Do przedostatniego odcinka, kościół Ewangelicki przypomina ten, który zwiedziłem w Giżycku.
Maspex, czyli producent Tymbarku w Rumunii jest od lat. Tak jak i na Słowacji i Węgrzech. Co ciekawe to w pełni Polska firma. Szkoda, tylko że kiedyś słabo płacili...
Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyk
Pewnie tak, szczególnie ci na najniższych stanowiskach.
Choć jako ciekawostka, pracowałem tam rok i za moich czasów "góra" się szczyciła, że zatrudnili jakąś specjalistkę od marketingu. A wygrali z Heinekenem, czyli posady na wyższych szczeblach są dobrze opłacane. Choć sądzę, że ta babka musiała dostać baaardzo dobre pieniądze skoro nie poszła do H.
Choć jako ciekawostka, pracowałem tam rok i za moich czasów "góra" się szczyciła, że zatrudnili jakąś specjalistkę od marketingu. A wygrali z Heinekenem, czyli posady na wyższych szczeblach są dobrze opłacane. Choć sądzę, że ta babka musiała dostać baaardzo dobre pieniądze skoro nie poszła do H.
Gödöllő to miasto położone w bliskości węgierskiej stolicy. Nie wyróżniałoby się niczym szczególnym, gdyby nie znajdowała się tutaj dawna szlachecka i królewska rezydencja.
Zawsze chciałem ją obejrzeć, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze, dopiero w sierpniu tego roku na same ostatki południowoeuropejskich wojaży.
Samochód zostawiamy na niewielkim parkingu niedaleko pałacu - opłaty pobierane są nawet w niedzielę. Po kilkuset krokach wyrasta przed nami różowo-biała fasada przykryta kopułą. Ludzi kręci się sporo, zwłaszcza Azjatów. Zapewne mają ten obiekt w swoich małych przewodnikach pod pozycją must see . Kilku nawet prosi mnie o zrobienie im zdjęcia, ale wybrali taką pozycję i odległość, że objąłem co najwyżej połowę sali balowej na piętrze .
Herb Węgier nakryty koroną świętego Stefana zdradza monarszą przeszłość, ale pierwszym lokatorem i budowniczym był Antal Grassalkovich. Jego życie to przykład zawrotnej kariery czasów Habsburgów: od chorwackiego ziemianina do grafa na wiedeńskim dworze. Pałac z połowy XVIII wieku podkreślał jego pozycję. W kolejnym stuleciu stopniowo niszczał, w końcu sprzedano go za długi. W czasie wojny austriacko-pruskiej, gdy służył jako lazaret, w 1866 zobaczyła go po raz pierwszy cesarzowa Elżbieta i wyraziła życzenie nabycia posiadłości. Spełniło się ono rok później, tyle, że zaniedbaną rezydencję kupił rząd węgierski i sprezentował nowo koronowanej parze królewskiej.
Małżonka Franciszka Józefa była zachwycona tym miejscem, znacznie mniej krepującym niż Wiedeń, więc spędzała tu dużo czasu. Pałac i Gödöllő przeżywały najlepszy okres w swojej historii. Po śmierci Elżbiety król i cesarz bywał tu rzadko, ostatni raz w 1911 roku. Karol odwiedził pałac jeszcze w październiku 1918 roku, miesiąc przed rozpadem państwa i rozerwaniem unii austriacko-węgierskiej.
Po krótkim okresie Węgierskiej Republiki Rad urządził się tu regent Miklós Horthy, który de facto spełniał rolę monarchy, a Gödöllő było jego letnią rezydencją. Okres komunizmu, jak się można domyślić, nie był najszczęśliwszy - w pałacu zakwaterowano wojsko: jedno skrzydło okupowali żołnierze radzieccy, drugie węgierscy. Potem urządzono w nim dom starców. Zniszczono zabytkowe ogrody. Bardzo beztroskie (a właściwie barbarzyńskie) podejście do własnej historii: jednak w PRL-u nie dewastowano w taki sposób siedzib polskich królów.
Dzisiaj, po latach rekonstrukcji i renowacji, pałac jest dużą atrakcją turystyczną, co widać m.in. po cenach biletów. Ponieważ to już ostatnie godziny wyjazdu i nasze fundusze są na ukończeniu postanowiliśmy tym razem zadowolić się zwiedzaniem zewnętrznym.
