Górskim celem wyjazdu w Bieszczady było pasmo graniczne w okolicach trójstyku polsko-słowacko-ukraińskiego. Tamtejsze szlaki są znacznie rzadziej uczęszczane niż połonińskie, a dodatkową atrakcją miał być nocleg we wiacie po słowackiej stronie granicy. W przeciwieństwie do polskiej - całkowicie legalny!
Z Wetliny zamierzamy ruszyć zielonym szlakiem, a tu już na samym początku wisi kartka, że skorzystać należy z żółtego! Chyba ich po...ało! Z naprzeciwka schodzi jakiś facet, pytam się go o trasę...
- U góry pełno śniegu - informuje. - A na dole wycinka, ale nie na samej ścieżce.
No to ruszamy!
Lasy są jeszcze gołe, wyglądają bardziej jesiennie niż wiosennie.
Męczymy się mocno podchodząc pod
Jawornik (zwany też Sękową). Postanawiamy zrobić sobie tutaj dłuższy postój, podczas którego zapadamy w drzemkę. Wybudza nas z nich spora grupa zorganizowanych turystów z jakiegoś koła. Na wieść o tym, iż zamierzamy dotrzeć do granicy, prawie zaczynają się żegnać.
- Przecież tam śniegu od groma!
Co prawda widzieliśmy z doliny plamy białego na szczytach, ale chyba trochę przesadzają! Zresztą nie mamy wyboru.
Na Jaworniku zaczyna się Bieszczadzki PN. Stoi tu żółta tablica z samymi zakazami. Oddychać jeszcze można?
Dalsza część trasy miała być mniej stroma, ale i tak daje w kość, więc co jakiś czas znów zrzucamy na chwilę plecaki. Mijana okolica wygląda cały czas tak samo: bukowy las bez liści.
Ponieważ z Wetliny wyszliśmy już po południu, więc i wieczór coraz bliżej, co widać po coraz dłuższych cieniach.
Pojawiają się pierwszy objawy śniegu, które wkrótce przechodzą w regularną białą pokrywę. To najgorsza wersja zimowego puchu, na jaką można trafić: ciężka, mokra, zapadająca się!
Zachód zbliża się szybkimi krokami a z tyłu za nami odsłania się Połonina Wetlińska.
Koniec dnia zastaje nas na polanie w okolicach Paprotnej. Trafiliśmy idealnie: cisza i rozległe widoki!
Nad górskie morze mocno wystaje jedna poszarpana grupa, która może być tylko
Tatrami! Przejrzystość mamy dziś znakomitą, zatem bardzo dobrze widać szczyty odległe o 160-180 kilometrów! To prawdopodobnie mój rekord dalekich widoków, zdeklasował zimowe Sudety widziane z Baraniej Góry, które oddzielało "tylko" 138 kilometrów
.
Tatry z tej pozycji oglądamy od słowackiej strony. Oprócz nich cała masa mniejszych i większych pasm - po prawej stronie dolnego zdjęcia Beskid Sądecki także oddalony o ponad 100 kilosów.
Około godziny 20-tej osiągamy granicę na Rabiej Skale (Jarabá skala). Jesteśmy mocno zmęczeni walką ze śniegiem, zaczynają nam też przemakać buty - na takie warunki żadna impregnacja nie pomoże, chyba tylko kalosze.
Z tego co kojarzyłem, to gdzieś w pobliżu powinien być słowacki schron, tyle, że nie pamiętam dokładnej lokalizacji. Przy węźle szlaków znajduje się z kolei tabliczka kierująca do polskiego "deszczochronu".
Zaczynamy schodzić granią w kierunku wschodnim. Schronu nie widać, za to po jakimś czasie widzimy z boku zarys polskiej wiaty, w którym siedzi facet w okolicach pięćdziesiątki i słucha smartfona.
- Jest tu gdzieś ta słowacka útulňa? - pytamy.
- Jest. Dwie godziny stąd pod Czerteżem.
- Dwie godziny? Niee, tu musi być jeszcze jedna.
