Forum FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Statystyki Profil Zaloguj Albumy Kontakt

Poprzedni temat «» Następny temat

I znowu te Bałkany na wakacje!...

Autor Wiadomość
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2023-11-18, 15:04   

Adrian napisał/a:
Fajne te podsłuchane rozmowy rodaków, to chyba takie polskie, coś podsłuchać coś Podejrzeć, zawsze dobrze jest wiedzieć co tam u sąsiada słuchać


Cytat:
Jakiś chłop opowiada, że jechali tu cały miesiąc, a dalej to nie wie, gdzie ich poniesie.


Z tym to bym chętnie pogadała i posłuchała co ma do poopowiadania! :)
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2023-11-18, 15:10   

Raczej niewiele byś się ciekawego dowiedziała, bo on też preferował ludne i popularne miejsca, tylko, że zatrzymywali się tam na kilka dni...
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2023-11-18, 16:38   

Pudelek napisał/a:
Raczej niewiele byś się ciekawego dowiedziała, bo on też preferował ludne i popularne miejsca, tylko, że zatrzymywali się tam na kilka dni...


Niekoniecznie. Ty też czesto odwiedzasz ludne i popularne miejsca a lubie czytac twoje relacje i duzo ciekawego mozna sie z nich dowiedziec.
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2023-11-20, 13:00   

No tak, to miłe ;) , ale ja jednak zawsze szukam dziury w całym i nawet w popularnych miejscach patrzę za czymś niepopularnym. Większość osób jeździ w takie lokalizacje, bo... są popularne i tyle ;)
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2023-11-20, 18:45   

Pudelek napisał/a:
a temu tylko ciągle dupy w głowie!
Dlatego czytam Twoje relację :P
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2023-11-22, 13:57   

Debar (Дебaр, Dibër) leży tuż obok granicy macedońsko - albańskiej, ale można pomyśleć, że po złej stronie. Zarówno demografia jak i historia sugeruje, że powinien być częścią Albanii, a nie Macedonii. Lecz nie jest.

Liczący około jedenastu tysięcy mieszkańców jest jedynym macedońskim miastem, w którym naród dominujący w kraju - czyli Macedończycy - nie zajmuje pierwszego ani drugiego miejsca wśród narodowości. Ba, nie zajmuje nawet trzeciego! Najliczniejsi są oczywiście Albańczycy - prawie siedemdziesiąt procent ludności. Na drugim stopniu pudła są Romowie, ale to już tylko dziesięć procent. Następnie Turcy. I wreszcie Macedończycy, zaledwie cztery procent. Pomiędzy spisami powszechnymi w 2011 i 2021 populacja Debaru się skurczyła, a najbardziej skurczyli się właśnie Macedończycy; jeśli spis nie kłamie, to większość z nich opuściła miejscowość. W ten sposób Debar to najbardziej albańskie i najmniej macedońskie miasto Macedonii Północnej.


Patrząc na karty historii także widzimy głównie albańską historię. Co najmniej od średniowiecza terenem tym władały albańskie klany. Jednym z ich przywódców był Gjon Kastrioti, ojciec słynnego Skanderbega, bohatera walk z Turkami. Osmanom udało się w końcu podbić ten region, ale miejscowi i tak co jakiś czas wzniecali przeciwko nim opór. Na początku XX wieku Debar nieustannie był miastem z wyraźną przewagą ludności albańskiej, mimo to nie znalazł się w granicach nowo powstałego państwa albańskiego, zajęli go Serbowie. Debar stracił zaplecze w postaci okolicznych wiosek, a ich mieszkańcy utracili regionalny ośrodek handlu i administracji. Wkrótce potem wybuchło antyserbskie powstanie, ale upadło. Jedynie w czasie II wojny światowej Włosi przyłączyli Debar do swojego protektoratu Wielkiej Albanii, jednak po ich kapitulacji wróciły rządy Belgradu. A dzisiaj Macedonia Północna, sukcesorka Socjalistycznej Republiki Macedonii, ma spory problem ze swoją albańską mniejszością, która w jednej trzeciej kraju jest większością. No cóż, nie tylko na Bałkanach granice wyznaczono całkowicie sztucznie nie patrząc na kwestie etniczne, kulturowe czy gospodarcze. Zasada dziel i rządź, a piwo naważone dawno temu muszą później wypić potomkowie browarników.


Przez Debar przejeżdżałem już wiele razy, tym razem po raz pierwszy postanowiłem zatrzymać się w centrum. Powody były dwa: wymiana waluty i... skorzystanie z toalety ;) . I z jednym i z drugim są problemy. Włóczymy się po ulicach szukając jakiegoś kantoru. Zabudowa jest typowo jugosłowiańska: mieszanina starych i nowych konstrukcji z mniejszym lub większym stopniem zaniedbania, doprawiona dużą szczyptą chaosu.




Wreszcie udaje się znaleźć jedną budę, w której kupuję denary. W tym czasie obok przejeżdża wesele: biesiadnicy siedzą w oknach swoich wypasionych samochodów (większość na albańskich blachach), trąbią jak dzicy, piją piwo (obowiązkowo Heinekena) i machają albańskimi flagi. Rzecz jasna sami mężczyźni. Widząc aparat chłopaki radośnie machają do zdjęć.



Pomnik Skanderbega w parku.


To jest ponoć pomnik poległych, kłębiących się żołnierzy.


W tym przypadku monument przedstawia dwóch albańskich działaczy narodowych, promotorów nauki języka albańskiego w Imperium Osmańskim.


Walutę - jak już wspominałem - nabyliśmy. Gorzej idzie z toaletą. Najlepiej byłoby z niej skorzystać przy okazji wizyty w jakimś lokalu, gdzie można też zjeść jakąś przekąskę. Na angielskojęzycznej Wikipedii przeczytałem, że Debar słynie z pizzerii. Jedna ma przypadać na trzy tysiące mieszkańców! Szybkie przeliczenie i wychodzi, że w całym mieście mogą się znajdować aż cztery pizzerie, wynik zaiste imponujący ;) ! Tak się składa, że widzieliśmy jedną, zamkniętą. Zamiast nich mijamy kilka knajpek z prostym jedzeniem, przeważnie ćevapi, chociaż poprawniej byłoby qofte albo kebapčinja. Wchodzimy do jednej, sami faceci z brodą, oprócz sprzedawcy. Patrzą na nas zaskoczeni. Ponieważ z szefem nie umiemy się dogadać, więc uderzam do jego syna, czy umie po angielsku.
- Tak! - odpowiada z dumą.
- Chcielibyśmy coś zjeść - tłumaczę. - Ale potrzebujemy toalety. Macie ją tutaj?
- Oczywiście, że nie, zamknięta - rzuca jeszcze bardziej zadowolony z siebie.
Hmm. Albo się nie zrozumieliśmy albo cieszy się, że turyści mu nie zapaskudzą kibla.
Wracamy się w okolice głównego skrzyżowania, gdzie w cieniu zaparkowałem auto. Tam działa jakiś większy przybytek, chłopy siedzą na zewnątrz i piją piwo, więc WC powinni mieć. Tym razem kelner mówi po niemiecku i to dość sprawnie.
- Pewnie, mamy ćevapi. Ile chcecie?
- Sześć - odpowiadamy, bo nie chcielibyśmy się zbyt mocno najeść przed kolacją.
- Dziesięć będzie lepiej - uśmiecha się.
- No to niech będzie dziesięć.
I dostaliśmy... po dziesięć :D . I dużą porcję soli. Uwielbiam te danie, mógłbym je wcinać codziennie, ale ten talerz ledwo dałem radę. Na szczęście toaletę mieli ;) (męską turecką, damską europejską). No i było swojsko i tanio.


Panowie przy sąsiednich stolikach zawzięcie dyskutują i jestem prawie pewien, że jeden z nich powiedział "ja nie głosowałem na Tuska". A potem w radiu leciała piosenka z tekstem "Senior Macedończyk, senior Tusk". Przekaz podprogowy? :D

Do dzisiejszego miejsca noclegowego mamy niedaleko, może z dwadzieścia minut jazdy od Debaru. O ile miasto jest fortecą muzułmanów (około 95% ludności), o tyle w okolicach spotkamy całkiem sporo cerkwi, a nawet klasztorów. Najsłynniejszy z nich i jeden z najbardziej znanych w całej Macedonii to monastyr Bigorski (pełna nazwa Bigorski monastyr św. Jana Chrzciciela, Бигорски Манастир, Свети Јован Бигорски). "Bigor" (бигор) to macedońskie określenie tufu wulkanicznego, z którego wzniesiono budynki.


