Tego wpisu miało nie być, bowiem po dwóch dniach łażenia po Beskidzie Niskim nastąpiły kolejne, które wypełniało lenistwo, łapanie stopa i odwiedzanie lubianych, ale jednak znanych miejsc. W końcu jednak zdecydowałem się to upamiętnić, w końcu co Niski to Niski...
W piątek (trzeci dzień mojego wyjazdu) musieliśmy się dostać z bazy namiotowej w Radocynie do chatki SKPB w Zyndranowej. Szlakami to około czterdziestu kilometrów, drogami nieco krócej. W sumie - dużo za dużo na włóczenie się z plecakiem i bez zaopatrzenia. Planowałem dostać się do asfaltówki w Rostajnem i tam liczyć na podwózkę najpierw do Krempnej, ale pierwszy samochód zatrzymał się... kilkadziesiąt metrów od bazy
. Przydała się wieczorna integracja przy bułgarskiej miętówce, gdyż gadałem wówczas z jednym facetem, który akurat z synem miał rano wracać do domu. Co prawda chciał wyjeżdżać około południa, ale zebrali się wcześniej i tym sposobem już o dziesiątej jesteśmy w
Krempnej (Крампна).
Robimy zakupy i zaglądamy do cerkwi św. Kosmy i Damiana. Jak zwykle zamknięta, choć tym razem można spojrzeć do środka przez kratę.
Na kolejny stop nie musimy długo czekać - drugi nadjeżdżający samochód i już siedzimy w środku. Rodzina z Łodzi, pani nauczycielka, więc Inez mogła sobie porozmawiać o sprawach zawodowych. Zostajemy wysadzeni na skrzyżowaniu dróg w kierunku Mszany i Chyrowej. Byłem tu rok temu, tylko w trochę innej pogodzie, bo dziś niebo na razie jest zaciągnięte. Inez zawsze się chwali, że przyciąga słoneczną aurę, ale tym razem coś jej nie wyszło, choć jest ciepło.
Przebyliśmy już ponad połowę trasy, więc możemy spokojnie rozłożyć się na polnej drodze i poleżeć. Nigdy nam się nie spieszy... Tymczasem po drodze śmigają auta chyba z większości państw Europy: zarejestrowałem tablice węgierskie, rumuńskie, estońskie, austriackie, niemieckie, norweskie, duńskie i brytyjskie. Czyżby zamknęli przejście w Barwinku?
Do
Mszany (Мшана) docieramy na własnych nogach - trzeba w końcu się choć trochę przejść
.
Mijamy kilka starych krzyży, a ja wdrapuję się na górkę nad kościołem, aby zobaczyć cmentarz. Obok nowych grobów zachowało się kilka łemkowskich, w tym jedno ze zdjęciem mężczyzny o bardzo niepokojącym wyrazie twarzy. Nie chciałbym go spotkać po zmroku...
Szukam śladów po drewnianej, bogato zdobionej cerkwi, lecz nic nie udało mi się znaleźć.
Gdzieś na wysokości dawnego
Igloopolu łapie nas stop! Dokładnie tak to wyglądało - zatrzymał się samochód i brodaty cudzoziemiec zaproponował podwózkę. Skorzystaliśmy i wkrótce wyszliśmy w Tylawie (Тылява). Zachodzimy do karczmy na skrzyżowaniu, jedynego przybytku z ciepłym jedzeniem w okolicy. O dziwo, mam wrażenie, że poprawiła się tu obsługa, a jedzenie nadal dobrze smakuje. Nawet na chwilę wyszło słońce! Z ciekawostek: w lokalu i na parkingu kręci się masa Rumunów, którzy przejechali taki kawał drogi, aby masowo zbierać grzyby.
Stąd do
Zyndranowej to prawie rzut beretem, ostatnia prosta. Tylko, że ta prosta dość długo prowadzi przez las, nudny jak cholera. W takiej sytuacji łapiemy stopa - znowu wóz numer dwa i starsze małżeństwo, mieszkające w Zyndranowej (Зындранова) i prowadzące tam agroturystykę w środku wsi.
Popołudnie ponownie stało się chmurne, ale przyjemne; na tym zdjęciu doskonale widać słowacką wieżę wychylającą się nad linią drzew.
Inez kupiła w Tylawie wino, które okazało się... bezalkoholowe! Próbowałem je wymienić w sklepie, ale nic z tego ("nie możemy cofnąć transakcji" - oczywista bzdura), musimy więc czym prędzej opróżnić butelkę, żeby nie nosić ze sobą zbędnych gramów
. Otwieramy je od razu po opuszczeniu samochodu i wypijamy na drodze: humor włączył nam się tak znakomity, że żadne procentowe wino dawno na mnie tak nie zadziałało
. Chichramy się i śmiejemy, próbujemy też poczęstować spotkaną zafuczałą parę, która na wieść o tym, że napitek jest abstynencki, od razu się rozchmurzyła (lecz nie skosztowała).
