało się, że należało w lewo, wąską zarośniętą ścieżką. W efekcie idziemy po niewłaściwej stronie rzeki, a nasz niepokój budziło zwłaszcza podchodzenie pod wysokie skarpy i odbijanie w kierunku środka góry. Wrócić się czy nie? Hałaśliwa grupa wróciła.
Ostatecznie szliśmy dalej i dobrze zrobiliśmy, bowiem po ponownym wyjściu na łąki szlak do nas dołączył.
Okolica jest urokliwa i taka spokojna. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś zaczynała się w tym miejscu Nieznajowa (Незнайова), wioska posiadająca 60 domów, 2 cerkwie, kapliczkę, pocztę, szkołę, leśniczówkę i parowy tartak. Planowano nawet budowę stacji kolejowej na nowej trasie w kierunku Węgier!
Po wojnie Łemkowie znaleźli się w ZSRR, a nieliczny Polacy przenieśli do sąsiedniego Czarnego (Чорне), które potem i tak się wyludniło. Niemymi świadkami historii są liczne krzyże przydrożne...
W cieniu drzew skrywa się cmentarz. Aby go odwiedzić należy przedzierać się przez chaszcze i pokrzywy.
Kiedyś obok stała cerkiew unicka. Przetrwała likwidację wsi, ale zwaliła się w 1964 roku. Cerkiew prawosławną (podobnie jak w Wołowcu niemal cała wieś nawróciła się na "moskali") rozebrano wcześniej, w latach 50..
Pod schroniskiem na Małastowskiej usłyszeliśmy wieść, że Nieznajowa przeznaczona jest do przyszłej zabudowy letniskowej... Ale to chyba bzdura. Ruch się jednak tu zwiększa - w okolicach skrzyżowania do Rostajnego stoi kilka zaparkowanych samochodów, szeleszczą namioty, ludzie palą ogniska...
Odbijamy trochę w bok, aby zobaczyć symboliczne drzwi nieistniejącej wioski.
Potem muszę przekroczyć aż dwa brody jeden po drugim! Pierwszy mi się udaje, przy drugim kapituluję i sam wyciągam sandały! To wersja plażowa, więc nie będzie mi się szło aż tak komfortowo jak Nesce .
Przechodzę obok chatki "Nieznajowa". Spałem w niej dwa lata temu, wspominam ją bardzo miło. Na dworze szalały ulewy, a ja grzałem się w ciepłej kuchni . Teraz drzwi są otwarte, ale nie zaglądam do środka, niech na razie pozostanie tylko we wspomnieniach.
Odcinek do bazy namiotowej pamiętam również dobrze, bowiem co chwilę trzeba na nim przecinać Wisłok. Dwa lata temu naliczyłem sześć brodów, teraz tylko cztery - albo dwa wyschły, albo mam problem z rachowaniem .
Przy skrzyżowaniu na Czarne samotna kapliczka...
...i przyjemna droga w odsłoniętym terenie. Tu także miejscami jest tłoczno...
Zastanawiamy się ile ludzi zastaniemy w bazie namiotowej "Radocyna"? Zawalony parking lekko nas przeraził!
Z duszą na ramieniu pochodzimy do namiotu bazowego... dostaliśmy dwa ostatnie łóżka! I teraz taka mała dygresja: zdecydowana większość nocujących to członkowie lub znajomi z SKPB Kraków. Do tego trochę rodzin z dziećmi, którzy skorzystali z okazji na tanie noclegi w wakacje. Niemal wszyscy przyjechali na czterech kółkach. Dla "normalnych" pieszych turystów z plecakami zabrakło miejsca, para która przyszła po nas została odesłana z kwitkiem! Moim zdaniem chyba nie o to chodziło w idei powstawania takich miejsc, aby służyły głównie dla "swoich" i urlopowiczów. Jasne, nie można zakazać im tutaj przyjeżdżać, lecz to już pewna przesada... Wiem, że bazy namiotowe są teraz tak popularne, iż trzeba często rezerwować w nich miejsca na weekend, ale żeby w zapomnianym Beskidzie Niskim? Pewnie, najlepiej chodzić z własnym namiotem na plecach, jednak po co wtedy ciągnąć na bazę, skoro można rozbić się wszędzie??
Podobno taka sytuacja jest wyjątkowa (impreza z okazji zakończenia kolejnego kursu), ale miałem mieszane uczucia tego wieczoru.
Plan bazy. Dla gości przygotowano cztery wagony "partyjne". Trafiliśmy najgorzej jak tylko było można, bo do tego na samej górze .
Inez miała ambitne plany na wieczór: "zrzucimy plecaki i na lekko pójdziemy połazić po okolicy". Ale lenistwo robi swoje... a raczej zmęczenie: po wejściu do namiotu wyłożyłem się jak długi i nie miałem przez chwilę siły wstać. Jednak ta "lajtowa" trasa dała ciut popalić...
Godzina nadal młoda. Po kąpieli (w potoku, prysznic jeszcze nie działał) i kiełbasie z rusztu zaczęło mnie nosić. A że dodatkowo w bazie zrobiło się gęsto i głośno jak na Krupówkach, to tym bardziej postanowiłem jednoosobowo ruszyć swoje cztery litery. Oczywiście w sandałach.
Początkowo chciałem tylko podejść do drogi, aby zrobić kilka zdjęć w słońcu, bowiem przez większość dnia skrywało się za lekką mgiełką i kolory były przytłumione.
Ostatecznie stwierdziłem, że przejdę się w kierunku granicy przez całą dawną Radocynę (Радоцина). Przez jakiś czas ścigały mnie okrzyki dochodzące z bazy, po czym wreszcie zapanowała upragniona cisza.
Spotkałem jedynie jedno starsze małżeństwo, które chwilę wcześniej widziało dokazujące bobry i stado jeleni. Oprócz tego pustka... No, prawie. Co pewien czas mija się budowany właśnie dom. To nie Nieznajowa, lecz właśnie Radocyna staje się powoli celem nowego osadnictwa. Źle to wróży jej przyszłości. W górnej części działa już pensjonat, do którego ciągną dżipami spragnieni dzikości mieszczuchy.
Centrum Radocyny znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między bazą a granicą. Dziś obok kupy drzewa stoją tam symboliczne drzwi.
Jest też jedyny ocalały budynek z oryginalnej zabudowy - szkoła z 1912 roku. W latach 50. zamieszkały w niej dwie łemkowskie rodziny, którym udało się wrócić z Kraju Rad, lecz w 1973 roku zostały ponownie zmuszone do wyjazdu. Co ciekawe - nad drzwiami zachowała się właśnie data kolejnego wypędzenia. Dziwne to bardzo - po co ją tam umieszczono? Upamiętniono ostateczne "oczyszczenie" terenu? Przecież nikt inny w szkole już nie przebywał. Kolejna beskidzkoniska zagadka...