Również już kiedyś w nim byliśmy, prawie dekadę temu, ale na krótko, przejazdem. W 2023 roku postanowiłem przenocować tuż przy nim. Każdy szanujący się klasztor posiada konak, budynek mieszkalny dla pielgrzymów i nie tylko. Kiedyś były to raczej mało wygodne i budżetowe opcje, teraz konaki znacznie częściej przypominają pensjonaty (gdy spałem w takim w Serbii, to w cenie był również obiad i śniadanie). Konak bigorski z zewnątrz prezentuje się elegancko i ładnie nawiązuje do stylu narodowego, a gdyby nie wysypany tłuczeń na parkingu, to napisałbym, że wygląda wręcz luksusowo.



Obiekt jest chyba nowy albo radykalnie rozbudowany. Potwierdza to niedokończony parking, brak pierwszego schodu, a niektóre pomieszczenia w skrzydłach składają się z gołych ścian. To, co udostępniono turystom, w zupełności jednak wystarcza: jest normalna recepcja z angielskojęzycznym facetem w której gra przyjemna muzyka, bardzo ładne pomieszczenie stylizowane na zabytkowe, wszędzie czysto i porządnie. A cena to około 25 euro za pokój.


W pokoju wiszą święte obrazki i krzyże, ale... nie ma telewizora. To może wyjaśniać niską cenę ;) . A tak naprawdę jedynym minusem dla niektórych może być łazienka na korytarzu. Ponieważ w konaku jest pusto, to nie stanowi to żadnego problemu, choć... odkryłem, że pod męskim prysznicem nie można się zamknąć. Czy to przypadek, czy specjalnie działanie przystojnych, długowłosych, brodatych mnichów kręcących się w pobliżu? :P


Przed schodami leży wielki, kudłaty pies. Suka, widać, że karmi, ale szczenięta są pochowane. Bardzo towarzyska i bardzo głodna, rzucała się na wszystko z jedzenia. Na Bałkanach łatwo zostać psim bohaterem.


Po ogarnięciu się ruszamy do klasztoru, który jest tuż obok, za bramą.


Monastyr założono w 1020 roku, przynajmniej tak twierdzi jego kronika. Powstał wokół ikony Jana Chrzciciela wyłowionej z wody. Oczywiście to, co oglądamy dzisiaj, jest znacznie młodsze. Zniszczony przez Turków został reaktywowany w XVIII wieku, a zabudowa pochodzi przeważnie z kolejnego stulecia. A przynajmniej pochodziła do 2009, kiedy to w wyniku pożaru spora jej część spłonęła i konieczna była kolejna odbudowa. W tej sytuacji nie dziwi, że kompleks wygląda jakoś tak nowo.


Nowo nie oznacza w tym przypadku brzydko. Jest tu kilka zakątków miłych dla obiektywu.



Zwłaszcza genialne jest położenie: klasztor leży na zboczu, sto metrów nad korytem rzeki Radika, na wysokości około 750 metrów n.p.m.. Niby nie tak wysoko, ale czuć tu otwierającą się przestrzeń, zwłaszcza, że otaczające nas szczyty grubo przekraczają dwa tysiące. Jeszcze lepiej bedą się reprezentować o poranku. Do tego jest cicho, słychać głównie potęgę przyrody.


Na szczęście pożar sprzed kilkunastu lat nie strawił wszystko. Przede wszystkim ocalała główna cerkiew z ikoną oraz z przepięknym drewnianym ikonostasem wykonanym przez miejscowych rzemieślników w latach 30. XIX wieku. Niestety, mnisi bacznie pilnują, aby nie zrobić mu zdjęcia. Jak najbardziej można nabyć pocztówkę z jego widokiem, ale samemu go uwiecznić - absolutnie nie! I jeśli zwykle udaje mi się coś sfotografować w takich sytuacjach, to tym razem surowe oczy klasztornych strażników skutecznie mi to uniemożliwiły.
Na pocieszenie malowidła w krużganku przy głównej cerkwi, również niczego sobie. Przy okazji Teresa zmolestowała kota.




Naprzeciwko malowideł widok na góry.


Koty stanowią standardowe wyposażenie prawie każdego klasztoru.


Kilka innych historycznych elementów.



Wnętrze kopuły w głównej bramie. Te freski wyglądają zdecydowanie nowo.


Zastanawiam się, czy coś tu zbijają, czy będą walić młotkiem w drewno, aby zaprosić na nabożeństwo, jak w Trebinje?


Normalnie wstęp do klasztoru jest płatny, bodajże dwieście denarów. Dla nocujących za darmo, ale nikt nas nie sprawdza czy rzeczywiście śpimy, wystarczy deklaracja. Kobiety, jeśli są w spodniach, to muszą założyć na nie kiecki, ale odkryte ramiona i głowa nie przeszkadzają. Co monastyr, to obyczaj.


Słońce zaczęło chować się za górami, a my zaczynamy schodzić w dolinę. Z dolnej perspektywy widać, że klasztor miał też zadania obronne wobec potencjalnych napastników.


Po dziesięciu minutach jesteśmy na dole. Przy drodze znajduje się miniaturowa kapliczka i znak dla kierowców...


...ale nas interesuje restauracja. Jedyna w okolicy, w dodatku polecana i specjalizująca się w kuchni narodowej i regionalnej. Często jest to reklama na wyrost, lecz w tym przypadku wizyta w niej była strzałem w dziesiątkę!


Zamawiamy talerz przystawek. Składają się na niego m.in. tawcze grawcze, śmietana z kawałkami papryki, ajwar, oliwki z porem, jakaś odmiana mamałygi, marynowane nadzienie z gołąbków, kawałki burka. Do tego sałatka z rukoli z serem przypominającym oscypek (twardy, słony, lekko wędzony) oraz pomidor suszony w oleju. Wszystko pyszne. Zapłaciliśmy za to wraz z piwami niecałe sto złotych, co jak na ponoć mocno popularny lokal jest chyba niezłą ceną nawet na Bałkanach. Choć akurat tego wieczoru tłumów nie było, oprócz nas jedynie dwójka rowerzystów.


Restauracja ma ambicje być jednocześnie małym muzeum poświęconym Mijakom (Мијаци), macedońskiej (słowiańskiej) grupie etnograficznej. Zamieszkują oni północno - zachodnią Macedonię i są chrześcijanami, to właśnie z rąk członków tej grupy wyszedł ikonostas w monastyrze. Mijacy tradycyjnie mieszkali w górach, ale wiele ich dawnych osad zostało opuszczonych lub zastąpili ich muzułmanie. Przyczynił się do tego także uwarunkowany historycznie zwyczaj pracy sezonowej w odległych miejscach, skąd często w rodzinne strony już nie wracano.
W restauracji można trochę o Mijakach przeczytać, są reprodukcje starych zdjęć, niektóre potrawy podobno są charakterystyczne dla ich kuchni. Sylwetka kompleksu gastronomicznego ma być inspirowana stylem architektonicznym Mijaków, tak jak sam klasztor Bigorski. Podobieństwo faktycznie istnieje.


Zastanawiałem się czy rano obudzi mnie bicie dzwonów czy może walenie w kawałek drewna? Nie, nic takiego nie nastąpiło ze strony monastyru. To znaczy dzwony nie biły, jedynie jakieś skromne, małe dzwoneczki. To może wycie muezzina? W pobliżu Bigorskiego na zboczach gór rozsiadły się cztery mieściny, niektóre na wysokości tysiąca metrów. W trzech z nich przeważają muzułmanie, którzy często deklarują się jako Turcy. Co prawda Macedończycy twierdzą, że żadni z nich Turcy, tylko zislamizowani Macedończycy, bo mówią po macedońsku, ale chyba nadal nie rozumieją, że język nie determinuje narodowości. Bo gdyby tak było, to nie pisalibyśmy dziś o Macedończykach, tylko o Bułgarach :D .
Nie zmienia to faktu, że pierwszym obrazkiem, jaki zobaczymy po otwarciu okna, jest meczet z ogromnymi minaretami położony po drugiej stronie doliny w wiosce Trebište (Требиште, Trebisht). Ale nawoływania do modlitwy nie słychać.