Na zdjęciach tylny dziedziniec otoczony dwoma oryginalnymi skrzydłami. Drugie ujęcie w stylu "azjatyckim" - ucięte .
Mimo ogromu prac i pieniędzy włożonych w renowację nadal część założenia jest w ruinie - w tym przypadku Stara i Nowa Oranżeria.
Tu wyremontowana część ze stajniami i teatrem dworskim.
Również park nie odzyskał swojej dawnej świetności: rozorany w czasie przechodzenia frontu, drzewa wycięto częściowo na opał (starcom z domu opieki najwyraźniej nie były potrzebne), zabudowano garażami. Obecnie dominuje na nim nisko skoszona trawa.
Niektóre stare okazy się uchowały, np. ten 170 letni platan. Możliwe, że siadała przy nim i królowa Elżbieta.
Wolnostojąca palmiarnia jest dziś prywatna i mieści się w niej zakład ogrodniczy, reklamowany przez pałac.
Stojący samotnie pomnik Marii Teresy. Wybudowany w 1907, odrestaurowany w 2002.
Na niewielkim kopcu widać tzw. Pawilon Królewski (herbaciarnię) z 1760 roku. W środku wiszą portrety węgierskich monarchów.
Dawniej w parku znajdowała się także m.in. kręgielnia, stanowisko do strzelania do rzutków, podobno zachował się basen pływacki i korty tenisowe.
Naprzeciwko głównej fasady, już za drogą, pomnik Grassalkovicia. Zmarszczki twarzy płynnie przechodzą w fałdy na ubraniu.
Idę jeszcze zajrzeć za skrzydło: widać tutaj dawną bramę wjazdową, dziś dwa kikuty na środku trawnika...
...oraz kamienną piramidę - Pomnik Poległych. Herb także przeszedł rekonstrukcję, korona jest ewidentnie doklejona. Być może usunięto ją w czasach minionych i jedynie słusznych.
O bliskości Budapesztu świadczy fakt, że dociera tutaj kolejka podmiejska BHÉV. Dworzec (przekształcony współcześnie w pizzerio-restauracje) wybudowano w bezpośredniej bliskości pałacu, a podczas zmiany świateł migają przez skrzyżowanie charakterystyczne zielone składy.
Ruszamy w dalszą podróż. Skręcamy na obwodnicę stolicy M0 i wkrótce po raz kolejny w czasie tej wyprawy spotykamy Dunaj. Przekraczamy go ładnym mostem Megyeri, drugim najdłuższym na Węgrzech, a wybudowanym niecałą dekadę temu.
Po drugiej stronie rzeki przejeżdżamy przez spokojne miejscowości leżące w Zakolu Dunaju. W jednej z nich (Leányfalu) dostrzegam pozostałości po rzymskiej strażnicy z IV wieku. Sieć posterunków (limes) strzegła ogromnych granic Imperium: odcinek prowincji Pannonia zaczynał się w okolicach współczesnego Wiednia, a kończył pod Belgradem.
Liście na drzewach zaczynają nabierać kolorów, a to dopiero był sierpień!
Zakole Dunaju było kiedyś licznie zamieszkałe przez Szwabów Naddunajskich i częściowe formy tego osadnictwa przetrwały do czasów współczesnych. Komitat Peszt jest najbardziej "niemiecki" z węgierskich tworów administracyjnych.
W Wyszehradzie (Visegrád, Plintenburg) robię postój, aby uwiecznić z dołu ruiny zamku królewskiego. Tłum ludzi na murach.
Schodzę także nad Dunaj. Szeroki i mulisty. Na drugim brzegu rozciąga się Nagymaros - to aż tutaj miał sięgać drugi zbiornik partnerski dla Gabčíkova, które jest 120 kilometrów dalej na zachód.
Tu ładnie widać jak rzeką kręci, a ja mam krzywe oko.
Pora na ostatni przystanek w czasie tegorocznego wyjazdu wakacyjnego. Ostatni, ale nie byle jaki, bo Esztergom. Po polsku używa się czasem starej wersji Ostrzyhom, jednak w ogóle mi ona nie podchodzi. Inne języki słowiańskie używają zbliżonego brzmienia, a miejscowi Niemcy nazywają miasto Gran.