Niedaleko stąd stała unicka cerkiew (po schizmie wybudowano także prawosławną czasownię), a przy niej cmentarz parafialny. Ten ostatni nadal widać - zachwaszczony, zawłaszczany przez przyrodę. W zapadającym mroku sprawia niepokojące wrażenie. Nie decyduję się na łażenie między grobami, zwłaszcza że czołówkę zostawiłem w plecaku.
Obok austriaccy inżynierowie założyli nekropolię wojskową. Być może z racji bliskości religijnej spoczywają na niej głównie Rosjanie i tylko czterech żołnierzy austro-węgierskich. Jest w kiepskim stanie. Ledwo widoczny niemiecki napis na głównym pomniku głosi:
"Nie znaliśmy życia drugiego człowieka, teraz śmierć nas połączyła".
Powoli wracam w kierunku bazy namiotowej. Noc jest coraz bliżej.
Ostatecznie przedreptałem tego dnia ponad 27 kilometrów, z tego ostatnie 5 w klapkach w Radocynie . Niezły wynik.
Na bazie wokół ogniska ciasno rozsiedli się ludzie. W ruch poszły gitary, flaszki społecznie zataczają koła.
Beskid Niski...
W schronisku od ponad roku trwa rozbudowa, której końca nie widać. Są jednak wyraźne postępy - w listopadzie do łazienki należało przejść dookoła budynku po kostki w błocie, a żeby skorzystać z prysznica trzeba było niemal położyć się na brudnych kafelkach, bo takie było ciśnienie wody. Po korytarzu hulał wiatr z niezabezpieczonego wejścia na taras. Obecnie sanitariaty są obok głównych drzwi i wszystko jest trochę bardziej ogarnięte.
Na śniadanie tradycyjna jajecznica. Musimy nabrać sił na dzisiejszą wędrówkę; w założeniu miała być lajtowa, ale według mapy to i tak ponad 20 kilometrów!
Najpierw schodzimy do przełęczy Małastowskiej, gdzie oczywiście zaglądamy na słynny cmentarz wojenny numer 60. Jeden z najładniejszych w Beskidach, ale trudno się dziwić, skoro projektował go Dušan Jurkovič. Punkt centralny stanowi drewniana kaplica z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i niemieckim napisem, który w tłumaczeniu brzmi:
"Pamiętajcie w swoich pełnych szczęścia dniach,
że na tej ziemi gorzał zaciekły bój,
że tu tysiące odniosło śmiertelne rany,
aby wokół was rozkwitało błogosławieństwo słońca".
Po wielokrotnych remontach nie wszystkie elementy są identyczne z oryginałem, ale to akurat nie dziwi.
Pochowano to jedynie żołnierzy austro-węgierskich, wśród nich żyda Mendla Broda. To ewenement, bo wyznawcy judaizmu byli grzebani na własnych cmentarzach. "Dziwnym" trafem w czasie rekonstrukcji akurat jego macewy nie odtworzono, podczas, gdy inne krzyże już tak. Dopiero w XXI wieku jej kopia stanęła w pierwotnym miejscu.
Kolejna godzina z hakiem to niebieski leśny szlak w kierunku Banicy. Nudny jak flaki z olejem, ale przejść go trzeba.
Po wyjściu na asfalt pogoda się psuje, napłynęły chmury.
Siadamy pod dawno nie używanym przystankiem autobusowym. Muszę posmarować pogryzioną nogę, która zaczyna boleć i to bardziej niż wczoraj! Najgorzej jest, gdy stoję - mam wrażenie, że jad dosłownie wypala mi jej wnętrze. Kiedy chodzę następuję poprawa, więc jest szansa, że uda mi się zaliczyć całą trasę zaplanowaną na przedłużony weekend.
Na ścianie wisi plakat o imprezie z intrygującym tytułem: "Ślązacy - Łemkom"! Ciekawa inicjatywa, ale w końcu dużo nas łączy .
Znajdujemy się w centrum dawnej Banicy (Баниця). Mieszkańcy wioski mieli w latach 40. XX wieku przerąbane, bo obrywali dosłownie od wszystkich. Niemcy nazywali osadę "Banditen dorf" z racji uczestnictwa wielu Łemków w ruchu oporu. UPA brało jedzenie i majątek, a także zarządzało przymusowy pobór, bo ochotników do walki o Wielką Ukrainę tu nie było. Potem jeszcze pojawiło się polskie wojsko, które z kolei nękało Baniczan jako Ukraińców. W 1947 garstkę tych, którzy jeszcze zostali, wywieziono w okolice Głogowa. Stamtąd już nie wrócili, a po miejscowości nie pozostało prawie nic...
Przecina ją żółty szlak, który jest tak zarośnięty gigantycznymi pokrzywami, że trzeba nieść ręce wysoko w górze, aby nie zostać poparzonym.
Gdzieś tam kiedyś stała czasownia, wybudowana po konwersji większości mieszkańców na prawosławie w czasie tzw. schizmy tylawskiej. Nie przetrwała PRL-u, widziałem jej zdjęcia sprzed kilku lat jako kupę desek. Teraz nawet i tego nie znaleźliśmy, podobnie jak resztek cmentarza.
Po drugiej stronie potoku jest ładnie położony na wzgórzu cmentarz nr 62. Zniszczony w latach 90. w czasie "rekultywacji" terenu i pieczołowicie zrekonstruowany w następnej dekadzie. To znowu dzieło Jurkoviča. Byłem na nim jesienią, teraz tylko fotografuję z daleka.
Kiedyś działała tu chatka studencka, lecz spłonęła. Dzisiaj turystów przyjmuje "gościniec". Drzwi w podmurówce są otwarte, ale nasz zapał studzi kartka z napisem "Obsługujemy jedynie nocujących gości". No to bez łaski...
Wychodzimy na łąki, gdzie niegdyś także ciągnęła się zabudowa wioski.
I znowu w las. Cieki wodne przekraczamy wybudowanymi kilka lat temu mostkami. Jest nawet częściowo zarośnięty stawek, jakiś rezerwat.
Wołowiec (Воловец) to jedyna w dniu dzisiejszym wioska, o której można powiedzieć, że nie jest tylko widmem. Oczywiście liczba ludności jest wielokrotnie mniejsza (29 osób kontra 700 w latach 30. XX wieku). Ale domy są. Niektóre opuszczone, inne zamieszkałe i pięknie ukwiecone.