Tam, dość ciekawa sprawa, pomiędzy jednym a drugim spisem powszednim (2002 i 2021) liczba zadeklarowanych Macedończyków zmniejszyła się... dziesięciokrotnie. Dziś najliczniejszą grupą są "nieokreśleni", a potem Turcy. Być może zmniejszył się nacisk urzędniczy na deklarowanie się Macedończykami i ludzie przestali to robić.

Ponieważ mamy niedzielę, to już o wczesnej porze parking wypełnia się samochodami. Rejestracje są również z odległych stron, sporo ze stolicy, a także serbskie i bułgarskie. No i oczywiście jedna ze Śląska ;) . Tylko pies gdzieś zniknął, choć przez całą noc spał pod schodami.


Znów zapowiada się upalny dzień. Co prawda wczoraj temperatura nie przekroczyła czterdziestu stopni (po raz pierwszy od kilku dni), ale i tak grzało jak diabli. Na razie w cieniu jest przyjemnie chłodno. Pakujemy się i idziemy do klasztoru, żeby jeszcze nasycić wzrok widokami.




Patrząc na lewo od wielkiego meczetu można dostrzec inne górskie wioski. W środku, pod skalistą górą, mamy Welebrdo (Велебрдо, Veliborda). Tam również nastąpił gwałtowny zanik ludności macedońskiej i również dominują "nieokreśleni" i Turcy. Z kolei z boku jest wioska Rostuša (Ростуша, Radostushë), siedziba gminy. Mieszka w niej najwięcej Macedończyków, ale i tak najliczniejszą nacją są Turcy. W jej przypadku z daleka widać cerkiew.



Łyse szczyty na horyzoncie to Golem Krchin i najprawdopodobniej Rudina. W przypadku tego pierwszego biegnie przez niego granica z Albanią, w przypadku tego drugiego granica jest niedaleko. Oba oddalone są o pięć - sześć kilometrów od klasztoru.


W monastyrze jest zaskakująco cicho, biorąc pod uwagę ile osób do niego ciągnęło z samochodów. Większość z nich siedzi w cerkwi, niektórzy jednak zostali na zewnątrz i nerwowo się przechadzają. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć czemu dorośli ludzie idą na mszę, a potem kręcą się poza świątynią. Presja społeczna czy co?



Samochód "służbowy" zakonników. Może rozwozi rakiję, którą sprzedają w sklepiku z dewocjonaliami?


Nocując w konaku można zamówić śniadanie w restauracji poniżej. Kosztuje pięć euro. Trzeba udać się do recepcji, zapłacić i otrzymać specjalny kupon. Zapłaciliśmy, ale kuponu nie dostaliśmy :D .
- Skończyły nam się, powiedźcie w lokalu, że jesteście od nas - tłumaczy facet w recepcji. Wszystko na piękne oczy, lecz w końcu jesteśmy na Bałkanach.
W restauracji pada pytanie:
- A macie kupon?
- Nie, skończyły się.
Kelnerka trochę się zdziwiła, ale stwierdziła, że to nie problem. Do wyboru jest kilkanaście różnych potraw, jakieś omlety, burki, ciasta, są wreszcie klasyczne zestawy śniadaniowe, więc zamawiamy takie z sadzonym jajkiem. Napoje bezalkoholowe w cenie. Człowiek najedzony od razu z optymizmem patrzy na świat.


Restauracja szykuje się na zwiększony ruch, zapewne grupy pielgrzymów lub turystów, bo rozkładane są całe rzędy talerzy i sztućców.

Przed dalszą drogą zachodzę nad Radikę. Jest ona dopływem Czarnego Drinu, który wpływa do Albanii, łączy się z Białym Drinem i jako Drin uchodzi do Adriatyku.


Przed nami jazda w kierunku północnym Macedonii Północnej.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2023-11-28, 14:50   

Park Narodowy Mawroro (Национален парк Маврово) jest największym tego typu obszarem w Macedonii Północnej. To akurat nie było trudne, bo w państwie są jedynie trzy parki narodowe ;) . Co ciekawe, gdyby znajdował się w Polsce i nie brano by pod uwagę otulin, to i tak byłby numerem jeden, przebijając Biebrzański PN.

Oprócz atrakcji dla fanów wędrówek górskich oferuje on także możliwość przebywania nad wodą. Jednym z najważniejszy miejsc w parku jest jezioro Mawrowo (Мавровско Езеро), sztuczny zbiornik powstały w latach 50. ubiegłego wieku w wyniku spiętrzenia Mawrowskiej Rzeki (Мавровска Река) i zalania doliny.


Główna zapora częściowo zasłonięta drzewem.


Pomnik budowniczych zbiornika: socrealistyczny w formie, narodowy w treści. Albo odwrotnie.


Podczas robienia zdjęć mija mnie auto na łódzkich blachach i widzę machającą do mnie pasażerkę. Odmachuję, a potem pojedziemy tam, skąd prawdopodobnie oni przybyli: do wioski Mawrowo (Маврово). O ile wiele miejscowości w parku jest zamieszkałych przez muzułmanów (Albańczyków i Turków), to w tej bytują prawie sami Macedończycy.
Wioska jak wioska, kwatery na wynajem, kilka lokali, natomiast największą atrakcją jest "zatopiona cerkiew", bo tak nazywano świątynię pod wezwaniem św. Mikołaja.


Prostą architektonicznie cerkiew wzniesiono w połowie XIX wieku, a sto lat później otoczyły ją wody zbiornika. Nie rozebrano jej całkowicie, jak to się zwykle robi w takich przypadkach, a że położona była blisko brzegu, więc zalana była jedynie do połowy albo maksymalnie dwóch trzecich wysokości murów; dach i górna część wieży zawsze wystawała na powietrze. Przy niskim stanie wody albo zimą cerkiew ponownie stawała się w pełni widoczna. Mniej więcej od dekady cerkiew praktycznie cały czas stoi na suchym lądzie, jedynie tylna ściana nadal jest delikatnie podmywania przez jezioro.


"Zatopienie" jest więc nieaktualne, bo to chyba już stan stały, a pod cerkwią są wystawione ofiary na odbudowę lub renowację kościoła. No właśnie, albo albo. Renowacja niewątpliwie jest konieczna, choć może trochę lepiej wykonana niż remont wieży, która świeci się ordynarnie tynkiem jakby to zrobiło wczoraj dwóch podpitych gości. Wstawiono też w ściany kilka obrazków, więc nie obawiają się ponownego podtopienia. Ale odbudowa, przywrócenie do wyglądu oryginalnego oznaczałoby, że cerkiew całkowicie straci swą wyjątkowość.


W ogóle w historii kościoła jest kilka ciekawostek. Ponoć podczas zalewania zapomniano o drewnianym ikonostasie, niektórych ikonach i księgach liturgicznych! Trudno w to uwierzyć, być może ta skleroza była celowa. Wyciągnięto je dopiero po jakimś czasie. Po uzyskaniu niepodległości przez Macedonię pojawił się pomysł, aby zalaną cerkiew rozebrać kamień po kamieniu i złożyć z powrotem w innym miejscu. Potem myślano nad specjalnymi osłonami wokół budynku: mogły być albo szklane albo z regulowanymi ścianami w zależności od poziomu wody.
Teraz problem sam się rozwiązał. Oprócz remontu wieży zajęto się filarami ogrodzenia, które kiedyś leżały zwalone na ziemi.


Z jednej strony szkoda, że kościół już nie jest zalany, bo niewątpliwie był to bardzo nietypowy widok, z drugiej - wtedy na pewno nie weszlibyśmy do środka. Wnętrza są uporządkowane, kiedyś podłoga zawalona była gruzem z zawalonego dachu. W miejscu ikonostasu ustawiono kilka ikon, ludzie palą świeczki.



Niby cerkiew jest atrakcją, ale okolica wydaje się dość przypadkowa: parkować nie ma gdzie (ewentualnie przy drodze), po bokach rosną krzaki z ostrymi kolcami, z których zajeżdża padliną. A może to tylko atrakcja dla zagranicznych turystów? Na macedońskich stronach przeczytałem sporo narzekań, że cerkwią nikt się nie interesuje, że taka biedna i nieodnowiona.


Brzeg zbiornika. Kilka wiosek, w tym Mawrowo, musiano przenieść w wyższe miejsca. Wybudowano także nową cerkiew pod tym samym wezwaniem.



Wracając do mojego auta muszę uskakiwać przed pojazdem zjeżdżającym w dół w tumanach kurzu. Kierowca zapragnął zaparkować pod samą cerkwią. Czarne BMW i do tego stolica - to wszystko wyjaśnia.


Zbiornik można objechać dookoła, ale decyduję się skorzystać z szosy obok zapory i pomnika.
Ponieważ jezioro Mawrowo leży na wysokości 1200 metrów n.p.m., więc musimy zjechać sporo niżej do głównej drogi prowadzącej z Ochrydy. W pewnym momencie na zakręcie spotykamy... konia! Biegnie zdezorientowany raz jedną, a raz drugą stroną, w dodatku kuleje na wszystkie cztery nogi, biedaczek!


Na płaskim terenie od razu zwiększa się nasza prędkość, co mnie cieszy, gdyż mamy jeszcze dziś do przejechania kupę kilometrów i dodatkowo granicę. Na razie jednak priorytetem jest zrobienie jakiś zakupów, bo głupio byłoby opuszczać Macedonię bez pamiątek takich jak piwo, wino, rakija... Pomyślałem, że w niedzielę uda się trafić na jakiś większy sklep w Gostiwarze (Гостивар, Gostivari - to znowu są rejony z albańską większością). Niestety, trafiamy jedynie na same pozamykane małe sklepiki i spory chaos. Na pocieszenie mogę przejechać przez dzielnicę przemysłową.


Ciekawostka drogowa: na tablicach najpierw jest wersja albańska, a potem macedońska. To jednak dość niezwykłe, aby język mniejszości był pierwszy. Ktoś, kto nie zna cyrylicy może mieć pewien problem szukając Ochrydy albo Debaru, bo znajdzie tylko Ohër i Dibër. Kolor niebieski obowiązuje na drogach ekspresowych, normalne znaki są żółte, a autostrady zielone.


A2 jako ekspresówka nie spełnia norm europejskich, brak tu ciągłego pasa awaryjnego, a jezdnie oddziela betonowa zapora. Mimo to jedzie się nieźle, ruch nieduży. Po lewej stronie nieustannie mamy góry Szar Płanina z niewielkimi wioskami u podnóża, w każdej dominują Albańczycy.



Pod Tetowem A2 przepoczwarza się w autostradę. Co kilkanaście kilometrów punkt poboru opłat, że też im się chce utrzymywać aż tyle infrastruktury i obsługi! Na obwodnicy Skopje widać kolejne strzelające w niebo meczety.


Daleko dalej za stolicą zajeżdżam przy autostradzie na stację. A tam korek, bo kilka stanowisk obsługuje jeden podjazdowy! Nikomu nie przychodzi do głowy, aby samemu wziąć pistolet i zatankować, każdy czeka na obsłużenie! Wielokrotnie wspominałem już, że na Bałkanach mają jakieś chore zboczenie, kierowca nie powinien sam sobie nalewać. Często jest to okazja do orżnięcia klienta, zwłaszcza z zagranicy, ale no, kurka wodna, bez przesady! Olewam ten świecki zwyczaj i sam się obsługuję przy nienawistnym spojrzeniu podjazdowego i zdziwionym wzroku innych kierowców. Te jednak szybko zmieniają się w akceptację. Wysyłam Teresę do płacenia, po czym podjazdowy kiwa, że inna osoba może łaskawie podjechać na nasze miejsce. I... poczekać aż on do niego podejdzie. Nie, kompletnie tego nie rozumiem.

Przy stacji rząd miniaturowych kapliczek. Na pobliskim wzgórzu mają też cerkiew, więc w czasie przerwy w podróży można uzupełnić braki duchowe.


Z tyłu rafineria OKTA, która połączona jest ropociągiem z portem w Salonikach.


Temperatura znowu dobija się w górne granice trzydziestki. Na polach po przeciwległej stronie widać ślady wypalenia.


W poszukiwaniu sklepu wjeżdżam do Kumanowa (Куманово, Kumanovë). Z ubiegłorocznej wizyty zapamiętałem duży market przy głównym placu, ale okazało się, że go zlikwidowano! Jedyny ratunek w centrum handlowym: działa, walą do niego tłumy ludzi i wszystko otwarte. Czyli jednak nie wrócimy do domu bez macedońskich produktów!


Rok temu miałem w szerokich planach odwiedzić pewne wzgórze na wschód od Kumanowa, ale zwyczajnie nie starczyło czasu, widziałem je tylko z daleka. Poniżej zdjęcie z 2022 roku.


Tym razem wygospodarowałem trochę wolnego i próbuję pod wzgórze dotrzeć. Próbuję, gdyż nie jest to łatwe, żadnych oznaczeń, wąska dziurawa droga. Macedończycy nie mają powodów, żeby zmienić ten stan rzeczy.


Wóz zostawiam pod wzgórzem. Na szczyt prowadzi kręta szutrówka, nie ma zakazu wjazdu, ale wolę nie męczyć auta. Dopiero tutaj pojawia się tabliczka turystyczna.


W październiku 1912 roku pod Kumanowem doszło do wielkiej bitwy serbsko - tureckiej. Serbowie, posiadający przewagę liczebną, pokonali wojska osmańskie. Zwycięstwo to otworzyło Serbom drogę do zajęcia terenu dzisiejszej Macedonii Północnej i ostatecznie oznaczało koniec tureckiego panowania w Europie, wyłączając obszar przy Konstantynopolu i Adrianopolu). Bitwa była krwawa, poległo prawie dziesięć tysięcy żołnierzy. W 1937 roku serbskie władze wybudowały na wzgórzu Zebrnjak (Зебрњак), najwyższym punkcie pola bitwy, bardzo okazały pomnik. Miał kształt obeliskowej wieży osadzonej na cokole, wysokiej na prawie pięćdziesiąt metrów. Widać go było z daleka nawet w nocy dzięki osadzonym na szczycie wieży lampom. (Zdjęcie z Wikimedia Commons).


Był to jeden z najwyższych pomników w Jugosławii, a także na całym Półwyspie Bałkańskim. Był, bo w takiej formie istniał jedynie niecałe pięć lat: w 1942 wysadziły go wojska bułgarskie. Przetrwała jedynie większa część cokołu, zaledwie kilkanaście metrów dawnej całości.


Dlaczego Bułgarzy go zniszczyli? Jak już kilka razy wspominałem aż do II wojny światowej praktycznie nie istniała samodzielna narodowość macedońska. Zdecydowana większość słowiańskich mieszkańców dzisiejszej Macedonii uważała się za Bułgarów, celem różnych antytureckich powstań było przyłączenie do Bułgarii. Zamiast tego Macedonię zajęli Serbowie i włączyli do swojego państwa. Po klęsce Jugosławii w 1941 Bułgarzy wkroczyli do Macedonii - dziś według oficjalnej historiografii jako okupanci, ale na początku większość ludności traktowała ich jak swoich, a włączenie do Bułgarii jako powrót do Macierzy. Potem zaczęło się to zmieniać, ale to już inna bajka. W każdym razie bułgarska administracja uznała serbski pomnik za wrogi, w końcu pośrednio był symbolem klęski bułgarskich dążeń w stosunku do Macedonii. Dobrze, że ostał się choć cokół, choć nie wiem czy to było celowe działanie, czy coś zepsuto podczas wysadzania.


Rozwalony pomnik stał niezabezpieczony przed dekadę, potem go trochę zakonserwowano. W latach 80. i 90. debatowano nad jego odbudową, w końcu skończyło się na pracach renowacyjnych cokołu. Dlaczego ani wcześniej ani potem nie zdecydowano się na rekonstrukcję? Dla władz komunistycznych był to symbol rządów królewskich, więc niezbyt wygodny. Dla Macedończyków także jest on dwuznaczny: z jednej strony po zwycięstwie Serbów skończyły się rządy tureckie, ale z drugiej nowa władza także była obca, choć bliższe językowa i religijnie. W miejsce powierzchownej islamizacji zaczęła się dogłębna serbizacja, z deszczu pod rynnę. W dodatku pomnik miał charakter typowo serbski, z ogromnym serbskich dwugłowym orłem na ścianach, nie było tam nic macedońskiego. Dlatego lepiej zostawić to tak, jak jest. Pozostałość pomnika i tak uznano za zabytek.
Serbowie co roku organizują przy nim uroczystości w rocznicę bitwy, a sam teren jest ogrodzony i pilnowany przez jednego chłopa, który objawił mi się roznegliżowany do pasa. Wyszedł z budki schłodzić się wodą z kranu i wyglądał na lekko zdziwionego moją wizytą.


Jeden z krzyży, który kiedyś wieńczył wieżę.


Górna część cokołu, gdzie dawniej stały armaty użyte w bitwie, to fajny punkt widokowy na całą okolicę. Pofałdowany teren z górami na horyzoncie, stanowiącymi granicę albo z Serbią albo z Kosowem. Mało lasów, głównie pola, jakieś rzadkie niskie drzewka, uporządkowane plantacje, pojedyncze samotne domy.




Kopalnia odkrywkowa?


Droga dojazdowa i moje auto. Cienia nie udało tam się znaleźć.



Wąska dróżka wokół ścian nagle się urywa w miejscu, gdzie zaczęła działać siła bułgarskich ładunków wybuchowych.


Rozrzucone gospodarstwa, część wygląda na opuszczone.


Wchodzę do środka cokołu. Wnętrza praktycznie pełnią tę samą rolę co w okresie przed zniszczeniem. Na parterze w dziewięciu komorach jest m.in. wystawa poświęcona bitwie, a także model oryginalnego pomnika. Zachowały się również resztki napisów oraz jeden święty obrazek.



W podziemiach znajduje się ossuarium ze szczątkami serbskich żołnierzy. Kości przeniesiono ze średniowiecznej cerkwi w Staro Nagoričane (Старо Нагоричане). Różne są informacje ilu Serbów znalazło tu wieczny spoczynek, ale maksymalnie kilka setek. Ciekawe, gdzie pochowano resztę i kilka tysięcy Turków? Może leżą gdzieś w pobliżu na polach?


W kostnicy panuje ciemność, więc jeśli zejdzie ktoś nieuświadomiony i nagle włączy sobie światło, to może się wystraszyć ;) .

Pora się zbierać, bo przed nami przejście graniczne na autostradzie, czyli spodziewam się sporego ruchu. Spoglądam w kierunku domku opiekuna i dalej w stronę Kosowa, gdzie na niebie czai się jedna większa chmura dająca cień. Poza nią słońce i upał. Jeszcze nie wiem, że za nieco ponad godzinę pogoda zmieni się diametralnie!
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2023-11-28, 16:51   

Ten pomnik jest otwarty i ogolnodostepny czy ktos go pilnuje, wpuszcza, zamyka na noc itp?
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2023-11-28, 22:45   

Był półnagi cieć, teren jest ogrodzony i jest brama, więc podejrzewam, że są jakieś godziny zamknięcia, ale nie ma tam żadnej tablicy.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Adrian 
Cieszynioki


Wiek: 40
Dołączył: 13 Lis 2017
Posty: 9379
Wysłany: 2023-11-29, 05:52   

Cerkiew przy wodzie mi się podoba, na FB w komentarzu było fajne zdjęcie dla porównania, jak stało w wodzie :)
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2023-12-31, 19:22   

Autostradowe przejście graniczne Tabanovce - Preševo jest jednym z najbardziej zatłoczonych na Bałkanach. Trudno się dziwić, skoro przechodzi przez niego jakieś 99% ruchu drogowego między Macedonią i Serbią. Pozostałą resztkę obsługuje malutkie przejście Pelince - Prohor Pčinjski w górskiej dolinie, o którym większość turystów nawet nie wie. Co to oznacza? Ano korki. Można trafić dobrze albo źle. Czy niedzielne popołudnie jest dobre do przekroczenia granicy? Zależy. Od strony południowej powinno być względnie luźno, bo raczej mało kto będzie jechał z Grecji w ten czas, chyba, że miejscowi odwiedzają sąsiadów zza miedzy. Od strony północnej gorzej, wiele osób które wyjechały z domów w sobotę właśnie wtedy dociera do serbsko - macedońskich słupków granicznych.

Polecam szczerze to przejście wszystkim tęskniącym do okresu sprzed Schengen, mogą sobie przypomnieć stare, dobre czasy. Można sobie planować dokądś dojechać, można zarezerwować nocleg albo zwiedzanie, ale i tak wszystko może szlag trafić, gdy pogranicznicy urządzają wieczny strajk włoski. Nie oszukujmy się, zdecydowana większość przekraczających granicę to turyści tranzytowi, tu chyba nie ma czego przemycać albo ukrywać, więc kontrola powinna iść sprawnie i szybko, a tymczasem od strony serbskiej sznur aut ciągnął się... na kilka kilometrów! Co prawda niektóre państwa bałkańskie podpisały jakiś pakt o nazwie "Open Balkan Transit", lecz dotyczy on chyba tylko transportu towarów, a osobówki niech stoją i płaczą.


Na szczęście wjechać do Serbii udało się dość szybko, w niecałe pół godziny i to tylko dlatego, że Macedończycy zrezygnowali z kontroli wyjazdowej, więc jest jedno okienko. Parkuję zaraz za budkami kontrolnymi aby wymienić walutę i ze zdziwieniem dostrzegam, iż niebo dziwnie się zaciągnęło.


Jeszcze godzinę temu podziwiając panoramę ze wzgórza Zebrnjak zauważyłem jedną ciemną chmurę, a teraz całkowicie pochłonęły one słońce. Ruszamy dalej, a ja oglądając mijane setki samochodów czekających do przejścia zastanawiam się, czy będzie padać. Na tym wyjeździe jeszcze tego nie grali.


Odpowiedź przychodzi po kilku minutach: u góry ktoś odkręcił nie kurek, ale wylał całą wannę! Momentalnie powstała ściana wody, lecz nie to było najgorsze: nagle słyszę jakieś uderzenie w dach! Pomyślałem, że może kamień, ale po krótkiej chwili jest drugie, trzecie, zaczyna się regularna kanonada! Grad, kule wielkości kilku centymetrów! Walą jak dzikie, tylko czekam, aż mi roztrzaskają szyby, w panice szukam jakiejkolwiek ochrony! Przede mną majaczy wiadukt, zjeżdżam na pas awaryjny, stojący już tam samochód przesuwa się trochę do przodu i dzięki temu przednia część mojego auta jest osłonięta. Grad bombarduje tył wozu, ostrzeliwuje dach, oczami wyobraźni widzę dziesiątki wgnieceń. Gwałtownie spada temperatura o ponad dziesięć stopni.

Za mną również staje auto, ale już się nie mieści, więc parkuje na prawym pasie, ruch i tak ustał do zera. Na drugiej jezdni także chronią się samochody, jeden obok drugiego. Na bliskim horyzoncie widzę nieczynną stację benzynową, lecz podejrzewam, że nie ma tam już miejsca i miałem rację: okazało się, że próbowało się tam ukryć kilkanaście pojazdów.



Minęło może pięć minut i grad ustał. Deszcz jeszcze mocno pada, ale to nie przekracza kierowcom szybkich aut pojawić się nagle na zalanej autostradzie i cisnąć z taką prędkością, że prawie staranowali mojego sąsiada stojącego na prawym pasie. Odczekuję jeszcze chwilę i ruszam... Chmury szybko się kończą, po kwadransie jedynie słaba tęcza i resztki kałuż świadczą o niedawnej nawałnicy. Po kolejnej pół godzinie słońce przygrzewa jak przedtem, ani śladu chmur! A ja myślę o tych wszystkich, którzy czekali w kolejce do przejścia granicznego: jeśli gradobicie ich dorwało (a pewnie tak), to wielu mogło zacząć wakacyjny wyjazd od poszukiwania warsztatów i wymiany szyb! Na szczęście u mnie obeszło się bez większych zniszczeń, nawet dach okazał się odporny.