To jedno z najstarszych węgierskich miast i najbardziej znaczące religijnie: w nim ochrzcił się książę Vajk, którego potem ogłoszono świętym. Tu była pierwsza stolica państwa, a od czasu przegnania Turków rezyduje prymas Węgier. Po traktacie w Trianon ten arcyważny ośrodek nieoczekiwanie znalazł się na samej granicy, którą znowu wytyczono na Dunaju.
Ledwo zaparkowaliśmy, a doszły do nas odgłosy trąbek, piszczałek, bębnów i innych radosnych instrumentów muzycznych. Dziś Dzień Świętego Stefana, święto narodowe, więc w całym kraju odbywają się imprezy. W południe padało, potem było pochmurno, teraz nawet pojawiło się słońce, więc pochód średniowiecznych wojów idzie ulicą w pełnym blasku.
(Facet we fioletowej kiecce zamiast się skupić na swej roli ciągle gadał i gestykulował!)
Nie wszyscy odpowiednio dobrali ciuchy - jeden z Madziarów odłączył się i zaczął na skróty wdrapywać się schodami, co rusz podciągając spadające gatki .
Na skarpie wznosi się największa świątynia Węgier - monumentalna klasycystyczna bazylika św. Wojciecha. Poprzednią zniszczyli Osmanowie, tą wybudowano w XIX wieku i nie szczędzono na nią materiałów i pieniędzy.
Pradawny pochód zbliża się z hałasem poprzedzany wozem policji; fioletowy gościu nadal coś nadaje sąsiadowi.
Na razie zostawiamy dzielnych barbarzyńców i idziemy obejrzeć bazylikę. Wnętrza jeszcze bardziej pokazują jej rozmiar.
Gdzież ją jednak porównywać chociażby z Licheniem? Tam 23 tysiące metrów kwadratowych, tu marne 5,6 tysiąca. Tam najwyższy punkt to 141 metrów, tutaj 100.
Wejście do kościoła jest darmowe, natomiast za kasę można dostać się na jeden z punktów widokowych: zaszaleliśmy i wybraliśmy kopułę do której prowadzi kilkaset schodów. Podczas włażenia dostajemy kręćka.
Najpierw dochodzimy do poziomu pośredniego, gdzie wystawiono pierwotny projekt zabudowy placu przed bazyliką.
Z braku pieniędzy nigdy nie został on zrealizowany, nie postawiono m.in. półkolistego zakończenia z łukiem triumfalnym.
Obok ulokowano niższy punkt widokowy w uzbrojonym oknie; skąpcy dalej nie idą. Mnie kojarzy się z działkiem strzeleckim.
Z łącznika między wieżą a nawą główną oglądamy trwające w dole powitanie władcy na zamku.
Kolejny poziom to wysokość wież. Panorama robi wrażenie!
Tuż pod nosem Dunaj i słowackie Štúrovo, brzydsze rodzeństwo Esztergomu. Wspomnę jeszcze o nim na sam koniec.
Wchodzimy jeszcze wyżej na chodnik okalający główną kopułę. Wieje jak cholera, lęk wysokości daje o sobie znać. Ale jest pięknie!
Plac św. Stefana. Różni się od modelu. Granica słowacko-węgierska przebiega mniej więcej na horyzoncie w środku tego zdjęcia, gdzie do Dunaju z lewej strony wpada Ipola.
Jedynym miejscem przekroczenia granicy bez zamoczenia jest zielony Most Marii Walerii (Mária Valéria híd). Otwarto go w 1895 roku. W 1919 roku wysadzono przęsło po stronie czechosłowackiej, pewno po to, aby zabezpieczyć się przed Węgrami. Odbudowany w następnym dziesięcioleciu i po raz kolejny zniszczony w 1944 przez Wehrmacht. Tym razem puste przyczółki straszyły przez ponad pół wieku, gdyż ponownie spiął oba brzegi dopiero na progu nowego tysiąclecia.
Trochę widoków Esztergomu. Węgierski horyzont jest poszarpany różnymi niewysokimi pasmami górskimi, natomiast słowacki prawie płaski.
Kościoły oraz ruiny zamku królewskiego.
Po zejściu na powierzchnię gruntu okazało się, iż wojowie od powitań przeszli do dawania sobie po mordach. Po co tracić czas na zbędne uprzejmości?
Tam po lewej byliśmy jeszcze przed kilkoma minutami.