Perełką niewątpliwie jest cerkiew Opieki Matki Bożej. Wybudowali ją grekokatolicy w XVIII wieku, ale po schizmie tylawskiej pozostało ich w wiosce tak mało, że prawie nie miał kto do niej uczęszczać. Po "akcji Wisła" służyła jako obora (pomysłów na profanację wśród polskich mieszkańców nigdy nie brakowało), ocaliło ją kilka rodzin łemkowskich, którym udało się wrócić. Od kilkunastu lat jest własnością kościoła prawosławnego.
Pod względem architektonicznym to klasyczny typ cerkwi łemkowskiej odmiany zachodniej z wieżą, będącą jej integralną częścią.
Można zajrzeć do środka, więc prawosławni też wpuszczają . Ale - jak to u nich - pojawiają się inne problemy...
- Wolno robić zdjęcia?
- Dwa zawsze - odpowiada miła pani opiekunka.
Dlaczego dwa, a nie np. pięć? Nigdy nie umiem zrozumieć antyfotograficznej fobii u prawosławnych. 90% przypadków zakazu robienia zdjęć z jakimi się zetknąłem to właśnie ich cerkwie. Kalamy sacrum? A sprzedaż pocztówek (ze zdjęciami!) czy inny handel w przedsionku nie obraża Boga?
Do tego świątynia była i jest remontowana z funduszy państwowych, a więc i z moich podatków. Uważam, że w takiej sytuacji albo właściciele nie robią żadnych durnych ograniczeń, albo niech sami łożą kasę.
No cóż, ponarzekać mogę, ale kłócić się w tak pięknym obiekcie nie mam ochoty, więc wykonuję dwa dozwolone zdjęcia. Oby wyszły wyraźne .
Podczas rozmowy z opiekunką dowiaduję się, iż w Wołowcu mieszkają tylko trzy rodziny rusińskie, więc nabożeństwa w cerkwi zdarzają się sporadycznie. Podlega zresztą pod parafię w Bartnem. Znacznie częściej zaglądają tu turyści. W niedzielę (następnego dnia) odbywać się miała uroczystość, na którą pani zapraszała, lecz wtedy będziemy już znacznie dalej...
Idę jeszcze zerknąć szybko na cmentarz przykościelny (drugi leży kawałek dalej na łące, jesienią odgrodzony jako... "teren prywatny").
Wracam do drogi, gdzie niektórzy urządzili sobie sjestę .
Krótki odpoczynek i ruszamy dalej - widząc taką szosę aż chce się zarzucić plecak!
Ostatnia zabudowa Wołowca.
Potem zaczyna się łąką i... brody. Przekraczać będziemy ich dziś sporo. Inez zakłada sandały, ja - jako zagorzały przeciwnik tego typu obuwia w górach - twardo idę w górskim ekwipunku. Jak na razie pokonanie Wisłoka nie stanowi problemu.
Dogania nas hałaśliwa wypita grupa kilkunastu osób, na szczęście gdzieś się śpieszą, więc wkrótce tracimy ich z oczu, słysząc tylko radosne wrzaski.
A na skraju lasu gubimy szlak. Jest on tu debilnie oznaczony, właściwie znaków nie ma wcale, tylko tablica o początku Magurskiego Parku Narodowego. Poszliśmy w prawo gruntową drogą, a okazało się, że należało w lewo, wąską zarośniętą ścieżką. W efekcie idziemy po niewłaściwej stronie rzeki, a nasz niepokój budziło zwłaszcza podchodzenie pod wysokie skarpy i odbijanie w kierunku środka góry. Wrócić się czy nie? Hałaśliwa grupa wróciła.
Ostatecznie szliśmy dalej i dobrze zrobiliśmy, bowiem po ponownym wyjściu na łąki szlak do nas dołączył.
Okolica jest urokliwa i taka spokojna. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś zaczynała się w tym miejscu Nieznajowa (Незнайова), wioska posiadająca 60 domów, 2 cerkwie, kapliczkę, pocztę, szkołę, leśniczówkę i parowy tartak. Planowano nawet budowę stacji kolejowej na nowej trasie w kierunku Węgier!
Po wojnie Łemkowie znaleźli się w ZSRR, a nieliczny Polacy przenieśli do sąsiedniego Czarnego (Чорне), które potem i tak się wyludniło. Niemymi świadkami historii są liczne krzyże przydrożne...
W cieniu drzew skrywa się cmentarz. Aby go odwiedzić należy przedzierać się przez chaszcze i pokrzywy.
Kiedyś obok stała cerkiew unicka. Przetrwała likwidację wsi, ale zwaliła się w 1964 roku. Cerkiew prawosławną (podobnie jak w Wołowcu niemal cała wieś nawróciła się na "moskali") rozebrano wcześniej, w latach 50..
Pod schroniskiem na Małastowskiej usłyszeliśmy wieść, że Nieznajowa przeznaczona jest do przyszłej zabudowy letniskowej... Ale to chyba bzdura. Ruch się jednak tu zwiększa - w okolicach skrzyżowania do Rostajnego stoi kilka zaparkowanych samochodów, szeleszczą namioty, ludzie palą ogniska...
Odbijamy trochę w bok, aby zobaczyć symboliczne drzwi nieistniejącej wioski.
Potem muszę przekroczyć aż dwa brody jeden po drugim! Pierwszy mi się udaje, przy drugim kapituluję i sam wyciągam sandały! To wersja plażowa, więc nie będzie mi się szło aż tak komfortowo jak Nesce .
Przechodzę obok chatki "Nieznajowa". Spałem w niej dwa lata temu, wspominam ją bardzo miło. Na dworze szalały ulewy, a ja grzałem się w ciepłej kuchni . Teraz drzwi są otwarte, ale nie zaglądam do środka, niech na razie pozostanie tylko we wspomnieniach.
Odcinek do bazy namiotowej pamiętam również dobrze, bowiem co chwilę trzeba na nim przecinać Wisłok. Dwa lata temu naliczyłem sześć brodów, teraz tylko cztery - albo dwa wyschły, albo mam problem z rachowaniem .
Przy skrzyżowaniu na Czarne samotna kapliczka...
...i przyjemna droga w odsłoniętym terenie. Tu także miejscami jest tłoczno...
Zastanawiamy się ile ludzi zastaniemy w bazie namiotowej "Radocyna"? Zawalony parking lekko nas przeraził!
