Forum FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Statystyki Profil Zaloguj Albumy Kontakt

Poprzedni temat «» Następny temat

I znowu te Bałkany na wakacje!...

Autor Wiadomość
Dobromił 


Dołączył: 09 Lip 2013
Posty: 14368
Wysłany: 2024-01-12, 13:14   

Pudelek napisał/a:
przez co moim zdaniem stracił on wiele ze swojego pierwotnego uroku.


Jak ceprowskie agro albo ichniejsze Bobolice ... Tragedia.
_________________
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-01-12, 14:57   

Ludziom się podoba. Tak mniej więcej 97% odwiedzającym. Spróbuj skrytykować, a zaczyna się gównoburza :D

A u Czechów w poniedziałki przynajmniej parkingi działają ;)
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-01-23, 12:18   

W Wojwodinie, najbardziej multietnicznej prowincji Serbii, spisy powszechne odnotowują prawie dwadzieścia narodowości liczących co najmniej tysiąc osób. Silnie reprezentowane są narody słowiańskie i nie mam tu na myśli Serbów. Najbardziej ludnym narodem, po gospodarzach i Węgrach, są Słowacy, który mieszka tam prawie czterdzieści tysięcy. Oprócz nich Chorwaci, Czarnogórcy, Buniewcy (często traktowani jak część narodu chorwackiego), Rusini, "Jugosłowianie", Ukraińcy i gdzieś tam na końcu Czesi. Spis z 2011 roku wykazał prawie dwa tysiące osób deklarujących się jako Pepiki, nie wiadomo ilu to powtórzyło dziesięć lat później, ale na pewno mniej, gdyż jest to społeczność kurcząca się.

Największym skupiskiem Czechów jest gmina Bela Ckva (Бела Црква), położona w południowo-wschodniej części Wojwodiny, na styku Dunaju i granicy rumuńskiej. To historyczny Banat, co ma znaczenie w przypadku historii czeskiego osadnictwa. W gminie tej Czesi stanowią kilka procent populacji, język czeski ma status urzędowego, czeskie nazwy pojawiają się na niektórych tablicach miejscowości. Najwięcej Czechów mieszka w mieście - siedzibie gminy, ale jest także jedna niewielka wioska, gdzie potomkowie przybyszów znad Wełtawy są absolutną większością. Ponieważ w Belej Crkvi często zatrzymuję się na kempingu, więc w tym roku (podobnie jak w poprzednim) wypożyczyłem rower i postanowiłem odwiedzić tę małą czeską ojczyznę.


Mój cel jest gdzieś na prawo, za tymi wzgórzami na horyzoncie.


Pierwsza wioska po drodze to Vračev Gaj (Врачев Гај, węg. Varázsliget). Napis węgierski już rok temu był zamazany przez jakiś genetycznych patriotów, ale widać nie było czasu tablicy wyczyścić. To zupełnie jak pod Opolem z napisami niemieckimi.


Swoją drogą Węgrów mieszka tu tylko kilku, niemal cała ludność to Serbowie. Liczniejsi od Madziarów są Macedończycy, Rumuni i Cyganie, ale widać zasady umieszczania konkretnych wersji nazewnictwa rządzą się swoimi sprawami.


Dwa kilometry pedałuję wśród pól słoneczników. Mało ich widziałem na tym wyjeździe, teraz nadrabiam braki.


W Crvenej Crkvi (Црвена Црква), podobnie jak we Vračev Gaju, byłem już w ubiegłym roku. Na tablicach wjazdowych są trzy wersje językowe, oprócz serbskiej i węgierskiej (Vöröstemplom) widnieje również czeska (Červený Kostel). To chyba tylko ukłon w stronę tych dwóch narodów, bowiem tutaj również mieszkają prawie sami Serbowie. Sto lat temu najliczniejszą nacją byli Niemcy (Rothkirchen).



Zaglądam na miejscowy cmentarz. Większość grobów inskrypcje ma w "nogach". Ze starych zdjęć spoglądają mężczyźni z sumiastymi wąsami i kobiety w chustach. W kaplicy ustawiono portret uśmiechniętego mężczyzny, pewnie jego rodzina spotyka się w niej i siada na plastikowych krzesłach paląc papierosy.




Małżeństwo serbsko - boszniackie.


Ne zegarku wpół do jedenastej, powietrze jest mocno rozgrzane, więc z przyjemnością korzystam z cmentarnego kranu, aby się schłodzić.


Skrzyżowanie z tablicą kierującą do czeskiej wioski. Rok temu przymocowana była na niej mała czeska flaga, teraz został po niej tylko ślad po kleju.


Wąska droga powoli nabiera wysokości. Na jednym ze słupów dostrzegam flagę Wojwodiny. Wzorowana jest na serbskiej, a trzy gwiazdy oznaczają trzy główne krainy historyczne, na które składa się Wojwodina: Bačka (Baczka), Banat i Srem (zignorowano najmniejszą krainę - Mačvę). Chyba pierwszy raz widzę tę flagę wiszącą na ulicy, zazwyczaj pojawia się jedynie przy budynkach urzędowych. Wojwodina poza flagą posiada również własny herb oraz parlament i prezydenta; jest to pozostałość po dość szerokiej autonomii z czasów jugosłowiańskich. Autonomii tej oficjalnie nie zniesiono, ale Slobodan Milošević tak ją okroił, że pozostała jedynie na papierze i w symbolice.


Opuszczony przejazd kolejowy to pozostałość po najstarszej linii na terenie dzisiejszej Serbii, o której już kilka razy wspominałem: otwarto ją w 1854 roku i prowadziła z dzisiejszej Aniny w Rumunii przez kilka miejscowości w dzisiejszej Wojwodinie, a następnie kończyła bieg ponownie na terenie dzisiejszej Rumunii (Baziaș). Powodem gospodarczym był transport węgla z kopalń w Aninie, który można było przewieźć pociągami i przeładować nad Dunajem na statki. Rozpad Austro - Węgier spowodował powolny upadek linii, zaczęto likwidować połączenia międzynarodowe, a ten odcinek do Belej Crkvi ostatecznie zamknięto prawdopodobnie w 2016 roku. Powód? Brak pieniędzy na remont trasy, która po upadku Jugosławii była w katastrofalnym stanie.


Na przejeździe zachował się kawałek starego bruku (może jeszcze habsburskiego?), a potem zaczyna się szosa ze świeżym asfaltem. Ruch tu znikomy, prócz traktora mija mnie jeden dostawczak z czeskimi rejestracjami.


Krajobrazy Wojwodiny, która w większości jest płaska jak stół. Lekko pofałdowane tutejsze okolice stanowią wyjątek. Natomiast na horyzoncie majaczą Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munţii Vârşeţ), wyznaczające wschodni koniec krainy i stanowiące granicę z Rumunią.



Zagubione wśród traw małe lotnisko, które chyba od dawna nie przyjmuje żadnych jednostek fruwających. W terenie ciężko było nawet znaleźć ślady pasa.


Po pięciu kilometrach na lekkim zjeździe witają mnie tablice wjazdowe! Češko Selo (Чешко Село, Ablián) to miejscowość mikroskopijna, ale bardzo ciekawa pod względem etnograficznym.


Oficjalnie mieszka w niej czterdzieści osób, z czego ponad osiemdziesiąt procent to Czesi. Jak już pisałem: nie jest to największe skupisko Czechów w Wojwodinie, bo więcej z nich przebywa w siedzibie gminy, ale wrażenie robi wysoki procent przedstawicieli tej narodowości.
Skąd w ogóle wzięli się tutaj, tak daleko od swoich narodowych siedzib? Kolonizacja. Po przepędzeniu Turków z Banatu państwo Habsburgów rozpoczęło zasiedlanie ziem, które były mocno wyludnione. To wtedy od nowa lokowano miasto Bela Crkva, dokonali tego przybysze z krajów niemieckojęzycznych. Czeska droga w te okolice była trochę bardziej pokrętna. Przybyli oni do wschodniej (dzisiaj rumuńskiej) części Banatu około 1827 roku i założyli osadę Schönthal (Paňáska), gdzieś w pobliżu miasta Orșova. Ponad dwieście osób z okolic Pragi, Pilzna, Klatova uwierzyło w możliwość rozpoczęcia nowego dostatniego życia. Niestety, mieli pecha. Mino nazwy Piękna Dolina okazała się bardzo niegościnnym miejscem: surowy krajobraz, ciężki klimat, nieurodzajne grunty orne, izolacja od innych siedzib ludzkich. Słowem - katastrofa. Pierwsza prośba o przenosiny w inne miejsce została odrzucona, mieszkańcy ukarani, część z nich uciekła. Druga prośba z 1837 roku została zaakceptowana: sto dwadzieścia osób, czyli wszyscy ci, co zostali, przenieśli się do zachodniego Banatu, gdzie wojskowi inżynierowi od podstaw zaprojektowali nową wieś. Przyjęła ona nazwę Ablián, zdaje się, że to czeska wersja zawołania Abel - tak określono miejscowe wzgórza, gdzie w średniowieczu istniała jakaś osada, lecz potem zanikła w wyniku najazdu tureckiego.
Nigdy nie była to wielka miejscowość, składało się na nią jedynie kilka ulic. Warunki do życia były tu lepsze niż w Schönthal, klimat łagodniejszy i ziemia bardziej wydajna, więc powoli rosła liczba mieszkańców, przybywali kolejni Czesi znad Wełtawy, otwarto czeską szkołę.