Pod bazyliką zorganizowano jarmark. W sprzedaży różne pamiątki, ciuchy i tradycyjne węgierskie ciupagi. Wśród tłumu sporo Słowaków. Jest też gastronomia - skusiliśmy się na wypasione langosze. Mimo, iż ociekają tłuszczem, tym razem nie skończyło się nagłym szukaniem kibelka .
Zamek królewski sięgał swoimi początkami X wieku. W okresie wojen z Turkami wielokrotnie przechodził z rąk muzułmanów do chrześcijan i odwrotnie, co nie pozostawało bez wpływu na jego stan. W XVIII wieku dużo rozebrano i dopiero w okresie międzywojennym zaczęto dbać o ruiny i prowadzić prace archeologiczne. Wejście na teren zamkowy jest nowe i wygląda bardzo sztucznie, lecz w środku zachowało się więcej oryginalnych elementów.
Tymczasem pierwotni Madziarzy postanowili sobie postrzelać.
Z żalem, ale musimy się zebrać i wracać do auta, bo na Śląsk mamy kupę drogi, a to już późne popołudnie. Znów przejeżdżamy Dunaj, używając historycznego mostu.
Štúrovo to dawne Parkany, miejsce dwóch bitew Sobieskiego z Turkami. Taką nazwę nosi w języku większości jego mieszkańców - Párkány. Tak też (Parkan) nazywało się do 1948 po słowacku, kiedy to władze postanowili przemienić je ku czci Ľudovíta Štúra, który w mieście nigdy nie był. Typowe zagranie na złość Węgrom, do dzisiaj stanowiących 2/3 ludności. Po upadku komunizmu w lokalnym referendum zdecydowano o powrocie do historycznego nazewnictwa, ale rządzący je zignorowali. Ot, demokracja pełną gębą.
Najładniejszy w miejscowości jest... widok na Węgry . To nie ironia - dopiero stąd bazylika w Esztergomie pokazuje w pełni swój majestat! Dobrze widać też mury obronne zamku.
Na bokach mostu umieszczono herby: po lewej symbol miasta, po drugiej słowacki. Ciekawe, co mieściło się tu na pierwotnej konstrukcji?
Pozostał na kilkugodzinny przejazd przez Słowację. Prawie bez istotnych wydarzeń, nie licząc kilku pomyłek na skrzyżowaniach, dzięki którym po raz pierwszy mijałem największego producenta słowackich sikaczy.
W okolicach Czadcy lunęło deszczem i temperatura spadła do 10 stopni... Chyba nie tylko wyjazd się zakończył, lato też...
Zawsze chciałem ją obejrzeć, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze, dopiero w sierpniu tego roku na same ostatki południowoeuropejskich wojaży.
Samochód zostawiamy na niewielkim parkingu niedaleko pałacu - opłaty pobierane są nawet w niedzielę. Po kilkuset krokach wyrasta przed nami różowo-biała fasada przykryta kopułą. Ludzi kręci się sporo, zwłaszcza Azjatów. Zapewne mają ten obiekt w swoich małych przewodnikach pod pozycją must see . Kilku nawet prosi mnie o zrobienie im zdjęcia, ale wybrali taką pozycję i odległość, że objąłem co najwyżej połowę sali balowej na piętrze .
Herb Węgier nakryty koroną świętego Stefana zdradza monarszą przeszłość, ale pierwszym lokatorem i budowniczym był Antal Grassalkovich. Jego życie to przykład zawrotnej kariery czasów Habsburgów: od chorwackiego ziemianina do grafa na wiedeńskim dworze. Pałac z połowy XVIII wieku podkreślał jego pozycję. W kolejnym stuleciu stopniowo niszczał, w końcu sprzedano go za długi. W czasie wojny austriacko-pruskiej, gdy służył jako lazaret, w 1866 zobaczyła go po raz pierwszy cesarzowa Elżbieta i wyraziła życzenie nabycia posiadłości. Spełniło się ono rok później, tyle, że zaniedbaną rezydencję kupił rząd węgierski i sprezentował nowo koronowanej parze królewskiej.
Małżonka Franciszka Józefa była zachwycona tym miejscem, znacznie mniej krepującym niż Wiedeń, więc spędzała tu dużo czasu. Pałac i Gödöllő przeżywały najlepszy okres w swojej historii. Po śmierci Elżbiety król i cesarz bywał tu rzadko, ostatni raz w 1911 roku. Karol odwiedził pałac jeszcze w październiku 1918 roku, miesiąc przed rozpadem państwa i rozerwaniem unii austriacko-węgierskiej.