Przyroda dostosowała się do granic państwowych. W Albanii, Czarnogórze, Macedonii niemal zawsze świeci latem pełne słońce, praktycznie nie kojarzę deszczu z tych krajów. A wystarczy wjechać do Serbii i wszystko w aurze staje się możliwe ;) .
Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że te gradobicie dorwało nas tutaj. Początkowo planowałem tego dnia górską wycieczkę po serbskich górach, zrezygnowałem z niej z powodu zmęczenia upałami i brakiem czasu. Nie byłoby fajnie, gdyby takie coś dorwałoby nas gdzieś na szczycie...

Do Niszu (Ниш) jedzie się spokojnie, a potem zaczyna się jak zwykle: od strony Bułgarii wpadają całe potoki wypasionych bryk na niemieckich, austriackich i jeszcze innych zachodnich blachach. Turcy, Kurdowie i Arabowie wracają do Europy. Serbów może to cieszy, zarabiają na opłatach za autostrady, żarciu halal i czasem na noclegach, dla każdego innego podróżnego to koszmar. Niebezpieczna i brawurowa jazda, kolejki do tankowania, kolejki do kibli, które wyglądają jakby przeszło tornado, bo obyczaje panują typowo azjatyckie, zawalone parkingi, gdzie co rusz ktoś się na trawniku modli, piknikuje albo śmieci. Tradycyjnie planowałem wstąpić i wysikać się na stacji Gazpromu, lecz tam jakaś awantura, ktoś się szarpie, błyskają światła policji. W innej toalecie, zlokalizowanej przy całym kompleksie drogowym, tłok i opłaty w euro. Nie, dzięki.



Z autostrady zjeżdżam z ulgą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają tabuny "Europejczyków". Przechodzi senność, która lubi mnie dopadać na prostych drogach. No i ze zwykłej asfaltówki łatwiej zobaczyć coś ciekawego, np. dworzec autobusowy w mieście Aleksinac (Алексинац). Brutalizm w stanie rozkładu.


Przydrożne krzyże dorodne niczym grzyby.


Miejscowość docelowa na dziś to Sokobanja (Сокобања), uzdrowisko otoczone ze wszystkich stron górami. Nigdy nie byłem w tej okolicy, w dodatku ma dobre położenie logistyczne przed trasą na jutro, więc zaklepałem nocleg w "apartamencie" ulokowanym w nowym budownictwie na zboczu jednego ze wzgórz. Właściciele już od rana ślą smsy z zapytaniem, o której będziemy. Strasznie mnie to wkurza, przecież nie ma możliwości dokładnego zaplanowania godziny przyjazdu!
Po wjeździe do miasta zaczynają się problemy: połowa ulic jest rozkopana, inne jednokierunkowe, w dodatku znalezienie tabliczki z nazwą graniczy z cudem. Kręcę się jak idiota po osiedlu i gdy w końcu udaje mi się dojechać do właściwego bloku, to jeszcze nie oznacza to odtrąbienia sukcesu. Piszę do gospodarzy, że jesteśmy, najpierw jest cisza, a potem odpowiedź, że "nasi znajomi pojawią się z kluczem za dwadzieścia minut". Noo dobra, tyle poczekam, ale ponieważ zmieściłem się prawie dokładnie w terminie przyjazdu, który podałem, to liczyłem, że szybciej znajdziemy się w mieszkaniu.


Czas mija, upłynęło dwadzieścia minut, upłynęło trzydzieści, wreszcie jest kolejny sms: "Nasi znajomi są już w mieszkaniu i czekają, numer taki a taki". Dziwne, nie widzieliśmy, aby ktoś wchodził. Idziemy, włazimy do klatki, "apartament" jest na parterze. Dzwonię do drzwi, otwiera mi jakaś rodzinka z dziećmi. Yyyy?!
- To tutaj - uspokaja facet widząc moją niepewną minę. "Apartament" to oczywiście kawalerka, nawet nie taka mała. Zdziwiło mnie natomiast, że znajomi gospodarzy właśnie skądś przyjechali i dopiero ją porządkowali. Rychło wczas.
Próbujemy prowadzić rozmowę, ale idzie to dość łopatologicznie i miejscowi niezbyt dobrze znają swój kraj. Gdy im opowiadam, gdzie chcemy udać się jutro, to kiwają głowami, ale widać, że kompletnie nie mają pojęcia o tych miejscowościach.

Ogólnie to dotarliśmy dziś na nocleg najpóźniej podczas całego wyjazdu, dopiero po siódmej, a z czekaniem na klucze zrobiła się ósma i przyszedł wieczór. Idziemy zatem w dół, do centrum.

Sokobanja reklamuje się jako "zielone serce Serbii", lecz slogan ten skierowany jest raczej do tambylców, bo turystów z zagranicy nie spotkaliśmy żadnych.


Nie znaczy to, że jest tu pusto, wręcz przeciwnie: główny deptak pełen jest ludzi, całe tłumy, który wylęgły niedzielnym wieczorem. To aż dziwne, chyba najbardziej tłoczne miejsce od początku urlopu! Serbowie łażą tam i z powrotem, witają się i ściskają ze znajomymi, krzyczą, śpiewają, ktoś gra, dzieci biegają z piłką, czuć zapachy frytek, gofrów i waty cukrowej. Prawie jak Krupówki, ale to ponoć jeden z najbardziej popularnych kurortów w Serbii! No i "prawie" robi wielką różnicę. Nie ma agresywnych, pijanych i namolnych osobników, nikt się nie tłucze ani nie sika w krzakach, a i bałkański turbo folk brzmi nieco lepiej niż Zenek M.




Podążamy z ludzką rzeką rozglądając się po straganach. Można tam nabyć różne patriotyczne pamiątki. Szkoda, że nie mieli takich długopisów, można by je gdzieś wsadzić.


Najcenniejszy zabytek Sokobanji: łaźnie tureckie. Wybudowane w XV wieku na fundamentach rzymskich term, wyremontowane w XIX wieku. Niewiele takich obiektów zostało w Serbii, szał niszczenia wszystkiego, co tureckiego przyniósł zagładę prawie wszystkim hammanom.


Wypadałoby spożyć kolację. Lokali jest sporo, ale wszędzie tłumy. Zachodzę do restauracji, która wygląda dość drogo, ale serwuje żarcie bałkańskie, a nie kuchnię międzynarodową. Pytam się, czy znajdzie się wolny stolik.
- Tak, jeśli chcecie też coś zjeść.
Zdziwiłem się, ale tak, chcemy. Najwyraźniej knajpa na tyle dobrze zarabia, że może sobie pozwolić na olanie tych klientów, którzy mają ochotę tylko się napić.
Na początku zgrzyt, bo zaproponowano nam menu... po rosyjsku. Potem było już tylko lepiej: jedzenie smaczne, kelnerzy uwijają się tam i z powrotem, zagadując czy na pewno wszystko w porządku. W pewnym momencie pojawił się zespół śpiewający serbskie szlagiery, które ochoczo podchwytywali goście i obsługa. Obok tryska woda z sadzawki, w której pływają ryby. Tak jakby luksusowo. No i cena nie zabiła: gurmańska pleskavica z chilli, sałatka szopska, grillowane warzywa i dwa piwa kosztowały niecałe dziewięćdziesiąt złotych. Nieźle, jak na deptak w uzdrowisku.


Przed położeniem się spać oglądam, co tam ciekawego mają w telewizji. Przeskakując kanały zatrzymałem się na stacji Pink, a tam program w stylu "Ukryta prawda" lub inne gówno. Wielki facet przez cały czas tłumaczył się ze swojego postępowania względem lubej, która przez większość odcinka bawiła się grzebaniem w telefonie ;) . Czasem podnosiła wzrok i rzucała jakieś hasełku piskliwym głosem dopingowana przez prowadzącą, a facet dalej gestykuluje i się tłumaczy... Publiczność w tle miała miny, jakby sprowadzono ją tam na siłę :D .


