Na południe z
Súľova prowadzą dwa szlaki turystyczne - czerwony i zielony. Ten drugi zdaje się być krótszy i biegnie obok kempingu, więc wybieramy jego. Przypomina mi trochę Beskid Niski.
Na mapie szlak wydawał się niemal płaski, ale jednak w lesie czekało nas podejście na przełęcz. Zasapani i spoceni spotykamy na niej dwójkę rowerzystów (takich prawdziwych, a nie na elektrycznym dopingu).
- Dobrze, że macie piwo - uśmiecha się facet widząc, że targam w ręku półtoralitrowy plastik Corgoňa. Oj, dobrze.
Przełęcz jest granicą pomiędzy krajem żylińskim i trenczyńskim, a także pomiędzy powiatami Bytča i Powaska Bystrzyca.
W dół schodzi się przyjemnie. Przed nami
Vrchteplá (Felsőhéve), wioska licząca nieco ponad dwustu mieszkańców, przeważnie ewangelików. Pod herbem znajduje się informacja, że odpady należy wrzucać do kosza. Dziwne mają pomysły...
Przecinamy miejscowość, aby w centrum natknąć się na najważniejszy budynek, czyli gospodę
.
W takich miejscach można sobie przypomnieć, dlaczego knajpy pełniły kiedyś ważną funkcję w małych miejscowościach - tam spotykała się miejscowa społeczność zamiast siedzieć w domach. U nas już się o tym zapomniało, na wioskach ten widok to już rzadkość...
Tu siedzą autochtoni, przyjezdni z okolicy i turyści - rowerzyści oraz dwóch plecakowców, którym przyglądamy się podejrzliwie. Pewien starszy facet przyjechał piękną
Čezetą.
Na pobliskiej górce wznosi się pomnik Słowackiego Powstania Narodowego z dorodną czerwoną gwiazdą. Początkowo chciałem się pod niego wdrapać, lecz jednak ostatecznie zadowoliłem się zdjęciem spod knajpy.
Na ulicy panuje ruch - specyficzny, bo zamiast samochodów jeżdżą nieustannie traktorki, wózki i tym podobne. Jeden z nich hałasuje i wygląda, jakby go złożono z fragmentów ruskich czołgów rozwalonych na Ukrainie.
Wdajemy się w pogawędkę z dwoma chłopakami na temat różnic pomiędzy językiem słowackim, czeskim i polskim oraz o słowackich dialektach (kodyfikacja nowoczesnego języka słowackiego w XIX wieku nastąpiła na podstawie odmiany zachodniej i centralnej, najbardziej zbliżonych do czeskiego). Pytają również, gdzie idziemy.
- Ooo - rzucili, gdy usłyszeli dzisiejszy cel. - To będzie dużo wspinania!
Tyle to i my wiemy, wcale nas nie pocieszyli
.
Po osuszeniu szklanek ruszmy dalej. Bastek targa ze sobą wielki kij, który znalazł w lesie.
Co jakiś czas mijają nas traktory, a my - patrząc na horyzont - zastanawiamy się, czy to jest ta góra, na którą będziemy musieli się wdrapać, czy jeszcze nie.
Za tabliczką z nazwą miejscowości ciągną się zabudowania dawnego JRD (
Jednotné roľnícke družstvo).
- Ciekawe miejsce na nocleg i chyba nie pilnowane - stwierdza Bastek, po czym jakby w odpowiedzi widzimy tabliczkę z napisem "Teren prywatny. Wstęp wzbroniony".
A w wielkim śmietniku dostrzegamy... samochód. Zdaje się, że to przewrócona Škoda 120!
Kombinowaliśmy, czy następny odcinek przebyć drogą, czy może wejść jeszcze na grupę skał o nazwie
Bosmany. Ponoć jest z nich fajny widok, ale to dodatkowe metry do zdobycia. Decyzję, podobnie jak wczoraj w przypadku zamku Súľov, zostawiam Bastkowi. Ten jednak się waha, więc rzucam niewinne zdanie:
- Skoro jeszcze czeka nas ściana płaczu na sam koniec, to może tę odpuścimy?