Z duszą na ramieniu pochodzimy do namiotu bazowego... dostaliśmy dwa ostatnie łóżka! I teraz taka mała dygresja: zdecydowana większość nocujących to członkowie lub znajomi z SKPB Kraków. Do tego trochę rodzin z dziećmi, którzy skorzystali z okazji na tanie noclegi w wakacje. Niemal wszyscy przyjechali na czterech kółkach. Dla "normalnych" pieszych turystów z plecakami zabrakło miejsca, para która przyszła po nas została odesłana z kwitkiem! Moim zdaniem chyba nie o to chodziło w idei powstawania takich miejsc, aby służyły głównie dla "swoich" i urlopowiczów. Jasne, nie można zakazać im tutaj przyjeżdżać, lecz to już pewna przesada... Wiem, że bazy namiotowe są teraz tak popularne, iż trzeba często rezerwować w nich miejsca na weekend, ale żeby w zapomnianym Beskidzie Niskim? Pewnie, najlepiej chodzić z własnym namiotem na plecach, jednak po co wtedy ciągnąć na bazę, skoro można rozbić się wszędzie??
Podobno taka sytuacja jest wyjątkowa (impreza z okazji zakończenia kolejnego kursu), ale miałem mieszane uczucia tego wieczoru.
Plan bazy. Dla gości przygotowano cztery wagony "partyjne". Trafiliśmy najgorzej jak tylko było można, bo do tego na samej górze .
Inez miała ambitne plany na wieczór: "zrzucimy plecaki i na lekko pójdziemy połazić po okolicy". Ale lenistwo robi swoje... a raczej zmęczenie: po wejściu do namiotu wyłożyłem się jak długi i nie miałem przez chwilę siły wstać. Jednak ta "lajtowa" trasa dała ciut popalić...
Godzina nadal młoda. Po kąpieli (w potoku, prysznic jeszcze nie działał) i kiełbasie z rusztu zaczęło mnie nosić. A że dodatkowo w bazie zrobiło się gęsto i głośno jak na Krupówkach, to tym bardziej postanowiłem jednoosobowo ruszyć swoje cztery litery. Oczywiście w sandałach.
Początkowo chciałem tylko podejść do drogi, aby zrobić kilka zdjęć w słońcu, bowiem przez większość dnia skrywało się za lekką mgiełką i kolory były przytłumione.
Ostatecznie stwierdziłem, że przejdę się w kierunku granicy przez całą dawną Radocynę (Радоцина). Przez jakiś czas ścigały mnie okrzyki dochodzące z bazy, po czym wreszcie zapanowała upragniona cisza.
Spotkałem jedynie jedno starsze małżeństwo, które chwilę wcześniej widziało dokazujące bobry i stado jeleni. Oprócz tego pustka... No, prawie. Co pewien czas mija się budowany właśnie dom. To nie Nieznajowa, lecz właśnie Radocyna staje się powoli celem nowego osadnictwa. Źle to wróży jej przyszłości. W górnej części działa już pensjonat, do którego ciągną dżipami spragnieni dzikości mieszczuchy.
Centrum Radocyny znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między bazą a granicą. Dziś obok kupy drzewa stoją tam symboliczne drzwi.
Jest też jedyny ocalały budynek z oryginalnej zabudowy - szkoła z 1912 roku. W latach 50. zamieszkały w niej dwie łemkowskie rodziny, którym udało się wrócić z Kraju Rad, lecz w 1973 roku zostały ponownie zmuszone do wyjazdu. Co ciekawe - nad drzwiami zachowała się właśnie data kolejnego wypędzenia. Dziwne to bardzo - po co ją tam umieszczono? Upamiętniono ostateczne "oczyszczenie" terenu? Przecież nikt inny w szkole już nie przebywał. Kolejna beskidzkoniska zagadka...
Niedaleko stąd stała unicka cerkiew (po schizmie wybudowano także prawosławną czasownię), a przy niej cmentarz parafialny. Ten ostatni nadal widać - zachwaszczony, zawłaszczany przez przyrodę. W zapadającym mroku sprawia niepokojące wrażenie. Nie decyduję się na łażenie między grobami, zwłaszcza że czołówkę zostawiłem w plecaku.
Obok austriaccy inżynierowie założyli nekropolię wojskową. Być może z racji bliskości religijnej spoczywają na niej głównie Rosjanie i tylko czterech żołnierzy austro-węgierskich. Jest w kiepskim stanie. Ledwo widoczny niemiecki napis na głównym pomniku głosi:
"Nie znaliśmy życia drugiego człowieka, teraz śmierć nas połączyła".
Powoli wracam w kierunku bazy namiotowej. Noc jest coraz bliżej.
Ostatecznie przedreptałem tego dnia ponad 27 kilometrów, z tego ostatnie 5 w klapkach w Radocynie . Niezły wynik.
Na bazie wokół ogniska ciasno rozsiedli się ludzie. W ruch poszły gitary, flaszki społecznie zataczają koła.
Beskid Niski...
Dzień trzeci miał być najbardziej męczący - według mapy czekało na nas 27 kilometrów, czyli zapewne w rzeczywistości około 30. Na samą myśl zaczęły boleć mnie plecy... W dodatku prognozy pogody na ten dzień nie były najlepsze.
Śniadanie uskuteczniamy przy świeżo rozpalonym ognisku. Pakowanie i o godzinie 10-tej opuszczamy bazę namiotową w Radocynie.
Najpierw musimy się trochę cofnąć na północ i przekroczyć Wisłokę mostem (ewentualnie brodem). Tu kiedyś znajdowała się wioska Długie (Довге). Po wojnie większość mieszkańców wyjechała na teren ZSRR (część dobrowolnie), a kilka rodzin w czasie akcji "Wisła" znalazło się na Warmii. Nie pozostał po nich żaden budynek, a jedynie porośnięty białymi kwiatami cmentarz i krzyże przydrożne. Nowszą pamiątką są symboliczne drzwi.
Nekropolia wojenna z numerem 44 jest, jak większość w okolicy, autorstwa Dušana Jurkoviča. Dwa lata temu już na niego zaglądałem, więc ograniczam się do ujęcia z daleka. Cmentarz w latach 90. ubiegłego wieku tak "remontowano", że zmniejszono jego powierzchnię o 3/4!
Szutrową drogą mozolnie gramolimy się do góry, do przełęczy o takiej samej nazwie co nieistniejąca wioska. Nad nami wisi zachmurzone niebo, w rzadkich momentach na kilka sekund przebija słońce.
