Czwartek. Ruszamy jak zwykle z małym opóźnieniem, bo niespodziewanie poduszka zaatakowała Piotra o 3 rano, co skończyło się godzinną obsuwą
Na parking na Palenicy jest kilka kilometrów, więc w parę minut docieramy na miejsce. Tu niestety przykra niespodzianka. Spotyka nas klasyczne "dojenie ceprów". Parkingowy w brzydki sposób obwieszcza, że kasuje nas nie za 3 doby a za 4 dni. Nie będę tego komentował...
Samochód ląduje za płotem, by go czasem misie nie odwiedziły, przebieramy się, plecaki w górę i czas w drogę. Zaczynamy!
Jest czwartek, więc ruch niewielki, ale wystarczający, by podziwiać rewię mody ceperskiej, osobników z wbitym w ziemię wzrokiem i z telefonem przy uchu - a nie - niektórzy robią zdjęcia tymże telefonem
Skręcamy w Dolinę Roztoki. Kilkadziesiąt metrów stromego podejścia i dalej już spokojnie idziemy w kierunku schroniska.
Kończy się płaska część doliny, teraz część bardziej stroma. Szybko nabieramy wysokości. Wreszcie jest wypłaszczenie i zaczynają się tyczki szlakowe, więc tu już mogę swoich towarzyszy zostawić i ruszyć swoim tempem, bo do schroniska zostało z 10 minut. Wpadam do niego, zrzucam plecak, by powitać się z cześcią ekipy, która tu rządzi już od dłuższego czasu. Pokoje, które dostaliśmy, to pokoje z przepychem. Są tak wąskie, że trzeba się przepychać
Chwilę czekamy na pozostałych. Mija trochę czasu a ich nie widać, więc ubieram się i ruszam naprzeciw. Natykam się na nich tuż za schroniskiem. Weszli po ciemku bez czołówek.... Z kim ja pracuję ;-)
Zostaje już tylko zaczekać na ostatnią grupkę. Są i oni - oto jesteśmy w komplecie. Wieczór spędzamy w prawie pustej jadalni schroniska przy piwku, opowieściach i zgłębianiu polsko - słowackich niuansów językowych. Zmęczenie daje znać o sobie i chociaż czuję się trochę nieswojo, włażąc w śpiwór przed 22-ą, to szybko - podobnie jak pozostali - zasypiam.
Piątek. O szóstej rano zaczyna dzwonić jakiś szalony budzik. Nikt nie reaguje... Wyglądam przez okno. Poranek jest wietrzny, mroźny, ale pogoda jeszcze znośna. Pogodynka obiecała okno pogodowe w sobotę, ale już dziś widoczność jest dobra i przed nami skrzy się w śniegu cała Dolina Pięciu Stawów.
Ruszamy dalej. Wieje całkiem mocno, żeby nie powiedzieć - dech zatyka. Dzielnie zdobywamy jednak kolejne metry. Docieramy to pierwszego dziś słupka szlakowego. A w zasadzie jego czubka
Tak, właśnie tu zimują raki.
Ruszamy dalej w głąb Doliny. Warunki niestety dalej wietrzne. Mija nas kilka ekip, zawiedzionych, że nikt przed nimi nie przeciera szlaku ;-) Część grup odbija na Kozi Wierch. Widać jednak gołym okiem, że dziś walka będzie skazana na niepowodzenie. My też w okolicy kolejnego słupka rezygnujemy z dalszej wędrówki i postanawiamy rozbić biwak. Chwilę szukamy odpowiedniego, osłoniętego miejsca. Jest... wiatka. No tak, ale jak do niej wejść? Spod śniegu wystaje jedynie czubek dachu
Niestety - nie da się biwakować zbyt długo. Lodowaty wiatr wyciaga z nas ciepło i decydujemy się na powrót. Przeszliśmy zaledwie w okolice rozstaju szlaku na Kozi Wierch i Zawrat, co i tak jest sukcesem. Za chwilę spotykamy wracających z nieudanego podejścia na Kozi Wierch. Dziś wszyscy wracają.
Docieramy do schroniska, zjadamy trochę zapasów i w większości wpadamy w drzemkę poobiednią
Teraz czas na realizację planu związanego z odkrytym po drodze igloo
Zapadła noc, zaczyna lekko prószyć. Płatki śniegu wirują w świetle czołówki, więc wczuwam się w nastrój chwili i samotnie wyruszam ponownie w głąb Doliny. Wiatru prawie nie ma, wszędzie biel śniegu i ta cisza... Idzie się rewelacyjne.
