I znowu te Bałkany na wakacje!...
I znowu te Bałkany na wakacje!...
Wyprawa na Bałkany w 2023 roku zaczyna się tradycyjnie od przystanku na rozprostowanie nóg na autostradowym parkingu w okolicy uzdrowiska Piešťany. I tam zdziwienie, bo toalety są zamknięte, a zamiast nich ustawiono rozpadające się toj-toje. Jeszcze większe zdziwienie nastąpiło, gdy okazało się, że Słowacy uczynili tak na wszystkich MOP-ach, nawet tam gdzie działały bary: jak chcesz za potrzebą, to do tojka marsz! Ciekawa polityka.
Podobnie tradycyjnie z autobany przeskakuję na boczną drogę numer 573 w stronę Dunaju. Ruch tu umiarkowany, mało jest obszarów zabudowanych, więc aby nie było tak szybko, to co rusz wyskakuje jakiś remont albo wahadło.
Większe zakupy robimy w markecie w Komárnie, gdzie klienci przepychają się i przeklinają na wszystkich po węgiersku, choć przecież będąc na Słowacji niekoniecznie muszę ich w tym języku rozumieć. Z kolei kasjerka pożycza od kogoś kartę klienta sieci, która uciekła z Polski i dzięki temu mniej płaciliśmy za większość produktów. Miło.
W południe wjeżdżamy do Madziarów. Podobnie jak rok temu częściowo ich bojkotuję, więc potraktuję ich tylko jako tranzyt na południe. U Orbana Victora jest problem, również tradycyjnie, z wiecznie korkującą się autostradą M1. Dodatkowo w tym roku Węgrzy chcąc poprawić kierowcom humor akurat w wakacje rozpoczęli jakieś "prace techniczne", więc codziennie internetowe mapy świeciły czerwonym kolorem informującym o zatorze. W takim przypadku nawet nie próbowałem dojechać do autostrady, tylko od razu po przekroczeniu granicy skręciłem na krajówkę z numerem jeden. Asfalt - znowuż tradycyjnie - mniej lub bardziej kiepski, ale dzięki niemu na obrzeżach Komárom, a właściwie w Almásfüzitő, odkryłem zrujnowane zabudowania wielkiego zakładu. Wyszperałem, iż była to największa w Europie Środkowej fabryka tlenku glinu.
Ponieważ remonty na autostradzie to za mało, automatycznie rozkopano również krajówkę, aby nikt się nie nudził. Zbliżam się do węzła w Tatabánya, ale na M1 dalej korek! Nic, jadę dalej równoległą jedynką i dopiero kilkanaście kilometrów dalej wjazd na autobanę nie nastręcza już trudności. Ruch co prawda bardzo duży, lecz jedzie się dość płynnie, choć co chwilę straszą potencjalnymi przeszkodami.
Obwodnica stolicy zaliczona szybko, a na M6 w kierunku południowym aut prawie brak. To kolejna węgierska tradycja: za Budapesztem potok samochodów rozdziela się na tyle odcinków, że drogi stają się puste.
Odwiedzając miejscowe Miejsce Obsługi Podróżnych zastanawiam się, czy też zastanę tam toj-toje. Ale nie, są normalne kibelki, za to próżno szukać drzew. Odpoczynek tylko na pełnym słońcu. Na szczęście dziś nie było aż tak upalnie, termometr wskazał maksymalnie 34 stopnie.
Autostradę opuszczam sto pięćdziesiąt kilometrów dalej z wyraźną ulgą. Monotonna jazda sprawiała, że zaczynały mi opadać powieki, na bocznych traktach łatwiej mi się ogarnąć.
Na chwilę staję w wiosce Kakasd (niem. Kockrsch). Chyba niebogata, bo policji nie stać nawet na własny parking, muszą parkować pod ścianami.
Osada była zamieszkała w przeszłości głównie przez Niemców. Na Pomniku Poległych obu wojen światowych widnieją praktycznie tylko niemieckie nazwiska. Po wypędzeniach zastąpili ich Węgrzy i Szeklerzy wypędzeni z innych stron, a społeczność niemiecka skurczyła się do kilku procent.
Współczesną atrakcją jest ciekawy w swej formie ratusz (wójtostwo), dzieło znanego architekta Imre Makovecza.
Celem mojego zjazdu z autostrady była wioska Grábóc (Грабовац, Grawitz), położona na uboczu wśród zielonych wzgórz.
Na jej skraju znajduje się monastyr Grabovac, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego. Założyli go serbscy mnisi uciekający w XVI wieku z Dalmacji przed Turkami (choć przecież i tu panowali Turcy, ale być może łagodniejsi). Serbowie dość często osiedlali się na terenach dzisiejszych Węgier w czasie kolejnych fal emigracyjnych po nieudanych antyosmańskich powstaniach. W Grábócu zamieszkało kilka serbskich rodzin, potem dołączyli do nich jeszcze Szwabowie. Dzisiaj zostało po nich niewiele, dominują Węgrzy, ale klasztor nadal istnieje po różnych perturbacjach. Do 1974 był monastyrem męskim, po upadku komunizmu nastąpiła reaktywacja, lecz w formie żeńskiej. Bardzo skromnej, wikipedia podaje, iż zamieszkują go dwie mniszki.
Jest to niewątpliwie mały fragment Serbii na Węgrzech. Wszystkie stojące na parkingu samochodów mają serbskie rejestracje (z Wojwodiny). Na podwórku krząta się kilku facetów, którym starsza mniszka przynosi kawę.
- Chcecie do cerkwi? - pyta jeden z chłopów.
- A można? - odpowiadam pytaniem.
- Można - po czym przygląda się badawczo. - Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Z Moskwy?? - podnosi zdziwiony brwi.
- Niee, na pewno nie z Moskwy - śmieję się.
Z serbskiego przechodzi na mieszankę serbsko - węgiersko - angielską i wpuszcza do środka (oczywiście za opłatą: 500 forintów. Kibelek też płatny - 100 forintów). Podpytuje dokąd jedziemy.
- Bośnia, Czarnogóra, Albania.
Na nazwę tego ostatniego kraju nie ucieszył się, natomiast po informacji, że odwiedzimy również Serbię, zrobił rozradowaną minę.
- A ja byłem kiedyś w Polsce! W Katowicach, na siatkówce! Bardzo mi się podobało!
Pomalowana na biało i żółto cerkiew pochodzi z XVIII wieku, typowy barok, ale w wydaniu prawosławnym. Ikonostas jest naprawdę piękny, warto przyglądać się także detalom.
Wokół świątyni stoi kilka krzyży oraz groby zmarłych mnichów i mniszek.
W kapliczce nad potokiem można nabrać wody, a przy okazji schłodzić arbuza .
Wracając na autostradę przecinam sporo niewielkich mieścin. Niektóre są na wpół lub prawie całkowicie opuszczone. Utrzymuję się przy swoim zdaniu, że Węgry się zwijają. O ile prawie każdy znany mi kraj europejski mniej lub bardziej idzie do przodu, to poddani Orbana Victora podążają w drugą stronę. "Lepiej żyć biednie, ale godnie" - jakoś tak to brzmiało.
Na M6 nadal pusto. Właściwie im bliżej granicy, tym mniej samochodów, jakby ludzie jej się bali. To jednak ani nie jest główny korytarz turystyczny ani towarowy, więc istnieje jakieś wytłumaczenie.
Ostatnie kilkanaście kilometrów na węgierskiej ziemi to już zwykła droga, która doprowadzi nas do słynnego płotu antyimigranckiego. Pojawia się znienacka, ale wieża należy już do sąsiadów, czyli Chorwatów. Ciekawe co z niej obserwowali?
Od stycznia tego roku Chorwacja weszła do Schengen, więc płot stał się niepotrzebny, jednak na wszelki wypadek nikt go nie demontuje. Znakiem nowych czasów stały się... otwarte w nim furtki .
Miejscowość Udvar (niem. Udwo, chor. Dvor) miała szczęście i pecha jednocześnie. Szczęście, bo podczas rozbioru Węgier w Trianon pozostawiono ją pod władzą Budapesztu, ale pecha, bo granicę wytyczono dosłownie za ogródkami mieszkańców. Wioska leży na Węgrzech, jednak pola po wschodniej stronie znalazły się w Jugosławii, a dziś w Chorwacji. Poza zwykłymi uciążliwościami związanymi z granicą stało się to przyczyną jeszcze większych w czasie wojny w Chorwacji: w 1991 roku teren po drugiej stronie zajęli Serbowie i go zaminowali, część min zaś przeleciała na Węgry. W efekcie ludzie bali się wychodzić do własnych ogrodów i konieczne było rozminowanie, ukończone dopiero w ubiegłej dekadzie.
Najbardziej lubię granice, które zlikwidowano, przynajmniej w formie przekraczania. Zamiast tracić czas na kolejkę i durnych pograniczników, to mogę się teraz swobodnie zatrzymać i robić zdjęcia. Po czasach minionych (oby) pozostały groźne tablice, płot, opuszczone budynki i jeden samotny samochód służb.
Zatem znowu jestem w Chorwacji i znowu na jej wschodnich opłotkach. To region Baranja, którego większość leży na Węgrzech. Do końca jazdy zostało mi już tylko półtorej godziny, więc staję na chwilę we wsi Branjin Vrh (węg. Baranyavár). Jak każda osada w chorwackiej Baranji doświadczyła ona serbskiej okupacji w latach 90. ubiegłego stulecia: Serbowie wypędzili wszystkich "obcych" (czyli 90% mieszkańców), zniszczyli część domów, uszkodzili kościół katolicki. O ofiarach przypomina lekko zaniedbany pomnik z flagą. Drugi pomnik poświęcony jest komunistycznym partyzantom, którym wdzięczne były "narody Jugosławii".
Kościół zamknięty na głucho.
Projektowanie ścieżek rowerowych jak u nas: kończy się ona na trawniku.
Chorwacka autostrada jeszcze puściejsza niż węgierska: przez pierwsze dwadzieścia kilometrów spotykam aż trzy auta, wszystkie obcokrajowców: tir turecki i bośniacki oraz austriacka osobówka.
Imponujący most na Drawie, a to oznacza, że opuszczamy Baranję i wjeżdżamy do Slawonii.
Zbliża się wieczór, a mnie zaczyna ogarniać specyficzna radość: to ten stan, który pojawia się zazwyczaj na początku wyjazdów, gdy wszystko albo większość ciekawego jeszcze przed nami. Dość często udziela się on właśnie w momencie, kiedy dzień się powoli kończy, bo bardzo lubię tę porę dnia.
Nieco szybciej niż zakładałem docieramy na kwaterę w Slavonskim Brodzie. Zlokalizowana ona jest na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych. To jedyny przypadek podczas całego wakacyjnego wyjazdu, że kwaterę oznaczono specjalną tabliczką informująca o obiekcie noclegowym.
Wychodzi właścicielka, pokazuje apartament, który rzeczywiście można tak nazwać: spora sypialnia, podobnych rozmiarów kuchnia, spora łazienka i jeszcze jeden pokój, gdyby ktoś potrzebował. Jak na najdroższy nocleg urlopu całkiem, całkiem. Babka mówi po angielsku, ale wkrótce przechodzi na niemiecki, którym posługuje się płynnie. Może tam pracuje albo pracowała?
Dziś był najdłuższy przejazd wyprawy, ponad osiemset kilometrów i dwanaście godzin, ale z przystankami. Chciałem skorzystać z wejścia Chorwacji do Schengen i dużej ilości autostrad, aby jak najdalej dostać się na południe i wpadł mi w oko właśnie Slavonski Brod. Przy okazji będzie można go obejrzeć, w końcu nigdy tu nie byłem.
Jedyny minus kwatery, to odległość od centrum - co najmniej kilkadziesiąt minut dreptania. Ale to nic, przejdziemy się, spacer będzie przyjemny.
Mała wystawa maszyn na jednym ze skwerów. Stoją dwie lokomotywy parowe oraz tramwaj wyprodukowane w zakładach w Slavonskim Brodzie.
Miasto intensywnie bombardowali z powietrza alianci w czasie II wojny światowej, co spowodowało zniszczenie 80% zabudowy. Zabytków zostało niewiele, najcenniejszym jest habsburska twierdza z XVIII wieku. Wchodzimy do niej od tyłu.
Twierdzę wybudowano przeciwko Turkom, ale nigdy nie została użyta w boju. Straciła swoje właściwości obronne w 19. stuleciu, w kolejnym niszczała, wojsko częściowo ją rozebrało. Dopiero niedawno zaczęto ją remontować, ale połowicznie. Dosłownie połowiczne: połowa odpicowana, a potem nagle zaczyna się druga połowa popadająca w ruinę.
Fosa i jugosłowiańskie bloki.
Zaraz za twierdzą płynie Sawa. To rzeka graniczna - za nią zaczynają się Bałkany, a także Bośnia i Hercegowina. Slavonski Brod jest miastem granicznym, co w historii było przyczyną zarówno jego rozwoju, jak i nieszczęść.
Most graniczny, jutro z niego skorzystamy.
Po drugiej stronie rozciąga się Brod (Брод), w przeszłości znany jako Bosanski Brod. Leży w serbskiej części Bośni, o czym świadczą serbskie flagi widoczne aż stąd.
Główny deptak i plac pod nazwą Trg Ivane Brlić-Mažuranić, ponoć największy taki w kraju. O tej porze tętni życiem, ludzie się przechadzają, gonią, wystrojone panienki w szpilkach i wyperfumowani panowie w białych adidasach prezentują swoje wdzięki.
Przy korzo zachowały się zabytkowe kamienice. Budynek na końcu zdaje się zamykać ulicę, ale to już Bośnia za rzeką.
Siadamy w jednej z licznych restauracji. Na stół wjeżdża gurmanska pljeskavica (z serem, słoniną i boczkiem) oraz ćevapi w bułce. Miała być jeszcze sałatka, ale obsługa nie radzi sobie z inwazją klientów, jest jej ewidentnie za mało. Kelnerka myli zamówienia, gubi kawałki mięsa, kelner wyłożył się na schodach z całą porcją frytek. Za dużo połączonych stolików, podczas gdy przydałyby się rozdzielone, jakaś baba ciągle się awanturuje, bo nie zgadza się jej a to porcja, a to rachunek. Ale ogólnie smakowało, zwłaszcza na początku wyjazdu wszystko jest pyszne .