Po drugiej stronie górki schodzimy do Wyszowatki (Вишеватка). Tutejsi Łemkowie słynęli ze swojej antyukraińskiej, a prorusińskiej postawy, mimo to zarówno zarówno Sowieci jak i Polacy potraktowali ich jak Ukraińców: wywózka do Kraju Rad, nieliczni wylądowali pod radziecką granicą w dawnych Prusach Wschodnich. Również i tu nie przetrwało (prawdopodobnie) nic z pierwotnej zabudowy, istnieje natomiast "architektura" z okresu PRL-u, kiedy gospodarował w Wyszowatce PGR. Jest też kilkanaście domów, krzyże, a nawet zamknięty sklep spożywczy.
Słyszymy za nami warkot samochodu. Łapiemy stopa! Tylko dokąd? Po dojściu do głównej drogi powinniśmy się kierować na południe w stronę Ożennej. A może kierowca będzie jechał na północ w okolice Krempnej? Wtedy moglibyśmy znacznie skrócić trasę, rezygnując z odwiedzenia niektórych miejsc.
Pierwszy wóz mija nas obojętnie. Chwilę później nadjeżdża drugi i się zatrzymuje.
- Dokąd pan jedzie? - rzucam przez otwarte okno.
Co za pech, akurat na Ożenną. Właśnie wtedy kiedy lenistwo podpowiedziało nam aby się nie wysilać .
I tak wsiadamy do auta, zawsze to ze 3 kilometry mniej. Mijamy Grab (Граб) i wychodzimy na skrzyżowaniu na skraju Ożennej (Ожинна). Ja nie tracę nadziei, że jeszcze pojeździmy dziś później autostopem, Inez wyśmiewa moją naiwność. Zobaczymy kto będzie miał rację!
Bardzo zniszczoną drogą idziemy w kierunku lasu. Według mapy to niewielka górka z 10 metrami podejścia, ale chyba im zniknęło jedno zero, bo podchodzimy całkiem konkretnie!
Z dołu jedzie samochód. Machamy, staje.
- Chętnie bym was wziął - mówi starszy facet. - Ale z tyłu mam psa.
Cholerne zwierzę. To już drugi przypadek podczas tego weekendu, że przez czworonoga nie mogliśmy skorzystać z podwózki .
Z zachmurzonego nieba spada kilka kropli deszczu, lecz to był tylko mały straszak.
Przy wejściu do Magurskiego Parku Narodowego stoi fajna wiatka. I oczywiście tablice, że za bilet należy zapłacić sms-em. Na szczęście znowu nie ma tu zasięgu .
W czasie postoju pojawia się mężczyzna i pyta się, czy dalej będzie można jechać asfaltem, czy jest jakiś szlaban? Tłumaczymy mu, że na pewno przejedzie i przy okazji może nas zabrać, ale ten upiera się, że na złej nawierzchni zniszczy sobie samochód. W zamian oferuje transport... pod Krempną. Teraz? Nieee...
Zielonym szlakiem wchodzimy na szczyt Wysokie (całe 657 metrów). Spotykamy tam kilku turystów. Panorama z góry nie powala.
Ładniejszy widok w drugą stronę na dolinę potoku Krempna.
Zejście z Wysokiego jest ostrzejsze niż podejście. Niespodziewane pojawia się też trochę słońca.
Na dole znajduje się teren nieistniejącej wioski o nazwie Żydowskie (Жидівське). Miejscowość została mocno zniszczona w czasie walk w 1944 roku i dzisiaj okolica jest całkowicie opuszczona, nie licząc stacji badawczej Akademii Rolniczej z Krakowa. Neska wielokrotnie mi mówiła, że bardzo chciałaby Żydowskie zobaczyć, no więc jesteśmy i oglądamy. Na przykład staw z mostkiem.
Albo wiatę. I długą asfaltową drogę prowadzącą do Krempnej. To prawie 4 kilometry drałowania, które zaraz nas czeka.
Może jednak nie, bo ja ciągle wierzę w autostop! I mam rację - do zaparkowanego samochodu akurat wracają właściciele i razem z nimi pokonujemy ten dystans! Ale coś za coś - nie zdążyliśmy obejrzeć 2 cerkwisk i cmentarza łemkowskiego, zatem kiedyś musimy ponownie odwiedzić Żydowskie. Swoją drogą ciekawe skąd taka nazwa, skoro żydzi stanowili tylko mały ułamek mieszkańców?
Krempna (Крампна) to stolica gminy. Reklamuje się czasem także jako "centrum Beskidu Niskiego" albo "stolicę Magurskiego PN". Wydawałoby się, że z takimi hasłami posiada odpowiednią infrastrukturę dla turystów, którzy chcieliby np. coś zjeść. A tu dupa.
W 2016 roku stołowałem się w jedynej funkcjonującej restauracji położonej na skarpie nad zbiornikiem na Wisłoce. Nie przetrwała ona próby czasu, zamknięta na głucho i zarasta. Nieco niżej widzimy jakieś domki kempingowe, więc zachodzimy tam i pytamy w recepcji o możliwość konsumpcji.
- Przy wodzie są fastfoody - mówi młoda dziewczyna. - Ale właśnie wydajemy obiady dla naszych gości, spytam się w kuchni, czy mogą zrobić dwie porcje więcej.
Mogą . Mamy więc szczęście i udaje nam się posilić, co nie zmienia to faktu, że głodny turysta w Krempnej skazany jest tylko na jakieś hamburgery albo własne zapasy!
Niedaleko zapory mijamy kawiarnię, zapraszającą na "lody i rzemieślnicze piwo". Co prawda chcieliśmy teraz pójść zobaczyć cmentarz wojenny, ale szybko decydujemy się na zmianę planów . To "rzemieślnicze piwo" okazuje się być Biesczadowym, za którym niespecjalnie przepadam. Kiedyś produkował je browar w Raciborzu, teraz ktoś inny. W sprzedaży posiadają m.in. pszeniczne o bardzo przeciętnym smaku.
W międzyczasie chmury odeszły i zrobiła się piękna pogoda. Na błogim lenistwie mija nam półtorej godziny... Mamy czas, na nocleg zdążymy, bo przecież na pewno znów złapiemy stopa .
Przy zalewie gęsto od samochodów i tłumy ludzi. Chyba zjechało się pół Beskidu.
Bez komentarza.
Za płotami kilka drewnianych domów, nawet jedna chyża.
W centrum wioski działa jeden mały sklep (mamy niedzielę niehandlową), gdzie zaopatrujemy się w zapasy na wieczór. Na drodze w kierunku Polan topi się świeżutki asfalt, dosłownie wylewający się na chodnik.
W okresie międzywojennym w gminie Krempna mieszkało 7,5 tysiąca osób, z czego 95% stanowili Łemkowie, 3% Polacy i 1,5% Żydzi. Dzisiaj liczba ta spadła do 2,2 tysiąca, w tym 8-9% Rusinów i rodzin mieszanych. Najwspanialszą pamiątką po dawnym świecie jest cerkiew Kosmy i Damiana zbudowana pod koniec XVIII wieku.