No i odpuściliśmy
. Trzeba jednak przyznać, że i asfaltem szło się przyjemnie, bo ruch był mały, a z pieszych spotkaliśmy jednego dziadka, który śmigał z naprzeciwka z taśką na zakupy. Pewną zagadkę stanowiła leżąca na środku szosy... cebula.
Bosmany prezentują się ciekawie.
Wchodzimy na teren administracyjny
Kostolca (Kosfalu), o podobnej liczbie ludności co Vrchteplá. W gospodzie pytaliśmy się chłopaków, czy mamy tu szansę na knajpę.
- Jest, ale przy głównej drodze, na pewno ją zauważycie - tłumaczyli.
No ale my idziemy i idziemy, a jej ani widu. W końcu zaczepiam dziewczynę w różowym ubraniu, prowadzącą sportowy tryb życia polegający na podejściu pod górkę i zbieganiu z jej. Popatrzyła trochę lękliwie (może się bała, iż damy jej plecak do niesienia) i powiedziała, że knajpa jest za zakrętem.
Faktycznie była.
Pensjonat z restauracją, dość popularny biorąc pod uwagę ilość ludzi. Siadamy do środka, gdzie zamawiam czosnkową, a Bastek loda. Zupa była jedną ze smaczniejszych, którą jadłem z tego gatunku w ostatnich latach.
Lokal to dawna drewniana szkoła. Przypominają o tym powieszone obok toalety pamiątki: herb Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej oraz tablice, w tym ta informująca, że przez pewien czas uczył w niej niejaki Peter Jilemnický "narodowy artysta, pisarz i komunista" - jak głoszą napisy.
Nawiązań do historii jest w restauracji więcej, m.in. przyklejone w formie tapety fragmenty miejscowego dziennika, a także zdjęcie szkoły, pochodzące - na oko - z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dla porównania - tak wygląda dzisiaj.
Właściwy Kostolec mijamy drogą, gdyż większość domów leży z boku. Ładne tu mają widoki z okien.
Asfalt wije się wśród blisko położonych skał - to
Wąwóz Kościelecki (Kostolecká tiesňava), przełom Marińskiego potoku.
Wikipedia informuje, że
wąwóz charakteryzuje się imponującą skalną scenerią, w tym największą przewieszką skalną na Słowacji (i jedną z największych w całych Karpatach) oraz imponującym stożkiem piargowym pod nią. No i faktycznie, skały i ta wielka dziura robią wrażenie.
Na końcu ulicy widzimy w końcu górę, na którą wkrótce będziemy się wspinać -
Veľký Manín, czyli najwyższy szczyt Sulowskich Wierchów (890 metrów n.p.m.). Co prawda nie musimy zdobywać samego wierzchołka, ale trasa i tak pewno da nam w kość.
Ostatnia odwiedzana dzisiaj wioska -
Záskalie (Sziklahá) - robi wrażenie najbiedniejszej. Sporo walących się chałup, stare samochody wyglądające zza rogu, wałęsający się bez celu ludzie... Po cichu liczyliśmy na jakąś knajpę, ale żadnej nie spotkaliśmy.
Odbijamy w bok, mijamy imprezującą na ulicy młodzież i zaczynamy mozolnie piąć się w górę. Powoli, krok po kroku. Na skraju polanki robimy postój z pięknym widokiem na dolinę i skalną dziurę.
Przed nami jeszcze jedno męczące podejście i wreszcie pokazują się znaczki żółtego szlaku. Znowu chwila na złapanie oddechu i po chwili skręcamy w kierunku przepaści, aby zobaczyć pobliską jaskinię. Ścieżka momentami biegnie nad samym urwiskiem, trzeba uważać, aby nie polecieć z plecakiem w dół.
Partizánska jaskyňa służyła jako kryjówka w czasie Słowackiego Powstania Narodowego. Jest długa na ponad dwadzieścia metrów, więc nawet przyszło mi do głowy, aby w niej spać! Obejrzenie jej na żywo zweryfikowało ten pomysł: w dolnej części była bardzo wilgotno i zimno, a przy wejściu prawdopodobnie ktoś się załatwiał, bo leżały kawałki papieru, a na piasku wiła się ciemna stróżka.