Jak wspominałem, nocujemy w nowym budownictwie. Nowy nie znaczy jednak porządny. Blok ma kilka lat, a już wszędzie wyłazi pleśń, czuć ją też w powietrzu i w pokoju i na korytarzu! W internecie mieszkańcy skarżyli się, że to jedna wielka fuszerka.



Zresztą i tak nie wyobrażam sobie mieszkać na stałe w takich warunkach: parter z tej strony to de facto piwnica, widok z jedynego małego okna jest na... krawężnik parkingu. Z drugiej strony okna wychodzą wprost na samochody! Pewno dlatego widziałem liczne ogłoszenia o sprzedaży mieszkania, a wiele samochodów miało rejestracje z Belgradu, więc być może właściciele przyjeżdżają tu tylko na weekendy.



Nowe osiedle wygląda jakby wciśnięto je na siłę pomiędzy las, a stare domy. Nierzadkim obrazkiem jest traktor stojący pod klatką, ale należący do gospodarzy z naprzeciwka.


Z wyższych pięter widok na pewno jest ładniejszy, tak jak z pobliskiego parku. Park, w którym pasły się kozy, okalał jeden z kilku szpitali.


Schodzimy do centrum na zakupy. Nie ma jeszcze dziewiątej, więc na deptaku pustki, wszystko pozamykane.


Jednym z pierwszych otwartych straganów oferuje kożuchy i góralskie kapcie. Zdaje się, że suveniry z górskich uzdrowisk są wszędzie takie same ;) .


Jeszcze raz spoglądam na łaźnie. Na terenie Serbii można ich spotkać ledwie kilka, są albo w stanie ruiny albo zostały zaadaptowane na coś innego. Te z Sokobanji jako jedynie w kraju nadal spełniają swoją rolę, to spa w klimatach orientalnych.


Na skraju parku stoi jakiś budynek z datą 1880, to chyba część uzdrowiska.


Inny zabytek w śródmieściu to cerkiew Przemienia Pańskiego z końca XIX wieku. Architektonicznie nic specjalnego, a i w środku jakaś pusta, żadnych fresków.


Rolę gwiazdy odgrywa kot. Kręci się między kobietami zapalającymi świeczki, krąży pod nogami i łasi się do turystów. Jest na tyle miły, że zgodził się zapozować do zdjęcia :) .



Dość wcześnie, bo przed dziesiątą, ruszamy w dalszą podróż na północ. Po wczorajszej ulewie temperatura wyraźnie spadła i nabrała bardziej ludzkich wymiarów: słupek rtęci doszedł maksymalnie do trzydziestu pięciu stopni i to w największym słońcu.
Opuszczenie Sokobanji jest równie skomplikowane jak wjazd do niej, bo różne ulice zostały zablokowane albo wykopkami albo ciężarówkami, które wymyśliły sobie urządzić parking na środku jezdni. W końcu jednak się udaje!
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Adrian 
Cieszynioki


Wiek: 40
Dołączył: 13 Lis 2017
Posty: 9379
Wysłany: 2023-12-31, 19:49   

Miło że strony kota, że ładnie siedział i pozował, pewnie liczył na trochę głaskania albo jakiś smakołyk, jak to kot ;)
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-01-05, 12:45   

Głaskanie dostał, smakołyka nie :P
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8305
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2024-01-12, 12:47   

Dziś będzie dużo ładnych widoków, korzystać będziemy z rzadko wybieranych przez turystów dróg wschodniej Serbii, aby się dostać do Dunaju. Wiele kilometrów minie nam w otoczeniu różnych pasm górskich.


Szczyt w kształcie stożka (albo piramidy) to Šiljak, licząca 1560 metrów góra w masywie Rtanj. Jest to także podobno najwyższy punkt serbskich Karpat, choć kwestia przynależności do łańcucha karpackiego budzi wątpliwości.


Przez miejscowości jedynie przemykamy, również przez te większe, jak Bor (Бор). Trochę żal, bo to miasto przemysłowe i kopalniane, na pewno trafiłoby się tu wiele ciekawych dla oka miejsc, ale... czas nie jest z gumy.


Jedyny miejski postój to tankowanie. A właściwie dwa, bo na pierwszej stacji znowu kolejka, mimo, że stoi jedynie kilka aut, no, ale trzeba poczekać, aż ktoś z obsługi łaskawie naleje do baku! Czekając na zbawienie oceniam pojemność bagażników serbskich aut.


Kolejka w ogóle się nie rusza, więc cierpliwość mi się kończy, jadę dalej i na rogatkach trafiam na drugą stację. Pusta! Staję obok dystrybutora i szybko łapię za pistolet, a w tym momencie z budynku wyskakuje pani podjazdowa i z błagalną miną prosi mnie,... aby to ona nalała. No dobrze, nie będę się z nią kłócił, zresztą patrzę jej na ręce, ale takie zachowania coraz bardziej przypominają jakąś masową psychozę!

I znowu odludzia: ładne, skaliste przedgórza, wijące się rzeczki.



Wioski nie sprawiają wrażenia specjalnie zamożnych.


Kolejne górki z ciekawymi kształtami, ale nieco niższe, bo około 1100 metrów: Stol i jego sąsiedzi.



W południe zbliżamy się do Dunaju. Najpierw przez pewien czas jedziemy doliną wzdłuż rzeki Porečki, jego dopływu. Po bokach mijam leśne drogi z piaskiem i szutrem zniszczonym wczorajszą nawałnicą.


Wreszcie jest i on - Dunaj! Moja ulubiona rzeka. I jeden z najfajniejszych fragmentów - Żelazna Brama lub Żelazne Wrota (Гвоздена капија, Porțile de Fier), czyli przełomowy odcinek na granicy serbsko - rumuńskiej. W szerokim znaczeniu liczy on ponad sto kilometrów, a my wyjechaliśmy mniej więcej w jego połowie. Całość już przejechałem kilka lat temu, ale i w tym roku chętnie powtórzę północną część.


Dunaj jest tu bardzo malowniczy, to również efekt wzrostu poziomu wód w wyniku budowy dwóch zapór. W niektórych miejscach podniósł się on o trzydzieści pięć metrów, w innych mniej, ale konieczne okazało się opuszczenie co najmniej siedmiu miejscowości i wysiedlenie ponad dwudziestu tysięcy ludzi. Najbardziej malownicze są zwężenia, dolina kurczy się do 150 - 200 metrów, a otaczające ją klify wznoszą się na wysokość 700 metrów, na przykład skalisty Trescovăț (Treskavac) po rumuńskiej stronie. Góra była ważna dla starożytnych mieszkańców tych terenów, którzy na jej podstawie "regulowali" swój kalendarz słoneczny.


Droga po serbskiej stronie ma bardzo dobrą nawierzchnię (choć regularnie ostrzega się przed spadającymi i leżącymi kamieniami), liczne krótkie tunele i jest pustawa. Co jakiś czas się zatrzymuję, aby popatrzeć na rzekę.





Przystań na rumuńskim brzegu. Kawałki murów to resztki twierdzy, powstałej w XV wieku na terenie zalanej dziś wioski Drencova (Cetatea Drencova). Przez pewien czas należała do Krzyżaków, potem jej właścicielem był m.in. János Hunyady. Broniła Węgier przed Turkami, ale to nie oni skazali ją na zagładę, a utworzenie zapór na rzece. Podmywana przez Dunaj czeka na ostateczny wyrok.



Tu jest szeroko.


Tam, gdzie jest bardzo wąsko, można podejrzeć i podsłuchać, co robią Rumuni. Słychać śmiechy i nawoływania grupy dzieciaków bawiącej się na brzegu, gra rumuńskie radio z jakiegoś domku, dźwięki dobrze się niosą pomiędzy dwoma krajami. Muszę się kiedyś przejechać i rumuńską stroną, tam również ruch wydaje się umiarkowany. Czerwona ciężarówka hałasuje, jakby była bardzo blisko.


Jugosłowiańskie słupki graniczne z symbolami Republiki Serbii. Ponieważ zapory na Dunaju powstawały stopniowo, to i granica się zmieniała, więc różne daty wystawienia na nich spotkamy.



Brnjica (Брњица) to jedna z nielicznych mieścin na tym odcinku serbskiego brzegu, choć większość zabudowy stoi w dolinie. Wśród jej atrakcji można wymienić działający sklep, wielki krzyż oraz rdzewiejące w porcie statki.