Po krótkim okresie Węgierskiej Republiki Rad urządził się tu regent Miklós Horthy, który de facto spełniał rolę monarchy, a Gödöllő było jego letnią rezydencją. Okres komunizmu, jak się można domyślić, nie był najszczęśliwszy - w pałacu zakwaterowano wojsko: jedno skrzydło okupowali żołnierze radzieccy, drugie węgierscy. Potem urządzono w nim dom starców. Zniszczono zabytkowe ogrody. Bardzo beztroskie (a właściwie barbarzyńskie) podejście do własnej historii: jednak w PRL-u nie dewastowano w taki sposób siedzib polskich królów.
Dzisiaj, po latach rekonstrukcji i renowacji, pałac jest dużą atrakcją turystyczną, co widać m.in. po cenach biletów. Ponieważ to już ostatnie godziny wyjazdu i nasze fundusze są na ukończeniu postanowiliśmy tym razem zadowolić się zwiedzaniem zewnętrznym.
Na zdjęciach tylny dziedziniec otoczony dwoma oryginalnymi skrzydłami. Drugie ujęcie w stylu "azjatyckim" - ucięte .
Mimo ogromu prac i pieniędzy włożonych w renowację nadal część założenia jest w ruinie - w tym przypadku Stara i Nowa Oranżeria.
Tu wyremontowana część ze stajniami i teatrem dworskim.
Również park nie odzyskał swojej dawnej świetności: rozorany w czasie przechodzenia frontu, drzewa wycięto częściowo na opał (starcom z domu opieki najwyraźniej nie były potrzebne), zabudowano garażami. Obecnie dominuje na nim nisko skoszona trawa.
Niektóre stare okazy się uchowały, np. ten 170 letni platan. Możliwe, że siadała przy nim i królowa Elżbieta.
Wolnostojąca palmiarnia jest dziś prywatna i mieści się w niej zakład ogrodniczy, reklamowany przez pałac.
Stojący samotnie pomnik Marii Teresy. Wybudowany w 1907, odrestaurowany w 2002.
Na niewielkim kopcu widać tzw. Pawilon Królewski (herbaciarnię) z 1760 roku. W środku wiszą portrety węgierskich monarchów.
Dawniej w parku znajdowała się także m.in. kręgielnia, stanowisko do strzelania do rzutków, podobno zachował się basen pływacki i korty tenisowe.
Naprzeciwko głównej fasady, już za drogą, pomnik Grassalkovicia. Zmarszczki twarzy płynnie przechodzą w fałdy na ubraniu.
Idę jeszcze zajrzeć za skrzydło: widać tutaj dawną bramę wjazdową, dziś dwa kikuty na środku trawnika...
...oraz kamienną piramidę - Pomnik Poległych. Herb także przeszedł rekonstrukcję, korona jest ewidentnie doklejona. Być może usunięto ją w czasach minionych i jedynie słusznych.
O bliskości Budapesztu świadczy fakt, że dociera tutaj kolejka podmiejska BHÉV. Dworzec (przekształcony współcześnie w pizzerio-restauracje) wybudowano w bezpośredniej bliskości pałacu, a podczas zmiany świateł migają przez skrzyżowanie charakterystyczne zielone składy.
Ruszamy w dalszą podróż. Skręcamy na obwodnicę stolicy M0 i wkrótce po raz kolejny w czasie tej wyprawy spotykamy Dunaj. Przekraczamy go ładnym mostem Megyeri, drugim najdłuższym na Węgrzech, a wybudowanym niecałą dekadę temu.
Po drugiej stronie rzeki przejeżdżamy przez spokojne miejscowości leżące w Zakolu Dunaju. W jednej z nich (Leányfalu) dostrzegam pozostałości po rzymskiej strażnicy z IV wieku. Sieć posterunków (limes) strzegła ogromnych granic Imperium: odcinek prowincji Pannonia zaczynał się w okolicach współczesnego Wiednia, a kończył pod Belgradem.
Liście na drzewach zaczynają nabierać kolorów, a to dopiero był sierpień!
Zakole Dunaju było kiedyś licznie zamieszkałe przez Szwabów Naddunajskich i częściowe formy tego osadnictwa przetrwały do czasów współczesnych. Komitat Peszt jest najbardziej "niemiecki" z węgierskich tworów administracyjnych.
