Tatry 2018
Poniedziałek nie nadawał się, niestety, do niczego. Ot, zlało nas pod skocznią i w zasadzie to by było na tyle z dnia. Wtorek wcale nie miał być lepszy, ale ponieważ dotychczas mieliśmy szczęście i ani razu nie wyciągaliśmy kurtek, liczyłem na ciąg dalszy tej znakomitej passy.
No i choć miały być ulewy, ruszyliśmy do Kuźnic.
Pogoda była piękna, słoneczna, idealnie wręcz.
Nie zdążyliśmy jednak wejść powyżej granicy lasu, jak dość dynamicznie się pozmieniało. Zaciągnęło się i tyle. Co prawda nie mieliśmy jakiegoś konkretnego planu na ten dzień, ale mina mi zrzedła, bo liczyłem na dzień podobny do tego ze Starorobociańskim.
Wielu ludzi w tym dniu wierzyło.
Droga jak droga. Tyle razy się tamtędy szło, że zna się na pamięć każdą chwilę.
Godzina z kwadransem do Karczmiska. Dobry czas. Tam odpoczynek na ławkach. No i tam właśnie babka dzwoni, że napiera na szczyt hali gąsienicowej 2400m, a łysy kark opowiada o wyrypie na Kopieniec.
W międzyczasie robi się szaro. Zastanawiamy się, czy zaraz nie będzie padać.
W połowie Równi zakładamy kurtki. Może to nie zlewa, ale pada. Szlak zamienia się w kolorowe mozaiki worków turystycznych. Docieramy do schroniska, oczywiście pełnego na maksa.
Siedzimy pod drzewem, plany legły w gruzach. Minimum to był Karb i Zielona Gąsienicowa, a tu się zanosi na odwrót. Czekamy pół godziny, ale jakoś się nie przejaśnia. Jak tylko troszkę ustaje deszcz, cofamy się w kierunku Karczmiska. Był też pomysł iść na Cyrhlę, ale lasem to...
Odchodzimy kilkaset metrów i widzę, że idzie błękit, na bank się przejaśni! No ale zagrzmiało nad nami, to nie będziemy scen robić, lepiej się wycofać.
Na Karczmisku okazało się, że zagrzmiało tylko ten jeden raz. Chmurki płynęły nad nami, ale nad Murowańcem zrobiło się okno.
Dupcyć to. Schodzimy do Kuźnic. Już nie pada, ale widać, że na dole zlewy jednak są.
No i były, jeszcze nas zleje po południu, jak pójdziemy na kurczaki do budki. No a potem sprawdzałem kamerki topru, załamać się można, w Murowańcu do wieczora błękitne niebo było i zero opadów po naszym wycofie. Co ciekawe, tylko tam.
Wieczorem sprawdzam prognozy na środę. Ma padać jeszcze więcej, niż we wtorek. No ale co, w domu siedzieć nie warto, może tym razem wróci szczęście?
No i choć miały być ulewy, ruszyliśmy do Kuźnic.
Pogoda była piękna, słoneczna, idealnie wręcz.
Nie zdążyliśmy jednak wejść powyżej granicy lasu, jak dość dynamicznie się pozmieniało. Zaciągnęło się i tyle. Co prawda nie mieliśmy jakiegoś konkretnego planu na ten dzień, ale mina mi zrzedła, bo liczyłem na dzień podobny do tego ze Starorobociańskim.
Wielu ludzi w tym dniu wierzyło.
Droga jak droga. Tyle razy się tamtędy szło, że zna się na pamięć każdą chwilę.
Godzina z kwadransem do Karczmiska. Dobry czas. Tam odpoczynek na ławkach. No i tam właśnie babka dzwoni, że napiera na szczyt hali gąsienicowej 2400m, a łysy kark opowiada o wyrypie na Kopieniec.
W międzyczasie robi się szaro. Zastanawiamy się, czy zaraz nie będzie padać.
W połowie Równi zakładamy kurtki. Może to nie zlewa, ale pada. Szlak zamienia się w kolorowe mozaiki worków turystycznych. Docieramy do schroniska, oczywiście pełnego na maksa.
