buba pisze:to zgubienie sie w srodku dnia, latem bylo takie niebezpieczne?
Kiedyś już to gdzieś wklejałem... Buba, sama oceń jak było...
Podkreślę jeszcze raz - to było lato - wrzesień.
*****************************
Ja z Ukochaną odłączyliśmy się na przełęczy Brona od reszty grupy, aby we dwoje zdobyć Babią...
Początkowo szło się łatwo i przyjemnie. Szlak wiedzie drogą wśród drzew, więc nie wiało. Po dojściu do górnego poziomu kosodrzewiny zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie i herbatkę. To była ostatnia chwila wytchnienia. Następnie szlak wychodzi na odsłoniętą przestrzeń. Wiatr uderzył w nas z całej siły, ale spodziewaliśmy się takich warunków.
na zdjeciu: Ukochana zabezpiecza się przed wiatrem
Powoli zdobywaliśmy wysokość metr za metrem i pojawił się kolejny problem - lód. Pokrywa śniegu zamieniła się w lodową skorupę, która nie zapadała się pod naszym ciężarem. Trudno było iść pod górę, gdyż po prostu się ślizgaliśmy. Na dodatek widoczność spadła do kilku metrów i nie było widać tyczek wytyczających szlak. Z powodu wiatru Ukochana nie dawała rady utrzymywać kierunku, więc chwyciłem ją pod rękę i wspólnie posuwaliśmy się metr po metrze. Chciała wrócić, ale motywowałem ją, że już niedaleko i damy radę.
na zdjęciu: słupek graniczny z naroślą lodową od wiatru - co ciekawe narośl powstaje od nawietrznej
W końcu przed nami objawiła się stromizna oznaczająca ostatnie 50 metrów i szczyt. Z powodu wiatru i lodu nie dało się wyjść na wprost - tak jak prowadzi szlak. Musieliśmy zatoczyć koło i wejść na sam wierzchołek od tyłu, gdzie tak nie wiało i skorupa lodu nie była tak twarda. Udało się!
na zdjęciu: szybkie zdjęcie na szczycie, widać jak Ukochana trzyma się słupka, bo inaczej wiatr ją po prostu zwiewał
Początkowo planowaliśmy powrót na Krowiarki granią, ale już w kosówkach podjąłem decyzję, że tylko wychodzimy na szczyt i schodzimy po swoich śladach. Zaczęliśmy więc schodzić, ale po kilkunastu metrach okazało się, że nasze ślady są już całkowicie zawiane i niewidoczne. Na szczęście udało się dotrzeć do pierwszej tyczki i tam odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem że przed nami jest w miarę płaski odcinek szczytowy, a potem już w dół i będzie coraz łatwiej. Własnie tam, przy pierwszej tyczce popełniłem błąd w nawigacji, poszedłem za bardzo w prawo, w stronę najstromszego zbocza północnego. Zacząłem się niepokoić, że idziemy stromiej w dół niż powinniśmy i że nie pojawia się żadna tyczka. Skręcałem więc coraz bardziej w prawo, gdyż przypomniało mi się, jak zawsze mówi się, że turyści gubią się na Babiej w słabej widoczności schodząc na słowacką stronę. Ale było coraz gorzej i coraz stromiej. Ześlizgiwaliśmy się po lodzie, a ja nie wiedziałem zupełnie gdzie jesteśmy.
na zdjęciu: na zielono szlak, a na czerwono droga która poszliśmy, zdjęcie było robione ze szczytu Babiej
na zdjęciu: widok z dołu, kolorki podobnie jak powyżej - oczywiscie zdjecia były robione w innym czasie, kiedy coś było widać
Podświadomie trawersowałem coraz mocniej w prawo, jakbym chciał upewnić się, że nie zejdziemy na Słowację. Wyczekiwałem jakiegoś wypłaszczenia, jakiegoś szlaku, jakiegoś śladu. Niestety robiło się coraz stromiej, a lód robił się coraz twardszy. Szliśmy oparci rękami o zbocze, ja wyrąbywałem w lodzie schodki, w które potem wstawialiśmy stopy i przesuwaliśmy się wzdłuż stoku. W końcu uznałem, że nie wiem gdzie jesteśmy, że nie damy rady iść dalej tą drogą i zarządziłem odwrót po własnych śladach.
na zdjęciu: znakiem x oznaczone prawdopodobne miejsce, gdzie zaczęliśmy odwrót
To był krytyczny moment. Ukochana nie wiedzieć czemu po paru krokach pośliznęła się i zaczęła osuwać się w lodową nicość. Najpierw jedna noga, potem druga. Ja krzyczałem "NIE!!!", ale nic nie mogłem zrobić, choć byłem metr od niej. Jakimś cudem złapała się rękami lodowych schodków, które wcześniej wyrąbałem butami. Tak zawisła i przebierała nogami szukając przyczepności. Chwyciłem ją za rękę i wrzeszczałem żeby kopnęła z całej siły i wbiła się czubkiem buta w lód. Tak zrobiła, najpierw jedną nogą, potem drugą. Udało mi się ją wciągnąć z powrotem na schodki, ale była cała roztrzęsiona. Powoli i ostrożnie kontynuowaliśmy powrót po własnych śladach, ale w miejscach gdzie wcześniej zsuwaliśmy się w dół, teraz nie dało się wyjść w górę, zresztą nie było sensu pchać się z powrotem do góry. Przyjąłem więc plan, żeby próbować trawersować w przeciwną stronę i maksymalnie w dół jak się będzie dało. Potem, plan zmieniłem na ogólnie w dół... byle tylko w dół. Zaczynało robić się lepiej, wiatr słabł i lód był miększy. Pojawiła się kosodrzewina - z jednej strony ulga, bo po kosodrzewinie nie można się osunąć, ale z drugiej iść po przysypanej kosówce też nie bardzo się da. Nagle zobaczyłem ślady człowieka. Po kilkunastu metrach okazało się, że jesteśmy na żółtym szlaku tuż przed łańcuchami. Co więcej pojawił się jakiś koleś, który wychodził tamtędy na Babią. Byliśmy uratowani. Ostrzegliśmy go przed trudnymi warunkami, ale chciał sprawdzić osobiście jak tam jest i poszedł w górę. A my poszliśmy w dół, po łańcuchach, a potem po przetartym szlaku. Szybko do schroniska i do Zawoi Markowej.