Jak wspominałem: położenie Slavonskiego Brodu to jego szczęście i przekleństwo. Założono go przy przeprawie przez Sawę, dzięki niej żyje; być może już w czasach rzymskich była tu osada. Wzniesiona przez Słowian twierdza została zniszczona przez Turków, austriacka częściowo istnieje do dzisiaj. W czasie rozpadu Jugosławii miasto było regularnie ostrzeliwane zza rzeki przez Serbów; nie mogli oni dokonać inwazji (Chorwaci zniszczyli most graniczny), więc bombardowali je z samolotów i z dział. Bardzo duże szkody materialne, a do tego kilkaset cywilnych ofiar śmiertelnych, w tym kilkadziesiąt dzieci. Slavonski Brod był atakowany nawet wówczas, gdy w innych rejonach Chorwacji panował spokój. Ślady po pociskach są do dziś widoczne w wielu miejscach.
Po powrocie na kwaterę w pewnym momencie widzę, że za oknem coś błyska. Wyglądam, a to sąsiad pali śmieci w metalowej beczce. Co kraj, to obyczaj.
Niedzielny poranek wskazuje, że szykuje się upalny dzień. Biegam krótko po siódmej, a jestem spocony, jakby było południe. Inny rodzaj sportu obserwuję w telewizorze: kobiety grają w piłkę ręczną... na piasku! Bez sensu, piłka co chwilę się zakopuje, a dziewczyny przewracają, to chyba taka gra dla gry.
Wracamy do centrum samochodem, żebym mógł obfotografować twierdzę w innym świetle.
Naprawdę dziwnie wygląda ten równy podział na część odnowioną i zaniedbaną. Biały budynek to kaplica świętej Anny.
Odsłonięte podmurówki rozebranych koszar.
W czasach Jugosławii Slavonski i Bosanski Brod były bliskimi sąsiadami, niemal miasta - bliźniacy, choć z racji sporej różnicy w ilości mieszkańców (Slavonski był znacznie większy) to raczej starszy brat z młodszą siostrą. Kilka tysięcy osób z bośniackiej strony pracowało w chorwackich zakładach, w mniejszym stopniu działało to w odwrotną stronę. Zresztą w gminie Bosanski Brod Chorwaci także byli najliczniejszą grupą narodowościową. Po zdobyciu jej przez Serbów i czystkach etnicznych oba miasta Sawa dzieli jak przepaść: bośniacki Brod jest małym, zapomnianym ośrodkiem, który pod żadnym względem nie może się równać z kolorowym, głośnym, tętniącym życiem Slavonskim Brodem. Z końca deptaka widać zaniedbane bloki, nad którymi powiewają serbskie flagi oraz opuszczone domy nad brzegiem.
Na wodzie dyndają boje, wzdłuż których pracują kajakarze. Wszyscy poruszają się tą samą trasą, może aby nie wpłynąć na bośniacką stronę? Ale inne jednostki wodne pływają raz bliżej jednego brzegu, a raz drugiego... Brak również jakichkolwiek tablic i znaków ostrzegających, że oto mamy do czynienia z granicą państwową. A gdyby pojawił się tu jakiś cudzoziemiec, zaczął sobie pływać i znalazłby się u Serbów? "Panie, skąd ja mam wiedzieć, że to granica, normalna rzeka po prostu".
Niewielki port za mostem granicznym.
Wojna sprzed trzydziestu lat obecna jest na murach. 18 listopada 1991 roku padł Vukovar, co rozpoczęło serię mordów na obrońcach i cywilach.
Pomnik poległych (ofiar?) w zaskakującej formie, bo wygląda na to, że matka darowuje swoje dziecko symbolice państwowej. A może pokazuje zabitego malucha?
Na deptaku jeszcze luźno. Główny plac, ograniczony jugosłowiańskim domem handlowym, posiada pomnik patronki, poetki Ivany Brlić-Mažuranić.
Szybkie zakupy w markecie ("paragon grozy"). A na parkingu policja dokładnie sprawdza, czy samochody zostawione na miejscach dla inwalidów naprawdę powinny tam stać. To mi się podoba!
Przejścia chorwacko - bośniackie zazwyczaj są dość zatłoczone, ale teraz mamy niedzielne przedpołudnie, w dodatku opuszczamy EU, więc nie powinno być tak źle. I rzeczywiście odprawa po chorwackiej stronie idzie bardzo sprawnie, młoda dziewczyna z akademii policyjnej skanuje dokumenty i życzy dobrej drogi.
Teraz kolej na bośniackich Serbów. Most nad Drawą jest pusty, a co czeka za nim?
Podobnie tradycyjnie z autobany przeskakuję na boczną drogę numer 573 w stronę Dunaju. Ruch tu umiarkowany, mało jest obszarów zabudowanych, więc aby nie było tak szybko, to co rusz wyskakuje jakiś remont albo wahadło.
Większe zakupy robimy w markecie w Komárnie, gdzie klienci przepychają się i przeklinają na wszystkich po węgiersku, choć przecież będąc na Słowacji niekoniecznie muszę ich w tym języku rozumieć. Z kolei kasjerka pożycza od kogoś kartę klienta sieci, która uciekła z Polski i dzięki temu mniej płaciliśmy za większość produktów. Miło.
W południe wjeżdżamy do Madziarów. Podobnie jak rok temu częściowo ich bojkotuję, więc potraktuję ich tylko jako tranzyt na południe. U Orbana Victora jest problem, również tradycyjnie, z wiecznie korkującą się autostradą M1. Dodatkowo w tym roku Węgrzy chcąc poprawić kierowcom humor akurat w wakacje rozpoczęli jakieś "prace techniczne", więc codziennie internetowe mapy świeciły czerwonym kolorem informującym o zatorze. W takim przypadku nawet nie próbowałem dojechać do autostrady, tylko od razu po przekroczeniu granicy skręciłem na krajówkę z numerem jeden. Asfalt - znowuż tradycyjnie - mniej lub bardziej kiepski, ale dzięki niemu na obrzeżach Komárom, a właściwie w Almásfüzitő, odkryłem zrujnowane zabudowania wielkiego zakładu. Wyszperałem, iż była to największa w Europie Środkowej fabryka tlenku glinu.
Ponieważ remonty na autostradzie to za mało, automatycznie rozkopano również krajówkę, aby nikt się nie nudził. Zbliżam się do węzła w Tatabánya, ale na M1 dalej korek! Nic, jadę dalej równoległą jedynką i dopiero kilkanaście kilometrów dalej wjazd na autobanę nie nastręcza już trudności. Ruch co prawda bardzo duży, lecz jedzie się dość płynnie, choć co chwilę straszą potencjalnymi przeszkodami.
Obwodnica stolicy zaliczona szybko, a na M6 w kierunku południowym aut prawie brak. To kolejna węgierska tradycja: za Budapesztem potok samochodów rozdziela się na tyle odcinków, że drogi stają się puste.
Odwiedzając miejscowe Miejsce Obsługi Podróżnych zastanawiam się, czy też zastanę tam toj-toje. Ale nie, są normalne kibelki, za to próżno szukać drzew. Odpoczynek tylko na pełnym słońcu. Na szczęście dziś nie było aż tak upalnie, termometr wskazał maksymalnie 34 stopnie.
Autostradę opuszczam sto pięćdziesiąt kilometrów dalej z wyraźną ulgą. Monotonna jazda sprawiała, że zaczynały mi opadać powieki, na bocznych traktach łatwiej mi się ogarnąć.
Na chwilę staję w wiosce Kakasd (niem. Kockrsch). Chyba niebogata, bo policji nie stać nawet na własny parking, muszą parkować pod ścianami.
Osada była zamieszkała w przeszłości głównie przez Niemców. Na Pomniku Poległych obu wojen światowych widnieją praktycznie tylko niemieckie nazwiska. Po wypędzeniach zastąpili ich Węgrzy i Szeklerzy wypędzeni z innych stron, a społeczność niemiecka skurczyła się do kilku procent.
Współczesną atrakcją jest ciekawy w swej formie ratusz (wójtostwo), dzieło znanego architekta Imre Makovecza.
Celem mojego zjazdu z autostrady była wioska Grábóc (Грабовац, Grawitz), położona na uboczu wśród zielonych wzgórz.
Na jej skraju znajduje się monastyr Grabovac, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego. Założyli go serbscy mnisi uciekający w XVI wieku z Dalmacji przed Turkami (choć przecież i tu panowali Turcy, ale być może łagodniejsi). Serbowie dość często osiedlali się na terenach dzisiejszych Węgier w czasie kolejnych fal emigracyjnych po nieudanych antyosmańskich powstaniach. W Grábócu zamieszkało kilka serbskich rodzin, potem dołączyli do nich jeszcze Szwabowie. Dzisiaj zostało po nich niewiele, dominują Węgrzy, ale klasztor nadal istnieje po różnych perturbacjach. Do 1974 był monastyrem męskim, po upadku komunizmu nastąpiła reaktywacja, lecz w formie żeńskiej. Bardzo skromnej, wikipedia podaje, iż zamieszkują go dwie mniszki.
Jest to niewątpliwie mały fragment Serbii na Węgrzech. Wszystkie stojące na parkingu samochodów mają serbskie rejestracje (z Wojwodiny). Na podwórku krząta się kilku facetów, którym starsza mniszka przynosi kawę.
- Chcecie do cerkwi? - pyta jeden z chłopów.
- A można? - odpowiadam pytaniem.
- Można - po czym przygląda się badawczo. - Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Z Moskwy?? - podnosi zdziwiony brwi.
- Niee, na pewno nie z Moskwy - śmieję się.
Z serbskiego przechodzi na mieszankę serbsko - węgiersko - angielską i wpuszcza do środka (oczywiście za opłatą: 500 forintów. Kibelek też płatny - 100 forintów). Podpytuje dokąd jedziemy.
- Bośnia, Czarnogóra, Albania.
Na nazwę tego ostatniego kraju nie ucieszył się, natomiast po informacji, że odwiedzimy również Serbię, zrobił rozradowaną minę.
- A ja byłem kiedyś w Polsce! W Katowicach, na siatkówce! Bardzo mi się podobało!
Pomalowana na biało i żółto cerkiew pochodzi z XVIII wieku, typowy barok, ale w wydaniu prawosławnym. Ikonostas jest naprawdę piękny, warto przyglądać się także detalom.
Wokół świątyni stoi kilka krzyży oraz groby zmarłych mnichów i mniszek.
W kapliczce nad potokiem można nabrać wody, a przy okazji schłodzić arbuza .
Wracając na autostradę przecinam sporo niewielkich mieścin. Niektóre są na wpół lub prawie całkowicie opuszczone. Utrzymuję się przy swoim zdaniu, że Węgry się zwijają. O ile prawie każdy znany mi kraj europejski mniej lub bardziej idzie do przodu, to poddani Orbana Victora podążają w drugą stronę. "Lepiej żyć biednie, ale godnie" - jakoś tak to brzmiało.
Na M6 nadal pusto. Właściwie im bliżej granicy, tym mniej samochodów, jakby ludzie jej się bali. To jednak ani nie jest główny korytarz turystyczny ani towarowy, więc istnieje jakieś wytłumaczenie.
Ostatnie kilkanaście kilometrów na węgierskiej ziemi to już zwykła droga, która doprowadzi nas do słynnego płotu antyimigranckiego. Pojawia się znienacka, ale wieża należy już do sąsiadów, czyli Chorwatów. Ciekawe co z niej obserwowali?
Od stycznia tego roku Chorwacja weszła do Schengen, więc płot stał się niepotrzebny, jednak na wszelki wypadek nikt go nie demontuje. Znakiem nowych czasów stały się... otwarte w nim furtki .
Miejscowość Udvar (niem. Udwo, chor. Dvor) miała szczęście i pecha jednocześnie. Szczęście, bo podczas rozbioru Węgier w Trianon pozostawiono ją pod władzą Budapesztu, ale pecha, bo granicę wytyczono dosłownie za ogródkami mieszkańców. Wioska leży na Węgrzech, jednak pola po wschodniej stronie znalazły się w Jugosławii, a dziś w Chorwacji. Poza zwykłymi uciążliwościami związanymi z granicą stało się to przyczyną jeszcze większych w czasie wojny w Chorwacji: w 1991 roku teren po drugiej stronie zajęli Serbowie i go zaminowali, część min zaś przeleciała na Węgry. W efekcie ludzie bali się wychodzić do własnych ogrodów i konieczne było rozminowanie, ukończone dopiero w ubiegłej dekadzie.
Najbardziej lubię granice, które zlikwidowano, przynajmniej w formie przekraczania. Zamiast tracić czas na kolejkę i durnych pograniczników, to mogę się teraz swobodnie zatrzymać i robić zdjęcia. Po czasach minionych (oby) pozostały groźne tablice, płot, opuszczone budynki i jeden samotny samochód służb.
Zatem znowu jestem w Chorwacji i znowu na jej wschodnich opłotkach. To region Baranja, którego większość leży na Węgrzech. Do końca jazdy zostało mi już tylko półtorej godziny, więc staję na chwilę we wsi Branjin Vrh (węg. Baranyavár). Jak każda osada w chorwackiej Baranji doświadczyła ona serbskiej okupacji w latach 90. ubiegłego stulecia: Serbowie wypędzili wszystkich "obcych" (czyli 90% mieszkańców), zniszczyli część domów, uszkodzili kościół katolicki. O ofiarach przypomina lekko zaniedbany pomnik z flagą. Drugi pomnik poświęcony jest komunistycznym partyzantom, którym wdzięczne były "narody Jugosławii".
Kościół zamknięty na głucho.
Projektowanie ścieżek rowerowych jak u nas: kończy się ona na trawniku.
Chorwacka autostrada jeszcze puściejsza niż węgierska: przez pierwsze dwadzieścia kilometrów spotykam aż trzy auta, wszystkie obcokrajowców: tir turecki i bośniacki oraz austriacka osobówka.
Imponujący most na Drawie, a to oznacza, że opuszczamy Baranję i wjeżdżamy do Slawonii.
Zbliża się wieczór, a mnie zaczyna ogarniać specyficzna radość: to ten stan, który pojawia się zazwyczaj na początku wyjazdów, gdy wszystko albo większość ciekawego jeszcze przed nami. Dość często udziela się on właśnie w momencie, kiedy dzień się powoli kończy, bo bardzo lubię tę porę dnia.
Nieco szybciej niż zakładałem docieramy na kwaterę w Slavonskim Brodzie. Zlokalizowana ona jest na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych. To jedyny przypadek podczas całego wakacyjnego wyjazdu, że kwaterę oznaczono specjalną tabliczką informująca o obiekcie noclegowym.
Wychodzi właścicielka, pokazuje apartament, który rzeczywiście można tak nazwać: spora sypialnia, podobnych rozmiarów kuchnia, spora łazienka i jeszcze jeden pokój, gdyby ktoś potrzebował. Jak na najdroższy nocleg urlopu całkiem, całkiem. Babka mówi po angielsku, ale wkrótce przechodzi na niemiecki, którym posługuje się płynnie. Może tam pracuje albo pracowała?