Idziemy dalej wzdłuż urwiska. Trafiamy na okno skalne, a kawałek dalej na ładne widoki na wioskę pod nami, wąwóz, Sulowskie Skały i jeszcze zaśnieżoną Fatrę na końcu.
Na tym odcinku nie ma szlaku, więc ciśniemy na wyczucie, aby wrócić do żółtych znaczków. I w tym momencie można zadać pytanie: po co w ogóle pchaliśmy się tu o tej porze, zwłaszcza, że nie wchodzimy na Veľký Manín? Otóż na jego północnych zboczach znajduje się
chata Severák, niewielka útulňa, jedyna w tych rejonach górskich. Nie prowadzą do niej znaki, nie ma jednej wyznaczonej ścieżki, wiem tylko, że z mało wybitnej przełęczy należy zejść gdzieś w dół. Nie spodziewałem się jednak, że aż tak w dół - przede mną znajduje się ostro obniżająca się ściana pełna liści i sypkiej ziemi. Mam mapę, lecz początkowo nie jestem pewien jak iść i nagle dochodzą do mnie odgłosy męskich śmiechów i rozmów, a także muzyka... No tak, ani chybi z chatki, jest pewnie zajęta! Niech to szlag - mówię. - Czy my się tam w ogóle zmieścimy?
Podążając za głosami i muzyką zaczynamy powoli schodzić w kierunku położonych niżej skałek. Trzeba uważać, zimą albo po deszczu bym się tu nie pchał. Hałasy stają się coraz słabsze, ale pokazuje się dach chatki, więc wiem, że idziemy dobrze. W pewnym momencie zapanowała cisza i stajemy pod chatką Severák. Jest zamknięta i pusta!
- Ciekawe skąd zatem pochodziły te głosy? - mówię do Bastka, ale ten kręci głową.
- Jakie głosy?! Ja nic nie słyszałem!
Znowu? Na zamku Lietava też tylko do mnie dochodziły dźwięki! Ale przecież wyraźnie słyszałem jakiś facetów i muzykę, przecież to one kierowały mnie do chatki! Może dochodziły z dołu? Ale nie, tam spokój, z rzadka tylko zabrzmi słaby warkot silnika...
Severák to naprawdę mała chatka. Na dole są prycze dla dwóch nocujących, do tego stolik i piec. Na pięterko wejdzie jeszcze kilka osób, więc w przypadku grupy może być problem, żeby się zapakować. Cieszymy się zatem, że jesteśmy tu sami, choć przez pewien czas podejrzewaliśmy, że dwóch facetów z plecakami, których spotkaliśmy i w gospodzie i potem w restauracji, zmierza właśnie tutaj. Nikt się już dzisiaj nie zjawi, a mamy sobotę.
Podchodzimy na skałę powyżej chatki. Dzień kładzie się do snu, mój ulubiony moment. Pod nami dolina Wagu, Považská Teplá, za nią Jaworniki.
Nieco z boku sterczy
Malý Manín, mniejszy brat Veľkiego, tworzący wspólnie u dołu kolejny wąwóz (Manínska tiesňava).
Do skały przymocowano tabliczkę ze zdjęciem i postawiono znicz. Upamiętniają młodego chłopaka, który zginął tu tragicznie w 2011 roku. Jest podana nie tylko data, ale i godzina - 2.15 w nocy. Sprawdziłem, to była niedziela... Czyżby jakaś impreza? Nie da się ukryć, że w tym miejscu można łatwo spaść, zwłaszcza po ciemku. Dodatkowo w chatce umieszczono fotografie śmigłowca... transportującego jego zwłoki. Lekko makabrycznie i nie bardzo wiem, po co??
Kręcę się po najbliższej okolicy szukając wychodka, ale go nie ma. Zamiast niego spotykam... czarną kozę! Pojawiła się nie wiadomo skąd i gapi się na mnie. Wołam Bastka. Nie reaguje, choć jest w linii prostej dziesięć metrów ode mnie, ale za górką. Więc dzwonię. Ten już myślał, że gdzieś zleciałem i potrzebuję pomocy
. Tymczasem koza pobiegła na skałki i tyle jej widzieliśmy. Tutaj prawie wszędzie jest stromo, ale kozie to oczywiście nie przeszkadzało.