Bywa często przywoływana jako klasyczny "czysty" przykład łemkowskiej świątyni typu zachodniego. Nigdy nie używali jej prawosławni, bowiem w przeciwieństwie do większości okolicznych wsi w Krempnej nie doszło do schizmy i Rusini pozostali wierni grekokatolicyzmowi. Po II wojnie światowej wspólnie korzystali z niej unici i katolicy rzymscy, a od lat 70. jest kościołem wyłącznie "łacińskim".
Co prawda nadal jesteśmy w Małopolsce, ale już w województwie podkarpackim (bynajmniej nie na Podkarpaciu, w końcu Beskidy są W Karpatach, a nie POD), więc nie ma tu akcji "otwartych drzwi". W dodatku od kilku lat trwa niekończący się remont wnętrza, możemy zatem tylko zajrzeć przez zakratowane drzwi.
Obok stoi nowy kościół. Nie jest tak szpetny jak większość współczesnych obiektów kultu, ale i tak nie rozumiem po kiego grzyba go budowano, mając piękną starą świątynię? Liczniejsi Łemkowie się w niej mieścili, a Polacy nie?
Ruszamy drogą wzdłuż Wisłoku. Chciałoby się do niego wskoczyć!
Ruch jest dość spory, więc to kwestia czasu aż ktoś nam się zatrzyma. Z naprzeciwka facet prowadzi stado krów.
Pyta się gdzie idziemy i nie umie uwierzyć, że tak daleko! A nasz dzisiejszy cel wcale nie jest bardzo odległy...
Chwilę po krowach ładujemy się do "transportera", w którym razem z liczną rodzinką podjeżdżamy na skrzyżowanie w Ostrysznym. Tam wchodzimy na lokalną drogę i nadal towarzyszy nam Wisłoka.
Po kilku minutach siedzimy w czwartym tego dnia samochodzie! Sympatyczni kierowcy dowożą nas do Myscowej (Мисцова), a na pożegnanie dostajemy słoik swojskich ogórów!
W wiosce działa PTSM zlokalizowany w byłym domu ludowym z 1937 roku. Za komuny i demokracji funkcjonowała w nim nieduża szkoła, teraz służy nielicznym turystom.
To niesłychanie przyjazne miejsce z niezwykle miłą opiekunką, która po telefonie szybko pojawia się, aby otworzyć nam drzwi. W dawnych salach lekcyjnych rozstawiono wygodne łóżka, jest normalny prysznic i toalety. Tylko woda ma dziwny zapach i konsystencję, śmierdzi jak w uzdrowiskach i ciężko coś nią spłukać. Może lecznicza?
Po kąpieli ruszamy "na wieś", aby gdzieś sobie posiedzieć w zbliżający się wieczór. Najlepiej nad rzeką, lecz okazuje się, że w miejscowości brzegi albo są odgrodzone, albo muliste. Szkoda.
Obowiązuje strój sandałowo-reklamówkowy .
Zaglądamy pod cerkiew św. Paraskiewy; murowana, z roku 1796 roku. Obecnie to kościół rzymskokatolicki, filia parafii z Polan (choć to Myscowa ma ciut więcej mieszkańców).
Przyszłość wioski jest niepewna: od lat 60. XX wieku planowana jest budowa zapory wodnej na rzece, która zalałaby większość budynków. Lata mijały, nic się nie działo, ale mocno zahamowało to wszelkie inwestycje, również we własne domy. Ostatnio temat znowu odżył, podobno jednak zbiornik ma powstać. Urzędnicy twierdzą, że z pożytkiem dla regionu (dalszy rozwój turystyki), ekolodzy, że ze szkodą dla przyrody parku narodowego (to otulina PN i obszar Natura 2000). Jakoś bardziej wierzę tym drugim, bo skoro nie potrafiono porządnie wykorzystać istniejącego zbiornika w Krempnej, to co dopiero z nowym??
Mam nadzieję, że podobnie jak wiele innych "wielkich" inwestycji obecnej władzy skończy się tylko na genialnych wizjach. Szkoda, aby taka ładna okolica znalazła się pod wodą.
W przeszłości Myscowa była dość dużą wsią, w której organizowano jarmarki. Handlowano na nich zwierzętami, głównie bydłem. Mieszkańcy trudnili się kamieniarstwem i stolarstwem, działało sześciu kowali. To był okres, kiedy liczba ludności była sześciokrotnie większa niż obecnie. Dzisiejsi gospodarze są w dużej części autochtonicznymi "Beskidnikami" - to Polacy, którzy przenieśli się tu z pobliskich Kątów i opuszczonej Huty Polańskiej. Łemkowie, w czasie okupacji wspierający komunistycznych partyzantów, wyjechali do Związku Radzieckiego, a garstkę pozostałych wywieziono pod Legnicę i Lublin. Dwie rusińskie rodziny wróciły po śmierci Bieruta.
Łazimy po wiosce i łazimy, aż wyszło, iż najfajniejsze miejsce na wieczór to stoliczek pod szkołą . Gawędzimy sobie tam z panem, który mieszka na pierwszym piętrze szkoły, a Neska rozkłada swój hamak.
Dzień, który miał być ciężką harówką turystyczną, okazał się całkiem niewyczerpujący, bo zrobiliśmy w sumie z 13-15 kilometrów - resztę załatwił autostop .
Śniadanie uskuteczniamy przy świeżo rozpalonym ognisku. Pakowanie i o godzinie 10-tej opuszczamy bazę namiotową w Radocynie.
Najpierw musimy się trochę cofnąć na północ i przekroczyć Wisłokę mostem (ewentualnie brodem). Tu kiedyś znajdowała się wioska Długie (Довге). Po wojnie większość mieszkańców wyjechała na teren ZSRR (część dobrowolnie), a kilka rodzin w czasie akcji "Wisła" znalazło się na Warmii. Nie pozostał po nich żaden budynek, a jedynie porośnięty białymi kwiatami cmentarz i krzyże przydrożne. Nowszą pamiątką są symboliczne drzwi.
Nekropolia wojenna z numerem 44 jest, jak większość w okolicy, autorstwa Dušana Jurkoviča. Dwa lata temu już na niego zaglądałem, więc ograniczam się do ujęcia z daleka. Cmentarz w latach 90. ubiegłego wieku tak "remontowano", że zmniejszono jego powierzchnię o 3/4!