Największe rozczarowanie tego wyjazdu - sklep w Zyndranowej został zamknięty i to chyba już w ubiegłym roku! Ponoć właścicielom albo się nie opłacało, albo się znudziło, albo jedno i drugie. W sumie mnie to nie dziwi: wybór był słaby, nie mieli nawet towarów w lodówce, a godziny otwarcia dostosowano do godzin pracy gospodarzy, zatem trudno być zaskoczonym, że miejscowi jeździli na zakupy gdzieś indziej. Ale szkoda to wielka, sklep pełnił funkcję centrum kulturalno-społecznego wioski i spędziłem przy nim wiele przyjemnych chwil.
A w mojej ulubionej
chatce studenckiej niespodzianka - akurat zarządza tam Dakota! Nie widzieliśmy się ponad rok, a w Beskidzie Niskim to nigdy! W ogóle w chatce przebywa sporo osób, większość się zna, do tego dotarł znakomity grajek, więc czas po zapadnięciu zmroku spędzamy przy ognisku, dźwięku gitar i wyciu w mrok.
W sobotni poranek zrobiło się słonecznie, leniwie, w ogóle nie chce się człowiekowi ruszać. Mieliśmy jednak iść na nocleg do Jaślisk, więc nie ma zmiłuj się. Tymczasem na podwórku trwają psie zabawy, zresztą nie tylko psy reprezentują udomowioną faunę.
Pakujemy plecaki, robię pamiątkowe zdjęcie z faną na zapleczu i tradycyjne z Inez na ganku...
Gdy się ogarnęliśmy i stanęliśmy gotowi do drogi, to... stwierdziliśmy, że zostaniemy na kolejną noc! Brawo my!
Przejść się jednak gdzieś trzeba, więc pożyczam mały plecaczek i na lekko (nie wzięliśmy nawet niczego z długim rękawem) zasuwamy niebieskim szlakiem wytyczonym przez SKPB Rzeszów. Już na samym początku dwójka rowerzystów ostrzega nas, że będzie ciężko. I jest - drwale na odcinku kilometra dokonali potężnej masakry! Setki powalonych drzew, zryte ciężkim sprzętem ścieżki, pousuwane oznaczenia. Polski las Anno Domini 2021.
Na szczęście potem jest już lepiej, więc zwiększamy tempo. Spotykamy starsze małżeństwo, które nocuje w chatce w drodze na Bałkany i do Turcji, gdzie mają zamiar spędzić półtora miesiąca. Takim to dobrze. "Musicie poczekać do emerytury" - powiedziała mi kobieta. Aha, na pewno się doczekam. Idą sobie wolniutko zbierając grzyby, tych jest cała masa (większość jednak okaże się przegniła i robaczywa). Tymczasem my po ponad godzinie wędrówki wychodzimy na wolną przestrzeń otaczającą Jaśliska. Ładnie tu.
Daliowa ze swoją cerkwią, a nad nią Dział i przełęcz Szklarska.
Jaśliska coraz bliżej. Podobno mocno się zmieniły...
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to nowy asfalt wylany w kierunku Lipowca. Fakt, stare dziury były bardziej klimatyczne. I na tym koniec zaobserwowanych przeze mnie nowości: co prawda kilka drewnianych domów wyremontowano, stawia się też jakiś nowy, ale kostka na rynku i stragany były już rok temu i wcale nie uważam, aby przez nie miejscowość zatraciła swój małomiasteczkowy charakter.
Zresztą nie łudźmy się - Jaśliska to nie jest żadne miejsce o wyjątkowości na skalę kraju. Pewnie, w Beskidzie Niskim to jedna z najładniejszych wiosek, gdyż przetrwało w niej nieco starszych budynków, ma fajny klimat, ale... bez przesady. Powtarzane bez umiaru hasła reklamowe zachęcające do odwiedzin, aby zobaczyć "tradycyjną drewnianą galicyjską zabudowę" to balon, który musi pęknąć, biorąc pod uwagę, że to jedynie pięć (słownie: pięć!) drewnianych chałup, z tego jedna chyląca się ku upadkowi. Tyle zostało z dawnego rynku, resztka jednej pierzei.
Najważniejszym punktem jest oczywiście knajpa "Czeremcha". Dziś szykuje się tu jakaś impreza, więc mimo stosunkowo wczesnej pory kręci się sporo osób. W pobliskim sklepie trwają zapisy dla statystów do filmu. Na placu stoi też stragan z jedzeniem, w którym... jedzenia kupić nie można. Bo za wcześnie, a obsługa robi jedynie za tło. Logiczne. Zamawiamy zatem talerze pierogów w środku knajpy, bardzo smaczne. Do tego piwo z browaru w Dukli - też pycha. I jeszcze dosiada się do nas brodaty zakapior, pracujący gdzieś w Bieszczadach w stadninie.