Stanowisko obserwacyjne lokalnej straży obywatelskiej. Można się śmiać, ale dziś naprawdę wypatrzyliśmy z niego coś dużego!


Dunajem dostojnie sunie statek Flora, należący do niemieckiej linii A-Rosa, specjalizującej się w kursach po Dunaju. Są to zaskakująco drogie imprezy, biorąc pod uwagę, że pływa się po rzece, a nie po morzu czy oceanie... Jak podaje internet Florę wyprodukowano w 2014 roku, mierzy 135 metrów i zabiera 183 pasażerów. W momencie, gdy to piszę, właśnie odbywa rejs na pograniczu austriacko - słowackim.


Ostatnie zwężenie doliny, a to oznacza koniec Żelaznej Bramy, dalej Dunaj się rozszerza. Na rumuńskim wzgórzu bieli się Cetatea Ladislau, kolejna twierdza, którą przez krótki czas posiadali Krzyżacy.


Po naszej stronie również punkt umocniony, czyli zamek Golubac, który symbolicznie zaczyna (albo kończy) przełom Dunaju. Nawet od tyłu prezentuje się groźnie.


Nie jest to ani najstarszy ani największy zamek w Serbii, ale chyba najbardziej znany i najbardziej popularny, a także najczęściej fotografowany. Położony nad samą rzeką i wzniesiony na skałach mógł się naprawdę podobać, ale... no właśnie, dla mnie mógł. Niestety, w ubiegłej dekadzie rozpoczęto szeroko zakrojone prace renowacyjne, przez co moim zdaniem stracił on wiele ze swojego pierwotnego uroku.
Różnice widać na zdjęciach.


Musiało to kosztować kupę kasy, wyłożonej zresztą przez Unię Europejską. Zachodni technokraci ciągle zdają się nie rozumieć, że finansowanie wrogich EU państw to droga donikąd, przyjaźni w ten sposób nie kupią, a pieniądze zostają umoczone w wątpliwe inwestycje. W Golubacu to sprawka Austriaków, oni mają długą tradycję korumpowania Serbów, co zawsze kończyło się nieszczególnie.

Podczas mojej poprzedniej wizyty pisałem tak: Twierdza jest niedostępna, gdyż trwa intensywny remont albo bardziej pasowałoby określenie "odbudowa". Fragmenty świeżych ścian lśnią w słońcu, pojawiły się dachy, przebito nowy tunel, powstaje cały kompleks turystyczny. Zamknięte jeszcze parkingi można sobie wyobrazić zapełnione samochodami i autokarami.
I dziś twierdza znów jest niedostępna, gdyż w poniedziałki nie ma zwiedzania. A jak nie ma zwiedzania, to nie ma także żadnego czynnego (oczywiście płatnego) parkingu, więc pozostaje... oglądanie zza płotu! Wyretuszowany zamek świetnie pasuje do idealnie przyciętych i równych trawników.


W internecie ludzie się Golubacem zachwycają, ja nie - za bardzo przypomina mi Disneyland. Takie serbskie Bobolice, tylko więcej tu oryginału, ale okolica została zagracona dokładnie w taki sam sposób jak na Jurze, tak samo odcięto zamek od otoczenia i skomercjalizowano do bólu. Ciągle zresztą się coś tam buduje, usprawnia, poprawia, żeby tylko zadowolić masowego turystę.


A jak ktoś przyjedzie tutaj w niewłaściwy dzień? Pozostaje mu odbić się od zamkniętej bramy, co czyni kilka samochodów podczas naszego krótkiego postoju.


A gdzie zaparkować? Może stanąć nieoficjalnie na pustym placu przy zabudowaniach dawnej kopalni.


Na skałach powyżej jest punkt widokowy, nawet zastanawiałem się, czy na niego nie podejść od drugiej strony, ale zostanie na kiedy indziej.


Już przed wyjazdem wiedziałem, że w poniedziałek kompleks nie przyjmuje turystów, ale liczyłem, że będzie można jednak jakoś podejść do murów. Nic z tego.


Na trawniku zakryte dachami spoczywają resztki innych konstrukcji, są m.in. ruiny łaźni tureckiej.


Rumuni pozazdrościli Serbom. Cetatea Ladislau, położona naprzeciwko Golubaca, była jeszcze niedawno kupą gruzu z resztkami murów i jedną ścianą, teraz trwają tam intensywne prace "rekonstrukcyjne". Może coś się uda uszczknąć z turystycznego tortu. Do tego jednak przydałoby się utworzenie tutaj rzecznego przejścia granicznego i promu, bo jazda do najbliższego drogowego oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów nie jest zbyt zachęcająca.


Zamek od wioski Golubac (Голубац, rum. Golubăț) też dzieli kilka kilometrów. Znajdziemy tam port, plażę i lokale dla turystów. Mała ciekawostka demograficzna: w gminie Golubac niewielki procent stanowią Wołosi, czyli de facto Rumuni, ale z jakiś powodów wolą się określać tak, a nie inaczej; być może nie czują związku z państwem zza Dunaju. Osób deklarujących się jako Rumuni jest znacznie mniej.


Skończyły się góry, teraz wybrzeże jest jedynie pagórkowate. Przypadkowo trafiam na dość boczną drogę prowadzącą przez martwe koryto Dunaju, które zostało z dwóch stron zasypane, następnie zagospodarowane na kąpieliska oraz przystanie dla jachtów i łódek.



Około piętnastej przyjeżdżamy do Ramu (Рам), miejscowości niedużej, ale strategicznej, bo stąd pływa prom na drugi brzeg Dunaju, również już serbski. W tym miejscu kończy się "stara" Serbia i Bałkany, po drugiej stronie dawne ziemie habsburskie - Wojwodina, a konkretnie Banat.


Prom wygląda na mocno zużyty, ale to na szczęście jego starsza i nieużywana wersja, nowsza jednostka sprawia wrażenie, że nie zatonie zbyt szybko ;) . Minusem przeprawy promowej jest kiepska częstotliwość: dzisiaj kursy są co trzy godziny. Gdy się człowiek spóźni, to najbliższy most znajdzie w Smederevie: ponad sześćdziesiąt kilometrów i godzina jazdy stąd. Wolałem zatem przybyć nieco wcześniej i ustawić się w kolejce. A ponieważ mamy jeszcze sporo czasu, to idziemy obejrzeć miejscową twierdzę.


Tvrđava Ram pochodzi z XV wieku, wzniesiono ją na rozkaz sułtana na ówczesnej granicy Imperium Osmańskiego. Prawdopodobnie w tym miejscu w czasach starożytnych znajdował się rzymski obóz wojskowy. Twierdzę ostatnio również "odświeżono", więc mury są równiutkie i bez ubytków, jakby ktoś przed chwilą zbudował je z klocków Lego.



Ram można zwiedzać również w poniedziałki, ale szkoda nam pieniędzy na bilety, więc ograniczamy się od obejrzenia go z zewnątrz i uwiecznienia się z faną na tle Dunaju.


Szybkie moczenie nóg w rzece :) . Zdawała się być bardzo czystą.


Obok przystani promowej działa restauracja, więc zaglądamy tam, aby napić się czegoś chłodnego. Spotkamy tam również obsługę promu, która ma długie przerwy pomiędzy jednym kursem, a drugim. Przepłynięcie pomiędzy Ramem a Starą Palanką na banackim brzegu zajmuje około kwadransa, drugie tyle pochłoną przygotowania do startu i cumowanie.


Minęła szesnasta, nic się nie dzieje i dopiero jak panowie z obsługi wstają, to nagle wszystko ożywa. Odpalają się silniki aut, każdy czeka na swoją kolej. Wszystkie samochody się zmieściły, ale nie wiem czy dałby radę jeszcze jeden więcej. Żegnamy Bałkany i do Wojwodiny!

_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Adrian 
Cieszynioki


Wiek: 40
Dołączył: 13 Lis 2017
Posty: 9379
Wysłany: 2024-01-12, 13:00   

Zamek w skale fajny, szkoda że nieczynne w poniedziałki, jak u Czechów :lol
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Copyright © 2013 by Góry bez granic | All rights reserved | Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group