W Wyszehradzie (Visegrád, Plintenburg) robię postój, aby uwiecznić z dołu ruiny zamku królewskiego. Tłum ludzi na murach.
Schodzę także nad Dunaj. Szeroki i mulisty. Na drugim brzegu rozciąga się Nagymaros - to aż tutaj miał sięgać drugi zbiornik partnerski dla Gabčíkova, które jest 120 kilometrów dalej na zachód.
Tu ładnie widać jak rzeką kręci, a ja mam krzywe oko.
Pora na ostatni przystanek w czasie tegorocznego wyjazdu wakacyjnego. Ostatni, ale nie byle jaki, bo Esztergom. Po polsku używa się czasem starej wersji Ostrzyhom, jednak w ogóle mi ona nie podchodzi. Inne języki słowiańskie używają zbliżonego brzmienia, a miejscowi Niemcy nazywają miasto Gran.
To jedno z najstarszych węgierskich miast i najbardziej znaczące religijnie: w nim ochrzcił się książę Vajk, którego potem ogłoszono świętym. Tu była pierwsza stolica państwa, a od czasu przegnania Turków rezyduje prymas Węgier. Po traktacie w Trianon ten arcyważny ośrodek nieoczekiwanie znalazł się na samej granicy, którą znowu wytyczono na Dunaju.
Ledwo zaparkowaliśmy, a doszły do nas odgłosy trąbek, piszczałek, bębnów i innych radosnych instrumentów muzycznych. Dziś Dzień Świętego Stefana, święto narodowe, więc w całym kraju odbywają się imprezy. W południe padało, potem było pochmurno, teraz nawet pojawiło się słońce, więc pochód średniowiecznych wojów idzie ulicą w pełnym blasku.
(Facet we fioletowej kiecce zamiast się skupić na swej roli ciągle gadał i gestykulował!)
Nie wszyscy odpowiednio dobrali ciuchy - jeden z Madziarów odłączył się i zaczął na skróty wdrapywać się schodami, co rusz podciągając spadające gatki .
Na skarpie wznosi się największa świątynia Węgier - monumentalna klasycystyczna bazylika św. Wojciecha. Poprzednią zniszczyli Osmanowie, tą wybudowano w XIX wieku i nie szczędzono na nią materiałów i pieniędzy.
Pradawny pochód zbliża się z hałasem poprzedzany wozem policji; fioletowy gościu nadal coś nadaje sąsiadowi.
Na razie zostawiamy dzielnych barbarzyńców i idziemy obejrzeć bazylikę. Wnętrza jeszcze bardziej pokazują jej rozmiar.
Gdzież ją jednak porównywać chociażby z Licheniem? Tam 23 tysiące metrów kwadratowych, tu marne 5,6 tysiąca. Tam najwyższy punkt to 141 metrów, tutaj 100.
Wejście do kościoła jest darmowe, natomiast za kasę można dostać się na jeden z punktów widokowych: zaszaleliśmy i wybraliśmy kopułę do której prowadzi kilkaset schodów. Podczas włażenia dostajemy kręćka.
Najpierw dochodzimy do poziomu pośredniego, gdzie wystawiono pierwotny projekt zabudowy placu przed bazyliką.
Z braku pieniędzy nigdy nie został on zrealizowany, nie postawiono m.in. półkolistego zakończenia z łukiem triumfalnym.
Obok ulokowano niższy punkt widokowy w uzbrojonym oknie; skąpcy dalej nie idą. Mnie kojarzy się z działkiem strzeleckim.
Z łącznika między wieżą a nawą główną oglądamy trwające w dole powitanie władcy na zamku.
Kolejny poziom to wysokość wież. Panorama robi wrażenie!
Tuż pod nosem Dunaj i słowackie Štúrovo, brzydsze rodzeństwo Esztergomu. Wspomnę jeszcze o nim na sam koniec.
Wchodzimy jeszcze wyżej na chodnik okalający główną kopułę. Wieje jak cholera, lęk wysokości daje o sobie znać. Ale jest pięknie!
Plac św. Stefana. Różni się od modelu. Granica słowacko-węgierska przebiega mniej więcej na horyzoncie w środku tego zdjęcia, gdzie do Dunaju z lewej strony wpada Ipola.