Siedzimy pod drzewem, plany legły w gruzach. Minimum to był Karb i Zielona Gąsienicowa, a tu się zanosi na odwrót. Czekamy pół godziny, ale jakoś się nie przejaśnia. Jak tylko troszkę ustaje deszcz, cofamy się w kierunku Karczmiska. Był też pomysł iść na Cyrhlę, ale lasem to...
Odchodzimy kilkaset metrów i widzę, że idzie błękit, na bank się przejaśni! No ale zagrzmiało nad nami, to nie będziemy scen robić, lepiej się wycofać.
Na Karczmisku okazało się, że zagrzmiało tylko ten jeden raz. Chmurki płynęły nad nami, ale nad Murowańcem zrobiło się okno.
Dupcyć to. Schodzimy do Kuźnic. Już nie pada, ale widać, że na dole zlewy jednak są.
No i były, jeszcze nas zleje po południu, jak pójdziemy na kurczaki do budki. No a potem sprawdzałem kamerki topru, załamać się można, w Murowańcu do wieczora błękitne niebo było i zero opadów po naszym wycofie. Co ciekawe, tylko tam.
Wieczorem sprawdzam prognozy na środę. Ma padać jeszcze więcej, niż we wtorek. No ale co, w domu siedzieć nie warto, może tym razem wróci szczęście?
Hej
bardzo często spotykany rodzaj turystyki rodzinnej , kiedy rodzice często chodzą z nie zawsze chętnym dzieckiem, ale można też podzielić się czasem kiedy jeden rodzic idzie sam w góry a drugi spędza czas z dzieckiem i kolejnego dnia odwrotnie.
Szczególnie łatwo jest z jednym dzieckiem można pojechać to Tatralandii , pochodzić w Słowackim raju , spłynąć Dunajcem a druga osoba ma czysty stan umysłu i spokój.
pozdr
bardzo często spotykany rodzaj turystyki rodzinnej , kiedy rodzice często chodzą z nie zawsze chętnym dzieckiem, ale można też podzielić się czasem kiedy jeden rodzic idzie sam w góry a drugi spędza czas z dzieckiem i kolejnego dnia odwrotnie.
Szczególnie łatwo jest z jednym dzieckiem można pojechać to Tatralandii , pochodzić w Słowackim raju , spłynąć Dunajcem a druga osoba ma czysty stan umysłu i spokój.
pozdr
Gór Ski pisze:bardzo często spotykany rodzaj turystyki rodzinnej , kiedy rodzice często chodzą z nie zawsze chętnym dzieckiem, ale można też podzielić się czasem kiedy jeden rodzic idzie sam w góry a drugi spędza czas z dzieckiem i kolejnego dnia odwrotnie.
Szczególnie łatwo jest z jednym dzieckiem można pojechać to Tatralandii , pochodzić w Słowackim raju , spłynąć Dunajcem a druga osoba ma czysty stan umysłu i spokój.
Do tej pory raczej nie było problemów z mniej chętnym dzieckiem, ale ostatnio zapał Młodej nieco osłabł. Leń ją dopadł i tyle. Bo w domu też nie chce łazić na spacery, bo komputer.
Rozdzielanie się braliśmy pod uwagę, ale postanowiliśmy trzymać się razem. Choć na termach to akurat byłem z Młodą sam. Zresztą... jakoś nie mam presji samemu latać po Tatrach, wolę iść rodzinnie na jakiś krótszy szlak, niż samemu udawać, ze jestem młodym bogiem i mogę wszystko.
laynn pisze:warto było zostać jak tylko raz grzmotło?
No warto było, właśnie, ale skąd miałem wiedzieć, że to jednorazówka, jak ze wszystkich stron ciągnął ołów... Jak już raz trzasnęło to mogło i kolejny. I co, miałem iść w burze w skały? Samemu to jeszcze bym poszedł, zawsze mam jakieś pole manewru większe.
A Ty wziąłbyś swoją Młodą wyżej, jak wokół się kłębi i grzmi?
