Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza C
Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza C
Wakacyjny urlop czas zacząć! Tradycyjnie kierunek południowy. Rok temu pojechaliśmy w drugiej połowie sierpnia, ponieważ naiwnie sądziłem, że miesiąc ten w czasie pandemii będzie luźniejszy, a było dokładnie odwrotnie: niektóre kraje już wtedy zaczęły się zamykać, trochę popsuło to nam plany. Tym razem postanowiłem dmuchać na zimne i ruszyliśmy w połowie lipca. Po czasie okazało się, że nie miało to większego znaczenia, lecz któż to mógł wiedzieć??
Skrót przez czeski Śląsk i potem przejazd przez Słowację, bez historii. Tradycyjnie w dniu wyjazdu pogoda jest średnia, nawet trochę padało. Mniej tradycyjnie - zamiast cisnąć autobaną aż do Bratysławy część drogi pokonałem bocznymi drogami, aby dotrzeć do Komarna. Tam jedyny postój na zakupy i przekraczamy Dunaj nowym mostem (według google.maps miał być zamknięty, ale normalnie szło z niego skorzystać).
Na Węgrzech witają mnie moje ukochane słoneczniki! Uważam, że lato bez tych roślin straciłoby znacznie ze swego uroku .
Tankuję na pierwszej (Putinowskiej) stacji, gdzie mam krótkie zwarcie z jakąś starą Niemrą, której strasznie się spieszy. Zaraz potem wpadam na autostradę. Autópálya M1 jest jedną z najstarszych u Madziarów, pierwsze odcinki otwarto w latach 70. ubiegłego wieku. To widać i czuć: nawierzchnia pozostawia sporo do życzenia, a przede wszystkim posiada jedynie dwa pasy, co przy ogromnym ruchu od strony Austrii powoduje, iż nieustannie jedziemy w tłumie i nawet na lewym pasie trudno osiągnąć prędkość większą niż 100 km/h.
Z autostrady zjeżdżam do Felcsút. Wioska, licząca niecałe dwa tysiące mieszkańców, położona czterdzieści kilometrów na zachód od Budapesztu. Typowa ulicówka, o której nikt by nigdy nie usłyszał, gdyby nie fakt, że swoje dzieciństwo spędzał w niej Victor Orban. Miejscowość jest przykładem, jak może wyglądać polityka, gdy całe państwo stanie się własnością jednego człowieka (bo nawet nie partii) i jego przydupasów. W 2014 roku otwarto w Felcsút nowoczesny stadion piłkarski Pancho Aréna wraz z imponującym zapleczem. Osobiście nie mam nic przeciwko budowie nowych obiektów sportowych, ale mówimy o kompleksie, który kosztował ponad sześćdziesiąt milionów euro, z tego większość pochodziła z funduszy publicznych, a część od różnych spółek mniej lub bardziej powiązanych z premierem. Ilość miejsc siedzących wynosi raz tyle, ilu obywateli pomieszkuje w wiosce (niecałe cztery tysiące), a średnia ilość widzów to mniej niż pięćset osób, głównie na trybunach VIP. A gdyby takie stadiony postawić w każdej mieścinie albo chociaż w każdym powiecie? W czym inne wioski są gorsze?
Trzeba przyznać, że sam stadion jest ładny, zaprojektował go sam Imre Makovecz, najsłynniejszy węgierski architekt ostatniego półwiecza. Grający na nim zespół Puskás Akadémia (legendarny Ferenc Puskás nie ma z nim nic wspólnego) w wyniku fuzji stał się najpierw drugoligowcem, a potem wdarł się do pierwszej ligi. To musi być dziwne uczucie występować w drużynie, której kibicuje garstka ludzi...
Stadion stanął w nieprzypadkowym miejscu, gdyż kilkanaście metrów od... domu rodzinnego Victora Orbana. Dosłownie! Biała, skromna, odnowiona chałupa oddzielona od sportowych murów jedynie ulicą. Swoją drogą to ciężko mi sobie wyobrazić rezydencję, do której na weekendy wpada Jarosław Kaczyński, a która nie jest nieustannie chroniona przez policję, służby i prywatną ochronę. W Felcsút nie było żywej duszy, można wręcz dobijać się do płotu.
Stadion to nie wszystko. Węgierski premier, jak wielu dużych chłopców, lubi również kolej i postanowił podarować taką swemu matecznikowi. W tym celu wykorzystał ślad nieczynnej linii, na której położono tory wąskotorówki. I tu także napiszę, że absolutnie jestem za rozbudową transportu kolejowego, ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach! Wąskotorówka Felcsúti kisvasút liczy sobie sześć kilometrów i składają się na nią trzy stacje: przy stadionie, w wiosce oraz w sąsiednim Alcsútdoboz, skąd pochodził ojciec Orbana. Rząd uznał inwestycję za priorytetową w skali kraju i oprócz środków państwowych przekazał na nią dwa miliony euro z funduszy unijnych. Oficjalnie zakładano, że będzie ona nie tylko atrakcją turystyczną, ale posłuży również jako środek transportu dla okolicy i korzystać z niej będzie siedem tysięcy osób dziennie. W rzeczywistości obłożenie wynosi od 30 do 110 pasażerów na dzień, a przez wiele dni nie jeździ nią nikt, więc generuje nieustanne straty. Co prawda zapowiadano, że zostanie ona przedłużona do dworca w Bicske, gdzie można się przesiąść na pociągi do Budapesztu, ale na zapowiedziach się skończyło.