- O drugiej nie słyszałem, a znam wiele takich bieszczadzkich chatek - odpowiada nieznajomy i czuję, że będą kłopoty.
Przeklinam w duchu fakt, że nie sprawdziłem przed wyjazdem dokładnego położenia tego słowackiego schronu, ale pierwotnie zakładaliśmy, że w ciągu dnia dojdziemy dalej. U Eco na mapie zaznaczono drugą wiatę za pobliskim szczytem, więc postanawiamy jednak jej poszukać.
Ten najbliższy szczyt to
Czoło (Čelo). Przed podejściem robimy losowanie, które oczywiście przegrywam i ruszam samotnie bez plecaka wypatrując zaginionej wiaty. Szlak jest tu tak stromy, że prawie dostaję zawału i odpoczywam na każdym słupku granicznym. Mijam górę i zaczynam schodzić, ale naszego celu nadal nie widać!
Zmachany, wściekły i przemoczony wracam do Andrzeja, po czym cofamy się do
deszczochronu. Zamiast wypasionej útulňi czeka nas nocleg pod dachem z dziurawymi ścianami! Nasz współlokator - bodajże Mundek - nie dziwi się, że znów nas widzi.
Ze zmęczenia łapią mnie dreszcze, więc bez zbędnych ceregieli wyciągam śpiwór i od razu się do niego pakuję na ławie. Bardzo szybko zasypiam, wkrótce to samo robi i Andrzej, więc na dobranoc nie łyknęliśmy nawet łyka z wybornych trunków, które przytargaliśmy w to miejsce.
Noc jest niespokojna... Mnie ciągle od strony lasu wieje w twarz wiatr. Eco słyszy z ciemności dziwne dźwięki, jakby jakiś czujnik sygnalizował zbliżanie się i oddalanie zwierzyny, przez co potem ma nieprzyjemne sny... Na szczęście żaden niedźwiedź nie postanowił złożyć nam wizyty, choć podczas rozkładania obozowiska całe żarcie zostawiliśmy w plecakach na pokuszenie...
Temperatura spadła do 6 stopni, czyli tragedii nie było, choć w porównaniu z dziennym upałem to różnica bardzo wyraźna.
Z powodu twardych desek budzę się co jakiś czas, aby zmienić pozycję. Czarne jak smoła niebo zaczyna powoli zmieniać swój odcień, potem robi się jeszcze jaśniej. Wschodu słońca nie mieliśmy możliwości stąd zobaczyć, co najwyżej nadejście nowego dnia - niedzieli.
Wstajemy niespiesznie. Poranek upływa nam na rozmowie z Mundkiem, który w Bieszczadach bywa często i dobrze zna okolice, ale inne góry już niekoniecznie. Konsumujemy lekkie śniadanie z dodatkiem czegoś na rozgrzanie
.
Powietrze powoli się nagrzewa, ale już teraz widać, że to nie będzie taki klarowny dzień jak wczoraj, bowiem od strony słowacko-ukraińskiej nadciągają chmury.
Nogi wsadzam do mokrych butów, które nie miały szans przeschnąć w nocy. Żegnamy się z Mundkiem - on co prawda podąża w tą samą stronę co my, jednak zamierza wyjść później.
Z polany, na skraju której stoi
deszczochron, możemy spoglądać na Połoninę Wętlińską, fragment Caryńskiej i Działu.
W drugą stronę Bieszczady słowackie i ukraińskie, czyli Bukovské vrchy i Бещади.
W niektórych miejscach całe połacie kwiatków.
Podejście pod Czoło niemal mnie wczoraj zabiło, teraz człowiek wypoczęty, więc wchodzi się znacznie lepiej. Polana z wiatą zostaje za nami.
Po przekroczeniu szczytu nasza wędrówka nabiera tempa: nie ma tu śniegu i poruszamy się głównie w dół lub po płaskim. Widoków brak, jedyną ciekawostką są pozostałości okopów z okresu Wielkiej Wojny.
Według szlakowskazu do
przełęczy pod Czerteżem (sedlo pod Čierťažou) powinniśmy iść godzinę i 45 minut, ale skracamy ten czas o ponad pół godziny. W tym miejscu znajduje się słowacka wiata oraz polski
chron. Nie wiem, czy dalibyśmy radę tu dotrzeć w nocy...
No dobrze, ale co się stało z útulňą, której szukaliśmy wczoraj? Wyparowała? To pytanie dręczyło mnie do końca wyjazdu, ale zagadka okazała się banalna do rozwiązania: niedokładnie przed wyjazdem studiowałem mapę
. Faktycznie w Bieszczadach Słowacy wystawili dwie takie konstrukcje, ale ta druga to nie okolice Rabiej Skały, lecz znacznie bardziej na zachód przy przełęczy nad Roztokami Górnymi. Co prawda - jak już pisałem - na Andrzejowej mapie zaznaczono drugą wiatę za Czołem, ale nie wiemy, czy to błąd autorów, czy faktycznie kiedyś istniała i obróciła się ww wióry?
Schron pod Czerteżem od razu cieszy oko: solidny, pełne ściany, zamykany, z pięterkiem. Jest miejsce na ognisko i źródełko oddalone o kilkaset metrów. Wszystko to rzut beretem od granicznego słupka. Między nim a
deszczochronem pół minuty drogi, a dwa zupełnie odmienne światy: tu możesz się legalnie przespać i rozpalić ogień, tam nawet zakaz przebywania po zmroku. Ta polska flora i fauna musi być znacznie bardziej wrażliwa na turystykę niż słowacka!
Jedyny minus to masa śmieci: większość poukładano pod drzewem, ale widać nikomu nie chciało się ich zabrać ze sobą. Zostawione produkty nie pozostawiają wątpliwości z jakiego kraju przyszli turyści.
Zarządzamy długą przerwę na solidne drugie śniadanie (lub wczesny obiad
). Do spożycia przygotowano same smakołyki: górnośląski wuszt, tyrolski szpek, wędzona kyjza. Do tego cebula i pierogi, wszystko do smażenia
.
Spędzamy tu dużo czasu, w ruch poszła też fana.
Kolejna część trasy nie będzie już taka łatwa i przyjemna. Po pierwsze - będziemy głównie podchodzić. Po drugie - wkrótce znów pojawi się mokry i ciężki śnieg (mniej więcej od wysokości 1000 metrów n.p.m.).
Na
Czeteżu (Čerťaž) spotykamy słowacki szlak schodzący w dolinę, do wioski Nová Sedlica (Новоселиця, Újszék). Według początkowych planów także mieliśmy odwiedzić tą najbardziej wysuniętą na wschód osadę Słowacji, ale praktyka pokazała, że byłoby to karkołomne zadanie: wiele godzin drogi i masakryczne podejście. Życie zawsze weryfikuje takie pomysły, choć w przyszłości i tak chcielibyśmy tam zajrzeć.
Tymczasem idziemy dalej; niebieski szlak graniczny jest o tyle męczący, że nieustannie przemy w górę albo w dół, prawie brak płaskich odcinków. Żadnego kopca nie trawersujemy, musimy zaliczyć każdy szczyt. Tych mamy na swojej drodze cztery, ale zdobycie każdego zabiera wiele sił, bowiem szaro-biała maź stawia ciągły opór! Krótkie odcinki wolne od kopnego śniegu traktujemy jak błogosławieństwo!
Hrubki (Hrúbky) są całkowicie zalesione. Jedynym wyróżnikiem, oprócz tablicy, jest samotny grób radzieckiego porucznika Piotra Gładysza. Na swoje szczęście leży on po słowackiej stronie, więc nie dopadną go barbarzyńcy z IPN-u.
Dwudziestoletni Gładysz pochodził spod Stalino (noszącego obecnie nazwę Donieck) i miał być narodowości ukraińskiej. W październiku 1944 roku dowodził plutonem kompanii ciężkich karabinów maszynowych. Zginął 9 dnia tego miesiąca podczas walk na grani Karpat, być może od węgierskiej kuli, bowiem ten odcinek obsadzali także Madziarzy, będący jeszcze sojusznikami III Rzeszy. Pojawiają się czasem informacje, że został on zestrzelony jako lotnik, ale to prawdopodobnie miejscowa legenda, błędem ma być także nazwisko wykute na pomniku, gdyż w rzeczywistości nazywał się Gładyszew. O takie pomyłki w czasie wojennego chaosu nietrudno.
Gramolimy się dalej. Las nieco rzednie, robi się luźniej i odsłaniają skromne widoki na Rawki. Jezuu, jak to jeszcze daleko!
Kamienna (Kamenná lúka) to obrośnięta roślinnością kupa kamieni. Stąd znowu widać połoniny, a także Bieszczady ukraińskie.
Połonina Równa (Полонина Рівна) zamglona i mocno zaśnieżona. Nie ma co porównywać z wczorajszą widocznością (to ledwie niecałe 40 kilometrów od nas). Na lewo Ostra Hora.
Gdzieś w lesie mijamy... kontener. Ktoś sobie urządził tu garaż? Kolor może wskazywać na słowacką straż graniczną.
Osiągamy
Kremenaros (Krzemieniec, Kremenec, Кременець). Najbardziej wysunięty na wschód punkt Słowacji, trójstyk trzech krajów. Tą rolę pełni dopiero od 1945 roku, przedtem Czechosłowacja ciągnęła się znacznie dalej niż współczesna sukcesorka.
Granica słowacko-ukraińska z pomalowanymi słupami. Tamtędy też można zejść do Novej Sedlicy, a według mapy Eco znajduje się kolejna wiata (znów chyba nieistniejąca).
To mój debiut na ukraińskiej ziemi
.
W czasie postoju pojawia się starszy facet, pierwszy widziany dzisiaj turysta. Chwilę gadamy, po czym robi nam pamiątkowe zdjęcie
.
Plecaki sukcesywnie robią się coraz lżejsze
.
Pozostało nam ostatnie podejście dzisiejszego dnia, oczywiście poprzedzone zejściem do przełęczy. Cały czas w obrębie polsko-ukraińskiego pasa granicznego.
Śniegu jest miejscami tak dużo, że kamienne słupki są niewidoczne, a ta większe tylko w części. Miejscami można zapaść się po kolana, a nawet i jajka. A tak w ogóle stan słupów zdaje się obrazować kondycję obu krajów:
* ukraińskie są masywne, lecz zaniedbane: tu coś odpada, tam farba się łuszczy, na części nie ma godła i widać tylko dziury po starych śrubach,
* polskie są nowsze i plastikowe, ale puste w środku.
Jedyna ukraińska tablica jaką widzieliśmy: kiedyś od ich strony na trójstyk prowadził szlak, ale raczej go zlikwidowano.
Za przełęczą śnieg zaczyna znikać i podejście na samą połoninę mamy już po trawie
. Mimo, iż ostre, to od razu idzie się lepiej.
Na skraju łąki granica odłącza się od szlaku. Sycimy wzrok panoramą Tarnicy.
Słowackie Biesy. W dolinie majaczy Nová Sedlica.
Ustrzyki Górne. To tam jeszcze mamy zejść??
Wdrapanie się na
Wielką Rawkę poszło nam ciut szybciej, niż zakładaliśmy. Na najwyższym (1304 lub 1307 metrów n.p.m.) szczycie pasma granicznego zostawiamy plecaki i na lekko ruszamy w kierunku najbardziej charakterystycznego punktu góry.
Jesteśmy tu sami (nie licząc drugiego i ostatniego turysty spotkanego na naszej drodze). Majestat gór możemy podziwiać bez niepotrzebnego hałasu.
To już za nami. Dawno się tak nie umęczyłem, jak przez ten @%#& mokry śnieg. W buciorach mam rzekę, może nawet wodospad.
W drodze do słupa geodezyjnego, który ustawili jeszcze Austriacy, mijamy... ławeczki. Ktoś je tu wniósł i postawił na skałkach, już na terenie gdzie turyści nie powinni wchodzić.
Chwila odpoczynku i relaksu...
Zostało nam jeszcze zejście z Rawki do doliny Rzeczycy. Zejście bardzo, bardzo strome, do tego częściowo znów w śniegu. Z plecakiem momentami zjeżdżam w dół nie mogąc się zatrzymać. Nie wyobrażam sobie tutaj podejścia z obciążeniem w takich warunkach.
Mniej więcej od połowy trasy (za znakiem straszącym lawinami) szlak łagodnieje i prowadzi przez las.
Ostatni postój uskuteczniamy pod trzecim
deszczochronem autorstwa Parku Narodowego. Końcówka ścieżki prowadzi wzdłuż potoku.
Na asfalt wychodzimy krótko po zachodzie słońca. Ruchu na szosie brak, więc nie mamy szans na stopa, zresztą zostało nam już bardzo niedużo do przejścia.
Ustrzyki Górne (Устрики Горішні) witają nas około godziny 20-tej. Zarezerwowałem nocleg w schronisku Kremenaros, dzisiaj jest pierwszy dzień, kiedy mają otwarte po zimowej przerwie. Ceny są niższe niż "pod Honem", ale w obiekcie wieje chłodem, więc nic nam nie wyschnie. Pod prysznicem także nie doczekaliśmy się ciepłej wody, zatem polecam ten przybytek dla morsów i lubiących zimne kąpiele
. Na pocieszenie dodam, iż w standardowa opłata obejmuje pościel, więc można się obyć bez śpiwora (chyba, że ktoś nie lubi marznąć)...
Przy Kremenarosie zagaduje do nas jakiś facet - Daniel, jak się okazało. On nas zna, my go nie
. Skąd? Z internetu oczywiście
. Pozdrawiamy!
Ponieważ bar schroniskowy nie serwuje już jedzenia, to udajemy się do karczmy w centrum wsi. Musieliśmy ściągnąć buty, bo można je było wykręcać i po Ustrzykach maszerujemy jak prawdziwi klapkowicze
.
W zajeździe drogo, ale przynajmniej coś zjemy, a piwo mają lepsze, niż kremenaroskie sikacze. W schronisku zasypiamy szybko, zmęczenie robi swoje. Ostatni raz tak wykończył mnie śnieg kilka lat temu, gdy wiosną przebijałem się z Wielkiej Raczy na Przegibek... Z drugiej strony to i tak poruszaliśmy się niezłym tempem, bo odejmując postoje na szczytach prawie wszystkie odcinki robiliśmy według prognoz na tabliczkach.
Pobudka wczesna, bo o 5.30. Wolimy wsiąść w pierwszy autobus niż stresować się przy następnym. Ustrzyki jeszcze śpią, przypałętał się tylko jeden gościu, który nerwowo czeka na otwarcie sklepu. Słysząc moje kaszlanie fachowo stwierdza:
- Ooo, za mało się drinkowało.
- Niee, to od mokrych butów - odpowiadam.
- Jasne, jasne - rzuca znawca
.
Obok przystanku dwie reklamy "bieszczadzkiego piwa", obie tak samo kantujące turystów: BiesCzadowe warzy browar w Raciborzu na zlecenie hurtowni z Rzeszowa, natomiast Uherce Mineralne także w Bieszczadach nie leżą...
Spoglądam na ten szlakowskaz i w głowie rodzi się już pomysł na inną wyprawę w Biesy, kiedyś tam w przyszłości
...
Przyjeżdża autobus. Na początku pustawy, potem powoli się zapełnia, zaliczamy też niespodziewaną przesiadkę w drodze na Zatwarnicę. Następne połączenia bez problemu, mamy nawet ponad godzinę czasu na piwo w Sanoku.
Kolejna bieszczadzka przygoda dobiegła końca. Męcząca, ale satysfakcjonująca. Inna od wcześniejszych i zapewne także różna od przyszłych. Bo takie są w końcu Bieszczady - poza popularnymi połoninami mają wiele zakątków do zaoferowania
.