Upał chyba 34 w cieniu.
Jadę.
Bez planu. Do Jaworzynki.
Na czeskie piwo.
No ale wysiadłem z busa, to już mnie wzięło pragnienie, sklep był, dwa żywce sobie wziałem i idę.
Chciałem iść "dołem" koło tego mostu, największego na Słowacji, ale za dużo ludzi szło dołem, poszedłem "górą".
Przede mną Girova i zimne piwo w schronisku.
Przekraczam granicę i zanikają domostwa Trójwsi, jest sielankowo. To chyba idealna trasa rowerowa, tak myślę.
Girova coraz bliżej, ale w międzyczasie przypomniało mi się, co mówił Mirek, że chata zamknięta...
Na rozstaju szlaków trudna decyzja przede mną... Zostało mi tylko 2 litry soku jabłkowego, po piwkach śladu nie ma, Girova póki co zalesiona, krążą wokół mnie mysli, żeby wstrzymac się ze zdobyciem tej góry do czasu wycięcia drzew na szczycie.
Jak jeszcze przypominam sobie o sklepie na granicy, to już nic nie jest w stanie mnie przekonać. Pędzę.
Stój.
Wcale nie pędzę, tu dopiero jest ładnie. Tam idę:
Z prześwitów widać Trzyniec. Niestety, idę bez zooma.
Po drodze mijam pojedyńcze domostwa. Ale tu zupełnie inaczej niż za nieodległą granicą...
Jest coraz bliżej, ale i coraz cieplej... ciepły sok jabłkowy to nie jest dobry pomysł w góry. Mam wrażenie, że zmienił się w wino i świat wiruje.
Zostają dwa zakręty, już widzę zabudowania dawnego przejścia. Chciałem iść na ten pagór, ale nie, pragnienie zimnego napoju wygrało, nie zboczyłem ze szlaku...
Stąd dość ciekawie wygląda pasmo Baraniej i Skrzycznego. W sam raz na zagadkę.
Niby sklep blisko, ale nie wiem, czy otwarty, dopijam ugotowany sok jabłkowy, w dodatku wciąż tu tak ładnie, że zapomnam o danej sobie obietnicy, żeby mało zdjęć robić.
Sklep otwarty. Duszkiem wlewam w siebie siłę. No i idę, na dobicie. Przez Jasnowice. Piękna to dzielnica, widoki też zajebiste, ale upał zabija we mnie ochotę na cokolwiek.
Docieram do domu wyjebany jak koń po westernie, a w sumie to szedłem po pagórkach i wyszło może z 10 km... Te upały to jednak są dobre na basen, a nie na wyprawy.