Oczywiście wąskotorówkę krytykuje węgierska opozycja, dostało się także Unii Europejskiej, która jak zwykle nie kontroluje, na co są wydawane przekazywane przez nią pieniądze (dziwnym przypadkiem politykom antyunijnym zupełnie nie przeszkadza korzystanie z unijnej, skażonej kasy ). Według złośliwych opinii linia służy jedynie jako dojazd na mecze i z powrotem, kiedy z pewnych powodów nie można skorzystać z samochodu.
Podjeżdżam pod odnowiony dworzec w Felcsút. Cisza, spokój, słyszę gdakanie kur z pobliskiego gospodarstwa. Na peronie działa lodziarnia, pod parasolem siedzi jeden znudzony facet. Zaglądam na rozkład, ale musiałbym spędzić tu zbyt dużo czasu, aby doczekać się przyjazdu pociągu.
Dodam, że premier planował jeszcze budowę w wiosce lotniska, ale z tego na razie nic nie wynikło.
Opuszczamy matecznik Orbana, przejeżdżamy nad M1, gdzie już zaczyna tworzyć się korek. To co będzie w Budapeszcie??
Na mapie mam zaznaczone ruiny w lesie tuż za autostradą. Parkuję na klepisku i uderzam między drzewa. Po kilku minutach wędrówki trafiam na marniejące resztki dawnej posiadłości astronoma-matematyka nazywającego się Károly Nagy. Przeniósł się on do Bicske tuż przed rewolucją węgierską, ale pomieszkał krótko, gdyż po upadku powstania emigrował. Pozostały po nim ruiny pałacu, obserwatorium oraz mauzoleum. Te ostatnie jest w najlepszym stanie, obserwatorium ledwo stoi, a pałacu nawet nie udało mi się w gąszczu znaleźć.
Po kilku kilometrach zajeżdżamy do miasteczka Zsámbék (niem. Schambek). Słynie one przede wszystkim z ruin romańsko-gotyckiego kościoła, należącego kiedyś do norbertanów.
Świątynię wzniesiono w XIII wieku. Przetrwała zawieruchy historii, przetrwała 145 lat okupacji tureckiej, ale w 1763 roku zniszczyło ją trzęsienie ziemi. Z jakiegoś powodu nie zdecydowano się na odbudowę, dodatkowo niemieccy osadnicy, przybyli w ten rejon po przegnaniu Turków, pozyskiwali z ruin kamień jako budulec do swoich gospodarstw.
Wejście na teren kościoła jest płatne, ale ponieważ wszystko doskonale widać zza płotu, więc ograniczamy się do obserwacji na odległość.
Pomnik samotnego czerwonoarmisty. Zgodnie z obecną modą dołożono do niego tabliczkę sugerującą, iż nie był Sowietą, ale Ukraińcem. Ciekawe, czy w ogóle takim się czuł, czy rodzina wie lepiej?
Zsámbék posiada więcej zabytków: pamiątką po Turkach są ruiny łaźni, służące dzisiaj jako fontanna. Kawałek dalej stoi barokowy kościół z obeliskiem Trianon.
Zsámbék to modelowy przykład niedużego, węgierskiego miasteczka: jakiś sklep, winiarnia, knajpa, trochę świętych figur i zmęczone upływem czasu budynki.
Wracamy na autostradę. Korek się rozwiązał, ale przed nami Budapeszt i wiem, że od pewnego czasu tworzą się gigantyczne zatory na wiecznie niedokończonej obwodnicy, a powodem jest remont mostu na Dunaju. Nie bardzo jest go jak minąć - objazd w kierunku północnym oznacza wizytę w samym centrum stolicy, a na południu najbliższa przeprawa nad rzeką oddalona jest o kilkadziesiąt kilometrów! Można tylko minimalizować straty czasowe, próbując objechać najbardziej zatłoczone odcinki.
Na razie na drodze panuje względny spokój, choć po wjeździe na obwodnicę widzę na wyświetlaczach informacje o korku. No dobra, ale w którym momencie on się zaczyna, gdzie zjechać? Oczywiście trafiłem na niego zaraz po minięciu zjazdu, dosłownie po dwustu metrach od miejsca, w którym mogłem opuścić obwodnicę! Gdyby zaczął się on ciut wcześniej, to udałoby mi się odbić, a tak... szlag!
Zauważam, że wokół mnie sama auta na zagranicznych blachach! W korku stoją tylko cudzoziemcy, Węgrzy wiedzieli, gdzie zjechać... No nic, trzeba zacisnąć zęby i zwieracze, bardzo powolutku posuwamy się do przodu.
Po siedmiu kilometrach i trzydziestu minutach docieram do kolejnego zjazdu i w ten sposób, chcąc nie chcąc, zaliczam teren zabudowany węgierskiej stolicy.