Robi się ciemno, a Bastek rozpala piec i otwiera puszkę tachaną aż ze Śląska. Mógł ja zjeść w pierwszy wieczór na zamku, lecz wolał nosić
.
Chatkę otula cień, aby zobaczyć jakieś światła trzeba udać się na skałki. Pojedyncze punkciki przemykają ulicami miejscowości oraz autostradą. Głosów ludzkich nie słychać, muzyki także...
Na ścianie zdjęcia pokazujące wnoszenie komina i pieca. Zaawansowana operacja wymagająca zaangażowania grupy ludzi.
Po rozłożeniu się na pryczach spokój nie trwał długo, bo nagle pojawiło się jakieś szeleszczenie. Włączam czołówkę - mysz. Brązowa, spora. Siedzi na ziemi i gapi się na mnie.
- Won! - rzucam. - Raus! Paszli!
Chyba nie rozumie języków, bo podziałało dopiero machanie rękami. Na chwilę. Potem słychać, że mysz dalej łazi. Zawieszamy jedzenie pod sufitem i trochę się pohamowała, choć Bastek twierdził, że w pewnym momencie, gdy zapalił latarkę, mysz siedziała kawałek koło jego gęby i uważnie go obserwowała.
Ledwo się rano obudziliśmy, a zjawiło się dwóch facetów. Trochę zdziwieni na nasz widok, wpisali się do księgi, uważnie lustrowali chatkę i jej otoczenie. Chyba nieformalni opiekunowie. Na szczęście żadnych uwag nie mieli. Kolejnym gościem był dorodny bąk (zwierzątko, nie pierd). Pobzykał, pobzykał i zniknął.
Dzień zapowiada się ciepły (noc też taka była), jest nawet trochę słońca.
Widoki w kierunku Sulowskich Skał oraz na zachód: Považský hrad, Wag, autostrada D1 i linia kolejowa, do której zdążamy.
Chata zostaje posprzątana i zamknięta. Do przełęczy podchodzimy trochę inaczej niż wczoraj schodziliśmy, ale i tak jest fest stromo. Tutaj po prostu brak płaskich miejsc, jedynym takie znajduje się pod chatą Severák. Będziemy ją mile wspominać.
Na Veľký Manín nie prowadzi żaden szlak, nie ma też z niego widoków, więc odpuszczamy szczyt i zaczynamy zygzakami schodzić w dół. Musimy zbić pięćset metrów wysokości na niezbyt długim odcinku.
Co jakiś czas trafiają się punkty widokowe - do panoramy spod chatki doszła jeszcze strefa przemysłowa w Považskiej Bystricy.
Jako, że mamy niedzielę i w dodatku Święto Pracy, więc w górę pcha się już trochę osób, niektórzy wyglądają, jakby właśnie przechodzili zawał. Trochę im współczuję.
W dole skracamy trasę przechodząc przez nieczynny ośrodek wypoczynkowy.
Zaczyna się zabudowa
Považskej Tepli (Vághéve). Po drodze śmigają pojedynczy rowerzyści, a na chodnikach elegancko ubrani ludzie wracający z mszy. Plus kilku wyraźnie niedopitych facetów, snujących się między domami. Nad wszystkim góruje Veľký Manín.
W centrum widzimy otwartą knajpę. Szybka lustracja zegarków - mamy czas na pożegnalne piwo, tym bardziej, iż leją tu Poppera, kiedyś produkowanego w Bytčy. Mimo, że nie ma jeszcze południa, to za plecami pojawia się już spora grupa osób, zapewne szykująca na urodziny lub inną imprezę.
Do stacji kolejowej mamy z lokalu niecałe dziesięć minut spaceru. Na rozgrzanym peronie panuje senna cisza, taka, jaka kojarzy mi się z majówkowymi wyjazdami na Słowację. Budynki dworca - stary i nowy - są zamknięte, więc bilety kupimy w pociągu.
Ostatnie spojrzenie na dwa Maníny - Malý (po lewej) nadal wygląda groźnie, Veľký jakby trochę się wypłaszczył...