Jedynym miejscem przekroczenia granicy bez zamoczenia jest zielony Most Marii Walerii (Mária Valéria híd). Otwarto go w 1895 roku. W 1919 roku wysadzono przęsło po stronie czechosłowackiej, pewno po to, aby zabezpieczyć się przed Węgrami. Odbudowany w następnym dziesięcioleciu i po raz kolejny zniszczony w 1944 przez Wehrmacht. Tym razem puste przyczółki straszyły przez ponad pół wieku, gdyż ponownie spiął oba brzegi dopiero na progu nowego tysiąclecia.
Trochę widoków Esztergomu. Węgierski horyzont jest poszarpany różnymi niewysokimi pasmami górskimi, natomiast słowacki prawie płaski.
Kościoły oraz ruiny zamku królewskiego.
Po zejściu na powierzchnię gruntu okazało się, iż wojowie od powitań przeszli do dawania sobie po mordach. Po co tracić czas na zbędne uprzejmości?
Tam po lewej byliśmy jeszcze przed kilkoma minutami.
Pod bazyliką zorganizowano jarmark. W sprzedaży różne pamiątki, ciuchy i tradycyjne węgierskie ciupagi. Wśród tłumu sporo Słowaków. Jest też gastronomia - skusiliśmy się na wypasione langosze. Mimo, iż ociekają tłuszczem, tym razem nie skończyło się nagłym szukaniem kibelka .
Zamek królewski sięgał swoimi początkami X wieku. W okresie wojen z Turkami wielokrotnie przechodził z rąk muzułmanów do chrześcijan i odwrotnie, co nie pozostawało bez wpływu na jego stan. W XVIII wieku dużo rozebrano i dopiero w okresie międzywojennym zaczęto dbać o ruiny i prowadzić prace archeologiczne. Wejście na teren zamkowy jest nowe i wygląda bardzo sztucznie, lecz w środku zachowało się więcej oryginalnych elementów.
Tymczasem pierwotni Madziarzy postanowili sobie postrzelać.
Z żalem, ale musimy się zebrać i wracać do auta, bo na Śląsk mamy kupę drogi, a to już późne popołudnie. Znów przejeżdżamy Dunaj, używając historycznego mostu.
Štúrovo to dawne Parkany, miejsce dwóch bitew Sobieskiego z Turkami. Taką nazwę nosi w języku większości jego mieszkańców - Párkány. Tak też (Parkan) nazywało się do 1948 po słowacku, kiedy to władze postanowili przemienić je ku czci Ľudovíta Štúra, który w mieście nigdy nie był. Typowe zagranie na złość Węgrom, do dzisiaj stanowiących 2/3 ludności. Po upadku komunizmu w lokalnym referendum zdecydowano o powrocie do historycznego nazewnictwa, ale rządzący je zignorowali. Ot, demokracja pełną gębą.
Najładniejszy w miejscowości jest... widok na Węgry . To nie ironia - dopiero stąd bazylika w Esztergomie pokazuje w pełni swój majestat! Dobrze widać też mury obronne zamku.
Na bokach mostu umieszczono herby: po lewej symbol miasta, po drugiej słowacki. Ciekawe, co mieściło się tu na pierwotnej konstrukcji?
Pozostał na kilkugodzinny przejazd przez Słowację. Prawie bez istotnych wydarzeń, nie licząc kilku pomyłek na skrzyżowaniach, dzięki którym po raz pierwszy mijałem największego producenta słowackich sikaczy.
W okolicach Czadcy lunęło deszczem i temperatura spadła do 10 stopni... Chyba nie tylko wyjazd się zakończył, lato też...
Po powrocie z Rumunii zerknąłem, zresztą nie pierwszy raz, do Twojej relacji. Akurat przez kilka dni byłem w Braszowie i w okolicach tego miasta (pretekstem tygodniowego wyjazdu był Puchar Świata w skokach narciarskich w Rysznowie - a co? spolszczę sobie, bo to wymawianie przez polskich komentatorów sportowych "w Rasznowie" bardzo mnie wkurza), ale po obejrzeniu kilku podbraszowskich średniowiecznych kościołów warownych, zacząłem na forum wyszukiwać innych podobnych zabytków.
I przypomniałem sobie o Twoich wrażeniach z Cisnadioary (Michelsbergu). Ja byłem w tym miasteczku przez kwadrans w 2001 r. i na szczęście znacznie dłużej w sierpniu 2018 r. Tak jak i w Twoim przypadku, zauroczył mnie kościół św. Michała.
Ale najpierw o tym "dolnym" kościele - XVIII-wiecznym.