W dobie madziaryzacja wioskę przemianowano na Csehfalva (Czeska wieś), język węgierski trafił na lekcje i do urzędów, zatem podczas spisu w 1910 roku jedna trzecia obywateli zadeklarowała się jako Węgrzy, choć raczej na pewno byli to nadal etniczni Czesi.
Po powstaniu Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców wioskę znowu przemianowano, tym razem na Fabiján, ponoć jednak miejscowi nadal używali starego Ablián. Nie zmieniło to charakteru narodowościowego, podobnie jak ostatnia już zmiana nazwy w 1946 roku na Češko Selo. Po wojnie liczba ludności zaczęła gwałtownie spadać - z ponad dwustu do kilkudziesięciu na początku dzisiejszego stulecia. Od razu po wjeździe widać jednak, że czeskość jest tutaj na piedestale, są czeskie napisy, czeskie flagi, ludzie są dumni ze swojej bardzo małej ojczyzny. Pytanie, jak długo jeszcze? Miałem nadzieję, że jak tu przyjadę, to uda się z kimś porozmawiać na ten temat.



Ludzi na razie nie widać, za to od razu pojawił się kot domagając się pieszczot ;) .


Češko Selo składa się z trzech ulic przecinających się pod kątem prostym. Środkowa i najkrótsza to ulica Jana Husa, przy niej stoją najważniejsze budynki. Boczne to T. G. Masaryka i Vaclava Havla. Jedynie częściowo pokrywa je asfalt, większość domów wygląda na opuszczonych. Przy jednym lub dwóch stały samochody, też z czeskimi blachami.
Ulicy Havla pierwotnie królował marszałek Tito, następnie za rządów Miloševića przemianowano ją na Palih boraca (Poległych bohaterów), co niekoniecznie się wszystkim podobało. W 2005 roku jako pierwsza na świecie przyjęła za patrona byłego prezydenta Czechosłowacji i Republiki Czeskiej, czemu znowuż niektórzy byli przeciwni, bo Havel popierał bombardowania Jugosławii przez NATO.




Jedna z dwóch studni w stylu przypominającym te z węgierskiej puszty.


Kawałek za wioską, pomiędzy drzewami, leży niewielki cmentarz na który zaglądam. Poza kilkoma nagrobkami wszystkie zawierają napisy po czesku, choć czasem jest to trochę inny czeski niż ten ze środkowej Europy, przykładowo nazwy miesięcy zapisano w formie łacińskiej, jak to czynią Słowacy: zamiast únor jest február, zamiast září september i tym podobne.



Wracam do "centrum" na główną ulicę Jana Husa. Tylko ona jest w całości pokryta asfaltem. Mieści się przy niej urząd gminy, będący jednocześnie Czeskim Domem/Domem Kultury, dawna szkoła i kościół. Świątynię wybudowano w 1901 roku i nosi arcyczeskie wyzwanie św. Jana Nepomucena. Msze nadal się odbywają, uczęszcza na nie garstka starszych osób, lecz problem tkwi gdzieś indziej: w tej części Serbii nie ma czeskiego katolickiego kapłana. Zamiast niego co jakiś czas przyjeżdża ksiądz z Belej Crkvi, Madziar. Kazania głosi po serbsku, ale ewangelie i modlitwy stara się czytać po czesku, a przynajmniej tak mu się wydaje; ich treść - jak zapisano w historii wioski - można zrozumieć jedynie przy dużej fantazji :D . Od połowy lat 70. nie działają kościelne organy, jednak ogólnie stan budynku jest dość dobry, pomagają w jego utrzymaniu władze Republiki Czeskiej.


Obok Czeskiego Domu rozstawionych jest kilka ławek i stolików, siedzi tam grupa osób wyglądających na turystów, ale gadają z gospodarzami po angielsku, a ci między sobą po serbsku. Nic czeskiego. W takiej sytuacji nie chcę się tam pchać, więc siadam na dłuższą chwilę pod drzewem w pewnym oddaleniu. Gdy zamierzałem się zbierać, to podszedł jeden z młodych ludzi i zaprosił do stolików, które turyści już opuścili. Tym razem z chęcią skorzystałem, zwłaszcza, że to jednak byli miejscowi Czesi. Cóż, serbizacja postępuje i młodsi ludzie porozumiewają się ze sobą w języku serbskim, choć oczywiście czeski znają. Tutejsza czechizna jest ponoć najlepiej zachowana wśród wiosek zamieszkałych w Banacie przez potomków kolonistów; czasem brakuje im jakiś słów, więc dochodziło do sytuacji, że wspólnie zastanawialiśmy się o jaki wyraz chodzi i pomagał angielski ;) .


Rozmawia ze mną trzech facetów, a jedyna dziewczyna, solidnej budowy, przysłuchuje się i czasem dopowiada, jeśli ktoś czegoś nie pamięta. Oni dziwią się skąd przyjechałem do nich na rowerze i jakie mam plany, ja oczywiście wypytuję o warunki życia. W czasie ożywionej dyskusji dowiedziałem się m.in.:
* na stałe mieszka w wiosce już jedynie około dwudziestu osób. Pozostali wyemigrowali do większych miejscowości, a niektórzy w ostatnich latach do Czech (czytałem, że również na Słowację), skąd czasem przyjeżdżają w odwiedziny lub na wakacje,
* samochody z czeskimi rejestracjami należą właśnie do osób, które na stałe pracują w Czechach, a potem zjawiają się obejrzeć swój dobytek,
* w wiosce praktycznie nie ma już nie-Czechów, a wszyscy, którzy zostali, mają czeskie paszporty,
* latem odwiedzają ich turyści, zazwyczaj rodacy jadący do czeskich wiosek w Rumunii (takich miejscowości jest sześć). Niewielu, może kilku dziennie, gdyby było ze dwudziestu to mogliby dorobić, gdyż przy Czeskim Domu udzielają noclegów, można rozbić namiot, zamówić jedzenie i oczywiście piwo ;) . Aktualnie goszczą małą grupę turystów z Hiszpanii i Meksyku, to z nimi rozmawiali po angielsku. W sierpniu odbywa się w wiosce festiwal gotowania paprykarza, wtedy robi się tłoczno jak na miejscowe warunki (może i ze sto osób),
* pozostali w wiosce Czesi mają nieustanny dylemat, czy zostać na ojcowiźnie, czy jechać pracować w EU?
- Tu jesteśmy u siebie - mówią mi. - I chyba nie wyjedziemy. Pieniądze pieniędzmi, ale to jest nasze miejsce na ziemi. A żyje się ciężko, Serbia jest teraz droga. Pójdziesz do sklepu, kupisz masło, mleko, chleb, jakieś picie i już mało co zostaje. W Rumunii jest taniej!
- Przecież tu do niedawna nie było nawet normalnej drogi, ten asfalt ma niecały miesiąc! Przedtem leżały tam stare połamane płyty, prędkość maksymalna 20-30 km na godzinę. Najbliższy większy sklep we Vršacu, szkoła w Belej Crkvi. Jesteśmy na odludziu, nikt się nami nie interesuje! Czasem pomagają władze z Czech, ale rzadko.
- Ten, co cię mijał z czeskimi rejestracjami na drodze, to jest [....], on mieszka tutaj, ale ma firmę w Czechach i często kursuje między jednym państwem, a drugim.
- Ja jestem pszczelarzem - mówi facet, który zaprosił mnie do stolika. Pszczelarstwo było jednym z głównych zajęć kolonistów w Banacie i widać, że coś z tego zostało. - Najwięcej roboty i zarobków mam w lato. A i tak codziennie muszę jeździć z córką i po córkę do szkoły w Belej Crkvi, innej komunikacji brak. I muszę się przebierać, bo uświniony tam się nie pojawię!
- Pewnie tu zostaniemy - kiwa głową inny. - Trochę turystyki, powoli to się rozwija, bogactwa nie ma, ale wszyscy, którzy chcieli wyjechać, już dawno wyjechali. Z głodu nie umrzemy. Chcesz się napić piwa?
- Ba, pewnie! - wołam rozpromieniony, bo to był kolejny z powodów, aby tu przyjechać.
- Czeskie czy serbskie?
Normalnie wybrałbym miejscowe, ale w końcu jestem u Czechów :D .
- Czeskie!
Przynoszą mi schłodzonego Radegasta. Drożej niż w sklepie, lecz napić się czeskiego piwa wśród Czechów w Serbii i to miejscowych, to sytuacja wyjątkowa.
- Przywożą nam je turyści i jak sami jeździmy do Czech - tłumaczą. - Była tu niedawno polsko-czeska para z Cieszyna. A myśmy byli we Frydku-Mistku, Ostrawie, Karwinie. I na zakupach w polskich marketach, nawet my wiemy, że tam taniej :P . Tylko Rumuni potem mocno na granicy trzepią!


Pytam się najwytrwalszego rozmówcę czy nie chce się ze mną napić piwa (za to ćmi papierosa za papierosem).
- Od dwóch miesięcy mam detoks, stand be - uśmiecha się. - Po zimie. W zimę tu nie ma co robić, więc się pije.
- A jakie tu są zimy? - zagaduję.
- Słabe, coraz cieplejsze. Kiedyś były mrozy, śnieg, teraz śniegu mało, temperatury po dziesięć - piętnaście stopni.
- To chyba dobrze, że nie jest tak zimno?
- Nieee - kręci głową. - Przyroda tego nie lubi, są susze, cykl został zakłócony. Robaki. Niedobrze. Lata są za ciepłe.
- A wakacje jak tu wyglądają?
- Dzieci chodzą do szkoły gdzieś do dziesiątego lipca, potem mają wolne aż do końca sierpnia.
Zamawiam drugie piwo, więc wraca temat alkoholu.
- Serbskie piwa są niedobre. Wypiję po dwa, trzy i od razu boli głowa. Czeskie są znacznie lepsze, mogę ich wypić po osiem - dziesięć! Ale w Czechach jest mnóstwo browarów, a u nas trzy duże, wszystkie wykupione przez koncerny, dodają kukurydzę i inne gówno.
Nie wypada mi się z nim nie zgodzić.

Wśród nas lata pełno małych kotków. Chyba z dziesięć. Dorosłego widziałem tylko przy wjeździe, potem same maluchy, niektóre wyglądają na chore. Wszystkie chcą się gonić, łasić, ocierają się o nogi, jedna sierotka wskakuje mi na kolana i od razu zasypia. Inny uciął sobie drzemkę wśród gęsi baraszkujących na drodze.
- Ciągle ktoś nam te koty podrzuca i tak żyją w gromadzie - usłyszałem.



Swoją drogą dużo później przyszło mi do głowy, że skoro wśród mieszkańców są praktycznie sami Czesi, a więc garstka osób z wioski i może jeszcze jacyś z gminy, to czy czasem pula genetyczna nie jest zbyt mała? Jeśli w historii Abliánu obcy zawsze stanowili niewielki procent, to tak naprawdę ludzie ciągle płodzili się w dość wąskim gronie. Nie było problemów z chorobami genetycznymi? A może co jakiś czas dopuszczano nieczeską pulę genetyczną w jakiś nieoficjalny sposób? ;) Nie wiem, czy akurat o tym udałoby się pogadać.
O czym jeszcze rozmawialiśmy?
Co sądzę o Unii Europejskiej? Tutejsi Czesi prezentują stanowisko podobne do Serbów: z jednej strony chcieliby, ale się boją. Bo EU to bogactwo, stabilizacja, ale też zagrożenia, a przynajmniej to wmawia serbska propaganda.
Jak mi się podobało w Albanii? Też by tam pojechali, lecz Serbów tam nie lubią, więc z ich serbskimi rejestracjami to ryzyko.
I kilka innych kwestii, których już nie pamiętam, ale bardzo mi się spodobały te dwie godziny spędzone na dyskusji. To jednak zupełnie inna bajka, gdy porozmawiasz z kimś miejscowym, który nie rzuca jedynie turystycznych standardów.

Zbieram się, bo niebo z niebieskiego zrobiło się szarawe, powietrze ciężkie i nadal upalne, zupełnie jakby miała przyjść jakaś burza, choć żadnej nie zapowiadali. Żegnam się z ekipą, rozmówca pszczelarz wsiada do auta i rusza z piskiem opon, pewnie do Belej Crkvi.
Ogólnie patrząc na wioskę, to widać, że mimo wyludnienia i niezbyt wielkiej zamożności jest zadbana. Żadnych śmieci, co chwilę kosze z napisami po czesku i serbsku, że Češko Selo jest czyste, w oknach stoją kwiatki, obok chodników klomby. Są także tablice z historią miejscowości.



Dawna szkoła, zamknięta w 1971 roku, kiedy to pozostało jedynie sześciu uczniów. I tak była to najdłużej funkcjonująca placówka wśród wiosek zamieszkałych przez Czechów. Od jakiegoś czasu w weekendy przyjeżdża do Češkego Sela nauczycielka czeskiego języka z Belgradu, zorganizowana przez ambasadę. Nauka czeskiego powróciła również do kilku szkół podstawowych, w tym trzech w gminie Bela Crkva, ale jej trwanie stoi nieustannie pod znakiem zapytania z powodu małej ilości chętnych. Czeskiego jako głównego uczy się także na uniwersytecie w stolicy oraz... w Kosowie, na serbskiej uczelni wyższej przebywającej na wygnaniu w Kosowskiej Mitrovicy.
W szkole mieści się dziś muzeum.


Opuszczam czeską wioskę ścieżką wśród pół w kierunku północnym, czyli odwrotnie niż przyjechałem. Duchota straszna, cały się lepię od potu.


Gdzieś tu biegła kiedyś wspominana linia kolejowa w kierunku rumuńskich kopalń. Ten odcinek zamknięto już chyba po I wojnie światowej, a zlikwidowano całkowicie po drugiej. W czasach węgierskich znajdowała się tu również granica komitatów: Češko Selo, jak i Bela Crkva leżały w komitacie Temesz ze stolicą w Temeszvarze (Timișoara), natomiast dwie wioski, do których zaraz zajrzę, były wystającym "cyplem" sąsiedniego komitatu Krassó-Szörény.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-02-02, 21:45   

Pierwsza z wiosek zwie się Banatska Subotica (Банатска Суботица, Krassószombat). Sprawia wrażenie wyludnionej, wszyscy się pochowali.



Mimo, że mieszkają tu prawie wyłącznie Serbowie, to na ścianie wiszą klepsydry z samymi węgierskimi imionami i nazwiskami. Co ciekawe, opis jest już po serbsku. Czyżby w tej wiosce umierali jedynie Węgrzy?


Na budynku blisko skrzyżowania umieszczono tablicę poświęconą ofiarom II wojny światowej i wieniec w charakterystycznych barwach.


Ruszam na wschód, do sąsiedniej osady. Na wjeździe zagwozdka, wygląda na to, że miejscowi zakleili dolną nazwę serbską w alfabecie łacińskim (Dobričevo - Добричево) i sami przykleili nazwę węgierską (Udvarszállás). Dwie wioski tuż obok siebie, a tak różne, bo w tej dla odmiany są prawie sami Węgrzy (a nawet kilku Czechów).


Dobričevo jest praktycznie miejscowością graniczną - Rumunia zaczyna się dwa kilometry za ostatnimi zabudowaniami. Aż tak daleko nie jadę, fotografuję kościół lub kaplicę katolicką oraz jeden nieczynny sklep, po czym wracam do Suboticy.



Tym razem spotykam tam ludzi, a konkretnie trzech nastolatków, którzy na widok aparatu skrycie pokazują mi... muskuły ;) . Zamiast nich uwieczniam cerkiew z 1866 roku. Wygląda na lekko zaniedbaną.


Na obrzeżach Banatskiej Suboticy stoją rozrzucone i opuszczone budynki jakiegoś większego gospodarstwa, a obok nich cmentarz.



Część grobów stoi w odgrodzonym sektorze z betonową "podłogą". Ciekawe, czy w grobowcach chowano najbardziej zasłużonych członków osady? Sporo tam gwiazd zamiast krzyży, ale znalazłem też pomnikowe zdjęcie chłopa w austro-węgierskim mundurze!



Za cmentarzem, a przed skrzyżowaniem z główną drogą, działa jakieś spore przedsiębiorstwo, do którego ciągle wjeżdżają i wyjeżdżają ciężarówki z rejestracjami z Tetova w Macedonii. Dziwne.

Wjeżdżam na szosę numer 11, więc trochę zwiększa się ruch. Przeskakuję nad przejazdem kolejowym z rozpadającą się budką dróżnika.


Przede mną Jasenovo (Јасеново, Jaszenova). I po raz kolejny głowię się, o co chodziło osobom smarującym po tablicy wjazdowej, bo trzecią nazwę przekształcono tak, że układa się w "Jasenovac". W Jasenovcu był największy obóz koncentracyjny prowadzony przez Chorwatów dla Serbów podczas II wojny światowej, więc brzmi to jak groźba. Ale przecież tu znowu mieszkają głównie Serbowie, o co zatem chodzi, ktoś przyjechał aż z Chorwacji żeby to stworzyć??
A inna bajka jest taka, że główkuję po jakiemu jest owa Jaszenova? Brzmi z węgierska, ale dla Węgrów wioska nazywa się Karasjeszenő. Może to cygański, bo Romowie są tu drugą nacją?


Jasenovo to znacznie większa miejscowość niż poprzednie. Posiada małą stację benzynową, dwie świątynie (prawosławną i katolicką), klub piłkarski i park, w którym przepłaszam jakiegoś dziadka: zerwał się z ławki jak tylko wyciągnąłem aparat.



Charakterystyczne zabudowania gospodarcze.


W wiosce są co najmniej dwa sklepy i nawet jeden fastfood, brak jednak normalnej knajpy, więc towarzystwo urzęduje na ławkach. Co jakiś czas zmieniają lokalizację, zostawiając w poprzedniej syf, co wywołuje interwencję pani ze sklepu: podniesionym głosem wymusza na tambylcach posłuszeństwo i ci karnie sprzątają swoje śmieci.


Kawałek za Jasenovem zatrzymuję się na chwilę, aby dokładnie obejrzeć budkę przy przejeździe kolejowym. Mimo swych niewielkich rozmiarów posiadała piec z kominem, aby dróżnik nie marznął w chłodne miesiące.



Pomyśleć, że kiedyś tą trasą jechał sam cesarz Franciszek Józef: w 1869 roku wsiadł do pociągu w Wiedniu, a w Bazijaš przeszedł na statek, którym Dunajem, przez Morze Czarne i Śródziemne dotarł do Egiptu na otwarcie Kanału Sueskiego. Teraz pojawiają się jakieś plany reaktywacji, ale chyba Serbów na nią nie stać. Szkoda, że ten najstarszy historycznie odcinek kolei tak niszczeje, nikt nie myśli, aby jakoś o niego zadbać choćby pod względem turystycznym.

Na powrót docieram do Crvenej Crkvi, gdzie zaglądam na skromną stacyjkę kolejową. Ruina dokładnie taka, jak pozostałe.



W panującym zaduchu strasznie chce mi się pić, najlepiej coś zimnego. Najpierw myślę, że pojadę już na kemping, ale po minięciu Crvenej Crkvi spotykam pośrodku niczego samotnego psa. Biegnie drogą z wywieszonym jęzorem i uznaję go za znak, że należy się wrócić!


W Crvenej Crkvi działa sklep, służący również jako centrum życia towarzyskiego. Zatrzymują się przy nim traktorzyści, rowerzyści, motocykliści, a nawet niemieccy turyści.


Kupuję chłodne piwo i rozsiadam się wygodnie na ławce. Trochę się odróżniam od pozostałych facetów brakiem klapek, tutaj każdy je nosi i używa do rozmaitych czynności. Jeden z chłopów nieustannie poprawia sobie świeży bandaż na nodze, krew dopiero niedawno zaschła. Panowie dyskutują o wielu sprawach, co jakiś czas rzucając ku mnie badawcze spojrzenie. W końcu sprzedawca nie wytrzymuje i pyta się skąd jestem.
- Z Polski? - dziwi się. - Aż tu rowerem przyjechałeś??
- Niee - śmieję się. - Rowerem tylko z Belej Ckrvi.
- Aaa, z kempingu.


Zostało mi już tylko kilka kilometrów do końca wycieczki. Postanawiam nieco skrócić trasę i przejechać przez teren wielkiego gospodarstwa z polami kukurydzy i winoroślami. Brama jest otwarta, więc wygląda zachęcająco, tylko z drugiej strony muszę się przeciskać przez dziurę w płocie ;) .


Wycieczka zajęła mi prawie cały dzień. Jestem bardzo usatysfakcjonowany jej rezultatem, bo zawarło się w niej wiele elementów: i poznanie nowych okolic, i zobaczenie kilku zabytków, i - co najważniejsze - wywiad etnograficzny, dzięki któremu można było dowiedzieć się trochę o życiu miejscowych mieszkańców.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
sprocket73


Dołączył: 14 Lip 2013
Posty: 5520
Wysłany: 2024-02-02, 23:44   

Ciekawe są te tygle narodów... i niebezpieczne. Wystarczy iskra i sąsiedzi skaczą sobie do gardeł.
_________________
SPROCKET
http://gorybezgranic.pl/n...-kim-vt1876.htm
 
 
Adrian 
Cieszynioki


Wiek: 40
Dołączył: 13 Lis 2017
Posty: 9383
Wysłany: 2024-02-03, 07:24   

Chyba jedzą koty ?

Bo zawsze się jakiś przyszedł pogłaskać, a tu nic ?
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-02-03, 08:29   

W Ceskim Sele było kilka więc wyrobiły normę głaskania ;)
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-03-01, 20:45   

Wielokrotnie wspominałem już, że Wojwodina to mój ulubiony region Serbii. Wielokulturowa społeczność, ciekawa historia i habsburska architektura jest tym, co mnie w niej szczególnie przyciąga. Jeszcze nie Bałkany, ale już nie tak do końca Europa ;) .

Podobnie jak kilka lat wcześniej tym razem wpłynęliśmy do niej promem z miejscowości Ram (Рам), o czym zresztą pisałem. Dunaj w najwęższym miejscu jest tu szeroki na osiemset metrów, ale przeprawa to ponad dwa kilometry otoczone wielką wodą. Po rzece wolno sunie niemiecki wycieczkowiec spotkany wcześniej w Żelaznych Wrotach, a my wpływamy do kanału Dunaj - Cisa - Dunaj (Kanal Dunav - Tisa - Dunav), gdzie prom przycumuje w Starej Palance (Стара Паланка). Rok temu podczas wycieczki rowerowej piłem tu w knajpce piwo i molestowałem kota, którego kelner oferował mi na wynos ;) .




Bazą noclegową tradycyjnie będzie Bela Crkva (Бела Црква), gdzie znajduje się jeden z moich ulubionych kempingów: tani, swojski, tuż nad dawnym żwirowiskiem, który teraz służy jako miejsce kąpielowe z plażą.



W ubiegłym roku zarezerwowałem wcześniej na bookingu przyczepę za równe 20 euro. Tym razem nie było takiej możliwości, więc napisałem bezpośrednio do kempingu i tak się zakręciłem, że ostatecznie... zaklepałem dwie przyczepy ;) . Na szczęście nie było problemów, aby wcisnąć tę drugą komuś innemu. Tegoroczny koszt przyczepy to dwa tysiące dinarów za noc (niecałe osiemdziesiąt złotych).


Przyczepa się przydała. W dniu przyjazdu panowała piękna, słoneczna pogoda, ale już w kolejnym - gdy pedałowałem do Češkego Sela - przyszedł nowy front, który przyniósł duże zachmurzenie. Natomiast trzeciego dnia po prostu zaczęło lać i to mocno, zrobiło się chłodno. Ciepła i sucha przyczepa była wówczas bardzo pożądana.


Co robić przy takiej pogodzie? Jak przestawało padać szybko biegłem do wody. Dłuższe chwile wykorzystywałem na czytanie lektury na dworze albo na spacer po najbliższej okolicy.




W skład kempingowej menażerii wchodziła rodzina łabędzi, mocno agresywna. Kilka razy mnie pogoniły z wody, musiałem stoczyć niejedną potyczkę, którą rzadko wygrywałem. Natomiast wstając któregoś poranka myślałem, że mam przewidzenia: obok bliskiego drzewa leżały dwa dorodne... króliki. Ktoś je wypuścił, aby sobie pokicały po trawie :D .



Na kempingu prawie nie ma cudzoziemców, co zresztą jest tutejszym standardem. Raz tylko spotkaliśmy polską grupę terenówek, lecz to raczej wyjątek, niż reguła. Tym razem do obcych można połowicznie włączyć jedną mieszaną rodzinę, matka była Serbką, ojciec jakimś zachodnioeuropejczykiem i dzieciaki wołały do siebie po angielsku. Ale do prawdziwych obcych, prócz nas, można było zaliczyć tylko czeskiego tatę z synem. To byli Czesi z Czech, a nie miejscowi ;) . Facet opowiadał mi, że bardzo lubią tu przyjeżdżać, ale tym razem zajęło im to kilkanaście godzin i to... z południowych Węgier!
- Granica węgiersko - rumuńska zatkana. Potem Serbowie nas trzymali trzy godziny na przejściu obok Belej Ckrvi.
- Ale dlaczego? - dziwiłem się. - Przecież to boczna droga.
- Nie wiem - wzrusza ramionami. - Tylko nas się przyczepili. Może dlatego, że żartowałem iż cukier, który mi się wysypał, to na pewno narkotyki.
Może :D .
Chłop mieszka w Ostrawie, choć nie dopytałem po której stronie rzeki.
- Rok temu byliśmy pierwszy raz nad polskim morzem, jedzie się super, sześć godzin - mówi.
- To dlaczego nie w tym roku?
- Jednak za drogo i za tłoczno, a Serbia to Serbia.
Prawda. Mnie też nie stać na urlopy w Polsce.


Wieczory wykorzystujemy, aby pokręcić się po mieście. W dniu, w którym odwiedzałem serbskich Czechów, wypożyczyłem drugi rower i we dwójkę pojechaliśmy do centrum, które oddalone jest o kilka kilometrów.
Pisząc kiedyś o historii Belej Crkvi wspominałem, że współczesne miasto założyli w XVIII wieku koloniści niemieccy jako Weisskirchen. Aż do II wojny światowej byli najliczniejszą grupą narodowością - w mieście, bo wsie były serbskie, rumuńskie lub węgierskie. Dziś spisy powszechne odnotowują jedynie kilkudziesięcioosobową grupkę Niemców, lecz ślady ich obecności można znaleźć na największym cmentarzu. Oficjalnie jest to nekropolia bezwyznaniowa, w praktyce określa się ją jako cmentarz katolicki i rzeczywiście takie sprawia wrażenie.


Na różowo - pastelowej bramie wisi kartka, że sikanie pod murem zagrożone jest mandatem. I słusznie, choć zastanawiam się co ma zrobić człowiek, kiedy poczuję tę nagłą, nieodpartą potrzebę? Przecież żadnej toalety tu nie ma.

Cmentarz jest naprawdę duży i dość chaotyczny, ale to prawdziwa podróż w czasie. Z przodu jest mieszanka narodowościowa, nowe groby serbskie mieszają się z węgierskimi, czeskimi i niemieckimi, przy czym te ostatnie są znacznie starsze.




Pomnik poświęcony "rycerskim obrońcom miasta" z sierpnia 1848 roku. Nie umiałem znaleźć dokładnego przebiegu wydarzeń z tamtego okresu, kiedy trwało powstanie węgierskie. Najprawdopodobniej jednak miasto było atakowane przez oddziały serbskie, występujące jako sojusznicy Habsburgów (co za paradoks, biorąc pod uwagę późniejszą historię wzajemnych stosunków austriacko - serbskich!). Obrońcy, znacznie mniej liczni, odparli atak. Węgrzy piszą, że to oni przeciwstawili się Serbom, ale napis na pomniku i nazwiska świadczą, że jednak odpowiadają za to miejscowi Niemcy.


Nagrobek katolickich księży. Jak widać, temu z ubiegłego wieku udało się uniknąć wywózek.


Im dalej od bramy, tym groby są bardziej rozrzucone i coraz mniej współczesnych. Wreszcie przekraczam niewidzialną granicę pomiędzy dwoma światami: zaczynają się całe sektory sprzed wielu dekad, zapomniane i porośnięte roślinnością.


Kilka rzędów najbardziej okazałych pochówków oraz pożerana przez zieleń kaplica.



Na cmentarzu wojennym zielsko sięga do pasa. Pod krzyżem wypisane są nazwiska poległych mieszkańców, ale oni pewnie spoczywają tam, gdzie zginęli, czyli m.in. w Galicji.


Rzędy bezimiennych krzyży. Ponieważ w Banacie nie toczyły się w czasie Wielkiej Wojny żadne walki, to zakładam, iż mogą to być żołnierze zmarli w okolicznych szpitalach. Wyjątek stanowią trzy węgierskie nagrobki z nazwiskami i datą śmierci. Pytanie, czy to groby symboliczne czy rzeczywiste, a Węgrzy z jakiś powodów nie chcieli się znaleźć na liście niemieckich poległych?



Znaleźliśmy też niewielki kirkut. Ponoć odnowiony, ale jak dla mnie prezentuje się on tak samo jak reszta cmentarza.


Po zwiedzeniu nekropolii kręcimy się jeszcze po okolicy. Duży, opuszczony budynek wygląda jak dawne koszary.


W weekendy część głównej ulicy miasta jest zastawiana barierkami i służy jako deptak. Niezły pomysł.


Na tym samochodzie Jugosławia jeszcze trwa. W końcu Zastava.


Bela Crkva posiada pięć świątyń (rok temu myślałem, że cztery, bo jedną przegapiłem). Najpierw stanął kościół katolicki św. Anny; dzisiejsza bryła pochodzi z przełomu XVIII i XIX wieku. Potem wybudowano serbską cerkiew prawosławną, następnie cerkiew rumuńską. W okresie międzywojennym zaczął swoją działalność niemiecki zbór ewangelicki oraz rosyjska cerkiew prawosławna, gdyż Bela Crkva był jednym z największych skupisk białej emigracji. Przypadkowo zauważam, że kościół katolicki jest otwarty, więc nie wypada nie wejść do środka.


W przeszłości była to niewątpliwie świątynia niemiecka, o czym świadczą witraże i świetnie zachowane sztandary. Komuniści Niemców wypędzili, ale najwyraźniej nie zniszczyli pozostałego po nich wyposażenia.


Z pewnością do kościoła uczęszczali też inni miejscowi katolicy, głównie Węgrzy i Czesi. I dzisiaj to głównie potomkowie przybyszów znad Wełtawy opiekują się świątynią! W środku spotykam dwie starsze panie krzątające się z miotłami, które w ciekawej czeszczyźnie zapraszają na jutrzejszą mszę z okazji jakiegoś święta. A na stoliku leży "katechizm i modlitwy do kapsy" - prawie tak jak na Górnym Śląsku :D .


Po zwiedzaniu należy napełnić brzuchy. Bela Crkva nie szczyci się wielką ilością lokali, ale kilka z nich działa przy największej atrakcji turystycznej, czyli przy Glavnym jezerze. Zorganizowano tam plażę miejską a nawet "boisko" do piłki wodnej.


Oficjalna restauracja ma kiepskie opinie: co prawda żarcie jest jadalne, ale obsługa ma wszystko w dupie. Lepiej się przejść na pobliski deptak, gdzie jedzenie przyrządza się na wolnym powietrzu. Widząc cudzoziemców ludzie rzucili się po kogoś, kto zna angielski, choć akurat w ogóle nie było to potrzebne, ale ewidentnie im się podobało, że odwiedzili ich strancy. Zamówiliśmy zestaw różnych mięs.


Zastanawiam się jaką rakiję wybrać na trawienie. Wybór jest spory.
- Šljivovica jest najlepsza - rzucił przyjacielskim tonem potężnie zbudowany gospodarz. Też tak sądzę ;) .

Gdy zjawiliśmy się tam po raz drugi, powitano nas jak starych znajomych. Tym razem zaproponowano tradycyjne mięsiwo gotowane w charakterystycznych naczyniach.


Niedaleko jeziora oraz knajpy biegną tory. To ostatnie ślady zlikwidowanej w latach 60. ubiegłego wieku linii nad Dunaj w dzisiejszej Rumunii.


Skrzyżowanie pod kątem prostym! Bardzo dziwne, bo ten boczny tor musiał prowadzić do widocznego w tle budynku. Może warsztat?


Przejazd kolejowy mógł być używany po raz ostatni w 2016 roku, kiedy to zawieszono kursy pociągów z drugiej strony. Idę zobaczyć co słychać przy dworcu od strony torów, gdy nagle nie wiadomo skąd wyskakuje Cyganka i zaczyna się za mną drzeć. Odwracam się, patrzę jak na kretynkę, a ta dalej się wydziera. Nie wiem, może myślała, że odkryję jakieś tajne romskie obozowisko albo magazyn amunicji? Dawna budka dróżnika chyba została zaadaptowana na cygański dom. Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. Teren kolejowy jest, podobnie jak cmentarz, stopniowo odzyskiwany przez naturę.




Ostatni wieczór w Wojwodinie. Jutro z rana ruszamy na północ, do kochanej Unii Europiejskiej.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Adrian 
Cieszynioki


Wiek: 40
Dołączył: 13 Lis 2017
Posty: 9383
Wysłany: 2024-03-02, 07:27   

Podoba mi się ten cmentarz, zarośnięty jak w dżungli.

Ten rząd obelisków ładnie się prezentuje, na bogato.

Przewijając zdjęcia, patrzę Wolverine w przebraniu Maryjki :lol dopiero jak się przyjrzałem ...




 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-03-02, 08:09   

Skądś muszą czerpać inspirację twórcy filmów i komiksów ;)
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-03-17, 14:14   

Chciałbym mieć kiedyś miesiąc wolnego czasu, aby pojeździć wojwodińską prowincją tam i z powrotem. Niestety, mam kilka godzin, więc będę się zatrzymywał tylko tam, gdzie zobaczę coś ciekawego. Nie, jednak nie, wtedy podróż zajęła by mi kilka dni ;) . Muszę się sprężyć, choć i tak wybieram głównie boczne drogi.

Na pierwszym zdjęciu wioska Parta (Парта, węg. Párta) i standardowa cerkiew józefińska: prosta i klasyczna. Na drugim większa kopułowa cerkiew w Nikolinci (Николинци, węg. Temesmiklós, rum. Nicolinț). Parta jest zamieszkała prawie wyłącznie przez Serbów, w Nikolinci przeważają Rumuni, natomiast Serbowie są dopiero na trzecim miejscu.



Banatski Karlovac
(Банатски Карловац, węg. Nagykárolyfalva) to większa miejscowość. Kiedyś głównie niemieckie miasto (Karlsdorf), dziś serbskie. Zatrzymuje się, aby zrobić zakupy w piekarni. Na ulicy trwa typowy południowy bajzel, handel arbuzami z przyczep, przeskakiwanie przed przejeżdżającymi samochodami, grasujące traktory.



Alibunar (Алибунар) był sto lat temu miasteczkiem rumuńsko - serbskim z liczną mniejszością węgierską i niemiecką. Obecnie proporcje się odwróciły, ale Rumunów nadal mieszka tam sporo. Nazwy ulic są dwujęzyczne.


Pomnik ofiar wojennych połączony z poidełkiem.


Prosta i równa jak stół droga pośród niczego, tylko czemu cały czas miała ograniczenie do 20 km/h??


Cerkiew w Neuzinie (Неузина, węg. Nezsény). Wioska powstała z połączenia dwóch osad - serbskiej i chorwackiej. Dzisiaj Chorwatów zostało niewielu, więcej jest Węgrów.


Droga nagle kończy się w czyimś ogrodzie! Okazuje się, że dalej nie mostu przez rzekę, więc muszę się wrócić za wioskę i od innej strony przedostać się do głównej szosy.


Pomnik bohatera z umięśnioną klatą w Kumane (Кумане, węg. Kumán).


Od pewnego czasu poluję na toaletę, ale w Serbii to nie takie proste, nawet na stacjach benzynowych. Tanksztele są albo małe, albo dziwnym trafem mają awarię. W mieście Novi Becej (Нови Бечеј, węg. Törökbecse) krążę wokół socrealistycznego dworca autobusowego, lecz też bez sukcesu.


Przewidziałem tylko jeden punkt zwiedzania w Wojwodinie, którego na pewno nie chciałbym opuścić. Należy do niego przejechać kilka kilometrów przez pola, a droga to rozjeżdżone przez traktory klepisko.


Kompletne odludzie. Na horyzoncie nie widać żadnych domów. Przez chwilę miałem wrażenie, że coś się przed nami pali i dym idzie w naszą stronę, lecz to tylko pędzące w tumanach kurzu terenówki.


Co mnie tu przygnało? Ruina kościoła Arača (Арача, Aracs). Świątynia, reprezentująca połączony styl romański i wczesnogotycki, powstała w XIII wieku na miejscu starszej. Był to spory budynek w formie trójnawowej bazyliki, nawiązującej do kościołów francuskich. W kolejnym stuleciu podczas odbudowy po pożarze dodano gotycką wieżę.


Oczywiście kościół nie powstał w próżni, wokół istniała wioska.
W 1551 roku spalili go Turcy i już nigdy nie został odbudowany. Wioska funkcjonowała jeszcze przez co najmniej stulecie, lecz w końcu także odeszła do historii. Paradoksalnie najprawdopodobniej uchroniło to kościół od całkowitego zniszczenia, nikt go nie próbował rozbierać. Ponownie odkryty został w XIX wieku stając się miejscem romantyczno - historycznych wizyt Węgrów. Po raz trzeci zainteresowano się nim w czasach późnego Tito, kiedy wykonano prace archeologiczne oraz częściowe prace rekonstrukcyjne. I wreszcie już po upadku Jugosławii nastąpiło czwarte odkrycie, kiedy to zaczęli do niego pielgrzymować wojwodińscy Madziarzy.



Detale.




Ruina wydaje się być w niezłym stanie, ale nie da się ukryć, że cała reszta wygląda jakby nikogo nie obchodziła. Przy drodze łatwo przegapić niewielką tabliczkę, potem przebijanie się zapylonymi polami (po deszczach byłoby ciekawie) i parkowanie na ściernisku. W krzakach leżą śmieci (czyli ktoś tu przyjeżdża), słabo czytelna tablica służy jako jedyne udogodnienie. I jeszcze porzucony kontener mieszkalny. Zdecydowanie władzom nie zależy na promocji tego miejsca, chociaż to jeden z najcenniejszych zabytków w regionie! Dlaczego? Ano dlatego, że kościół jest pamiątkową związaną przede wszystkim z osadnictwem węgierskim, a nie serbskim. Serbia jeszcze nie dorosła do traktowania "obcych" zabytków na równi ze swoimi, ale trzeba uczciwie napisać, że nie dorosło do tego większość krajów w Europie.


Od tego momentu jedziemy już w kierunku granicy bez zbędnych postojów. Krajobraz nie ulega zmianie: pustkowia i małe miejscowości z jedną główną ulicą.


W jednej z wiosek nastąpił zmasowany atak ślimaków!


W Sanad (Санад, Szanád) kierowców witają postacie w strojach ludowych. Ciekawe czy w serbskich czy w węgierskich?


Ślady po dawnym przemyśle: budynki rozebrano, zostały tylko kominy jak wyrzut sumienia. Całkiem sporo ich widziałem tego dnia.


Około godziny szesnastej pojawiają się znaki informujące o granicy. Podobnie jak rok temu wybrałem małe przejście, położone na wschód od autostrady: tym razem będzie to Đala - Tiszasziget. Jest tam nieco bardziej rozbudowana infrastruktura, niż przy przejściu obok trójstyku.


Przed nami stoją ze trzy auta, więc do serbskiego posterunku podjeżdżamy szybko. Pogranicznik ze zdziwieniem ogląda dowód osobisty Teresy.
- Pierwszy raz taki widzę - mówi. - To na pewno jest właściwy dokument?
- Tak, stara wersja, ale obowiązujący - tłumaczę, choć zastanawiam się, co by było, gdyby funkcjonariusz uparł się, że to fałszywka.
- A gdzie byliście w Serbii? - zagaduje.
- Sokobanja i Bela Crkva.
- Ooo, fajnie. Podobało się?
- Tak, chociaż wczoraj pogoda dała trochę popalić.
- Cóż, za aurę nie ręczymy - uśmiechnął się i pożyczył miłego dnia.
Na Węgrów trzeba oczywiście poczekać dłużej. Siedząc za kółkiem patrzę się w bok, gdzie zaraz obok przejścia pasą się krowy. A kawałek dalej już widać madziarski płot antymigracyjny. Refugees not welcome. Ciekawe, czy krowy to wiedzą?
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-04-04, 21:54   

Węgierski strażnik graniczny jak zawsze każde otworzyć bagażnik.
- Papierosów nie mam, z alkoholu trochę piw, wina i jedna rakija - opowiadam znudzonym głosem.
Madziar kiwa ręką, aby jechać. Nie wszyscy mają tyle szczęścia: na sąsiednim stanowisku blond suka w mundurze trzepie auta tak ostro, jakby od tego zależał los Europy. Kobiety pograniczniczki są zawsze takie gorliwe.
Przekroczenie granicy zajęło dwadzieścia pięć minut. Mało, patrząc na całą granicę i jakie korki się na niej tworzą i dużo, biorąc pod uwagę jak boczne to przejście.


Przed nami krótki odcinek węgierskiej części Banatu. Pierwsza wioska to Tiszasziget, nie ma w niej nic ciekawego.


Druga to Újszentiván. Mieszka w niej kilka procent Serbów, stąd posiada też serbską nazwę Нови Сентиван.


W centrum wita typowa węgierska pomnikomania, a z boku dostrzegam niewielką, sympatyczną spelunkę.



Segedyn (Szeged) mijamy wewnętrzną obwodnicą. Potem krótkie odcinki autostrady i bocznymi, spokojnymi drogami podążamy do celu. Okolice porośnięte są ładnym dla oka lasostepem (pusztą).



Jak zawsze wracając z Bałkanów zatrzymujemy się na ostatnie dni u Węgrów, żeby wygrzać się na basenach termalnych. Kiedyś robiliśmy tak również jadąc na południe, ale w ostatnich latach uznałem, że będę wydawał mniej pieniędzy u przydupasa Putina. Tak więc zostaje tylko ostatni weekend. Podobnie jak rok temu wybrałem miasto Kiskőrös, liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców. Jest kompaktowe, posiada kilka sklepów i knajp, a przede wszystkim fajny kompleks basenów, w którym nadal w cenie noclegu na kempingu jest wejście nad wodę i to niedrogie.
Kemping jest zadrzewiony i nie ma problemów, aby znaleźć tam spokojne miejsce. Rozbijamy się w podobnym miejscu, co ostatnio, ale tym razem dokładnie sprawdzam, czy na ziemi nie ma białych plam świadczących o bombardowaniach z góry ;) .


Na kempingu królują kampery i przyczepy, w standardowym namiocie śpimy tylko my. To w sumie żadna nowość. Wśród narodowości prawie sami Węgrzy, Kiskőrös zdecydowanie nie leży na szlakach międzynarodowej turystyki. Oprócz nich jest kilku emerytów z Niemiec oraz po jednym aucie z rejestracjami rumuńskimi, belgijskimi i holenderskimi. Miarą prowincjalności jest reakcja pań w kasie, które nie znają żadnego cywilizowanego języka.
- Poland? - dziwią się na mój wpis w formularzu meldunkowych.
- Lengyel - podpowiadam.
- Aaa!


Kompleks basenowy nie jest ogromny, ale w zupełności wystarcza na tutejszą frekwencję. Rzecz jasna dominują osoby w starszym wieku, dopiero w weekend pojawiają się młodsi. Wylegiwanie się w wodzie i na trawie, testowanie piwnych ciekawostek, słowem - piątkowy relaks.
Tak na marginesie - źródła wody termalnej odkryto przypadkowo, w czasie prowadzonych w latach 50. ubiegłego wieku odwiertów w poszukiwaniu ropy naftowej.







Pewna starsza pani mówi nam "dzień dobry". Okazuje się, że jest z Częstochowy, a wracają z mężem z Chorwacji. Zawsze jeżdżą do Kiskőrös, bo tu jest najtaniej.


Obsługa krząta się jak lis w kurniku, bo na sobotę przewidziano jakąś imprezę. Ciężarówką przywozi się dodatkowe krzesła, stoliki, targają nawet donice z palmami; czekam, aż zaczną malować trawę na zielono.


Kolacja z jednorazowego grilla :) .


Jak chyba każde prowincjonalne węgierskie miasto nawet w weekendowe wieczory próżno szukać tłumów na ulicach.



Muzeum - dom rodzinny Sándora Petőfiego, o którym jeszcze napomknę.


Jak muzeum, to muszą być pomniki. Wokół chałupy są ich dziesiątki. Jeden z nich - pod blokiem - przedstawia Júlię Szendrey, żonę Petőfiego, która też była poetką.


Miejscowości partnerskie Kiskőrös.


Na rynku działają dwa lokale. Jeden do pub, drugi to fastfood, ale taki rozbudowany, mają kilkadziesiąt rodzajów jedzenia. Siadamy tam i przyglądamy się miejscowym motoryzacyjnym szpanerom. To akurat się nie zmienia, tacy zawsze się znajdą, tylko, że zamiast sportowymi autami pędzą przez centrum... traktorami! Ze zdumieniem gapię się jak gazują, wchodzą w poślizgi niczym czarnym BMW, po czym wracają i wszystko zaczyna się od nowa.


Rowerzyści muszą tu uważać na panoszące się na ścieżkach słupy.


W sobotę od siódmej rana słychać ryk traktorów. Zaglądam za płot, ale to nie sąsiedzi.


Około ósmej hałas się zwiększa i ulicą, prowadzącą z pól, nadciąga cały sznur traktorów! Nowe, stare, zabytkowe, cała plejada! To część dzisiejszej imprezy.




Nie wszyscy jednak przekonali się do silników, niektórzy wolą tradycyjne czteronożne środki transportu.


Na kąpielisku gra muzyka, jakieś regionalne gwiazdy radiowe nawijają do mikrofonów, ale generalnie siedzący w wodzie mają ich gdzieś, nikt nie zwraca na te hałasy większej uwagi.


Według ostatniego spisu kilka procent mieszkańców deklaruje się jako Słowacy (po słowacku miasto nazywa się Malý Kereš). Na budynku ratusza widnieje tablica urzędowa w słowackiej wersji, ale na początku nie potrafiłem rozszyfrować określenia mešťanosta, ponieważ nigdzie takiego na Słowacji nie widziałem. Okazało się, że w przeszłości był to jeden z zarządzających miastem, dzielący się władzą z burmistrzem. Ostatni raz osoby z takim tytułem sprawowały swój urząd za czasów księdza Tiso, dzisiaj rolę tę spełnia primátor.


Słowakiem był również Sándor Petőfi, choć to bohater narodowy Węgrów, a nie Słowaków. Urodził się w tej miejscowości jako Sándor Petrovics, zrodzony z małżeństwa Márii Hrúz (Mária Hrúzová) i Istvána (Štefana) Petrovicsa. Słowackość matki nie budziła zastrzeżeń, natomiast w przypadku ojca do tej pory wiele źródeł podaje, że był on Serbem plus jeszcze kilka innych mijających się z prawdą kwestii. Madziarzy przejrzeli dokładnie genealogię przodków Petőfiego. Nazwisko faktycznie zdaje się pochodzić z Bałkanów, więc być może prapraprapradziadowie przybyli stamtąd na tereny Górnych Węgier, ale kilka wieków wcześniej. Tata urodził się na węgierskiej (również dzisiaj) ziemi, ale opinie, czy czuł się Węgrem oraz w jakim stopniu mówił po madziarsku są sporne, na pewno nie miał nic wspólnego z serbskością. Mama przyszła na świat we wiosce niedaleko Martina i badacze też spierają się jaki język był przez nią najczęściej używany (Słowacy twierdzą, że słowacki, Węgrzy - co oczywiste - że ich godka). Obydwoje należeli do wyznawców kościoła ewangelickiego, czyli tego bardziej patriotycznego, niż ówczesny katolicki. To ciekawe, że z takiej mieszanki wyrósł wielki węgierski patriota, który nie miał żadnych wątpliwości kim jest. Być może słowackie korzenie były jednym z powodów jego prowęgierskiej gorliwości (ponoć śmiano się z jego słowiańskiego akcentu), prawdopodobnie również rodzina uznawała, że najlepszym sposobem na osiągnięcie sukcesu jest madziaryzacja i asymilacja.


Początkowo nie było pewności, w której miejscowości urodził się poeta i późniejszy powstaniec, ale już w 1862 roku (w czterdziestą rocznicę urodzin) umieszczono na chałupie stosowną tablicę. Od końca stulecia dom był na utrzymaniu gminy i odwiedzali go turyści, w 1958 wpisano go na listę zabytków. Może kiedyś uda mi się zajrzeć do środka, bo do tej pory albo trafiałem na remont albo na drzwi zamknięte z innych powodów. W pobliżu, oprócz wspomnianych pomników, jest cała ścieżka edukacyjna informująca o różnych tajemnicach rodziny Petrovics.


Myślałem, że znajdę jakieś słowackie ślady na cmentarzu, ale nic z tego - nie było słowiańskich nagrobków. Udało się znaleźć jedynie nazwisko Szlovak. Innych starych grobów zachowało się całkiem sporo.



Sobotni handel przy cmentarzu.


W ostatnich chwilach przed opuszczeniem miasta kręcę się po różnych uliczkach. Chciałem napisać "mniej turystycznych", ale całe Kiskőrös, poza muzeum i basenami, nie jest turystyczne.




Zaglądam na dworzec kolejowy. Zamknięty na głucho, choć pociągi oczywiście przez Kiskőrös kursują i to niemało, ponieważ biegnie tędy główna węgierska linia z Budapesztu na Belgrad. Dwie pozostałe linie nie miały tyle szczęścia - na tej do Kalocsy jeżdżą jedynie składy towarowe, a ciekawą wąskotorówkę do Kecskemét zamknięto całkowicie i rozebrano.



Znów wybieram boczne drogi. Częściowo biegną one granicą Parku Narodowego Małej Kumanii (Kiskunsági Nemzeti Park). Park ten nie tworzy jednej całości, składana się on aż siedmiu rozdzielonych fragmentów. Powołany został m.in. do ochrony puszty, dawnego życia pasterskiego i hodowli bydła. I rzeczywiście w oddali widać pasące się krowy, budynki gospodarcze, poprzegradzane pastwiska.



Osadnictwo jest dość rozrzucone. Nieduże wioski, ale niektóre z małymi perełkami.


Największą miejscowością jest niewielkie miasto Izsák. Na trawniku przed ratuszem postępująca pomnikomania; jest nawet jeden huzar...


Ten pomnik zapewne dotyczy powstania z 1956 roku. Pomijam już fakt, że obecne Węgry swoją polityką i postawą plują tamtym powstańcom w twarz, ale po grafice można odnieść wrażenie, że protestowali wówczas łysi Cyganie w t-shircie i dżinsach!


W Izsák urodził Béla Kiss, prawdopodobnie największy węgierski seryjny morderca (nie licząc polityków i żołnierzy). Ma na swoim koncie co najmniej trzydzieści kobiet; po zabójstwie konserwował je w alkoholu drzewnym. Ciała odkryto, gdy trwała Wielka Wojna, a on przebywał na serbskim froncie - nigdy nie został złapany i ukarany, w sumie nie wiadomo, co się później z nim stało.
W ramach odganiania zła pod kościołem katolickim wystawiono świętego papieża.


Sama świątynia ma przyjemne, klasycystyczne wnętrze. Na suficie jest malowidło przedstawiające świętego Stefana ofiarującego swoją koronę Maryi i Dzieciątku. Ten motyw pojawia się w wielu krajach chrześcijańskich, co miało dowodzić wyjątkowej łączności pomiędzy Bogiem a państwem. Potem przychodziły wojny, katastrofy, zarazy i mit pryskał...



Wkrótce wjeżdżam na autostradę i zaczyna się nuda. Czasem tylko jakieś owieczki pojawią się za płotem.


Wraz z niemieckimi, austriackimi i francuskimi rejestracjami wraca cywilizacja i kultura, czego dowodem jest panujący na parkingach syf. Byle do przodu.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-04-19, 15:29   

Wyspa Małgorzaty (Margit-sziget, Margareteninsel) to jedno z najpopularniejszych miejsc w Budapeszcie. Zwłaszcza w ciepłe miesiące ciągną do niej tłumy mieszkańców stolicy i turystów. Zdałem sobie sprawę, że mimo wielokrotnych odwiedzin miasta nigdy na niej nie byłem. Postanowiłem to zmienić ostatniego dnia wakacyjnego wyjazdu: wracając na Śląsk zahaczyłem o Budapeszt.

Wyspa leży na północ od ścisłego centrum, dojazd do niej w sobotnie wczesne popołudnie nie nastręczył trudności. Trzeba tylko pamiętać, że można na nią wjechać jedynie mostem Arpada (Árpád híd) przez północny czubek, od południowej strony pozwolenie na wjazd mają jedynie autobusy i służby.


Podejrzewałem, iż w słoneczny lipcowy weekend będzie wielu chętnych na odwiedziny, ale nie sądziłem, że na płatnym parkingu zabraknie miejsc! Stoję pod bramką i naciskam przycisk, ta ani drgnie. Już zastanawiałem się, czy nie udawać gościa hotelowego, wtedy system przepuszcza każdego, ale w końcu uznałem, że będę molestował automat do skutku. Minęła chwila, z parkingu wyjechał jakiś wóz i szlaban się podniósł. Uff... Potem znalezienie miejsca parkingowego nie było już problemem, prawdopodobnie istniała jakaś rezerwa. Choć nie wszyscy mieli tak łatwo - pewien holenderski samochód kilkanaście (!) razy podchodził do próby wciśnięcia się pomiędzy linie.


Margit-sziget opływają wody mojej ulubionej rzeki, czyli Dunaju. Ten fakt wydaje się oczywisty. Mniej oczywista jest informacja, że wyspy kiedyś były trzy, mniejsze i leżące obok siebie: Festő, Fürdő i Nyulak. Na północnym Fürdő wybijały gorące źródła, na południowym Festő spotykali się artyści, a największą powierzchnię miała środkowa wyspa Nyulak (Królicza). Połączono je oraz rafy piaskowe w całość i powiększono pod koniec 19. stulecia przy okazji regulacji rzeki, potem jej południowy kraniec połączony została ze stałym lądem Mostem Małgorzaty (Margit híd). Do tamtej pory można się było dostać na nią jedynie statkiem, a od tego momentu stała się łatwo i szybko dostępna jako park miejski.

Wyspa jest spora - długa na dwa i pół kilometra, szeroka maksymalnie na pięćset metrów. Spacer rozpoczynamy od chodnika ciągnącego się wzdłuż wschodniego brzegu. Przestrzeni dla pieszych towarzyszy miła memu oku bieżna (ma ponad pięć kilometrów), aż chciałoby się wskoczyć w sportowe buty.



Ruch na bieżni bywa spory, choć niektórzy tylko udają bieganie ;) . Część pań i mężczyzn w ciąży wygląda, jakby zaraz miało paść. Być może zbyt łatwo uwierzyli, że sport to zdrowie.


Po drugiej stronie, na stałym lądzie, powstaje jakaś nowa konstrukcja. Im bliżej centrum, tym takich obiektów zobaczymy więcej.


Oficjalnie na wyspie mieszka na stałe sześć osób. Jedyna możliwość spędzenia nocy pod dachem dla turystów, to skorzystanie z dwóch czterogwiazdkowych hoteli. Jeden wybudowano jeszcze za czasów Austro-Węgier, drugi wygląda na okres komunistyczny i po modernizacji.



Dawniej sądzono, że pierwsze obiekty na wyspie wznieśli Rzymianie, którzy na zachodnim brzegu na północ od wyspy, założyli wielki ośrodek miejski Aquincum. Badania jednak tego nie potwierdziły, choć nie wykluczyły, że starożytni połączyli się z wyspami drewnianymi mostami. Na pierwsze budynki trzeba było zatem czekać aż do średniowiecza, do XII wieku wieku, kiedy to osiedlili się na niej joannici. Potem ludzi przybywało, pojawiały się kolejne zakony, kościoły, klasztory, obiekty obronne, a nawet dwór królewski, bo kilku monarchów przebywało na wyspie czasowo. Prawdopodobnie przez pewien okres istniała tu także wieś służebna wobec zakonników, lecz zlikwidował ją najazd turecki i nie ma po niej żadnych śladów. Turecka nawała spowodowała wyludnienie wyspy i zniszczenie całej architektury. Osmanowie wykorzystywali wyspę do wypasania koni, mieli także na niej trzymać "złe dziewczyny", cokolwiek to znaczy ;) .
Pamiątką po mnisiej przeszłości jest kościół/kaplica św. Michała (Szent Mihály-kápolna), oryginalnie wzniesiony w XIII wieku przez norbertanów przy ichniejszym klasztorze (premontrei konvent). Zrekonstruowano go w międzywojniu, a fragmenty murów są najstarszymi romańskimi zabytkami w Budapeszcie.


W drzwiach mijam się z polską wycieczką. W środku świątyni skromnie, zaglądam również do zakrystii, która kiedyś była kaplicą z 15. stulecia.



W przypadku innych obiektów sakralnych nie decydowano się już na pełną odbudowę. Rozległe ruiny klasztoru dominikanów (domonkos kolostor) mają formę zakonserwowanych dolnych partii ścian.



Tutaj jakby fragmenty fresków.


To chyba dawna studnia.


Sądzę, że w tym miejscu mogły się kiedyś znajdować ogrody klasztorne, zasilane akweduktem doprowadzającym wodę z Dunaju.


W klasztorze pochowano świętą Małgorzatę, córkę króla Węgier Beli IV, która zmarła w 1271 roku. W wieku trzech lat została członkiem zakonu, w wieku dziesięciu lat zamieszkała w klasztorze, w wieku dwunastu złożyła śluby zakonne - na pewno były to decyzje podjęte pod wpływem poważnych, dojrzałych rozmyślań. A tak na poważnie - ojciec "ofiarował ją Bogu" w podziękowaniu za uratowanie kraju w czasie najazdu tatarskiego. Jak przedmiot. Małgorzata była jednak otaczana już za życia wielką czcią, która jeszcze wzrosła po śmierci. Grób jest symboliczny, Turcy zniszczyli wszystko, nie wiadomo, co się stało ze szczątkami. Pozostała nazwa wyspy, która zastąpiła wcześniejszą Wyspę Króliczą, wskazującą, że przed zabudową tereny te służyły do królewskich polowań.


Trzecim zabytkiem są ruiny klasztoru franciszkanów (ferences kolostor). Ucierpiał w mniejszym stopniu niż pozostałe, była szansa na jego odbudowę po odbiciu Budy i Pesztu przez chrześcijan. Franciszkanie zdecydowali się jednak na inną lokalizację, a resztki budynku połączono z nową willą palatyna, namiestnika królewskiego.


Pod berłem Habsburgów na wyspie prowadzono hodowlę i uprawę roli, aż wreszcie w XIX wieku otrzymali ją wspomniani palatynowie, wywodzący się z bocznych odnóg dynastii. Zaczęli oni budować tu domki letniskowe, zakładać ogrody, sadzić drzewa ozdobne. Przez długi czas wyspę mogli odwiedzać tylko zaproszeni goście, pospólstwa nie wpuszczano. Dopiero po utworzeniu Austro-Węgier arcyksiążę Józef wybudował tu pierwszy hotel i kąpielisko termalne, chcąc przyciągnąć większą liczbę ludzi, oczywiście odpowiednio majętnych. W 1908 roku, już po połączeniu ze stałym lądem, wyspę od Habsburgów wykupiło miasto i stała się publicznym parkiem, ale dostępnym po kupnie biletu.


Pod koniec II wojny światowej Wyspa Małgorzaty stała się areną zaciętych walk pomiędzy jednostkami radzieckimi i niemieckimi: był okres, że oddziały z obu stron zostały na wyspie uwięzione, bez możliwości wycofania się, a ze stałego lądu trwały bombardowania artyleryjskie. Znowu zniszczeniu uległa większość zabudowy oraz sporo roślinności. A potem źli komuniści w końcu pozwolili wszystkim chętnym na darmowe odwiedziny i od tego czasu jest to jedno z ulubionych miejsc spędzania wolnego czasu przez mieszkańców stolicy. No i turystów oczywiście, w kilku miejscach były takie tłumy, jakich na tym wyjeździe jeszcze nie widziałem. Z drugiej strony wreszcie zobaczyłem na Węgrzech życie, w przeciwieństwie do obrazków z reszty kraju, gdzie przytłacza mnie marazm i wyludnienie.


Kolejna atrakcja wyspy: niewielkie zoo założone w latach 50. ubiegłego wieku. Mieszkają tam głównie zwierzęta, które kiedyś rzeczywiście na niej występowały.



Maszerując wzdłuż wschodniego brzegu nieustannie przyglądam się temu, co za wodą. Znajduje się tam dzielnica Újlipótváros ("dzielnica" w potocznym znaczeniu, wschodzi w skład oficjalnej dzielnicy nr XIII). Kiedyś był to teren przemysłowy, w okresie międzywojennym rozpoczęto budowę osiedli mieszkaniowych. Przy nabrzeżu stoją statki, niektóre z nich oferują wycieczki, inne służą jako knajpy. W tle bloki z wielkiej płyty.



Charakterystyczna wieża kościoła ewangelickiego w stylu modernistycznym, poświęcono go w 1940 roku.


Stanowiska do cumowania, okresowo wykorzystywane przez wędkarzy.


W oddali widać centrum Budapesztu z najsłynniejszymi budynkami.



Jest też stosowny napis, gdyby ktoś przez przypadek zapomniał, gdzie się znajduje.


W południowej części wyspy spotykam zdecydowanie więcej ludzi niż w północnej. Przyciąga ich m.in. największa na Węgrzech muzyczna fontanna (zenélő szökőkút). Akurat mieliśmy szczęście i woda dziarsko tryskała do taktów Marsza Radetzky'ego.




Pomnik stulecia połączenia Budy, Óbudy i Pesztu w jedno miasto. Aktualnie za kratkami.


Idę stanąć na południowym skraju wyspy. Po lewej mam najstarsze kamienice w Újlipótváros, wybudowane jeszcze przed Wielką Wojną w stylu secesyjnym.


Zamykający wyspę Most Małgorzaty to konstrukcja nietypowa, bo składa się z dwóch części łamiących się względem siebie pod kątem trzydziestu stopni. Wszystko po to, aby całość stała równoległe do nurtu Dunaju.


W listopadzie 1944 roku iskra z przejeżdżającego tramwaju wywołała eksplozję przygotowanych wcześniej ładunków wybuchowych. Zawaliło się jedno przęsło, zginęło kilkaset osób: przechodnie, pasażerowie tramwaju który wylądował w rzece, niemieccy żołnierze i żydowscy robotnicy przymusowi. Resztę przeprawy wysadził Wehrmacht w styczniu następnego roku. Z przyczyn politycznych po wojnie nie odtworzono wielu detali nawiązujących do czasów monarchii, dokonano tego dopiero podczas ostatniego remontu przed kilkunastu laty.


Żeby uzmysłowić sobie jaką wielkość ma rzeźba korony św. Stefana trzeba stanąć obok.


Spoglądam na serce miasta. Budynek parlamentu niezmiennie robi wrażenie.



Natomiast pałac królewski nigdy mnie nie zachwycał. Po zniszczeniach wojennych odbudowano go w sposób bardzo uproszczony, pozbawiono wielu ozdób, sporo zachowanych elementów, sal i gmachów towarzyszących celowo zniszczono. W efekcie powstała wydmuszka jedynie nawiązująca do wcześniejszej siedziby monarchów.


Nabrzeże w Budzie, pod wzgórzem pałacowym. Widoczny w środku kościół to neogotycka świątynia kalwińska, natomiast na prawo katolicki barokowy pod wezwaniem św. Anny.


Budziańskie wzgórza z nadajnikami, zaś na pierwszym planie kryty basen.


Patrzę w dół: ktoś się opala toples! Niestety, okazało się, że facet...


Na Wyspie Małgorzaty znajdziemy wiele obiektów rekreacyjnych, takich jak jeden z najsłynniejszych w stolicy kompleksów basenowych i termalnych (Palatinus Strandfürdő z 1919 roku). Z oczywistych przyczyn dziś ich nie odwiedzimy. Jest także sporo infrastruktury typowo sportowej - na zdjęciu centrum lekkoatletyczne. Wybudowano je krótko po wojnie i przez wiele dekad zwało się "stadionem pionierów".


Gdyby ktoś poczuł się zmęczony łażeniem tam i z powrotem, może wypożyczyć rowerki dla kilku osób. Istnieje chyba też możliwość zamówienia sobie takiej obwózki, widziałem przypakowanego Murzyna, który energicznie pedałował wioząc kilka solidnych pań.


Zaczynamy powrót w kierunku północnego krańca. Ludzkie morze wpływające na wyspę z Mostu Małgorzaty mocno się rozlewa, bo dookoła jest mnóstwo przestrzeni. Parki, łąki, ogrom miejsca na schowanie się, spotkanie z przyjaciółmi, zawieszenie hamaka, imprezę, a nawet amatorski koncert. Ludzie siedzą z piwem, piją wino, nikt za nimi nie gania z bloczkami mandatów. Wydaje się, że ta zieleń jest w stanie przyjąć każdą liczbę chętnych do odpoczynku.





Na głównej drodze pustki. Tak jak już pisałem - zwykłe auto tu nie wjedzie. Czasem przemknie autobus, częściej pojazdy napędzane nogami.


Kolejki ustawiają się przy toaletach publicznych. Niestety, wszystkie są płatne.


Pomiędzy drzewami czają się pomniki (w końcu jesteśmy na Węgrzech!) lub artystycznie porzucone kamienie. Do tego co jakiś czas wyskakują kolorowe rabatki.




Symbolem wyspy nie jest tylko grająca fontanna, ale również wieża ciśnień (víztorony). Powstała w 1911 roku w rzadkiej jak na tamten czas konstrukcji żelbetonowej. Obok niej działa teatr na świeżym powietrzu.


Inna atrakcja północnej części to ogród japoński (Japánkert). Egzotyczna roślinność, szumiące strumyki, wytrzeszczające oczy rybki i rzeźby wystające znad wody.



Kawałek dalej muzyczna studnia (zenélő kút), konstrukcja międzywojenna. Nie zobaczymy tutaj tańczących wodotrysków, ale co godzinę z głośników puszczane są różne melodie.


Na parkingu znowu ustawia się sznurek samochodów czekających na podniesienie szlabanu. A my kończymy ten przyjemny spacer, to był ostatni akcent wakacyjnego wyjazdu. Teraz pozostało jedynie wydostać się z Budapesztu, zrobić ostatnie zakupy i można cisnąć na Śląsk.

Ostatecznie na liczniku stuknęło 3465 kilometrów, czyli o dwie i pół stówki mniej niż rok wcześniej. Fajnie było.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Adrian 
Cieszynioki


Wiek: 40
Dołączył: 13 Lis 2017
Posty: 9383
Wysłany: 2024-04-19, 17:32   

Bardzo fajnie sieę to wszystko prezentuje, sporo atrakcji oferuje Wyspa Małgorzaty.

Widok przez wodę na maisto też bardzo fajnie się prezentuje, spoko zakończenie :)
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8309
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-04-19, 19:37   

Bo nie ważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz ;)
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Copyright © 2013 by Góry bez granic | All rights reserved | Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group - recenzje mang