Okno mogło się zaciągnąć za kwadrans, tak też przewidywałem, że za dużo wszystkiego jest wokół, że i tak lunie. No i dopiero potem okazało się, jak sprawdzałem, że jakimś cudem okienko się utrzymało.
Widziałem je, ale tak jak pisałem, założyłem (jak się okazało, błędnie), że skoro wszędzie jest szaro i z wszystkich stron ciągną chmury, to za kilka minut chwilowe okno zniknie. Bo było 98% zachmurzenia i tylko kawałek błękitu nad Gąsienicową. Do tego wiało, więc sytuacja była dynamiczna. Z dużo większym prawdopodobieństwem mogło się rozpadać, albo co gorsza, znów zagrzmieć. Bo i prognozy - wszystkie jak jeden mąż - mówiły o opadach rzędu 20 mm i możliwych burzach.
No ale tu nie przewidzisz, to było tak jak na Leskowcu jak byliśmy. Wszędzie lało, a myśmy mieli słońce. Którego miało nie być.
No ale tu nie przewidzisz, to było tak jak na Leskowcu jak byliśmy. Wszędzie lało, a myśmy mieli słońce. Którego miało nie być.
Gór Ski pisze:jak na skazanie.
Turystyka więzienna.
Iva pisze:Boskie wakacje!
Ma Pani rację. Po prostu piękny wyjazd.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Gór Ski pisze:dolnej stacji kolejki
W dolnej stacji, ale tej na Łomnicę. Czyli na Skalnatym. Chociaż jakieś tam coś jest też na dole, ale malutkie. Coś mi mignęło, ale nie przyglądałem się za bardzo.
Ale masz rację, też mijałem ambitnych rodziców i biedne dzieci w trampkach na ostrych kamieniach... I w dniu, kiedy byliśmy na Murowańcu, był tatuś z dziewczynką około sześć lat, dziewczynka w sandałkach i krótkich spodenkach. Bez kurtek, bez góreteksów foliowych, bez plecaków. I nawet nie chowali się przed deszczem, tylko paradowali przed schroniskiem.
Odczuwalna była w rejonie dziesięciu, Julka miała gruby polar i kurtkę i narzekała, że zostawiliśmy na kwaterze rękawiczki.
Ostatnio zmieniony 2018-07-16, 20:08 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
Nadchodzi środa. Deszczowa, ponura. Idziemy pożegnać Polskie Tatry. To ostatnia wycieczka w trójkę. Przez kolejne kilka lat. Po naszej stronie.
I żegnamy się brawurowo.
Auto zostawiamy w Kirach i dreptamy.
Docieramy do wylotu Doliny Lejowej. Żadne z nas tu nie było. Początek nie wygląda zbyt zachęcająco...
Ale to pozory. Kto nie był, niech idzie. To bardzo ładna część Tatr. W dodatku prawie pusta! Pogoda na chwilę robi się łaskawa.
Nigdzie się nie spieszymy, mamy czas na piosenki (!) oraz na rzucanie kamieniami.
Na polanie Huty lejowe zaczyna się mżawka.
Stajemy pod drzewem i czekamy. Deszczyk po kwadransie mija, więc można ruszyć dalej.
Wychodzimy na otwartą przestrzeń. Nagle jak nie lunie! Drzew nie ma, nie mamy szans nawet na remis. Ale koparka jakaś stoi to Julkę wsadzam do środka, a my mokniemy obok. Na szczęście ulewa nie trwa zbyt długo. Niemniej warunki robią się błotniste...
W międzyczasie prawie wywijam orła na błocie, kurtka ufajdana z błota, ręce też, ale ... aparat uratowany.
Łączymy się z czarnym szlakiem i ruszamy w kierunku Kościeliskiej.
Kominiarski z tej strony.... miodzik...
Mijamy szałasy po czym schodzimy wąską i śliską ścieżynką do doliny. Na tym zejściu dopada nas druga zlewa.
Przestaje padać. No ale tak... buty suche, spodnie mokre i ubłocone, Julki kurtka puściła na barkach i jest wilgotna. Od gór ciągnie ciemna masa. Mieliśmy przejść się na Stoły, ale po niecałych trzech godzinach spaceru wycofujemy się z podkulonymi ogonami.
Po południu przejaśnia się, idziemy do sklepu (200m) a jak wracamy to dopada nas taka zlewa, że ulicami płynie rzeka. A my w bluzach, bez kurtek, w trampkach.
Tak żegnają nas Polskie Tatry.
Przez cztery sezony zrobiliśmy sporo. Całe regle, przejście przez Krzyżne, Zadni Granat, Karb, grań od Ciemniaka do Świnickiej Przełęczy, wszystkie dolinki oprócz Filipki i Za Bramką. Do tego Wołowiec i starorobocianski.
I w zasadzie to było wszystko, na co nas było stać. Celowo pomijałem Morskie Oko i Pięć Stawów (oprócz przejścia na Krzyżne)
To tyle.. Zostaje nam jeden dzień.
I żegnamy się brawurowo.
Auto zostawiamy w Kirach i dreptamy.
Docieramy do wylotu Doliny Lejowej. Żadne z nas tu nie było. Początek nie wygląda zbyt zachęcająco...
Ale to pozory. Kto nie był, niech idzie. To bardzo ładna część Tatr. W dodatku prawie pusta! Pogoda na chwilę robi się łaskawa.
Nigdzie się nie spieszymy, mamy czas na piosenki (!) oraz na rzucanie kamieniami.
Na polanie Huty lejowe zaczyna się mżawka.
Stajemy pod drzewem i czekamy. Deszczyk po kwadransie mija, więc można ruszyć dalej.
Wychodzimy na otwartą przestrzeń. Nagle jak nie lunie! Drzew nie ma, nie mamy szans nawet na remis. Ale koparka jakaś stoi to Julkę wsadzam do środka, a my mokniemy obok. Na szczęście ulewa nie trwa zbyt długo. Niemniej warunki robią się błotniste...
W międzyczasie prawie wywijam orła na błocie, kurtka ufajdana z błota, ręce też, ale ... aparat uratowany.
Łączymy się z czarnym szlakiem i ruszamy w kierunku Kościeliskiej.
Kominiarski z tej strony.... miodzik...
Mijamy szałasy po czym schodzimy wąską i śliską ścieżynką do doliny. Na tym zejściu dopada nas druga zlewa.
Przestaje padać. No ale tak... buty suche, spodnie mokre i ubłocone, Julki kurtka puściła na barkach i jest wilgotna. Od gór ciągnie ciemna masa. Mieliśmy przejść się na Stoły, ale po niecałych trzech godzinach spaceru wycofujemy się z podkulonymi ogonami.
Po południu przejaśnia się, idziemy do sklepu (200m) a jak wracamy to dopada nas taka zlewa, że ulicami płynie rzeka. A my w bluzach, bez kurtek, w trampkach.
Tak żegnają nas Polskie Tatry.
Przez cztery sezony zrobiliśmy sporo. Całe regle, przejście przez Krzyżne, Zadni Granat, Karb, grań od Ciemniaka do Świnickiej Przełęczy, wszystkie dolinki oprócz Filipki i Za Bramką. Do tego Wołowiec i starorobocianski.
I w zasadzie to było wszystko, na co nas było stać. Celowo pomijałem Morskie Oko i Pięć Stawów (oprócz przejścia na Krzyżne)
To tyle.. Zostaje nam jeden dzień.
Ostatnio zmieniony 2018-07-16, 21:38 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
W czwartkowe rano meldujemy się w Smokowcu, co prawda góry zawalone chmurami, ale wierzymy w lepszy dzień. Ostatni nasz. Atakujemy w dobrych humorach.
Pogoda jest taka, że w górach mleko, ale z boków błękity, więc liczę, że się coś nam uda dzisiaj. Po drodze w lesie tradycyjnie muszę się oddalić...
Po godzinie, więc zgodnie z mapowymi czasami, przecinamy Magistralę i uderzamy tam, gdzie kiedyś był las, a teraz są jakieś pniaki...
Las jednak się znajduje, bardzo klimatyczną dróżką wspinamy się powoli ku górze. Jest gorąco jak w piekarniku.
Po drodze atakują nas owady, są na szczęście tylko w jednym miejscu. Nazywamy je muchociule.
Docieramy do platformy, dziewczyny powoli wsuwają się w górę, ja przystaję, bo mam dwie butle zimnego lecha, niestety 0,0%.
Oglądamy górski tramwaj.
I dość nużącym traktem pokonujemy kolejne metry wysokości. Szlak pnie się w gęstej kosówce w zakosy, cztery razy dochodzi do grani, skąd mamy coraz to szersze widoki na... Tatry. I widać, że chmury ustępują. Łomnica jeszcze zachmurzona, Hrot już wyszedł.
Na kolejnym zakosie wyłania się nam Dolina Staroleśna.
Tu nie ma szans na litość. Jest cały czas w górę. Mamy moc, ale i tak trzeba odpoczywać. Dobrze, że troszkę wieje, bez wiatru byśmy zdechli.
No i w końcu pokazuje się nam cel, dość odległy niestety. A wysokościomierz pokazuje nam bezlitośnie, że jeszcze dobre 500 metrów w pionie przed nami.
No ale w takich okolicznościach przyrody można się spocić z przyjemnością. Nawet Łomnica wyszła.
Trawersujemy kolejne garbiki po stronie doliny Sławkowskiej. Z pięknym widokiem na Słowację. I Tatry Niżne.
Po czym znów wracamy na grzbiet i tak w kółko.
Niby bliżej, ale to złudne, w dodatku sił wcale nie przybywa.
Niektórzy mają chrypę i zarąbany nos. To też nie ułatwia sprawy. Zachciało się zimnych browarków.
Spojrzenie za plecy także nie nastraja optymizmem. Jeszcze nie weszliśmy, a pozostaje też długa droga zejściowa.
Kolega Mały Lodowy i Lodowa Kopa. Za wysokie progi dla naszej ekipy.
Mijają kolejne długie minuty. Szlak jest mozolny, ciągnie się jak przeterminowana mordoklejka, wysokości przybywa, ale zbyt powoli...
W końcu wydostajemy się w rejon Nosa. Ostatnie podejście i grzbiet nieco się wypłaszcza. Dodatkowym walorem jest fakt, że szlak przechodzi na stronę Doliny Staroleśnej. To oznacza lepsze widoki.
No i w końcu widzimy, co nas czeka na deser, kopa piarżyska i dwieście metrów podejścia. Miodzik!
Atakujemy w stylu alpejskim. Nie, w stylu chimalajowym! Idziesz i jęczysz.
Wydostajemy się na kopułę, po czym okazuje się, ze to jeszcze nie to, że jeszcze kawałek, ale już naprawdę niewielki.
I zaczyna się oczopląs. Dotychczas wydawało mi się, że szlak jest taki sobie. Ale widoki przeszły moje oczekiwania.
Lodowy i Łomnica
Świstowy, a w głębi majaczy Świnica
Bradavica i Mała Wysoka
Jaworowe Szczyty z Lodowym
Stary Smokowiec
Szczyrbskie Jezioro
Durny z Łomnicą
Gerlach i Dolina Staroleśna
Siedzimy tam pół godziny. W międzyczasie nadchodzą chmury i wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Jaworowe
Lodowy się zawstydził.
Jeszcze obowiązkowe zdjęcie na szczycie, gdzie dziecko otrzymuje pochwały od innych turystów, bo ośmiolatka na takiej wysokości i tak długim szlakiem to nie jest codzienność. Chociaż nie miała najlepszego dnia. Taki dobry, ale nie najlepszy.
I urosła jak paw, jak jej powiedzieli ludzie, ze jest dzielna i jest zuchem.
Przy okazji, rekordzik padł, Ceperberg, 2452m.
Czas? 4 godziny 30 minut od auta.
A teraz druga część, wcale nie łatwiejsza. Trzeba zejść. Powoli, ale systematycznie wytracamy wysokość. No ale szlak w dół ciągnie się jeszcze bardziej...
No ale od czego są piosenki? Zaraz na poczekaniu wymyślamy jedną, o muchociulach. Magda jest przerażona!
Ale nie ma co, chmurzy się coraz bardziej, więc śpiewamy i schodzimy, bo jeszcze możemy mieć kilka mokrych przygód...
Turystów sporo, są też Polacy, więc doskonale słyszą nasz tekst, wciąż modyfikowany. Nie będę go przytaczać dokładnie, ale mniej więcej muchociule to takie głupie muchy, co siadają na kupy i wąchają dupy, bo to ciule.
Mniejsza z tym, pogoda jednak się poprawia, my już na linii kosówek, więc strachu nie ma...
Zostaje tylko las...
I spojrzenie za siebie na bydlaka, którego nawet nie widać, co najwyżej Nos.
Po niecałych czterech godzinach od szczytu docieramy na parkovisko, zemsta hitlera stoi.
Tak więc kończymy wakacje jedną z trzech najlepszych wycieczek (skalnate i Bocian) i zadowoleni wracamy do Zakopanego.
Dziękuję za uwagę i wybaczcie, że mało tekstu w tej relacji, ale jakoś pisarzem nigdy nie byłem dobrym.
I jeszcze gwoli wyjaśnienia. Pożegnanie z Tatrami Polskimi nastąpiło z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że większość już zrobiliśmy, z tego co mogliśmy i czas na nowe dokonania i miejsca.
Drugi to przepisy.
A od dwóch dni w domu mieszka z nami takie coś, co za trzy, cztery miesiące ruszy na szlaki i uzupełni naszą trzyosobową grupę uderzeniową.
To Yoshi.
Pogoda jest taka, że w górach mleko, ale z boków błękity, więc liczę, że się coś nam uda dzisiaj. Po drodze w lesie tradycyjnie muszę się oddalić...
Po godzinie, więc zgodnie z mapowymi czasami, przecinamy Magistralę i uderzamy tam, gdzie kiedyś był las, a teraz są jakieś pniaki...
Las jednak się znajduje, bardzo klimatyczną dróżką wspinamy się powoli ku górze. Jest gorąco jak w piekarniku.
Po drodze atakują nas owady, są na szczęście tylko w jednym miejscu. Nazywamy je muchociule.
Docieramy do platformy, dziewczyny powoli wsuwają się w górę, ja przystaję, bo mam dwie butle zimnego lecha, niestety 0,0%.
Oglądamy górski tramwaj.
I dość nużącym traktem pokonujemy kolejne metry wysokości. Szlak pnie się w gęstej kosówce w zakosy, cztery razy dochodzi do grani, skąd mamy coraz to szersze widoki na... Tatry. I widać, że chmury ustępują. Łomnica jeszcze zachmurzona, Hrot już wyszedł.
Na kolejnym zakosie wyłania się nam Dolina Staroleśna.
Tu nie ma szans na litość. Jest cały czas w górę. Mamy moc, ale i tak trzeba odpoczywać. Dobrze, że troszkę wieje, bez wiatru byśmy zdechli.
No i w końcu pokazuje się nam cel, dość odległy niestety. A wysokościomierz pokazuje nam bezlitośnie, że jeszcze dobre 500 metrów w pionie przed nami.
No ale w takich okolicznościach przyrody można się spocić z przyjemnością. Nawet Łomnica wyszła.
Trawersujemy kolejne garbiki po stronie doliny Sławkowskiej. Z pięknym widokiem na Słowację. I Tatry Niżne.
Po czym znów wracamy na grzbiet i tak w kółko.
Niby bliżej, ale to złudne, w dodatku sił wcale nie przybywa.
Niektórzy mają chrypę i zarąbany nos. To też nie ułatwia sprawy. Zachciało się zimnych browarków.