Szutrową drogą mozolnie gramolimy się do góry, do przełęczy o takiej samej nazwie co nieistniejąca wioska. Nad nami wisi zachmurzone niebo, w rzadkich momentach na kilka sekund przebija słońce.
Po drugiej stronie górki schodzimy do Wyszowatki (Вишеватка). Tutejsi Łemkowie słynęli ze swojej antyukraińskiej, a prorusińskiej postawy, mimo to zarówno zarówno Sowieci jak i Polacy potraktowali ich jak Ukraińców: wywózka do Kraju Rad, nieliczni wylądowali pod radziecką granicą w dawnych Prusach Wschodnich. Również i tu nie przetrwało (prawdopodobnie) nic z pierwotnej zabudowy, istnieje natomiast "architektura" z okresu PRL-u, kiedy gospodarował w Wyszowatce PGR. Jest też kilkanaście domów, krzyże, a nawet zamknięty sklep spożywczy.
Słyszymy za nami warkot samochodu. Łapiemy stopa! Tylko dokąd? Po dojściu do głównej drogi powinniśmy się kierować na południe w stronę Ożennej. A może kierowca będzie jechał na północ w okolice Krempnej? Wtedy moglibyśmy znacznie skrócić trasę, rezygnując z odwiedzenia niektórych miejsc.
Pierwszy wóz mija nas obojętnie. Chwilę później nadjeżdża drugi i się zatrzymuje.
- Dokąd pan jedzie? - rzucam przez otwarte okno.
Co za pech, akurat na Ożenną. Właśnie wtedy kiedy lenistwo podpowiedziało nam aby się nie wysilać .
I tak wsiadamy do auta, zawsze to ze 3 kilometry mniej. Mijamy Grab (Граб) i wychodzimy na skrzyżowaniu na skraju Ożennej (Ожинна). Ja nie tracę nadziei, że jeszcze pojeździmy dziś później autostopem, Inez wyśmiewa moją naiwność. Zobaczymy kto będzie miał rację!
Bardzo zniszczoną drogą idziemy w kierunku lasu. Według mapy to niewielka górka z 10 metrami podejścia, ale chyba im zniknęło jedno zero, bo podchodzimy całkiem konkretnie!
Z dołu jedzie samochód. Machamy, staje.
- Chętnie bym was wziął - mówi starszy facet. - Ale z tyłu mam psa.
Cholerne zwierzę. To już drugi przypadek podczas tego weekendu, że przez czworonoga nie mogliśmy skorzystać z podwózki .
Z zachmurzonego nieba spada kilka kropli deszczu, lecz to był tylko mały straszak.
Przy wejściu do Magurskiego Parku Narodowego stoi fajna wiatka. I oczywiście tablice, że za bilet należy zapłacić sms-em. Na szczęście znowu nie ma tu zasięgu .
W czasie postoju pojawia się mężczyzna i pyta się, czy dalej będzie można jechać asfaltem, czy jest jakiś szlaban? Tłumaczymy mu, że na pewno przejedzie i przy okazji może nas zabrać, ale ten upiera się, że na złej nawierzchni zniszczy sobie samochód. W zamian oferuje transport... pod Krempną. Teraz? Nieee...
Zielonym szlakiem wchodzimy na szczyt Wysokie (całe 657 metrów). Spotykamy tam kilku turystów. Panorama z góry nie powala.
Ładniejszy widok w drugą stronę na dolinę potoku Krempna.
Zejście z Wysokiego jest ostrzejsze niż podejście. Niespodziewane pojawia się też trochę słońca.
Na dole znajduje się teren nieistniejącej wioski o nazwie Żydowskie (Жидівське). Miejscowość została mocno zniszczona w czasie walk w 1944 roku i dzisiaj okolica jest całkowicie opuszczona, nie licząc stacji badawczej Akademii Rolniczej z Krakowa. Neska wielokrotnie mi mówiła, że bardzo chciałaby Żydowskie zobaczyć, no więc jesteśmy i oglądamy. Na przykład staw z mostkiem.
Albo wiatę. I długą asfaltową drogę prowadzącą do Krempnej. To prawie 4 kilometry drałowania, które zaraz nas czeka.
Może jednak nie, bo ja ciągle wierzę w autostop! I mam rację - do zaparkowanego samochodu akurat wracają właściciele i razem z nimi pokonujemy ten dystans! Ale coś za coś - nie zdążyliśmy obejrzeć 2 cerkwisk i cmentarza łemkowskiego, zatem kiedyś musimy ponownie odwiedzić Żydowskie. Swoją drogą ciekawe skąd taka nazwa, skoro żydzi stanowili tylko mały ułamek mieszkańców?
Krempna (Крампна) to stolica gminy. Reklamuje się czasem także jako "centrum Beskidu Niskiego" albo "stolicę Magurskiego PN". Wydawałoby się, że z takimi hasłami posiada odpowiednią infrastrukturę dla turystów, którzy chcieliby np. coś zjeść. A tu dupa.
W 2016 roku stołowałem się w jedynej funkcjonującej restauracji położonej na skarpie nad zbiornikiem na Wisłoce. Nie przetrwała ona próby czasu, zamknięta na głucho i zarasta. Nieco niżej widzimy jakieś domki kempingowe, więc zachodzimy tam i pytamy w recepcji o możliwość konsumpcji.
- Przy wodzie są fastfoody - mówi młoda dziewczyna. - Ale właśnie wydajemy obiady dla naszych gości, spytam się w kuchni, czy mogą zrobić dwie porcje więcej.
Mogą . Mamy więc szczęście i udaje nam się posilić, co nie zmienia to faktu, że głodny turysta w Krempnej skazany jest tylko na jakieś hamburgery albo własne zapasy!
Niedaleko zapory mijamy kawiarnię, zapraszającą na "lody i rzemieślnicze piwo". Co prawda chcieliśmy teraz pójść zobaczyć cmentarz wojenny, ale szybko decydujemy się na zmianę planów . To "rzemieślnicze piwo" okazuje się być Biesczadowym, za którym niespecjalnie przepadam. Kiedyś produkował je browar w Raciborzu, teraz ktoś inny. W sprzedaży posiadają m.in. pszeniczne o bardzo przeciętnym smaku.
W międzyczasie chmury odeszły i zrobiła się piękna pogoda. Na błogim lenistwie mija nam półtorej godziny... Mamy czas, na nocleg zdążymy, bo przecież na pewno znów złapiemy stopa .
Przy zalewie gęsto od samochodów i tłumy ludzi. Chyba zjechało się pół Beskidu.
Bez komentarza.
Za płotami kilka drewnianych domów, nawet jedna chyża.
W centrum wioski działa jeden mały sklep (mamy niedzielę niehandlową), gdzie zaopatrujemy się w zapasy na wieczór. Na drodze w kierunku Polan topi się świeżutki asfalt, dosłownie wylewający się na chodnik.
W okresie międzywojennym w gminie Krempna mieszkało 7,5 tysiąca osób, z czego 95% stanowili Łemkowie, 3% Polacy i 1,5% Żydzi. Dzisiaj liczba ta spadła do 2,2 tysiąca, w tym 8-9% Rusinów i rodzin mieszanych. Najwspanialszą pamiątką po dawnym świecie jest cerkiew Kosmy i Damiana zbudowana pod koniec XVIII wieku.
Bywa często przywoływana jako klasyczny "czysty" przykład łemkowskiej świątyni typu zachodniego. Nigdy nie używali jej prawosławni, bowiem w przeciwieństwie do większości okolicznych wsi w Krempnej nie doszło do schizmy i Rusini pozostali wierni grekokatolicyzmowi. Po II wojnie światowej wspólnie korzystali z niej unici i katolicy rzymscy, a od lat 70. jest kościołem wyłącznie "łacińskim".
Co prawda nadal jesteśmy w Małopolsce, ale już w województwie podkarpackim (bynajmniej nie na Podkarpaciu, w końcu Beskidy są W Karpatach, a nie POD), więc nie ma tu akcji "otwartych drzwi". W dodatku od kilku lat trwa niekończący się remont wnętrza, możemy zatem tylko zajrzeć przez zakratowane drzwi.
Obok stoi nowy kościół. Nie jest tak szpetny jak większość współczesnych obiektów kultu, ale i tak nie rozumiem po kiego grzyba go budowano, mając piękną starą świątynię? Liczniejsi Łemkowie się w niej mieścili, a Polacy nie?
Ruszamy drogą wzdłuż Wisłoku. Chciałoby się do niego wskoczyć!
Ruch jest dość spory, więc to kwestia czasu aż ktoś nam się zatrzyma. Z naprzeciwka facet prowadzi stado krów.
Pyta się gdzie idziemy i nie umie uwierzyć, że tak daleko! A nasz dzisiejszy cel wcale nie jest bardzo odległy...
Chwilę po krowach ładujemy się do "transportera", w którym razem z liczną rodzinką podjeżdżamy na skrzyżowanie w Ostrysznym. Tam wchodzimy na lokalną drogę i nadal towarzyszy nam Wisłoka.
Po kilku minutach siedzimy w czwartym tego dnia samochodzie! Sympatyczni kierowcy dowożą nas do Myscowej (Мисцова), a na pożegnanie dostajemy słoik swojskich ogórów!
W wiosce działa PTSM zlokalizowany w byłym domu ludowym z 1937 roku. Za komuny i demokracji funkcjonowała w nim nieduża szkoła, teraz służy nielicznym turystom.
To niesłychanie przyjazne miejsce z niezwykle miłą opiekunką, która po telefonie szybko pojawia się, aby otworzyć nam drzwi. W dawnych salach lekcyjnych rozstawiono wygodne łóżka, jest normalny prysznic i toalety. Tylko woda ma dziwny zapach i konsystencję, śmierdzi jak w uzdrowiskach i ciężko coś nią spłukać. Może lecznicza?
Po kąpieli ruszamy "na wieś", aby gdzieś sobie posiedzieć w zbliżający się wieczór. Najlepiej nad rzeką, lecz okazuje się, że w miejscowości brzegi albo są odgrodzone, albo muliste. Szkoda.
Obowiązuje strój sandałowo-reklamówkowy .
Zaglądamy pod cerkiew św. Paraskiewy; murowana, z roku 1796 roku. Obecnie to kościół rzymskokatolicki, filia parafii z Polan (choć to Myscowa ma ciut więcej mieszkańców).
Przyszłość wioski jest niepewna: od lat 60. XX wieku planowana jest budowa zapory wodnej na rzece, która zalałaby większość budynków. Lata mijały, nic się nie działo, ale mocno zahamowało to wszelkie inwestycje, również we własne domy. Ostatnio temat znowu odżył, podobno jednak zbiornik ma powstać. Urzędnicy twierdzą, że z pożytkiem dla regionu (dalszy rozwój turystyki), ekolodzy, że ze szkodą dla przyrody parku narodowego (to otulina PN i obszar Natura 2000). Jakoś bardziej wierzę tym drugim, bo skoro nie potrafiono porządnie wykorzystać istniejącego zbiornika w Krempnej, to co dopiero z nowym??
Mam nadzieję, że podobnie jak wiele innych "wielkich" inwestycji obecnej władzy skończy się tylko na genialnych wizjach. Szkoda, aby taka ładna okolica znalazła się pod wodą.
W przeszłości Myscowa była dość dużą wsią, w której organizowano jarmarki. Handlowano na nich zwierzętami, głównie bydłem. Mieszkańcy trudnili się kamieniarstwem i stolarstwem, działało sześciu kowali. To był okres, kiedy liczba ludności była sześciokrotnie większa niż obecnie. Dzisiejsi gospodarze są w dużej części autochtonicznymi "Beskidnikami" - to Polacy, którzy przenieśli się tu z pobliskich Kątów i opuszczonej Huty Polańskiej. Łemkowie, w czasie okupacji wspierający komunistycznych partyzantów, wyjechali do Związku Radzieckiego, a garstkę pozostałych wywieziono pod Legnicę i Lublin. Dwie rusińskie rodziny wróciły po śmierci Bieruta.
Łazimy po wiosce i łazimy, aż wyszło, iż najfajniejsze miejsce na wieczór to stoliczek pod szkołą . Gawędzimy sobie tam z panem, który mieszka na pierwszym piętrze szkoły, a Neska rozkłada swój hamak.
Dzień, który miał być ciężką harówką turystyczną, okazał się całkiem niewyczerpujący, bo zrobiliśmy w sumie z 13-15 kilometrów - resztę załatwił autostop .
Analizując zdjęcia to sporo się jednak minęliśmy. My ok 14 byliśmy już za Żydowskim. A grupa idąca z nami Ciechania poszła na Wysoką ok 12.
Pytałem, jednego z naszych opiekunów, czemu tak się wieś nazywała, to odpowiedział, że to od szczytu. Nie za bardzo mi się chce w to wierzyć, ale nie szukałem wyjaśnienia.
Pytałem, jednego z naszych opiekunów, czemu tak się wieś nazywała, to odpowiedział, że to od szczytu. Nie za bardzo mi się chce w to wierzyć, ale nie szukałem wyjaśnienia.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 50 gości