Idealne miejsce i czas na wyciszenie. Siadam na dłuższą chwilę na mostku, gaszę światło.
Ciekawe czy niedźwiedzie śpią?
Szkoda wracać, ale w końcu podnoszę się i wracam do schroniska, by przyłączyć się do pozostałych, którzy już okupują stolik w jadalni.
Pogaduchy trwają do 22 i będzie to nasz ostatni wieczór w prawie pustej jadalni. Jutro wszystko się tu zmieni. Póki co szykujemy się na zapowiadane sobotnie "okno pogodowe".
Sobota. O szóstej znowu dzwonią budziki. Złe budziki
Ubrani cieplutko nie poddajemy się. Już obok schroniska okazuje się, że wczorajsze ścieżki zniknęły. Nacieram pierwszy i przechodzę do historii - wytyczam nową drogę na mostek
Wbijamy się nieco wyżej. Wiatr jest dziś trochę lżejszy, ale wieje prosto w twarze. Docieramy do pierwszego słupka. Napis "Zawrat" został zasypany. Przecieranie idzie ciężko, bo przysłowiowe "3 centymetry" (wymyślone na szybko przysłowie mego autorstwa, by poderwać ludzi do boju) to w rzeczywistości nawet 15 centymetrów świeżo nawianego śniegu. Połowa ekipy twierdzi, że nie czują się na siłach i "wrócą po śladach". Jakich śladach? Po tych już dawno zostało wspomnienie... No cóż, rozsądek mówi, że trzeba odpuścić, więc ruszamy w komplecie w drogę powrotną.
Po przejściu przez mostek pogoda zaczyna się klarować. Od razu wstępuję w nas duch bojowy i zdobywamy "niewybitny" szczyt obok mostka, czyli kilkunastometrowe na oko wzgórze
Jest oczywiście zdjęcie szczytowe, a pogoda coraz lepsza...
Przed dwunastą wpadamy przed schronisko.
Tu ci, co najbardziej zmarzli, decydują się pozostać w schronisku. Pozostali się dopiero rozkręcają. Ruszamy - trochę bez celu - na drogę zejściową. Pogoda wyklarowała się już zupełnie, widoki piękne. Wpada nam w oko kolejne wzgórze. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiemy co robić. Bez zbędnego oblężenia, w stylu alpejskim zdobywamy kolejny szczyt. Nawet poręczować nie musieliśmy
Kolejne pół godziny urwane, ale mamy jeszcze pół tak pięknego dnia. Z Piku Ircowników rzuca nam się w oczy dopiero co wydeptana ścieżka na Szpiglasową Przełącz. Strzał adrenaliny, świecące oczy i już mamy cel. Wpadam na chwilę do schroniska uzupełnić plecak w jadalne drobiazgi, bo szkoda czasu na dłuższe siedzenie.
O trzynastej rusza nasza czteroosobowa wyprawa. Pozostali zostają w schronisku, które zaczyna się zapełniać w zaskakującym stopniu.
Ze pewną nieśmiałością wchodzimy na jezioro. Pomni wydarzeń z poprzedniego zlotu w "piątce", kroczymy najkrótszą drogą w kierunku ćwiczących poszukiwania ludzi pod śniegiem. Na tafli leży z pół metra śniegu, którego zlodowaciała powierzchnia pęka co jakiś czas pod naszym ciężarem, więc idzie się ciężko. Tym razem jednak bez niespodzianek w postaci zebranej pod śniegiem wody docieramy na drugi brzeg.
Nasze okno pogodowe rozkwita w pełne krasie!
Zdobywamy kolejne moreny, robiąc krótkie przerwy, wychodzimy nad kosówkę, wkraczamy w skały. Oto nasza nagroda. Błękitne niebo, jakieś obłoczki, prawie nie wieje, dobrze trzymający, związany śnieg i wyraźny, przetarty szlak. Pomysł obejrzenia przełęczy z dołu zaczyna przekształcać się w myśl o jej zdobyciu. Schodzący z góry przekazują informację, że w żlebie są wyraźne stopnie, brak luźnego śniegu i wejście i zejście będzie w miarę łatwe.
Ani się obejrzeliśmy i jesteśmy pod przełęczą. Teraz czeka nas 50-metrowe podejście śnieżnym polem. Ślad wiedzie na wprost bez żadnych zakosów, idziemy zrobionymi przez poprzedników stopniami, obok widać wyślizgane przez schodzących, a raczej zjeżdżających na swoim czterech literach - rynny lodowe. Stok stopniowo nabiera stromości i pod skałami ma pewnie z 60 stopni.