Spojrzenie za plecy także nie nastraja optymizmem. Jeszcze nie weszliśmy, a pozostaje też długa droga zejściowa.
Kolega Mały Lodowy i Lodowa Kopa. Za wysokie progi dla naszej ekipy.
Mijają kolejne długie minuty. Szlak jest mozolny, ciągnie się jak przeterminowana mordoklejka, wysokości przybywa, ale zbyt powoli...
W końcu wydostajemy się w rejon Nosa. Ostatnie podejście i grzbiet nieco się wypłaszcza. Dodatkowym walorem jest fakt, że szlak przechodzi na stronę Doliny Staroleśnej. To oznacza lepsze widoki.
No i w końcu widzimy, co nas czeka na deser, kopa piarżyska i dwieście metrów podejścia. Miodzik!
Atakujemy w stylu alpejskim. Nie, w stylu chimalajowym! Idziesz i jęczysz.
Wydostajemy się na kopułę, po czym okazuje się, ze to jeszcze nie to, że jeszcze kawałek, ale już naprawdę niewielki.
I zaczyna się oczopląs. Dotychczas wydawało mi się, że szlak jest taki sobie. Ale widoki przeszły moje oczekiwania.
Lodowy i Łomnica
Świstowy, a w głębi majaczy Świnica
Bradavica i Mała Wysoka
Jaworowe Szczyty z Lodowym
Stary Smokowiec
Szczyrbskie Jezioro
Durny z Łomnicą
Gerlach i Dolina Staroleśna
Siedzimy tam pół godziny. W międzyczasie nadchodzą chmury i wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. Jaworowe
Lodowy się zawstydził.
Jeszcze obowiązkowe zdjęcie na szczycie, gdzie dziecko otrzymuje pochwały od innych turystów, bo ośmiolatka na takiej wysokości i tak długim szlakiem to nie jest codzienność. Chociaż nie miała najlepszego dnia. Taki dobry, ale nie najlepszy.
I urosła jak paw, jak jej powiedzieli ludzie, ze jest dzielna i jest zuchem.
Przy okazji, rekordzik padł, Ceperberg, 2452m.
Czas? 4 godziny 30 minut od auta.
A teraz druga część, wcale nie łatwiejsza. Trzeba zejść. Powoli, ale systematycznie wytracamy wysokość. No ale szlak w dół ciągnie się jeszcze bardziej...
No ale od czego są piosenki? Zaraz na poczekaniu wymyślamy jedną, o muchociulach. Magda jest przerażona!
Ale nie ma co, chmurzy się coraz bardziej, więc śpiewamy i schodzimy, bo jeszcze możemy mieć kilka mokrych przygód...
Turystów sporo, są też Polacy, więc doskonale słyszą nasz tekst, wciąż modyfikowany. Nie będę go przytaczać dokładnie, ale mniej więcej muchociule to takie głupie muchy, co siadają na kupy i wąchają dupy, bo to ciule.
Mniejsza z tym, pogoda jednak się poprawia, my już na linii kosówek, więc strachu nie ma...
Zostaje tylko las...
I spojrzenie za siebie na bydlaka, którego nawet nie widać, co najwyżej Nos.
Po niecałych czterech godzinach od szczytu docieramy na parkovisko, zemsta hitlera stoi.
Tak więc kończymy wakacje jedną z trzech najlepszych wycieczek (skalnate i Bocian) i zadowoleni wracamy do Zakopanego.
Dziękuję za uwagę i wybaczcie, że mało tekstu w tej relacji, ale jakoś pisarzem nigdy nie byłem dobrym.
I jeszcze gwoli wyjaśnienia. Pożegnanie z Tatrami Polskimi nastąpiło z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że większość już zrobiliśmy, z tego co mogliśmy i czas na nowe dokonania i miejsca.
Drugi to przepisy.
A od dwóch dni w domu mieszka z nami takie coś, co za trzy, cztery miesiące ruszy na szlaki i uzupełni naszą trzyosobową grupę uderzeniową.
To Yoshi.
Ostatnio zmieniony 2018-07-16, 23:20 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 10 gości