Dziś był najdłuższy przejazd wyprawy, ponad osiemset kilometrów i dwanaście godzin, ale z przystankami. Chciałem skorzystać z wejścia Chorwacji do Schengen i dużej ilości autostrad, aby jak najdalej dostać się na południe i wpadł mi w oko właśnie Slavonski Brod. Przy okazji będzie można go obejrzeć, w końcu nigdy tu nie byłem.
Jedyny minus kwatery, to odległość od centrum - co najmniej kilkadziesiąt minut dreptania. Ale to nic, przejdziemy się, spacer będzie przyjemny.
Mała wystawa maszyn na jednym ze skwerów. Stoją dwie lokomotywy parowe oraz tramwaj wyprodukowane w zakładach w Slavonskim Brodzie.
Miasto intensywnie bombardowali z powietrza alianci w czasie II wojny światowej, co spowodowało zniszczenie 80% zabudowy. Zabytków zostało niewiele, najcenniejszym jest habsburska twierdza z XVIII wieku. Wchodzimy do niej od tyłu.
Twierdzę wybudowano przeciwko Turkom, ale nigdy nie została użyta w boju. Straciła swoje właściwości obronne w 19. stuleciu, w kolejnym niszczała, wojsko częściowo ją rozebrało. Dopiero niedawno zaczęto ją remontować, ale połowicznie. Dosłownie połowiczne: połowa odpicowana, a potem nagle zaczyna się druga połowa popadająca w ruinę.
Fosa i jugosłowiańskie bloki.
Zaraz za twierdzą płynie Sawa. To rzeka graniczna - za nią zaczynają się Bałkany, a także Bośnia i Hercegowina. Slavonski Brod jest miastem granicznym, co w historii było przyczyną zarówno jego rozwoju, jak i nieszczęść.
Most graniczny, jutro z niego skorzystamy.
Po drugiej stronie rozciąga się Brod (Брод), w przeszłości znany jako Bosanski Brod. Leży w serbskiej części Bośni, o czym świadczą serbskie flagi widoczne aż stąd.
Główny deptak i plac pod nazwą Trg Ivane Brlić-Mažuranić, ponoć największy taki w kraju. O tej porze tętni życiem, ludzie się przechadzają, gonią, wystrojone panienki w szpilkach i wyperfumowani panowie w białych adidasach prezentują swoje wdzięki.
Przy korzo zachowały się zabytkowe kamienice. Budynek na końcu zdaje się zamykać ulicę, ale to już Bośnia za rzeką.
Siadamy w jednej z licznych restauracji. Na stół wjeżdża gurmanska pljeskavica (z serem, słoniną i boczkiem) oraz ćevapi w bułce. Miała być jeszcze sałatka, ale obsługa nie radzi sobie z inwazją klientów, jest jej ewidentnie za mało. Kelnerka myli zamówienia, gubi kawałki mięsa, kelner wyłożył się na schodach z całą porcją frytek. Za dużo połączonych stolików, podczas gdy przydałyby się rozdzielone, jakaś baba ciągle się awanturuje, bo nie zgadza się jej a to porcja, a to rachunek. Ale ogólnie smakowało, zwłaszcza na początku wyjazdu wszystko jest pyszne .
Jak wspominałem: położenie Slavonskiego Brodu to jego szczęście i przekleństwo. Założono go przy przeprawie przez Sawę, dzięki niej żyje; być może już w czasach rzymskich była tu osada. Wzniesiona przez Słowian twierdza została zniszczona przez Turków, austriacka częściowo istnieje do dzisiaj. W czasie rozpadu Jugosławii miasto było regularnie ostrzeliwane zza rzeki przez Serbów; nie mogli oni dokonać inwazji (Chorwaci zniszczyli most graniczny), więc bombardowali je z samolotów i z dział. Bardzo duże szkody materialne, a do tego kilkaset cywilnych ofiar śmiertelnych, w tym kilkadziesiąt dzieci. Slavonski Brod był atakowany nawet wówczas, gdy w innych rejonach Chorwacji panował spokój. Ślady po pociskach są do dziś widoczne w wielu miejscach.
Po powrocie na kwaterę w pewnym momencie widzę, że za oknem coś błyska. Wyglądam, a to sąsiad pali śmieci w metalowej beczce. Co kraj, to obyczaj.
Niedzielny poranek wskazuje, że szykuje się upalny dzień. Biegam krótko po siódmej, a jestem spocony, jakby było południe. Inny rodzaj sportu obserwuję w telewizorze: kobiety grają w piłkę ręczną... na piasku! Bez sensu, piłka co chwilę się zakopuje, a dziewczyny przewracają, to chyba taka gra dla gry.
Wracamy do centrum samochodem, żebym mógł obfotografować twierdzę w innym świetle.
Naprawdę dziwnie wygląda ten równy podział na część odnowioną i zaniedbaną. Biały budynek to kaplica świętej Anny.
Odsłonięte podmurówki rozebranych koszar.
W czasach Jugosławii Slavonski i Bosanski Brod były bliskimi sąsiadami, niemal miasta - bliźniacy, choć z racji sporej różnicy w ilości mieszkańców (Slavonski był znacznie większy) to raczej starszy brat z młodszą siostrą. Kilka tysięcy osób z bośniackiej strony pracowało w chorwackich zakładach, w mniejszym stopniu działało to w odwrotną stronę. Zresztą w gminie Bosanski Brod Chorwaci także byli najliczniejszą grupą narodowościową. Po zdobyciu jej przez Serbów i czystkach etnicznych oba miasta Sawa dzieli jak przepaść: bośniacki Brod jest małym, zapomnianym ośrodkiem, który pod żadnym względem nie może się równać z kolorowym, głośnym, tętniącym życiem Slavonskim Brodem. Z końca deptaka widać zaniedbane bloki, nad którymi powiewają serbskie flagi oraz opuszczone domy nad brzegiem.
Na wodzie dyndają boje, wzdłuż których pracują kajakarze. Wszyscy poruszają się tą samą trasą, może aby nie wpłynąć na bośniacką stronę? Ale inne jednostki wodne pływają raz bliżej jednego brzegu, a raz drugiego... Brak również jakichkolwiek tablic i znaków ostrzegających, że oto mamy do czynienia z granicą państwową. A gdyby pojawił się tu jakiś cudzoziemiec, zaczął sobie pływać i znalazłby się u Serbów? "Panie, skąd ja mam wiedzieć, że to granica, normalna rzeka po prostu".
Niewielki port za mostem granicznym.
Wojna sprzed trzydziestu lat obecna jest na murach. 18 listopada 1991 roku padł Vukovar, co rozpoczęło serię mordów na obrońcach i cywilach.
Pomnik poległych (ofiar?) w zaskakującej formie, bo wygląda na to, że matka darowuje swoje dziecko symbolice państwowej. A może pokazuje zabitego malucha?
Na deptaku jeszcze luźno. Główny plac, ograniczony jugosłowiańskim domem handlowym, posiada pomnik patronki, poetki Ivany Brlić-Mažuranić.
Szybkie zakupy w markecie ("paragon grozy"). A na parkingu policja dokładnie sprawdza, czy samochody zostawione na miejscach dla inwalidów naprawdę powinny tam stać. To mi się podoba!
Przejścia chorwacko - bośniackie zazwyczaj są dość zatłoczone, ale teraz mamy niedzielne przedpołudnie, w dodatku opuszczamy EU, więc nie powinno być tak źle. I rzeczywiście odprawa po chorwackiej stronie idzie bardzo sprawnie, młoda dziewczyna z akademii policyjnej skanuje dokumenty i życzy dobrej drogi.
Teraz kolej na bośniackich Serbów. Most nad Drawą jest pusty, a co czeka za nim?
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
sprocket73 pisze:Znowu Bałkany? W tym roku modna jest Rumunia
I Włochy.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
I tam zdziwienie, bo toalety są zamknięte, a zamiast nich ustawiono rozpadające się toj-toje. Jeszcze większe zdziwienie nastąpiło, gdy okazało się, że Słowacy uczynili tak na wszystkich MOP-ach, nawet tam gdzie działały bary: jak chcesz za potrzebą, to do tojka marsz! Ciekawa polityka.
Ciekawą rzecz tez zauwazylismy na Wegrzech - wszystkie kible na stacjach benzynowych zaczely byc platne i to za pomocą jakiegos idiotycznego automatu. No wiec krzaki i budki przy stacjach sa obsrane na maksa. Nie wiem czy taki byl cel, ale jesli tak to sie udalo! Widac Slowacy pozazdroscili i tez kombinują w tej kwestii
Podpytuje dokąd jedziemy.
- Bośnia, Czarnogóra, Albania.
Na nazwę tego ostatniego kraju nie ucieszył się, natomiast po informacji, że odwiedzimy również Serbię, zrobił rozradowaną minę.
Chyba tylko Serbowie podzielają moje podejscie do Albanii
Wracając na autostradę przecinam sporo niewielkich mieścin. Niektóre są na wpół lub prawie całkowicie opuszczone. Utrzymuję się przy swoim zdaniu, że Węgry się zwijają.
A ja nie moge znalezc tych opuszczonych Wegier! A bardzo bym chciala! Oprocz Sarmellka dawno temu to ni cholery nic opuszczonego w tym kraju nie umiem namierzyc...
Jakie to miesciny, daj namiar - wpisze sobie na liste!
Miejscowość Udvar (niem. Udwo, chor. Dvor) miała szczęście i pecha jednocześnie. Szczęście, bo podczas rozbioru Węgier w Trianon pozostawiono ją pod władzą Budapesztu, ale pecha, bo granicę wytyczono dosłownie za ogródkami mieszkańców. Wioska leży na Węgrzech, jednak pola po wschodniej stronie znalazły się w Jugosławii, a dziś w Chorwacji. Poza zwykłymi uciążliwościami związanymi z granicą stało się to przyczyną jeszcze większych w czasie wojny w Chorwacji: w 1991 roku teren po drugiej stronie zajęli Serbowie i go zaminowali, część min zaś przeleciała na Węgry. W efekcie ludzie bali się wychodzić do własnych ogrodów i konieczne było rozminowanie, ukończone dopiero w ubiegłej dekadzie.
Czyli w czasie wojny w Jugoslawii wegierskie tereny przygraniczne tez ulegly zaminowaniu? A oni jakos te miny wystrzeliwywali czy zrzucali z samolotow? No bo chyba nie wlazili na Wegry z miną pod pachą? Bo to byly raczej czasy gdy granic sie jeszcze w miarę pilnowało?
Z tym tematem jakos wlasnie nigdy sie nie spotkalam a faktycznie przy granicy tez mogli odczuc tą wojne...
Naprawdę dziwnie wygląda ten równy podział na część odnowioną i zaniedbaną.
Ale trawe wykosili wszedzie... Mogli przynajmniej przy ruinach zostawic chaszcze!
Ostatnio zmieniony 2023-09-11, 21:26 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Ciekawą rzecz tez zauwazylismy na Wegrzech - wszystkie kible na stacjach benzynowych zaczely byc platne i to za pomocą jakiegos idiotycznego automatu. No wiec krzaki i budki przy stacjach sa obsrane na maksa. Nie wiem czy taki byl cel, ale jesli tak to sie udalo! Widac Slowacy pozazdroscili i tez kombinują w tej kwestii
dlatego ja wolę korzystać z toalet na MOP-ach, ale one są na autostradach, na bocznych drogach z tym gorzej. Aczkolwiek płatne kible na węgierskich stacjach to już zauważyłem wcześniej.
buba pisze:Chyba tylko Serbowie podzielają moje podejscie do Albanii
myślę, że większość Serbów nigdy w Albanii nie była
buba pisze:A ja nie moge znalezc tych opuszczonych Wegier! A bardzo bym chciala! Oprocz Sarmellka dawno temu to ni cholery nic opuszczonego w tym kraju nie umiem namierzyc...
praktycznie wszystkie mijane przeze mnie wioski i małe miasteczka Sobota na pewno też się do tego przyczyniła, w sobotę to tam chyba wszystko zamiera.
buba pisze:Czyli w czasie wojny w Jugoslawii wegierskie tereny przygraniczne tez ulegly zaminowaniu? A oni jakos te miny wystrzeliwywali czy zrzucali z samolotow? No bo chyba nie wlazili na Wegry z miną pod pachą? Bo to byly raczej czasy gdy granic sie jeszcze w miarę pilnowało?
to był teren Jugosławii, więc oni chyba minowali granicę od swej strony. I pewnie niektóre miny w jakiś sposób się przesunęły, może po ulewach zostały wypłukane i spłynęły na węgierską stronę? Wtedy tam jeszcze nie było tego płotu.
Z tym tematem jakos wlasnie nigdy sie nie spotkalam a faktycznie przy granicy tez mogli odczuc tą wojne...
wcześniej w Słowenii tłukli się nawet na przejściach granicznych z Włochami i Austrią, po drugiej stronie widzieli wybuchy, dym i tak dalej. Coś czytałem też, że jakieś pociski spadały na węgierskie terytorium, jugosłowiańskie samoloty zaś naruszały węgierską przestrzeń powietrzną. No i zginęło trochę Węgrów chorwackich, część pewno miała rodziny na Węgrzech, więc dotknęło ich to osobiście
buba pisze:Ale trawe wykosili wszedzie... Mogli przynajmniej przy ruinach zostawic chaszcze!
zapłacili za całość? Zapłacili! Więc i skosili
Ostatnio zmieniony 2023-09-11, 21:40 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:praktycznie wszystkie mijane przeze mnie wioski i małe miasteczka Sobota na pewno też się do tego przyczyniła, w sobotę to tam chyba wszystko zamiera.
To my przez jakies inne Wegry jezdzimy! Bo gdzie by sie czlowiek nie przewijal to jakby kij w mrowisko wsadzil! A ja bym wolala te twoje!!!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
W relacjach z Bałkanów najczęściej pisze się o Kosowie jako miejscu wybuchu kolejnego międzynarodowego konfliktu. W przeciwieństwie jednak do wielu ekspertów jak i "ekspertów" uważam, że znacznie bardziej niepewna jest Bośnia i Hercegowina. Kosowo to mały kraik na uboczu, bez znaczenia gospodarczego i politycznego, w dodatku zamieszkały w ogromnym procencie przez jedną narodowość (Albańczyków), którzy zdecydowanie górują nad burzącą się mniejszością (Serbami). W Bośni wygląda to zupełnie inaczej, gdyż państwo jest znacznie większe i ludniejsze, może być języczkiem u wagi w geopolityce, leży przy granicy unijnej, a rozłożenie sił pomiędzy różnymi narodami jest o wiele bardziej wyrównane niż w Kosowie. Zresztą już mieliśmy przykład sprzed ponad stu lat, że to wydarzenia w Bośni mogą mieć wpływ na całą Europę.