Faktycznie, krzywą wieżę to on ma. Najlepiej to widać z... kościoła św. Michała, a raczej ze ścieżki, którą schodzi się z kościelnej góry do miasteczka. Wyraźnie widać, że kalenica nawy głównej jest przesunięta w prawo. Gdyby wieża była prosta, kalenica dochodziłaby do wieży dokładnie pod kościelnym zegarem.
A sam kościół św. Michała to faktycznie perełka. Jest tam, oczywiście, coś młodszego niż gotyk, ale naprawdę niewielkie ilości. Gdy przeczytałem w Twojej relacji, że padły Ci tam baterie od aparatu, to aż mną szarpnęło. Wiem, co czułeś.
Kościół w Cisnadioarze to nie tylko forma i bryła, ale też cały niepowtarzalny kontekst - świątynia posadowiona na górze, z której widzimy nie bloki tylko czerwone ceglane dachówki domów Cisnadioary, w ciągu zaledwie kilku godzin wędrówki dojdziemy do szczytów mających po 1500-1600 m, a po półtora-dwóch dniach wejdziemy na pierwsze dwutysięczniki... W środku zaś te dostrzeżone i przez Ciebie słowiańsko i polsko brzmiące tablice...
Wyjazd miałeś świetny! Relacja także super. Szkoda tylko, że część fotografii umknęła. Wiem, że komplet zdjęć jest na blogu, ale komentowanie z wykorzystaniem fotografii na blogach jest chyba niemożliwe (chociaż nie wiem, nigdy nie próbowałem).
I przypomniałem sobie o Twoich wrażeniach z Cisnadioary (Michelsbergu). Ja byłem w tym miasteczku przez kwadrans w 2001 r. i na szczęście znacznie dłużej w sierpniu 2018 r. Tak jak i w Twoim przypadku, zauroczył mnie kościół św. Michała.
Ale najpierw o tym "dolnym" kościele - XVIII-wiecznym.
Pudelek pisze:
Wydaje się mieć krzywą wieżę.
Faktycznie, krzywą wieżę to on ma. Najlepiej to widać z... kościoła św. Michała, a raczej ze ścieżki, którą schodzi się z kościelnej góry do miasteczka. Wyraźnie widać, że kalenica nawy głównej jest przesunięta w prawo. Gdyby wieża była prosta, kalenica dochodziłaby do wieży dokładnie pod kościelnym zegarem.
A sam kościół św. Michała to faktycznie perełka. Jest tam, oczywiście, coś młodszego niż gotyk, ale naprawdę niewielkie ilości. Gdy przeczytałem w Twojej relacji, że padły Ci tam baterie od aparatu, to aż mną szarpnęło. Wiem, co czułeś.
Kościół w Cisnadioarze to nie tylko forma i bryła, ale też cały niepowtarzalny kontekst - świątynia posadowiona na górze, z której widzimy nie bloki tylko czerwone ceglane dachówki domów Cisnadioary, w ciągu zaledwie kilku godzin wędrówki dojdziemy do szczytów mających po 1500-1600 m, a po półtora-dwóch dniach wejdziemy na pierwsze dwutysięczniki... W środku zaś te dostrzeżone i przez Ciebie słowiańsko i polsko brzmiące tablice...
Wyjazd miałeś świetny! Relacja także super. Szkoda tylko, że część fotografii umknęła. Wiem, że komplet zdjęć jest na blogu, ale komentowanie z wykorzystaniem fotografii na blogach jest chyba niemożliwe (chociaż nie wiem, nigdy nie próbowałem).
Ostatnio zmieniony 2020-03-03, 22:49 przez Cisy2, łącznie zmieniany 2 razy.
Hmm, co za powrót do tematu po latach
Kurde, wystraszyłem się o co chodzi z tymi fotografiami i już wiem - były na flickru i one zniknęły, zostały tylko te... pionowe. W sumie to dziwne, bo wszystkie są dalej na koncie. Ale dlatego właśnie przenosiłem je później na inny adres, żeby mieć zabezpieczenie.
Kurde, wystraszyłem się o co chodzi z tymi fotografiami i już wiem - były na flickru i one zniknęły, zostały tylko te... pionowe. W sumie to dziwne, bo wszystkie są dalej na koncie. Ale dlatego właśnie przenosiłem je później na inny adres, żeby mieć zabezpieczenie.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości