A więc polara czerwonego mam (ale go dawno już nie ubieram), pogoda mówiła, że ok południa ma się przejaśnić, to nakłaniam żonę byśmy odwiedzili Słowację.
Widok po przebudzeniu się:

Choć nie tylko sam widok mnie tego dnia odstraszał od wyjścia z domu. Z Mazur przyciągnąłem ból gardła, tego poranka bolą mnie wszystkie kości. Żona ma podobnie.
Więc bierzemy tabletki na ból gardła, kilkanaście paczek chusteczek, termos z herbatą, tabliczkę białej czekolady i coś tam jeszcze. I ruszamy, niestety srebrnym autem. Żonie mówię, że pojedziemy ok 1,5 godziny. Przed Orawskim Podzamczem żona się pyta ile jeszcze. Po usłyszeniu, że jeszcze z pół godziny, no.... Po przekazaniu paru istotnych informacji (że to prawdopodobnie najpiękniejsze góry w Europie, że żyje tu kilka watah wilków i około 30 niedźwiedzi, że g geologicznie MF jest podobna do Tatr Zachodnich, że w sumie podobna do nich jest), jest pierwszy uśmiech na twarzy żony.
Dobra w końcu wjeżdżamy do Starej Doliny, nachodzą ją pierwsze wątpliwości:
Czy ja tam dam radę wejść?
No oczywiście, bo wjedziemy kolejką.
Ok dojeżdżamy do Vratnej. Kupujemy bilety na kolejkę i jak przystało na prawdziwych turystów wjeżdżamy. Nie, nie do połowy, ale nawet na sam koniec. Pogoda super:

Czy zauważyliście ten zachwyt na twarzy mej żony?
Jest zimno, wieje jeszcze zimniejszy wiatr, a nam z nosa lecą smarki...Nic to. Nasz cel:

Veľký Kriváň. Jest dziś niezwykle łaskaw, ale dla żony. Jak słyszy, że mamy ok 4-5godzin trasy...No tak po 6 od wyjazdu z domu mieliśmy wrócić do równie zakatarzonej córy. No ok odpuszczamy go.
Idziemy na Chleb (trzeci najwyższy szczyt MF 1645,6)

Zarówno na niego, jak i na VK idą pielgrzymki:

W końcu widzę co widać za granią, w kieunku południowym:

Ha i prognozy się sprawdzają:

Nasza trasa po edycji:

Mijany po drodze bydlak, który też mi chodził po głowie:

Też ma w nazwie Wielki.
W związku z temperaturą stosowny ubiór:

Ja na tle naszej dzisiejszej trasy, na szczycie Chleba.

Robimy pierwszy popas. Ja wyciągam dłuższy obiektyw i coś tam próbuje upolować:

Kspel'any

Martin

Słowak
Jako, że robi się cieplej, w żołądku strawa zagościła, ciepła herbata była ciepła, to mamy pierwsze uśmiechy:

Vratna:

Ruszamy, a ja co chwilę denerwuje żonę, bo co chwilę staję i robię zdjęcie:



Ale jak nie robić zdjęć, jak tu jest kolorowo:

i pięknie:

Robimy przerwę, żona pyta się mnie czy chce mieć zdjęcie? No jasne

i tak witam Was nowym awatarem.
Bardzo się żonie podobają te góry, są na prawdę kolorowe:


Podziwiam najbardziej znany szczyt tego pasma

Wielki Chocz trochę lepiej widoczny

Dla miłośników Tatr:

No dobra, skoro ich nie widać, podziwiajcie kwieciste łąki.
Robimy kolejną przerwę na poprawę humoru. Niestety biała czekolada z pełnymi orzechami jest obrzydliwa (kto chcę, ok połowy możemy odesłać?).
Lata jakiś ptak, niestety nie trafiam go bliżej:

Kolorowo tu jest nie tylko przez kwiaty:

ale i one też są:


Nie w tym zdjęciu nie chodzi o kwiatki. To zejście z Poludňový grúň'a. Po kawałku pada pytanie, długo jeszcze? Po chwili kilka słów, które tu w trosce o naszych forumowiczów nie przytoczę. Następnie pada groźba rozwodu. Potem lekki szloch. I znów kilka takich słów, gdy się wygaduje, że kilki są w aucie... Na koniec już niedaleko tego obiektu:

następuje dłuższa przerwa. Żona oznajmia, że nigdzie nie idzie.
Po jakimś tam czasie jednak idziemy, nie nie pod schronisko, ale poprzez łąki:

a potem to już lasem



do auta, które gdzieś tam stoi:

W drodze powrotnej jemy przepyszny obiad, ja próbuje kofolę (smaczna), no i jednak rozwodu nie będzie. Na szczęście!
Tak na prawdę, to jest dokończenie trasy, którą dwa lata temu, jak się można domyślić nie dokończyłem.
Zejście z tego Grunia, noż kuźwa, jest zajebiste. Nigdy więcej!
galeria