Choć Bośnia i Hercegowina nie jest głównym celem masowej bałkańskiej turystyki, to i tak sporo się po niej kręci cudzoziemców. Większość z nich zapewne słyszała o wojnie sprzed trzydziestu lat, dostrzeże jej ślady, wielu kojarzy oblężenie Sarajewa i przypadki ludobójstwa, ale ilu będzie znało szczegóły? Zapewne nieliczni, może i słusznie, gdyż nie po to jedziemy na wakacje, aby analizować masowe mordy, gwałty czy też inne niegodziwości z przeszłości. Ja jednak nie potrafię obok tego przejść/przejechać obojętnie, zwłaszcza, że w przypadku Bałkanów nie jest wcale pewne, iż nie nastąpi powtórka. Na wyjazd wziąłem ze sobą odpowiednią literaturę tematyczną. Zwłaszcza cenna okazała się książka Czyja jest Bośnia? Andrzeja Krawczyka, byłego ambasadora Polski w BiH - co prawda złapałem autora na kilku nieścisłościach, ale to świetna lektura dla kogoś zainteresowanego tematem. W tym odcinku mam zamiar zagłębić się "troszkę" w kwestię bośniacką.
Bośnię i Hercegowinę można dziś śmiało nazwać "chorym człowiekiem Europy". Tak naprawdę w tej formie jest to twór sztuczny, siłą utrzymywany przez inne państwa. Nie znaczy to jednak, że sama Bośnia i Hercegowina jako kraina jest sztucznie wykreowana. Jej granice z grubsza istnieją od czasów średniowiecza, choć wielokrotnie próbowano je zamazywać i zawsze z kiepskim skutkiem. Od wieków średnich był to także teren pogranicza, w tym przypadku cywilizacji zachodniej i wschodniej, chrześcijaństwa rzymskiego i ortodoksyjnego. To kwestie religijne wpłynęły na powstanie późniejszych narodów, bo każda z trzech głównych narodowości BiH to przecież Słowianie, genetycznie się prawie od siebie nie różniący. Każdy z tych narodów głosi, że jest u siebie i ma do tych ziem jeśli nie wyłączne, to główne prawo. Serbowie twierdzą, że byli tu od zawsze, tak jak i prawosławie. Boszniacy mówią to samo, tyle, że prawosławie zamienili w czasach tureckich na islam. Różne były ku temu powody (gospodarcze, pragmatyczne, rodzinne - np. aby ratować swoje dzieci przed porwaniem przez Turków), jednak według Serbów są oni zdrajcami, a nawet... Turkami (w czasie ostatniej wojny Serbowie często określali ich jako Turków). Chorwaci wywodzą, co za niespodzianka, że to oni są tu od zawsze, tylko trwają w wierze katolickiej. Co ciekawe, Chorwaci niekoniecznie uważają Boszniaków za zdrajców, a faszystowscy ustasze głosili, że muzułmanie to "najlepsi z Chorwatów", natomiast Serbowie są obcy. Najgorsze jest to, że każda z tych trzech stron częściowo ma rację i jej nie ma, jednak brak szans, aby uznała argumenty drugiej i trzeciej strony.
Jeżeli spojrzymy na historię, to od XVI - XVII wieku w Bośni dominowali wyznawcy Allaha. Nie nazywano ich jeszcze wtedy Boszniakami, termin ten pojawił się dopiero w pod koniec ubiegłego stulecia, to byli po prostu słowiańscy muzułmanie lub Muzułmanie rozumiani jako osobna nacja. Co ciekawe, mieszkali oni głównie w miastach, wieś pozostała chrześcijańska. W tym okresie islam równał się rozwojowi i postępowi, a chrześcijaństwo zastojowi. W następnych wiekach najliczniejsi stali się Serbowie, napływający tu z innych regionów. Czasem uciekali oni po nieudanych antytureckich powstaniach i osiedlali się m.in. w Chorwacji tworząc enklawy, które w czasach rozpadu Jugosławii chwyciły za broń przeciwko rządowi w Zagrzebiu. W XX wieku znowu Muzułmanie stali się najsilniejszą grupą etniczną, ale nigdy, podobnie jak przedtem Serbowie, nie tworzyli większości. Stało się tak natomiast w ostatnich latach, co sugeruje spis powszechny z 2013: według jego wyników Boszniacy to 50,12 % ludności BiH. Tych wyników nie uznają Serbowie, twierdząc, że Muzułmanów jest jedynie 49%, a więc nawet nie połowa, zatem nie ma mowy, aby mówić o Bośni jako państwie boszniackim. To ma ogromne znaczenie: gdyby Boszniaków była większość, wtedy pozostałe narody spadłyby do roli mniejszości, a nie narodów współrządzących.
A wracając znowu do przeszłości - odrębności boszniackiej długo nie uznawano. Jak już wspominałem - Serbowie traktowali ich jako serbskich odszczepieńców lub zturczonych Słowian (ewentualnie zeslawizowanych Turków), Chorwaci jako swoich rodaków, tylko, że innego wyznania. Oddzielność zauważyli natomiast w XIX wieku Austriacy. Międzywojenna Jugosławia ponownie twierdziła, że w Bośni żyją jedynie Serbowie i Chorwaci. Odwrócili to komuniści, trochę przez przypadek. Bośnia i Hercegowina stała jedną z republik tworzących komunistyczną Jugosławię, choć "Muzułmanie w sensie etnicznym" pojawili się dopiero w 1961 roku, gdy Tito utrzymywał bliskie stosunki z państwami islamskimi. Podobnie jak w przypadku Macedonii komunizm ma największe zasługi w powstaniu współczesnego narodu.
Okres panowania marszałka to również okres spokoju w dziejach Bośni, jednak utrzymująca się do dzisiaj w wielu krajach "jugonostalgia" oparta jest na wyobrażeniach zupełnie nieprzystających do rzeczywistości: titowskie państwo było przez większość swego trwania reżimem daleko gorszym niż chociażby PRL, a jego gospodarka utrzymywała się przy życiu głównie dzięki zagranicznym zastrzykom finansowym.
Ale pomińmy to. Tito zmarł, od razu obudziły się demony nacjonalizmu przez kilka dekad trzymane za mordę. Do Bośni dotarły one dość późno: skończyła się już wojna w Słowenii, rozpoczęła wojna w Chorwacji, a w republice nad Neretwą nadal panowała względna cisza. Ostatecznie konflikt wybuchł w 1992 roku: najpierw odbyło się referendum niepodległościowe, które zbojkotowali Serbowie. I tak nie mieli szans go zablokować, skoro stanowili mniejszość. Samo referendum nie uzyskało wymaganej większości głosów i było niezgodne z dotychczasowym prawem jugosłowiańskim, ale ze strony boszniackiej nikt się tym nie przejmował. Wojny można było jednak jeszcze uniknąć: politycy zachodni zaproponowali plan federacji przyszłego państwa, podziału na części narodowe z dużą autonomią. Przywódcy trzech bośniackich narodów zgodzili się, po czym lider Muzułmanów, Alija Izetbegović, po konsultacjach ze swoimi partyjnymi kolegami zgodę odwołał. Boszniacy chcieli państwa unitarnego (w którym siłą rzeczy mieliby najwięcej do powiedzenia), a cała historia jest mocno tajemnicza; według plotek jak zwykle maczali w tym palce Amerykanie. Boszniacy musieli być pewni swego, choć jednocześnie w Chorwacji i w Serbii kombinowano, jakby Bośnię rozerwać na pół nie dając Muzułmanom niczego albo bardzo niewiele.
W takiej sytuacji musiała wybuchnąć wojna. Krwawa, bardzo brutalna, gdzie sąsiad potrafił zatłuc sąsiada. Serbowie walczyli z Boszniakami i Chorwatami, a okresowo również Boszniacy z Chorwatami między sobą. Wszystkie strony popełniały straszliwe zbrodnie wojenne, lecz Serbowie najwięcej i te najbardziej spektakularne. Muzułmanie, którzy dla światowej opinii byli największymi ofiarami, także mieli swoje za uszami. Słynne oblężenie Sarajewa wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby nie fakt, że wojska boszniackie nie pozwalały swoim rodakom opuścić miasta. Tak - mieszkańcy Sarajewa stali się zakładnikami własnej armii i rządzących, gdyż oblegane miasto pełne cywilów lepiej oddziaływało na wyobraźnię niż opuszczone. Nie był to jedyny taki przypadek. Z kolei pomysłem serbskim na rozwiązane konfliktu w Sarajewie była etniczna separacja stolicy według wzorów z Berlina, z murem dzielącym go przez środek.
Wojna trwała ponad trzy lata. Toczyła się ze zmiennym szczęściem, początkowo sukcesy odnosili głównie Serbowie, potem Boszniacy i Chorwaci. Pojawiały się kolejne plany pokojowego podziału Bośni, wszystkie odrzucono, głównie przez Muzułmanów, którzy z uporem domagali się państwa jednolitego administracyjnie. Przypomina to sytuację z Palestyny, gdzie muzułmanie także nie godzili się na podział według obcych projektów. W efekcie Żydzi wzięli sprawy w swoje ręce i wyznaczyli granice karabinami, tu było podobnie: gdy w końcu w 1995 pod naciskiem mocarstw zawarto pokój Bośnia i Hercegowina została podzielona, nie było innego wyjścia!
Państwo powstałe w wyniku układu w Dayton jest potworkiem administracyjno - politycznym, niepodobnym do żadnego innego na świecie! Czasem porównuje się go do Szwajcarii, ale jednak podobieństw jest znacznie mniej niż różnic. Kraj podzielony został na dwie części, zwane w dokumentach "entitetami". 51% zajmuje Federacja Bośni i Hercegowiny (boszniacko - chorwacka), 48% Republika Serbska (nie mylić z Republiką Serbii) plus dodatkowo istnieje dystrykt Brčko, kondominium zarządzane przez obie części, a w praktyce niezależny samorząd. Każda z walczących stron musiała zrezygnować z niektórych terenów uważanych za swoje, więc żadna nie była z takiego podziału zadowolona. Sarajewo pozostało w części boszniackiej, co oznaczało ucieczkę z niego większości Serbów.
"Entitety" posiadają wiele cech państwa, ale państwami nie są. Dodatkowo Federacja bośniacko - chorwacka jest zdecentralizowana, większość kompetencji posiadają samorządy kantonów, Republika Serbska jest bardziej jednolita. Mamy więc do czynienia z... federacją federacji . Na terenie Bośni i Hercegowiny istnieje zatem kilkanaście parlamentów z Radami Ministrów i premierami kantonów, dwóch prezydentów "entitetów", dwóch premierów "entitetów" oraz... trzech członków Prezydium, bo każda główna nacja ma swojego! Prezydium tworzy zaś kolegialną głowę państwa! System administracyjny składa się z aż czterech poziomów: ogólnopaństwowy, trzech pseudopaństwowych (Federacja, Republika Srpska, Brčko), kantonów (tylko w Federacji) oraz gmin. Prawda, że proste? Dodatkowo nad tym wszystkim stoi jeszcze Wysoki Przedstawiciel dla Bośni i Hercegowiny (Office of the High Representative), utworzony przez grupę najważniejszych państw oraz organizacji międzynarodowych. Posiada on uprawnienia monarchy absolutnego: ma prawo do stanowienia prawa w postaci dekretów oraz unieważnienia każdego przepisu godzącego, w jego mniemaniu, w porozumienie pokojowe. Może również usuwać ze stołków urzędników. Ze swoich kompetencji korzystał nie raz. Inny smaczek to taki, że konstytucja Bośni i Hercegowiny została narzucona z zewnątrz, włączono ją do układu z Dayton i nigdy nie została zaaprobowana przez żaden parlament, natomiast jej gwarantami stały się m.in. sąsiednie państwa, w tym prezydent Serbii Milošević, uznany później za zbrodniarza. W efekcie Bośnia i Hercegowina jest dzisiaj państwem bez pełnej suwerenności, bo końcową kontrolę nadal sprawuje wspólnota międzynarodowa (w przeciwieństwie do Kosowa, które generalnie rządzi się samodzielnie). To także chyba jedyny taki przypadek na świecie. Trudno zatem się dziwić, że ów twór państwowy uważany jest przez swoich obywateli za karykaturę, krytykuje się rozbudowaną do granic absurdu biurokrację i korupcję oraz paraliż decyzyjny, bo trzy narody zazwyczaj nie potrafią się dogadać nawet w najbłahszych sprawach. Partie polityczne tworzy się głównie według podziałów etnicznych, a nie ideologicznych i tak się przeważnie głosuje. Z drugiej strony bez silnej zagranicznej ręki groźba kolejnej krwawej jatki wcale nie byłaby wykluczona, więc mamy tu prawdopodobnie do czynienia z klasycznym przykładem mniejszego zła. Każdy z narodów ma swoją wizję odnośnie przyszłości państwa odmienną od pozostałych, więc bez Wysokiego Przedstawiciela prawdopodobnie ciężko byłoby uzgodnić cokolwiek! Nieustannie powtarza się, że konieczne są głębokie reformy administracyjno - polityczne Bośni i Hercegowiny, ale póki co kończy się na słowach. Było nie było, od prawie trzech dekach ludzie żyją tu w pokoju, więc choć kulawo, jakoś to działa... Zawsze lepszy skorumpowany urzędnik czy nieudolna gmina niż zbiorowy grób.
A ponieważ niektóre kwestie znacznie gorzej wyglądają z zewnątrz niż z wewnątrz, to najlepiej do Bośni po prostu przyjechać i samemu ocenić - oczywiście turystycznym, przelotnym okiem - czy ten narzucony siłą pokój jest siebie wart. W tym roku postanowiłem zobaczyć także coś na prowincji, bo większość ruchu cudzoziemskiego koncentruje się na Sarajewie, Mostarze i kilku okolicznych miejscach (kilka lat temu byłem także w Tuzli, która również leży poza utartymi szlakami).
Granicę z Chorwacją przekraczamy, jak pisałem w poprzednim odcinku, na rzece Sawa, oddzielającej Slavonski Brod od Brodu (Брод). Przed wojną miasto - jak prawie każde w Bośni - było wieloetniczne. W nim samym najliczniejszą grupę stanowili Serbowie, nieznacznie górując nad Chorwatami. W całej gminie było odwrotnie, do tego kilkanaście procent Muzułmanów i spora grupa osób nieokreślonych ("Jugosłowianie"). W momencie wybuchu konfliktu wiosną 1992 roku tutejszy most stał się niezwykle ważny pod względem strategicznym, gdyż w pewnym momencie pozostał jedynym niezniszczonym łącznikiem z Chorwacją. Zmieniło się to po ataku Serbów na Bosanski Brod, kiedy to uciekła z miasta większość Chorwatów oraz chorwackie oddziały, które zaraz potem most wysadziły.