Docieramy tam bezpiecznie i w komplecie. Teraz czeka nas lodowo-śnieżna rynna. Łańcuchy leżą głęboko pod śniegiem, a my wyraźnymi stopniami, pomału wychodzimy kolejne 30 metrów w górę na skalną ścieżkę. Tu łańcuch wisi na ścianie, ale tak naprawdę nie jest potrzebny, o ile kogoś nie przeraża widok 100 metrowej dziury tuż obok
Jeszcze jeden zakręt i jest! Stajemy na przełęczy!
Widok oczarowuje. Stoimy na wysokości prawie równej Zawratowi. Z jednej strony u stóp cała Dolina Pięciu Stawów Polskich, z drugiej Dolina Rybiego Potoku. Na wprost gdzieś pod śniegiem najsłynniejsze górskie jezioro - Morskie Oko. Poniżej widać niedużą skałę - to Mnich. Zupełnie inaczej wygląda z perspektywy Morskiego Oka. Widać Rysy, całe pasmo Mięguszowieckich. Wieje lekki wiaterek, jest też trochę ludzi. Mamy dobry czas, ale nie rozsiadamy się na dłużej, bo weszliśmy trochę późno i nie chcemy schodzić po ciemku.
Po 15 minutach ruszamy ostrożnie w dół. Pierwsze metry do żlebu to spacerek, dalej jednak trzeba maksymalnie się skupić. Kije lądują w plecaku, teraz czekan w dłoń, sprawdzenie raków i zaczynamy zejście.
"Shrek nie patrz w dół". Schodzimy tyłem. Czekan w lód, sprawdzenie czy trzyma, szukanie stopnia poniżej i krok w dół. Piętnaście minut i problem z głowy
Teraz kolejny odcinek - śnieżne pole. Jest w cieniu, więc przymarzło. Tą samą metodą, pojedynczo, w dużych odstępach tracimy kolejne 50 metrów. Na dupozjazd nikt jakoś nie ma ochoty. Raz, że jesteśmy w rakach, dwa - a co jak się nie zatrzymamy
Kluczowe trudności za nami. Znowu kije w dłoń i bez pośpiechu idziemy w dół, podziwiając przedstawienie, jakie zgotowała nam natura. Wieczór ogarnia dolinę, pojawiają się długie cienie, część stoków błyszczy bielą, w oddali niebo zmienia barwy na bardziej kolorowe.
Do schroniska docieramy przed zmrokiem. Już z daleka widzimy spacerującą Dorotkę, z drugiej strony nadciąga Baca. Pozostałe niewiasty zarzucają sieć wdzięków na bywalców schroniska i siedzą w jadalni wśród tłumu, który się tam pojawił podczas naszej nieobecności. Rządzi tam niepodzielnie "Krzysztof z telewizji", jednak nasze dzielne koleżanki są odporne na próby poderwania
Tego wieczoru integrujemy się w pokoju, bo do jadalni palca się nie wciśnie
Wyciągamy wszystkie smakowitości, których nie mamy ochoty nieść w dół. Jest smalczyk, suszona wołowina, kabanosy. Po tradycyjnym wieczorze integracyjnym my też padamy. Trochę nas ta dzisiejsza wycieczka zmęczyła.
Niedziela. Daleka droga przed nami. Nic dziwnego, że rano mocno się sprężamy. O siódmej wszyscy się zrywają i pakują. Śniadanie oczywiście zjadamy w pokoju, kawy nie będzie, bo automat do wrzątku nie działa, a kuchnia czynna jest od ósmej.
Spokojnie wyruszamy przed ósmą. Czeka nas trudne zejście po stromym stoku. Staram się wyszukać optymalną trasę, pracowicie dziobię rakami stopnie, wspierając się na kijach. Zejście trwa ponad godzinę. Szybciej się nie da. Za mną w sporych odstępach idą pozostali.
Będąc już prawie na dole, natykam się na siedzącą w kosówce parę - to Krzysztof i Ania, poznani dzień wcześniej w schronisku. Hitem w ich wykonaniu były oświadczyny na środku stawu
Dalej już szybkim tempem docieramy do Palenicy. Przepakowanie, zakupy i w drogę. W Krakowie opuszcza nas koleżanka, a pozostała trójka bez przeszkód dociera na 21 do domu
Latem sprawdzimy, gdzie raki pływają