- Muszę odpocząć obok trzeźwych ludzi - tłumaczy.
Jak zwykle strasznie mi się tu podoba, więc zaczynam żałować, że jednak nie nocujemy w jaśliskim "Zaścianku", ale podobno nie można mieć wszystkiego. Z lekkim żalem opuszczamy rynek kierując się w kierunku drogi wojewódzkiej. Na moście mija nas furmanka, a stan wody w Jasiółce jest tak niski, iż odsłania ciekawe dno.
Pora na autostop. Po kilku samochodach zatrzymuje się dwóch dojrzałych, ogorzałych mężczyzn. Jadą do Dukli na mecz młodzików, ponoć pierwsza klasa rozgrywkowa. Pasażer mocno już się przygotowywał do zawodów, ściska butelkę piwa, kierowca chyba jest trzeźwy, ale pewności nie mam. Wysadzają nas na skrzyżowaniu z drogą numer 19, skąd musimy dojść około dwóch kilometrów do restauracji w Tylawie.
Nie cierpię tej przelotówki, tego pędu aut, jakby zaraz miał się skończyć świat. Takie chwile jak na zdjęciu są rzadkością.
Widok na inny Dział, posiadający nadajnik.
Tylawa, w okresie międzywojennym miejscowość, w której zaczęła się słynna schizma, dzisiaj prawie nie pamięta o tamtych czasach. Cerkiew greckokatolicka jest kościołem łacińskim, cerkiew prawosławną zniszczono po wywózkach Łemków. Na jej miejscu w 2009 roku wzniesiono prawosławną kaplicę Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy. Byłaby nawet ładna, gdyby nie ten daszek przypominający przystanek autobusowy.
Po obiado-kolacji wracamy do Zyndranowej. Tym razem staje na podwózkę młoda dziewczyna, przekonana, że oprócz nas mamy także dwójkę dzieci (te akurat latały sobie po drodze)
.
A w chatce znów wieczorne ognisko i śpiewy.
W niedzielę ponownie za cholerę nie chce się ruszać, lecz tym razem już na pewno trzeba! Zbieramy się jednak późno, dopiero po kolektywnym obiedzie (pyszny rosół).
Gośka, chatkowa zmieniająca Dakotę, zawozi nas do Tylawy, gdzie po raz trzeci korzystamy z usług restauracji. Powinniśmy dostać jakieś karty rabatowe. Pozostało nam tylko dostać się jeszcze do
Zawadki Rymanowskiej, a to oznacza przeklętą drogę numer 19. Rok temu próbowałem tu łapać stopa - nie udało się. Teraz jest podobnie, więc po pewnym czasie odpuszczam i po prostu maszerujemy poboczem przez następnych pięć kilometrów.
Cergowa i kopalnia odkrywkowa.
W
Trzcianie, po skręcie w boczną drogę, spotykamy tego osobnika:
Usiadł na słupie, łypnął okiem w lewo i w prawo i pofrunął w dal. A my złapaliśmy podwózkę - to też dokładnie tak samo jak miałem rok temu. Tym razem miejscowi jechali do rodziców mieszkających w dawnym PGR-ze, więc wysadzili nas bezpośrednio pod chatką w Zawadce Rymanowskiej.
Tu zawsze panuje trochę inna atmosfera, jest jakby spokojniej, wolniej, ciszej niż w Zyndranowej. Koniec dnia przychodzi leniwie...
Chatkowy Karol także jest muzykiem, więc po zmroku gitara gra, choć bez ogniska. A i rozmowy toczą się ciekawe, gdyż jeden z gości to potomek zawadzkich Łemków.
Rano zaczęło padać. Zgodnie z zapowiedziami zresztą. Pogoda, choć mniej słoneczna niż w ubiegłym roku, ogólnie okazała się łaskawa. Dobrze, że nie spałem dziś na dworze - w sumie przez cały wyjazd nosiłem swój namiot, a potem dodatkowo pół drugiego, ale nigdy z nich nie skorzystałem
.
Autobus z Trzciany mamy dopiero po jedenastej, dlatego nie musimy się szybko zbierać, kręcimy się po chatce bez pośpiechu.
Dopiero teraz odkryłem w chyży dwie pamiątki z przeszłości: tabliczka towarzystwa ubezpieczeniowego oraz rzeźbiony krzyż na głównej belce sufitu.
Wychodzimy na mokry świat. Wilgoć wdziera się pod ubranie... Inne chyże też są mokre.
Chmury zakryły góry. To dobry moment na opuszczenie Beskidu Niskiego, będzie mniejszy żal wracać.