Serbowie zmienili nazwę miejscowości, gdyż Bosanski Brod (Босански Брод) źle im się kojarzył, choć dotyczył przecież położenia geograficznego, a nie narodowości! Stał on się Serbskim Brodem (Српски Брод), co odzwierciedlało strukturę etniczną po czystkach (85 procent Serbów), ale Trybunał Konstytucyjny BiH nakazał usunięcie tego przymiotnika. Dzisiaj zatem mamy po prostu Brod i taki napis z żywopłotu wita przy wjeździe, lecz... Chorwaci nadal konsekwentnie używają nazwy "Bosanski Brod".
Jak już wspominałem: kontrola chorwacka przebiegła ekspresowo, po bośniackiej stronie stoimy i stoimy... W lusterku widzę rosnący sznur aut. Po czym nagle samochodowy potok rusza, podjeżdżam do budek, pogranicznik macha ręką, aby jechać dalej, niczego nie chce oglądać. Właściwie nasz wjazd do Bośni nie został w żaden formalny sposób zarejestrowany. Całość zajęła dwadzieścia minut, wynik lepiej niż przyzwoity!
Na pierwszym skrzyżowaniu witają duże tablice informujące o wjeździe do Republiki Serbskiej. Stoją one na każdej drodze którą przecina wewnątrzbośniacka granica, nie sposób ich przeoczyć. Dla odmiany Federacja boszniacko - chorwacka nie reklamuje się w ten sposób, Serbowie mają znacznie większą potrzebę podkreślania, że oto są.
W Republice Serbskiej oficjalnym alfabetem jest cyrylica. Na tablicach wjazdowych, drogowskazach i tym podobnych najpierw występuje zapis w tej wersji, a potem w łacińskiej. Tyle, że polityka sobie, a życie sobie. Do rozpadu Jugosławii w BiH mało kto jej używał, Serbowie przecież doskonale znają łaciński alfabet, więc na banerach, szyldach reklamowych i ulotkach widnieje właśnie on. Pragmatyzm i biznes, bo przez przejście graniczne wjeżdżają także turyści z Chorwacji, którym łatwiej przeczytać taką formę.
W Brodzie nie ma zabytków, więc wizytę ograniczam do odwiedzin stacji benzynowej, żeby wymienić walutę. Co prawda markę zamienną (konvertibilna marka) powiązano stałym kursem z euro, ale, wbrew temu co czasem wypisują w internetach, posiadanie jej jest koniecznie, aby zapłacić w wielu miejscach. Euro nie jest walutą Bośni i Hercegowiny i zwyczajnie nie musi być przyjmowane przez lokalsów, czego wiele osób nie rozumie. Na tankszteli spędzam dłuższą chwilę, bo sprzedawca instaluje trzem młodym kobietom bośniackie karty SIM i są z tym jakieś problemy.
Okolice Brodu to taki teren, które więcej niż jedna nacja uważa za etnicznie swój. I Chorwaci i Serbowie twierdzą, że oni byli tu od zawsze. Gdyby nie podział religijny, można by uznać, że jedni i drudzy mają rację. Gdy czyta się historię w internecie (chociażby na Wikipedii), to zawsze dojrzymy tylko jedną stronę medalu. Chorwaci piszą o serbskich wypędzeniach z domów, wysyłaniu do obozów koncentracyjnych, ostrzale Slavonskiego Brodu. Serbowie o strachu przed powtórką ludobójstwa z II wojny światowej, gdy ustasze mordowali prawosławnych, wypędzeniach z domów, wysyłkach do obozów koncentracyjnych, a także o masowych zwolnieniach serbskich pracowników zatrudnionych w Slavonskim Brodzie. I znów pojawia się kwestia mostu: Chorwaci wspominają, że Serbowie nieustannie próbowali go rozwalić, żeby przerwać komunikację pomiędzy oboma brzegami Sawy, a ci drudzy rewanżują się opisem, że Chorwaci zamknęli go dla Serbów i wywiesili napisy "Serbom i psom wstęp wzbroniony". Nieco podobnie wygląda sytuacja z opisem zbrodni na cywilach. Wiadomo, że miały one miejsce, ale obie strony inaczej do nich podchodzą. Największa z nich wydarzyła się w pobliskiej wiosce Sijekovac (Сијековац), zginęło tam od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Według Serbów była to zemsta armii chorwackiej, z kolei Chorwaci twierdzą, że to przypadkowe ofiary ognia pomiędzy oddziałami wojskowymi z dwóch stron.
Przy drogach co rusz mijam pomniki poświęcone poległym serbskim żołnierzom. Są też serbskie flagi - na każdym kroku, cała masa. W przeciwieństwie do flagi używanej w Serbii te pozbawione są herbu, mają tylko barwy, bo reprezentują nie państwo, a naród. Nota bene jest to ten sam układ co rosyjski, tylko odwrotny.
Pomimo upływu prawie trzydziestu lat widok zniszczonych domostw jest nadal powszechny. A nawet całych bloków: ten chyba się spalił, zanim go ukończono.
Wjeżdżam na jedną z nielicznych bośniackich autostrad: nową, pusta i udekorowaną flagami.
W upalne południe docieram do Banja Luki (Бања Лука), faktycznej stolicy Republiki Serbskiej. Faktycznej, bo konstytucyjna znajduje się w Sarajewie. To jednocześnie drugie pod względem wielkości miasto BiH (około 140 tysięcy mieszkańców). Stolica nie jest na bośniackiej liście must see, więc tym bardziej mnie interesowała. Wiele ulic w centrum jest pozamykanych, więc krążę w poszukiwaniu jakiegoś bezpłatnego parkingu i w końcu się udaje.
Banja Luka może poszczycić się historią sięgającą czasów rzymskich, ale to nie Rzymianie odcisnęli na mieście najbardziej widoczne piętno, a dwudziestowieczne nacjonalizmy. W czasie II wojny światowej znalazło się ono w granicach Niezależnego Państwa Chorwackiego, a ustasze z muzułmańską pomocą zgotowali miejscowym Serbom i Żydom ludobójstwo. Większość z nich zesłano do obozów koncentracyjnych lub zabito na miejscu. Zniszczono także najważniejsze prawosławne świątynie. Należy jednak dodać, że dopiero w okresie komunistycznym Serbowie stali się najludniejszą nacją, przedtem byli nią Boszniacy. Na skutek emigracji z różnych regionów rolę tę przejęli Serbowie, choć też nigdy nie stanowili większości. Zmieniła to wojna bośniacka: "nie-Serbów" wypędzono, i - biorąc wzorce z przeszłości - zburzono ich miejsca kultu. Zrównano z ziemią wszystkie (!) kilkanaście meczetów, również wysokiej klasy zabytki. Uszkodzeniu uległy także kościoły katolickie. Dziś Muzułmanów i Chorwatów w dużym stopniu zastąpili Serbowie uciekający z innych terenów, a miasto sprawia wrażenie rdzennie serbskiego, choć są rysy na tym starannie wypielęgnowanym wizerunku.
Po zaprowadzeniu pokoju wspólnota międzynarodowa zaczęła naciskać na odbudowę zniszczonych zabytków, zwłaszcza świątyń. A jest co odbudowywać! Postępowanie każdej armii w konflikcie bośniackim wyglądało tak samo: ostrzał i zajęcie wrogiej miejscowości, zabijanie i gwałcenie tych cywilów, którzy jeszcze w niej zostali, przepędzenie reszty, grabież, dewastacje, a na samym końcu rozwalenie z przytupem świątyni przeciwnika. To nic, że Bośnia była krajem świeckim i religią mało kto się do czasów wojny przejmował: rozpieprzenie meczetu, cerkwi albo kościoła stało się uświęconym obrzędem zwycięskich oddziałów.
Również w Banja Luce rozpoczęto rekonstrukcję zniszczonych meczetów, ale w większości przypadków są to konstrukcje, które tylko trochę przypominają poprzednie obiekty, ich wygląd jest współczesny. Tak jest również z meczetem ze zdjęcia poniżej (Hadži Omerova džamija) - oryginał powstał w 1618 roku, a kopia ma nieco ponad dziesięć lat.
Kawałek dalej wznosi się zabytek całkiem świecki: twierdza Kastel (tvrđava Kastel). Wybudowali ją w XVI wieku Turcy, ale prawdopodobnie już wcześniej istniały w tym miejscu umocnienia rzymskie oraz węgierskie. Twierdza wygląda dość świeżo i na pewno jest częściowo "poprawiona", ale nie wypadałoby do niej nie zajrzeć.
Szybko się okazało, że połowa jest zamknięta: ochroniarz wyprosił nas, tłumacząc, że szykują się na jakąś imprezę. To by tłumaczyło, dlaczego pod jedną z bram stoją dwie półciężarówki i rozpaczliwie próbują się wyminąć. Zaglądamy do drugiej połówki. Szału nie ma, ale można wejść na mury i popatrzeć na płynącą w dole rzekę Vrbas. Mieszkańcy Banja Luki lubią odpoczywać nad jej brzegami.
Obok umocnień stoi nowa cerkiew prawosławna, lecz nas bardziej interesuje...
...strzelający w niebo przecznicę dalej meczet Ferhata Paszy (Ferhat-pašina džamija). Był to jeden z najpiękniejszych okazów architektury osmańskiej na Bałkanach, a powstał na zlecenie Ferhata Paszy Sokolovicia, rodowitego Bośniaka i jednocześnie jednego z najważniejszych tureckich polityków 16. stulecia.
Meczet stał sobie spokojnie do maja 1993 roku. Musiał być podwójnie znienawidzony przez serbskich nacjonalistów: nie tylko jako świątynia muzułmańska, ale i z powodu patrona, który reprezentował "zdegenerowanych Serbów, którzy przeszli na islam". Wysadzono go w serbskie święto prawosławne, podobnie jak co najmniej jeden inny. Bardzo starannie zaopiekowano się resztkami, wywożąc je na rozmaite wysypiska śmieci. Urzędników ONZ, usiłując ocalić fragmenty, aresztowano. Na miejscu meczetu powstał parking.
Dwa lata później skończyły się wojenne sukcesy Serbów, inicjatywę przejęli Muzułmanie z Chorwatami. Banja Luka była nawet zagrożona atakiem przez nieprzyjacielskie wojska, ocaliło ją zawieszenie broni i narzucony pokój w Dayton. Do bośniackich miast miała powrócić normalność, Ferhadiję polecono odbudować. Prawica serbska szalała: atakowano Boszniaków podczas wmurowywania kamienia węgielnego, palono muzułmańskie domy i modlitewniki, uwięziono kilkaset osób w centrum islamskim, paradowano z uciętą głową świni, byli ranni i jeden zabity. Dwuznaczną postawę przyjęła policja, która w Bośni nie jest zarządzana przez władze centralne, ale "entitety". Ostatecznie odbudowany meczet otwarto dopiero w 2016 roku. Odtworzono jego oryginalną figurę, użyto także ocalałych fragmentów, których szukano na śmietniskach oraz w jeziorze - podobno odnaleziono tak 65% pierwotnej substancji.
Meczet niewątpliwie jest przepiękny, nigdy nie potrafię zrozumieć pobudek osobników, którzy niszczą takie rzeczy! Próbuję zajrzeć do środka, lecz akurat trwa modlitwa. Z głośników słychać było także nawoływanie, czyli wspólnota boszniacka jakoś się odrodziła, choć tylko w liczbie kilku tysięcy.
Od meczetu idziemy w kierunku północnym, gdzie ulokowano najważniejsze budynki miejskie i państwowe. Jest też fragment starówki z fantazyjną osłoną ze sztucznych kwiatków. Zjawiło się nawet dwóch miejscowych maczo: ledwie na chwilę się oddaliłem robiąc zdjęcie, a miejscowi panowie zaczęli coś proponować Teresie i raczej nie mieli na myśli usług przewodnickich.
I oto wychodzimy na wielki plac, na którym stoi wielka cerkiew z jeszcze większą dzwonnicą. Obok niej biały budynek z serbskimi i banjaluckimi flagami - Banski dvor z okresu międzywojennego, gdy (zgodnie z nazwą) stanowił siedzibę bana, odpowiednika wojewody. Dziś pełni funkcję głównej instytucji kultury Republiki Serbskiej.
Cerkiew, wbrew pozorom, ma jeszcze młodszą metrykę, liczącą zaledwie dwie dekady. Katedra Chrystusa Zbawiciela (Hram Hrista Spasitelja) to również rekonstrukcja - przed II wojną światową stała tu niemal identyczna w formie budowla. Trafiona niemieckim pociskiem została rozebrana cegła po cegle na polecenie Chorwatów. Komuniści nie pozwolili jej odbudować, woleli zamiast niej pomnik poległych i dopiero po kolejnym upadku Jugosławii odrodziła się niczym feniks z popiołów. W tym samym roku zniszczono meczety i rozpoczęto odbudowę - Bóg nie znosi próżni.
Mimo, że nowa, to wnętrza posiada naprawdę ładne. I mieliśmy trochę szczęścia: właśnie skończyły się chrzciny, a zaczęto szykować się do ślubu.
To, co ocalało z przedwojennego oryginału, prezentowane jest niedaleko wejścia.
Ale to jeszcze nie koniec: ponieważ prawosławni nie spodziewali się, że kiedykolwiek będą mogli odbudować katedrę, więc w latach 60. niedaleko stąd powstała cerkiew św. Trójcy (Hram Svete Trojice), nosząca te same wezwanie co przedwojenna i będąca... jej kopią! Podsumowując: dziś w Banja Luce są dwie nowe cerkwie będące kopią starej, choć noszące różne wezwania . Niestety, tę starszą nową cerkiew trudniej sfotografować, bo otoczenie jest ciasne, nie udało mi się też zrobić zdjęcia wnętrza, bo akurat odbywało się w środku nabożeństwo. Pewnie jakieś ważne, bo goście wspierali się przed nim Heinekenami :D.
Tak zwany Pałac Republiki (Palata Republike) z 1936 roku, aktualnie oficjalna siedziba prezydenta Republiki Serbskiej. Chroniona z zewnątrz przez jednego policjanta leniwie przechadzającego się tam i z powrotem.
Czerwony proporzec to sztandar prezydenta. Znajduje się na niej godło Republiki Serbskiej. Dość dziwaczne, bo praktycznie pozbawione szczegółów heraldycznych (pomijając korony i liście dębu). Początkowo bośniaccy Serbowie mieli inny herb, nawiązujący do herbu Serbii, ale Trybunał Konstytucyjny nakazał jego zmianę, jako dyskryminujący inne narody (takiego tłumaczenia akurat nie kupuję).
To raczej nie jest służbowy wóz prezydenta, ale w stu procentach nie można wykluczyć. Kolorystycznie pasuje.
Teatr Narodowy. Nie kłuje w oczy.
Katolicy stanowią w Banja Luce niewielką, kilku procentową mniejszość, ale i tak daje to około pięciu tysięcy owieczek. Główną świątynią jest modernistyczna katedra św. Bonawentury (Katedrala svetog Bonaventure). Chrystus na pomniku wygląda jakby uciekł z musicalu, a dzwonnica kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z kościołem: może trampolina na basenie albo wieża kontroli lotów?
Nowoczesne, ze szkła i metalu, budynki rządowe. Urzędnicy są pewnie grupą, która najbardziej się cieszy z pogmatwanego ustroju politycznego Bośni, tyle się ich dzięki temu namnożyło!
Skoro jesteśmy przy władzy, to sięgnę po kolejną z bośniackich ciekawostek: otóż Bośnia i Hercegowina, tak starająca się o równouprawnienie wszystkich narodowości, jest jednocześnie państwem oficjalnie... dyskryminującym mniejszości. Równouprawnienie dotyczy bowiem wyłącznie Muzułmanów, Chorwatów i Serbów i jedynie przedstawiciele tych narodów mają bierne prawo wyborcze do krajowego parlamentu i Prezydium. Konkretnie, to członkowie innych narodowości również mogą kandydować, ale... muszą określić się jako Muzułmanin, Chorwat lub Serb! W przeszłości odbyła się próba kandydowania przez Żyda i Roma, ale nie zostali oni dopuszczeni do wyborów. Sprawa trafiła aż do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który orzekł, że bośniacka konstytucja (napisana przez państwa Zachodnie i USA!) łamie prawa mniejszości, nakazał to zmienić, po czym... nic się nie zmieniło. Był również przypadek Serba, który chciał startować w wyborach prezydenckich, ale nie mógł, gdyż... mieszkał na terenie Federacji boszniacko - chorwackiej, a tylko Serb z Republiki Serbskiej może zostać przedstawicielem Serbów. Absurd? Nonsens? Nie. Bośnia i Hercegowina. Parytety narodowościowe w Bośni to rzecz święta i nikt ich nie chce ruszać, aby nie wybuchł kolejny konflikt.
Tak z innej beczki: czy Boszniak, który zmienił religię albo został ateistą, jest nadal Boszniakiem, skoro nierozerwalne ta nacja związana jest z islamem??
Ponieważ sport i polityka często chodzą ze sobą w parze, więc zaraz obok kompleksu rządowego zobaczymy kompleks sportowy ze stadionem miejskim.
Boczne, mniej reprezentatywne ulice stolicy.
Jeżeli Kosowo jest sercem Serbii, to znaczy, że Serbia już nie żyje, bo nie można żyć bez tego organu.
Tablice komunistycznych partyzantów są potwierdzeniem, że w czasach Jugosławii w Bośni używano głównie alfabetu łacińskiego, a cyrylica odrodziła się z przyczyn politycznych dopiero w momencie rozpadu.
Zastanawiałem się z jakiego powodu część ulic pozamykano. Otóż wieczorem odbywał się wielki patriotyczny koncert! Zorganizowali go weterani wojenni, nawołujący do przyjścia w ramach protestu przeciwko działaniom Wysokiego Przedstawiciela oraz Trybunału Konstytucyjnego. "Jeżeli teraz się wycofamy, to nie będzie ani Serbów ani Republiki Serbskiej" - alarmowali! Typowe pierdzielenie, bo w jaki sposób pójście na koncert bałkańskiego disco - polo miało powstrzymać zniszczenie Serbów i Republiki?? Nie wiem czy plany weteranów się powiodły (za owymi "weteranami" miała stać partia obecnego prezydenta), ale media w Sarajewie skomentowały z satysfakcją, że frekwencja nie była zbyt duża. Coś podobnego.
Robiąc kółko wróciliśmy do samochodu. Nigdzie, w żadnym miejscu nie dostrzegłem flagi państwowej BiH, nawet przy budynkach rządowych. Ani jednej, wyłącznie serbskie i samorządowe. To najlepszy przykład stosunku Serbów do państwa Bośnia i Hercegowina. Wspominałem, że utworzenie federacji w tej formie nie zadowoliło żadnej z walczących stron, ale najbardziej jej niechętni byli Serbowie. Oni od samego początku chcieli pozostać w jedności z Belgradem i trudno im się dziwić: praktycznie każdy naród chciałby być ze "swoimi" i "u siebie", a nie z "obcymi". Bano się islamskiego radykalizmu i chorwackiego odrodzonego faszyzmu, choć w masowej skali nic takiego nie nastąpiło. Jednak skoro pozwolono Albańczykom w Kosowie oderwać się od Serbii, to dlaczego zabroniono tego Serbom w Bośni? Co prawda w Kosowie sytuacja jest trochę inna, znacznie wyraźniej przebiegają granice etniczne, Bośnia to nadal mozaika narodowościowa, lecz Serbowie mają prawo czuć się poszkodowani. Federację przyjęto jako zło koniecznie, zresztą nie mieli w 1995 roku wyboru, gdyż przegrywali wojnę. Otrzymali autonomię prawdopodobnie najszerszą z możliwych: szacuje się, że aż 70 procent kompetencji zastrzeżonych zwykle dla państwa zostało przekazanych władzom lokalnym. Republika Serbska posiada nawet swoich zagranicznych przedstawicieli w niektórych państwach, ale jednak państwem formalnie nie jest. Praktycznie od samego początku wewnętrzna polityka Bośni i Hercegowina to starcie pomiędzy zwolennikami większej integracji (czyli głównie Muzułmanami), a większym rozluźnieniem relacji do związku czysto formalnego (Serbowie i część Chorwatów). Co rusz wybuchają kryzysy, tarcia, serbscy politycy grożą i straszą. Co ciekawe, zazwyczaj przy większym werbalnym poparciu Moskwy, niż Belgradu, który wcale nie skacze z radości na myśl o przyłączeniu połowy Bośni. Jak to się skończy? Ciężko przewidzieć. Mimo kolejnych awantur raczej nie grozi szybki wybuch kolejnej sąsiedzkiej wojny. Zwykli ludzie doskonale pamiętają co się wtedy działo i jakie ofiary ponieśli, więc nie tak łatwo pozwolą się prowadzić politykom na następną rzeź, zwłaszcza, że zwycięstwo w nowej wojnie byłoby i tak niemożliwe.
I na koniec jeszcze pytanie: czy warto zajrzeć do Banja Luki? Większość wpisów w internecie jest stolicy bośniackich Serbów nieprzychylna, dominują stwierdzenia, że w mieście nie ma nic ciekawego. Ja podczas niedzielnej wizyty bynajmniej się nie nudziłem, lubię miejscowości położone poza głównymi trasami turystycznymi.
Kolejne odwiedzone miejsca w Bośni nie będą już tak pozbawione turystów jak Banja Luka.
Choć Bośnia i Hercegowina nie jest głównym celem masowej bałkańskiej turystyki, to i tak sporo się po niej kręci cudzoziemców. Większość z nich zapewne słyszała o wojnie sprzed trzydziestu lat, dostrzeże jej ślady, wielu kojarzy oblężenie Sarajewa i przypadki ludobójstwa, ale ilu będzie znało szczegóły? Zapewne nieliczni, może i słusznie, gdyż nie po to jedziemy na wakacje, aby analizować masowe mordy, gwałty czy też inne niegodziwości z przeszłości. Ja jednak nie potrafię obok tego przejść/przejechać obojętnie, zwłaszcza, że w przypadku Bałkanów nie jest wcale pewne, iż nie nastąpi powtórka. Na wyjazd wziąłem ze sobą odpowiednią literaturę tematyczną. Zwłaszcza cenna okazała się książka Czyja jest Bośnia? Andrzeja Krawczyka, byłego ambasadora Polski w BiH - co prawda złapałem autora na kilku nieścisłościach, ale to świetna lektura dla kogoś zainteresowanego tematem. W tym odcinku mam zamiar zagłębić się "troszkę" w kwestię bośniacką.
Bośnię i Hercegowinę można dziś śmiało nazwać "chorym człowiekiem Europy". Tak naprawdę w tej formie jest to twór sztuczny, siłą utrzymywany przez inne państwa. Nie znaczy to jednak, że sama Bośnia i Hercegowina jako kraina jest sztucznie wykreowana. Jej granice z grubsza istnieją od czasów średniowiecza, choć wielokrotnie próbowano je zamazywać i zawsze z kiepskim skutkiem. Od wieków średnich był to także teren pogranicza, w tym przypadku cywilizacji zachodniej i wschodniej, chrześcijaństwa rzymskiego i ortodoksyjnego. To kwestie religijne wpłynęły na powstanie późniejszych narodów, bo każda z trzech głównych narodowości BiH to przecież Słowianie, genetycznie się prawie od siebie nie różniący. Każdy z tych narodów głosi, że jest u siebie i ma do tych ziem jeśli nie wyłączne, to główne prawo. Serbowie twierdzą, że byli tu od zawsze, tak jak i prawosławie. Boszniacy mówią to samo, tyle, że prawosławie zamienili w czasach tureckich na islam. Różne były ku temu powody (gospodarcze, pragmatyczne, rodzinne - np. aby ratować swoje dzieci przed porwaniem przez Turków), jednak według Serbów są oni zdrajcami, a nawet... Turkami (w czasie ostatniej wojny Serbowie często określali ich jako Turków). Chorwaci wywodzą, co za niespodzianka, że to oni są tu od zawsze, tylko trwają w wierze katolickiej. Co ciekawe, Chorwaci niekoniecznie uważają Boszniaków za zdrajców, a faszystowscy ustasze głosili, że muzułmanie to "najlepsi z Chorwatów", natomiast Serbowie są obcy. Najgorsze jest to, że każda z tych trzech stron częściowo ma rację i jej nie ma, jednak brak szans, aby uznała argumenty drugiej i trzeciej strony.
Jeżeli spojrzymy na historię, to od XVI - XVII wieku w Bośni dominowali wyznawcy Allaha. Nie nazywano ich jeszcze wtedy Boszniakami, termin ten pojawił się dopiero w pod koniec ubiegłego stulecia, to byli po prostu słowiańscy muzułmanie lub Muzułmanie rozumiani jako osobna nacja. Co ciekawe, mieszkali oni głównie w miastach, wieś pozostała chrześcijańska. W tym okresie islam równał się rozwojowi i postępowi, a chrześcijaństwo zastojowi. W następnych wiekach najliczniejsi stali się Serbowie, napływający tu z innych regionów. Czasem uciekali oni po nieudanych antytureckich powstaniach i osiedlali się m.in. w Chorwacji tworząc enklawy, które w czasach rozpadu Jugosławii chwyciły za broń przeciwko rządowi w Zagrzebiu. W XX wieku znowu Muzułmanie stali się najsilniejszą grupą etniczną, ale nigdy, podobnie jak przedtem Serbowie, nie tworzyli większości. Stało się tak natomiast w ostatnich latach, co sugeruje spis powszechny z 2013: według jego wyników Boszniacy to 50,12 % ludności BiH. Tych wyników nie uznają Serbowie, twierdząc, że Muzułmanów jest jedynie 49%, a więc nawet nie połowa, zatem nie ma mowy, aby mówić o Bośni jako państwie boszniackim. To ma ogromne znaczenie: gdyby Boszniaków była większość, wtedy pozostałe narody spadłyby do roli mniejszości, a nie narodów współrządzących.
A wracając znowu do przeszłości - odrębności boszniackiej długo nie uznawano. Jak już wspominałem - Serbowie traktowali ich jako serbskich odszczepieńców lub zturczonych Słowian (ewentualnie zeslawizowanych Turków), Chorwaci jako swoich rodaków, tylko, że innego wyznania. Oddzielność zauważyli natomiast w XIX wieku Austriacy. Międzywojenna Jugosławia ponownie twierdziła, że w Bośni żyją jedynie Serbowie i Chorwaci. Odwrócili to komuniści, trochę przez przypadek. Bośnia i Hercegowina stała jedną z republik tworzących komunistyczną Jugosławię, choć "Muzułmanie w sensie etnicznym" pojawili się dopiero w 1961 roku, gdy Tito utrzymywał bliskie stosunki z państwami islamskimi. Podobnie jak w przypadku Macedonii komunizm ma największe zasługi w powstaniu współczesnego narodu.
Okres panowania marszałka to również okres spokoju w dziejach Bośni, jednak utrzymująca się do dzisiaj w wielu krajach "jugonostalgia" oparta jest na wyobrażeniach zupełnie nieprzystających do rzeczywistości: titowskie państwo było przez większość swego trwania reżimem daleko gorszym niż chociażby PRL, a jego gospodarka utrzymywała się przy życiu głównie dzięki zagranicznym zastrzykom finansowym.
Ale pomińmy to. Tito zmarł, od razu obudziły się demony nacjonalizmu przez kilka dekad trzymane za mordę. Do Bośni dotarły one dość późno: skończyła się już wojna w Słowenii, rozpoczęła wojna w Chorwacji, a w republice nad Neretwą nadal panowała względna cisza. Ostatecznie konflikt wybuchł w 1992 roku: najpierw odbyło się referendum niepodległościowe, które zbojkotowali Serbowie. I tak nie mieli szans go zablokować, skoro stanowili mniejszość. Samo referendum nie uzyskało wymaganej większości głosów i było niezgodne z dotychczasowym prawem jugosłowiańskim, ale ze strony boszniackiej nikt się tym nie przejmował. Wojny można było jednak jeszcze uniknąć: politycy zachodni zaproponowali plan federacji przyszłego państwa, podziału na części narodowe z dużą autonomią. Przywódcy trzech bośniackich narodów zgodzili się, po czym lider Muzułmanów, Alija Izetbegović, po konsultacjach ze swoimi partyjnymi kolegami zgodę odwołał. Boszniacy chcieli państwa unitarnego (w którym siłą rzeczy mieliby najwięcej do powiedzenia), a cała historia jest mocno tajemnicza; według plotek jak zwykle maczali w tym palce Amerykanie. Boszniacy musieli być pewni swego, choć jednocześnie w Chorwacji i w Serbii kombinowano, jakby Bośnię rozerwać na pół nie dając Muzułmanom niczego albo bardzo niewiele.
W takiej sytuacji musiała wybuchnąć wojna. Krwawa, bardzo brutalna, gdzie sąsiad potrafił zatłuc sąsiada. Serbowie walczyli z Boszniakami i Chorwatami, a okresowo również Boszniacy z Chorwatami między sobą. Wszystkie strony popełniały straszliwe zbrodnie wojenne, lecz Serbowie najwięcej i te najbardziej spektakularne. Muzułmanie, którzy dla światowej opinii byli największymi ofiarami, także mieli swoje za uszami. Słynne oblężenie Sarajewa wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby nie fakt, że wojska boszniackie nie pozwalały swoim rodakom opuścić miasta. Tak - mieszkańcy Sarajewa stali się zakładnikami własnej armii i rządzących, gdyż oblegane miasto pełne cywilów lepiej oddziaływało na wyobraźnię niż opuszczone. Nie był to jedyny taki przypadek. Z kolei pomysłem serbskim na rozwiązane konfliktu w Sarajewie była etniczna separacja stolicy według wzorów z Berlina, z murem dzielącym go przez środek.
Wojna trwała ponad trzy lata. Toczyła się ze zmiennym szczęściem, początkowo sukcesy odnosili głównie Serbowie, potem Boszniacy i Chorwaci. Pojawiały się kolejne plany pokojowego podziału Bośni, wszystkie odrzucono, głównie przez Muzułmanów, którzy z uporem domagali się państwa jednolitego administracyjnie. Przypomina to sytuację z Palestyny, gdzie muzułmanie także nie godzili się na podział według obcych projektów. W efekcie Żydzi wzięli sprawy w swoje ręce i wyznaczyli granice karabinami, tu było podobnie: gdy w końcu w 1995 pod naciskiem mocarstw zawarto pokój Bośnia i Hercegowina została podzielona, nie było innego wyjścia!
Państwo powstałe w wyniku układu w Dayton jest potworkiem administracyjno - politycznym, niepodobnym do żadnego innego na świecie! Czasem porównuje się go do Szwajcarii, ale jednak podobieństw jest znacznie mniej niż różnic. Kraj podzielony został na dwie części, zwane w dokumentach "entitetami". 51% zajmuje Federacja Bośni i Hercegowiny (boszniacko - chorwacka), 48% Republika Serbska (nie mylić z Republiką Serbii) plus dodatkowo istnieje dystrykt Brčko, kondominium zarządzane przez obie części, a w praktyce niezależny samorząd. Każda z walczących stron musiała zrezygnować z niektórych terenów uważanych za swoje, więc żadna nie była z takiego podziału zadowolona. Sarajewo pozostało w części boszniackiej, co oznaczało ucieczkę z niego większości Serbów.
"Entitety" posiadają wiele cech państwa, ale państwami nie są. Dodatkowo Federacja bośniacko - chorwacka jest zdecentralizowana, większość kompetencji posiadają samorządy kantonów, Republika Serbska jest bardziej jednolita. Mamy więc do czynienia z... federacją federacji . Na terenie Bośni i Hercegowiny istnieje zatem kilkanaście parlamentów z Radami Ministrów i premierami kantonów, dwóch prezydentów "entitetów", dwóch premierów "entitetów" oraz... trzech członków Prezydium, bo każda główna nacja ma swojego! Prezydium tworzy zaś kolegialną głowę państwa! System administracyjny składa się z aż czterech poziomów: ogólnopaństwowy, trzech pseudopaństwowych (Federacja, Republika Srpska, Brčko), kantonów (tylko w Federacji) oraz gmin. Prawda, że proste? Dodatkowo nad tym wszystkim stoi jeszcze Wysoki Przedstawiciel dla Bośni i Hercegowiny (Office of the High Representative), utworzony przez grupę najważniejszych państw oraz organizacji międzynarodowych. Posiada on uprawnienia monarchy absolutnego: ma prawo do stanowienia prawa w postaci dekretów oraz unieważnienia każdego przepisu godzącego, w jego mniemaniu, w porozumienie pokojowe. Może również usuwać ze stołków urzędników. Ze swoich kompetencji korzystał nie raz. Inny smaczek to taki, że konstytucja Bośni i Hercegowiny została narzucona z zewnątrz, włączono ją do układu z Dayton i nigdy nie została zaaprobowana przez żaden parlament, natomiast jej gwarantami stały się m.in. sąsiednie państwa, w tym prezydent Serbii Milošević, uznany później za zbrodniarza. W efekcie Bośnia i Hercegowina jest dzisiaj państwem bez pełnej suwerenności, bo końcową kontrolę nadal sprawuje wspólnota międzynarodowa (w przeciwieństwie do Kosowa, które generalnie rządzi się samodzielnie). To także chyba jedyny taki przypadek na świecie. Trudno zatem się dziwić, że ów twór państwowy uważany jest przez swoich obywateli za karykaturę, krytykuje się rozbudowaną do granic absurdu biurokrację i korupcję oraz paraliż decyzyjny, bo trzy narody zazwyczaj nie potrafią się dogadać nawet w najbłahszych sprawach. Partie polityczne tworzy się głównie według podziałów etnicznych, a nie ideologicznych i tak się przeważnie głosuje. Z drugiej strony bez silnej zagranicznej ręki groźba kolejnej krwawej jatki wcale nie byłaby wykluczona, więc mamy tu prawdopodobnie do czynienia z klasycznym przykładem mniejszego zła. Każdy z narodów ma swoją wizję odnośnie przyszłości państwa odmienną od pozostałych, więc bez Wysokiego Przedstawiciela prawdopodobnie ciężko byłoby uzgodnić cokolwiek! Nieustannie powtarza się, że konieczne są głębokie reformy administracyjno - polityczne Bośni i Hercegowiny, ale póki co kończy się na słowach. Było nie było, od prawie trzech dekach ludzie żyją tu w pokoju, więc choć kulawo, jakoś to działa... Zawsze lepszy skorumpowany urzędnik czy nieudolna gmina niż zbiorowy grób.
A ponieważ niektóre kwestie znacznie gorzej wyglądają z zewnątrz niż z wewnątrz, to najlepiej do Bośni po prostu przyjechać i samemu ocenić - oczywiście turystycznym, przelotnym okiem - czy ten narzucony siłą pokój jest siebie wart. W tym roku postanowiłem zobaczyć także coś na prowincji, bo większość ruchu cudzoziemskiego koncentruje się na Sarajewie, Mostarze i kilku okolicznych miejscach (kilka lat temu byłem także w Tuzli, która również leży poza utartymi szlakami).
Granicę z Chorwacją przekraczamy, jak pisałem w poprzednim odcinku, na rzece Sawa, oddzielającej Slavonski Brod od Brodu (Брод). Przed wojną miasto - jak prawie każde w Bośni - było wieloetniczne. W nim samym najliczniejszą grupę stanowili Serbowie, nieznacznie górując nad Chorwatami. W całej gminie było odwrotnie, do tego kilkanaście procent Muzułmanów i spora grupa osób nieokreślonych ("Jugosłowianie"). W momencie wybuchu konfliktu wiosną 1992 roku tutejszy most stał się niezwykle ważny pod względem strategicznym, gdyż w pewnym momencie pozostał jedynym niezniszczonym łącznikiem z Chorwacją. Zmieniło się to po ataku Serbów na Bosanski Brod, kiedy to uciekła z miasta większość Chorwatów oraz chorwackie oddziały, które zaraz potem most wysadziły.
Serbowie zmienili nazwę miejscowości, gdyż Bosanski Brod (Босански Брод) źle im się kojarzył, choć dotyczył przecież położenia geograficznego, a nie narodowości! Stał on się Serbskim Brodem (Српски Брод), co odzwierciedlało strukturę etniczną po czystkach (85 procent Serbów), ale Trybunał Konstytucyjny BiH nakazał usunięcie tego przymiotnika. Dzisiaj zatem mamy po prostu Brod i taki napis z żywopłotu wita przy wjeździe, lecz... Chorwaci nadal konsekwentnie używają nazwy "Bosanski Brod".
Jak już wspominałem: kontrola chorwacka przebiegła ekspresowo, po bośniackiej stronie stoimy i stoimy... W lusterku widzę rosnący sznur aut. Po czym nagle samochodowy potok rusza, podjeżdżam do budek, pogranicznik macha ręką, aby jechać dalej, niczego nie chce oglądać. Właściwie nasz wjazd do Bośni nie został w żaden formalny sposób zarejestrowany. Całość zajęła dwadzieścia minut, wynik lepiej niż przyzwoity!
Na pierwszym skrzyżowaniu witają duże tablice informujące o wjeździe do Republiki Serbskiej. Stoją one na każdej drodze którą przecina wewnątrzbośniacka granica, nie sposób ich przeoczyć. Dla odmiany Federacja boszniacko - chorwacka nie reklamuje się w ten sposób, Serbowie mają znacznie większą potrzebę podkreślania, że oto są.
W Republice Serbskiej oficjalnym alfabetem jest cyrylica. Na tablicach wjazdowych, drogowskazach i tym podobnych najpierw występuje zapis w tej wersji, a potem w łacińskiej. Tyle, że polityka sobie, a życie sobie. Do rozpadu Jugosławii w BiH mało kto jej używał, Serbowie przecież doskonale znają łaciński alfabet, więc na banerach, szyldach reklamowych i ulotkach widnieje właśnie on. Pragmatyzm i biznes, bo przez przejście graniczne wjeżdżają także turyści z Chorwacji, którym łatwiej przeczytać taką formę.
W Brodzie nie ma zabytków, więc wizytę ograniczam do odwiedzin stacji benzynowej, żeby wymienić walutę. Co prawda markę zamienną (konvertibilna marka) powiązano stałym kursem z euro, ale, wbrew temu co czasem wypisują w internetach, posiadanie jej jest koniecznie, aby zapłacić w wielu miejscach. Euro nie jest walutą Bośni i Hercegowiny i zwyczajnie nie musi być przyjmowane przez lokalsów, czego wiele osób nie rozumie. Na tankszteli spędzam dłuższą chwilę, bo sprzedawca instaluje trzem młodym kobietom bośniackie karty SIM i są z tym jakieś problemy.
Okolice Brodu to taki teren, które więcej niż jedna nacja uważa za etnicznie swój. I Chorwaci i Serbowie twierdzą, że oni byli tu od zawsze. Gdyby nie podział religijny, można by uznać, że jedni i drudzy mają rację. Gdy czyta się historię w internecie (chociażby na Wikipedii), to zawsze dojrzymy tylko jedną stronę medalu. Chorwaci piszą o serbskich wypędzeniach z domów, wysyłaniu do obozów koncentracyjnych, ostrzale Slavonskiego Brodu. Serbowie o strachu przed powtórką ludobójstwa z II wojny światowej, gdy ustasze mordowali prawosławnych, wypędzeniach z domów, wysyłkach do obozów koncentracyjnych, a także o masowych zwolnieniach serbskich pracowników zatrudnionych w Slavonskim Brodzie. I znów pojawia się kwestia mostu: Chorwaci wspominają, że Serbowie nieustannie próbowali go rozwalić, żeby przerwać komunikację pomiędzy oboma brzegami Sawy, a ci drudzy rewanżują się opisem, że Chorwaci zamknęli go dla Serbów i wywiesili napisy "Serbom i psom wstęp wzbroniony". Nieco podobnie wygląda sytuacja z opisem zbrodni na cywilach. Wiadomo, że miały one miejsce, ale obie strony inaczej do nich podchodzą. Największa z nich wydarzyła się w pobliskiej wiosce Sijekovac (Сијековац), zginęło tam od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Według Serbów była to zemsta armii chorwackiej, z kolei Chorwaci twierdzą, że to przypadkowe ofiary ognia pomiędzy oddziałami wojskowymi z dwóch stron.
Przy drogach co rusz mijam pomniki poświęcone poległym serbskim żołnierzom. Są też serbskie flagi - na każdym kroku, cała masa. W przeciwieństwie do flagi używanej w Serbii te pozbawione są herbu, mają tylko barwy, bo reprezentują nie państwo, a naród. Nota bene jest to ten sam układ co rosyjski, tylko odwrotny.
Pomimo upływu prawie trzydziestu lat widok zniszczonych domostw jest nadal powszechny. A nawet całych bloków: ten chyba się spalił, zanim go ukończono.
Wjeżdżam na jedną z nielicznych bośniackich autostrad: nową, pusta i udekorowaną flagami.
W upalne południe docieram do Banja Luki (Бања Лука), faktycznej stolicy Republiki Serbskiej. Faktycznej, bo konstytucyjna znajduje się w Sarajewie. To jednocześnie drugie pod względem wielkości miasto BiH (około 140 tysięcy mieszkańców). Stolica nie jest na bośniackiej liście must see, więc tym bardziej mnie interesowała. Wiele ulic w centrum jest pozamykanych, więc krążę w poszukiwaniu jakiegoś bezpłatnego parkingu i w końcu się udaje.
Banja Luka może poszczycić się historią sięgającą czasów rzymskich, ale to nie Rzymianie odcisnęli na mieście najbardziej widoczne piętno, a dwudziestowieczne nacjonalizmy. W czasie II wojny światowej znalazło się ono w granicach Niezależnego Państwa Chorwackiego, a ustasze z muzułmańską pomocą zgotowali miejscowym Serbom i Żydom ludobójstwo. Większość z nich zesłano do obozów koncentracyjnych lub zabito na miejscu. Zniszczono także najważniejsze prawosławne świątynie. Należy jednak dodać, że dopiero w okresie komunistycznym Serbowie stali się najludniejszą nacją, przedtem byli nią Boszniacy. Na skutek emigracji z różnych regionów rolę tę przejęli Serbowie, choć też nigdy nie stanowili większości. Zmieniła to wojna bośniacka: "nie-Serbów" wypędzono, i - biorąc wzorce z przeszłości - zburzono ich miejsca kultu. Zrównano z ziemią wszystkie (!) kilkanaście meczetów, również wysokiej klasy zabytki. Uszkodzeniu uległy także kościoły katolickie. Dziś Muzułmanów i Chorwatów w dużym stopniu zastąpili Serbowie uciekający z innych terenów, a miasto sprawia wrażenie rdzennie serbskiego, choć są rysy na tym starannie wypielęgnowanym wizerunku.
Po zaprowadzeniu pokoju wspólnota międzynarodowa zaczęła naciskać na odbudowę zniszczonych zabytków, zwłaszcza świątyń. A jest co odbudowywać! Postępowanie każdej armii w konflikcie bośniackim wyglądało tak samo: ostrzał i zajęcie wrogiej miejscowości, zabijanie i gwałcenie tych cywilów, którzy jeszcze w niej zostali, przepędzenie reszty, grabież, dewastacje, a na samym końcu rozwalenie z przytupem świątyni przeciwnika. To nic, że Bośnia była krajem świeckim i religią mało kto się do czasów wojny przejmował: rozpieprzenie meczetu, cerkwi albo kościoła stało się uświęconym obrzędem zwycięskich oddziałów.
Również w Banja Luce rozpoczęto rekonstrukcję zniszczonych meczetów, ale w większości przypadków są to konstrukcje, które tylko trochę przypominają poprzednie obiekty, ich wygląd jest współczesny. Tak jest również z meczetem ze zdjęcia poniżej (Hadži Omerova džamija) - oryginał powstał w 1618 roku, a kopia ma nieco ponad dziesięć lat.
Kawałek dalej wznosi się zabytek całkiem świecki: twierdza Kastel (tvrđava Kastel). Wybudowali ją w XVI wieku Turcy, ale prawdopodobnie już wcześniej istniały w tym miejscu umocnienia rzymskie oraz węgierskie. Twierdza wygląda dość świeżo i na pewno jest częściowo "poprawiona", ale nie wypadałoby do niej nie zajrzeć.
Szybko się okazało, że połowa jest zamknięta: ochroniarz wyprosił nas, tłumacząc, że szykują się na jakąś imprezę. To by tłumaczyło, dlaczego pod jedną z bram stoją dwie półciężarówki i rozpaczliwie próbują się wyminąć. Zaglądamy do drugiej połówki. Szału nie ma, ale można wejść na mury i popatrzeć na płynącą w dole rzekę Vrbas. Mieszkańcy Banja Luki lubią odpoczywać nad jej brzegami.
Obok umocnień stoi nowa cerkiew prawosławna, lecz nas bardziej interesuje...
...strzelający w niebo przecznicę dalej meczet Ferhata Paszy (Ferhat-pašina džamija). Był to jeden z najpiękniejszych okazów architektury osmańskiej na Bałkanach, a powstał na zlecenie Ferhata Paszy Sokolovicia, rodowitego Bośniaka i jednocześnie jednego z najważniejszych tureckich polityków 16. stulecia.
Meczet stał sobie spokojnie do maja 1993 roku. Musiał być podwójnie znienawidzony przez serbskich nacjonalistów: nie tylko jako świątynia muzułmańska, ale i z powodu patrona, który reprezentował "zdegenerowanych Serbów, którzy przeszli na islam". Wysadzono go w serbskie święto prawosławne, podobnie jak co najmniej jeden inny. Bardzo starannie zaopiekowano się resztkami, wywożąc je na rozmaite wysypiska śmieci. Urzędników ONZ, usiłując ocalić fragmenty, aresztowano. Na miejscu meczetu powstał parking.
Dwa lata później skończyły się wojenne sukcesy Serbów, inicjatywę przejęli Muzułmanie z Chorwatami. Banja Luka była nawet zagrożona atakiem przez nieprzyjacielskie wojska, ocaliło ją zawieszenie broni i narzucony pokój w Dayton. Do bośniackich miast miała powrócić normalność, Ferhadiję polecono odbudować. Prawica serbska szalała: atakowano Boszniaków podczas wmurowywania kamienia węgielnego, palono muzułmańskie domy i modlitewniki, uwięziono kilkaset osób w centrum islamskim, paradowano z uciętą głową świni, byli ranni i jeden zabity. Dwuznaczną postawę przyjęła policja, która w Bośni nie jest zarządzana przez władze centralne, ale "entitety". Ostatecznie odbudowany meczet otwarto dopiero w 2016 roku. Odtworzono jego oryginalną figurę, użyto także ocalałych fragmentów, których szukano na śmietniskach oraz w jeziorze - podobno odnaleziono tak 65% pierwotnej substancji.
Meczet niewątpliwie jest przepiękny, nigdy nie potrafię zrozumieć pobudek osobników, którzy niszczą takie rzeczy! Próbuję zajrzeć do środka, lecz akurat trwa modlitwa. Z głośników słychać było także nawoływanie, czyli wspólnota boszniacka jakoś się odrodziła, choć tylko w liczbie kilku tysięcy.
Od meczetu idziemy w kierunku północnym, gdzie ulokowano najważniejsze budynki miejskie i państwowe. Jest też fragment starówki z fantazyjną osłoną ze sztucznych kwiatków. Zjawiło się nawet dwóch miejscowych maczo: ledwie na chwilę się oddaliłem robiąc zdjęcie, a miejscowi panowie zaczęli coś proponować Teresie i raczej nie mieli na myśli usług przewodnickich.
I oto wychodzimy na wielki plac, na którym stoi wielka cerkiew z jeszcze większą dzwonnicą. Obok niej biały budynek z serbskimi i banjaluckimi flagami - Banski dvor z okresu międzywojennego, gdy (zgodnie z nazwą) stanowił siedzibę bana, odpowiednika wojewody. Dziś pełni funkcję głównej instytucji kultury Republiki Serbskiej.
Cerkiew, wbrew pozorom, ma jeszcze młodszą metrykę, liczącą zaledwie dwie dekady. Katedra Chrystusa Zbawiciela (Hram Hrista Spasitelja) to również rekonstrukcja - przed II wojną światową stała tu niemal identyczna w formie budowla. Trafiona niemieckim pociskiem została rozebrana cegła po cegle na polecenie Chorwatów. Komuniści nie pozwolili jej odbudować, woleli zamiast niej pomnik poległych i dopiero po kolejnym upadku Jugosławii odrodziła się niczym feniks z popiołów. W tym samym roku zniszczono meczety i rozpoczęto odbudowę - Bóg nie znosi próżni.
Mimo, że nowa, to wnętrza posiada naprawdę ładne. I mieliśmy trochę szczęścia: właśnie skończyły się chrzciny, a zaczęto szykować się do ślubu.
To, co ocalało z przedwojennego oryginału, prezentowane jest niedaleko wejścia.
Ale to jeszcze nie koniec: ponieważ prawosławni nie spodziewali się, że kiedykolwiek będą mogli odbudować katedrę, więc w latach 60. niedaleko stąd powstała cerkiew św. Trójcy (Hram Svete Trojice), nosząca te same wezwanie co przedwojenna i będąca... jej kopią! Podsumowując: dziś w Banja Luce są dwie nowe cerkwie będące kopią starej, choć noszące różne wezwania . Niestety, tę starszą nową cerkiew trudniej sfotografować, bo otoczenie jest ciasne, nie udało mi się też zrobić zdjęcia wnętrza, bo akurat odbywało się w środku nabożeństwo. Pewnie jakieś ważne, bo goście wspierali się przed nim Heinekenami :D.
Tak zwany Pałac Republiki (Palata Republike) z 1936 roku, aktualnie oficjalna siedziba prezydenta Republiki Serbskiej. Chroniona z zewnątrz przez jednego policjanta leniwie przechadzającego się tam i z powrotem.
Czerwony proporzec to sztandar prezydenta. Znajduje się na niej godło Republiki Serbskiej. Dość dziwaczne, bo praktycznie pozbawione szczegółów heraldycznych (pomijając korony i liście dębu). Początkowo bośniaccy Serbowie mieli inny herb, nawiązujący do herbu Serbii, ale Trybunał Konstytucyjny nakazał jego zmianę, jako dyskryminujący inne narody (takiego tłumaczenia akurat nie kupuję).
To raczej nie jest służbowy wóz prezydenta, ale w stu procentach nie można wykluczyć. Kolorystycznie pasuje.
Teatr Narodowy. Nie kłuje w oczy.
Katolicy stanowią w Banja Luce niewielką, kilku procentową mniejszość, ale i tak daje to około pięciu tysięcy owieczek. Główną świątynią jest modernistyczna katedra św. Bonawentury (Katedrala svetog Bonaventure). Chrystus na pomniku wygląda jakby uciekł z musicalu, a dzwonnica kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z kościołem: może trampolina na basenie albo wieża kontroli lotów?
Nowoczesne, ze szkła i metalu, budynki rządowe. Urzędnicy są pewnie grupą, która najbardziej się cieszy z pogmatwanego ustroju politycznego Bośni, tyle się ich dzięki temu namnożyło!
Skoro jesteśmy przy władzy, to sięgnę po kolejną z bośniackich ciekawostek: otóż Bośnia i Hercegowina, tak starająca się o równouprawnienie wszystkich narodowości, jest jednocześnie państwem oficjalnie... dyskryminującym mniejszości. Równouprawnienie dotyczy bowiem wyłącznie Muzułmanów, Chorwatów i Serbów i jedynie przedstawiciele tych narodów mają bierne prawo wyborcze do krajowego parlamentu i Prezydium. Konkretnie, to członkowie innych narodowości również mogą kandydować, ale... muszą określić się jako Muzułmanin, Chorwat lub Serb! W przeszłości odbyła się próba kandydowania przez Żyda i Roma, ale nie zostali oni dopuszczeni do wyborów. Sprawa trafiła aż do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który orzekł, że bośniacka konstytucja (napisana przez państwa Zachodnie i USA!) łamie prawa mniejszości, nakazał to zmienić, po czym... nic się nie zmieniło. Był również przypadek Serba, który chciał startować w wyborach prezydenckich, ale nie mógł, gdyż... mieszkał na terenie Federacji boszniacko - chorwackiej, a tylko Serb z Republiki Serbskiej może zostać przedstawicielem Serbów. Absurd? Nonsens? Nie. Bośnia i Hercegowina. Parytety narodowościowe w Bośni to rzecz święta i nikt ich nie chce ruszać, aby nie wybuchł kolejny konflikt.
Tak z innej beczki: czy Boszniak, który zmienił religię albo został ateistą, jest nadal Boszniakiem, skoro nierozerwalne ta nacja związana jest z islamem??
Ponieważ sport i polityka często chodzą ze sobą w parze, więc zaraz obok kompleksu rządowego zobaczymy kompleks sportowy ze stadionem miejskim.
Boczne, mniej reprezentatywne ulice stolicy.
Jeżeli Kosowo jest sercem Serbii, to znaczy, że Serbia już nie żyje, bo nie można żyć bez tego organu.
Tablice komunistycznych partyzantów są potwierdzeniem, że w czasach Jugosławii w Bośni używano głównie alfabetu łacińskiego, a cyrylica odrodziła się z przyczyn politycznych dopiero w momencie rozpadu.
Zastanawiałem się z jakiego powodu część ulic pozamykano. Otóż wieczorem odbywał się wielki patriotyczny koncert! Zorganizowali go weterani wojenni, nawołujący do przyjścia w ramach protestu przeciwko działaniom Wysokiego Przedstawiciela oraz Trybunału Konstytucyjnego. "Jeżeli teraz się wycofamy, to nie będzie ani Serbów ani Republiki Serbskiej" - alarmowali! Typowe pierdzielenie, bo w jaki sposób pójście na koncert bałkańskiego disco - polo miało powstrzymać zniszczenie Serbów i Republiki?? Nie wiem czy plany weteranów się powiodły (za owymi "weteranami" miała stać partia obecnego prezydenta), ale media w Sarajewie skomentowały z satysfakcją, że frekwencja nie była zbyt duża. Coś podobnego.
Robiąc kółko wróciliśmy do samochodu. Nigdzie, w żadnym miejscu nie dostrzegłem flagi państwowej BiH, nawet przy budynkach rządowych. Ani jednej, wyłącznie serbskie i samorządowe. To najlepszy przykład stosunku Serbów do państwa Bośnia i Hercegowina. Wspominałem, że utworzenie federacji w tej formie nie zadowoliło żadnej z walczących stron, ale najbardziej jej niechętni byli Serbowie. Oni od samego początku chcieli pozostać w jedności z Belgradem i trudno im się dziwić: praktycznie każdy naród chciałby być ze "swoimi" i "u siebie", a nie z "obcymi". Bano się islamskiego radykalizmu i chorwackiego odrodzonego faszyzmu, choć w masowej skali nic takiego nie nastąpiło. Jednak skoro pozwolono Albańczykom w Kosowie oderwać się od Serbii, to dlaczego zabroniono tego Serbom w Bośni? Co prawda w Kosowie sytuacja jest trochę inna, znacznie wyraźniej przebiegają granice etniczne, Bośnia to nadal mozaika narodowościowa, lecz Serbowie mają prawo czuć się poszkodowani. Federację przyjęto jako zło koniecznie, zresztą nie mieli w 1995 roku wyboru, gdyż przegrywali wojnę. Otrzymali autonomię prawdopodobnie najszerszą z możliwych: szacuje się, że aż 70 procent kompetencji zastrzeżonych zwykle dla państwa zostało przekazanych władzom lokalnym. Republika Serbska posiada nawet swoich zagranicznych przedstawicieli w niektórych państwach, ale jednak państwem formalnie nie jest. Praktycznie od samego początku wewnętrzna polityka Bośni i Hercegowina to starcie pomiędzy zwolennikami większej integracji (czyli głównie Muzułmanami), a większym rozluźnieniem relacji do związku czysto formalnego (Serbowie i część Chorwatów). Co rusz wybuchają kryzysy, tarcia, serbscy politycy grożą i straszą. Co ciekawe, zazwyczaj przy większym werbalnym poparciu Moskwy, niż Belgradu, który wcale nie skacze z radości na myśl o przyłączeniu połowy Bośni. Jak to się skończy? Ciężko przewidzieć. Mimo kolejnych awantur raczej nie grozi szybki wybuch kolejnej sąsiedzkiej wojny. Zwykli ludzie doskonale pamiętają co się wtedy działo i jakie ofiary ponieśli, więc nie tak łatwo pozwolą się prowadzić politykom na następną rzeź, zwłaszcza, że zwycięstwo w nowej wojnie byłoby i tak niemożliwe.
I na koniec jeszcze pytanie: czy warto zajrzeć do Banja Luki? Większość wpisów w internecie jest stolicy bośniackich Serbów nieprzychylna, dominują stwierdzenia, że w mieście nie ma nic ciekawego. Ja podczas niedzielnej wizyty bynajmniej się nie nudziłem, lubię miejscowości położone poza głównymi trasami turystycznymi.
Kolejne odwiedzone miejsca w Bośni nie będą już tak pozbawione turystów jak Banja Luka.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Z niecierpliwością oczekuję ciągu dalszego Przypuszczam , ze to był Twój kolejny tam pobyt. Ja byłam w tym roku po raz pierwszy, i odczucia mam takie: nie mam pojęcia , gdzie tak naprawdę byłam - w Serbii czy w Chorwacji, bo tylko w Sarajewie były flagi BiH. Nawet policjanci na mundurach mieli emblematy chorwackie/serbskie (w zależności od lokalizacji) . To nie jest kraj do nieskomplikowanej turystyki: idziesz i podziwiasz. Tu trzeba dociekac
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 41 gości