Boczne drogi, kilka rond, kilka świateł i w sumie po niecałej godzinie przekraczam w końcu Dunaj remontowanym mostem. A za nim jakby inny świat: ruch błyskawicznie się rozładowuje, chmury się kończą i robi się piękna pogoda.
Z M0 skręcam na krótką M31, a potem wbijam na M3 prowadzącą w kierunku wschodnim. Tutaj samochodów jest dziesięć razy mniej niż pod Budapesztem.
Co jakiś czas pojawiają się tablice informujące o parkingu lub stacji benzynowej, na większości z nich znajduje się czerwona nalepka z napisem "Not for transit".
Pierwszego września ubiegłego roku Orban przygotował dla swoich poddanych niespodziankę i de facto zamknął granice dla cudzoziemców. Przyjazd na Węgry stał się możliwy tylko w wyjątkowych sytuacjach, turystyka do nich nie należała. Gorzej niż za komuny. Oficjalny powód to oczywiście koronawirus, choć ten nie chciał się dostosować do życzeń premiera i nic sobie nie robił z zamkniętych granic, zaliczając kolejne fale i spadki. Jeśli ktoś w tym czasie chciał przejechać przez Węgry udając się do innego kraju, to mógł to zrobić korzystając jedynie z wybranych "korytarzy tranzytowych" i zatrzymywać się na kilku wyznaczonych stacjach oznaczonych nalepkami "For transit". Wypisz wymaluj jak w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie funkcjonowały "korytarze tranzytowe" pomiędzy RFN-em a Berlinem Zachodnim.
Pod koniec czerwca tego roku Orban znowu wszystkich zaskoczył i nie dość, że łaskawie otworzył granice, to jeszcze zniósł niemal wszystkie ograniczenia pandemiczne. Od państwa odgrodzonego od wszystkich pandemicznymi przepisami przeszedł do awangardy "powrotu do normalności". Czerwone nalepki jednak zostały. Może na wszelki wypadek na przyszłość? A może dla Ukraińców, ponieważ wjeżdżając od tamtej strony nadal obowiązują ograniczenia. W każdym razie masa turystów z Polski widząc ten czerwony kolor nadal była przekonana, że u Węgrów obowiązują jakieś "korytarze", w czym zresztą utwierdzała ich polska ambasada (nie wiem, czy to pokłosie dobrej zmiany, czy tam zawsze pracowali tacy niekompetentni ludzie?). W efekcie trudno było spotkać gdzieś na uboczu samochód na polskich blachach, nad czym bynajmniej nie ubolewałem . Tak na marginesie to niektóre kible na parkingach nie nadawały się nie tylko nie dla tranzytu, ale dla nikogo, kto nie chciał się uświnić...
Połykamy kilometr za kilometrem, popołudnie stopniowo zmienia się w wieczór. Zmieniamy autostradę na M35, którą od niedawna można dojechać aż do granicy rumuńskiej. To już nie tak daleko, ale zostawimy sobie ją na jutro, gdyż dzisiaj czeka na nas Debreczyn.
Debreczyn jest drugim największym miastem na Węgrzech, lecz to nie ma znaczenia, gdyż dla Madziarów wszystko poza stolicą jest prowincją i wsią . Wieczorny ruch uliczny bynajmniej wioski nie przypomina, choć akurat okolica naszego noclegu nie przytłacza ilością aut.
W pensjonacie przyjmuje nas starsza kobieta, która nie zna żadnego innego języka niż węgierski. Ba, nie zna nawet pojedynczych słów w innym języku (oczywiście na stronie rezerwacyjnej zapewniali, że znają angielski ). Międzynarodową mową ciała i dźwięków udaje nam się porozumieć, więc po szybkim wrzuceniu bagaży do pokoju można się udać do restauracji, znajdującej się na parterze budynku. Liczyłem na konsumpcję jakiegoś gulaszu albo czegoś podobnego, a musieliśmy się zadowolić fit-sałatką i eko-burgerem, bo taki profil obowiązywał w lokalu . Na szczęście piwo mieli węgierskie... Muszę jednak przyznać, że jedzenie smakowało i porządnie napełniło brzuchy.
Na główny plac miasta mamy niedaleko, grzechem byłoby nie skoczyć na wieczorny spacer. Miasto tętni życiem, po ulicach kręcą się wypite dziewczyny z balonikami i zaczepiają kierowców. A my korzystamy zatem z okazji i zaliczamy spelunkę.
Współczesny pomnik świętego Stefana oraz drzewa sadzone w donicach.
Niedzielny poranek wita ciepłem i słońcem, więc idę na samotną przechadzkę, przy okazji wypatrujac piekarni. Na pobliskim skrzyżowaniu fotografuję kościół ewangelicki. Widziałem go już kilka razy, kiedy przejeżdżałem przez miasto, gdyż sąsiednie drogi to przelotówki.
Rzędy niskich domków to ponoć dawna dzielnica biedoty. Są ciągle używane i pierwsze wrażenie po obserwacji mieszkańców było takie, że nadal nie weszli do klasy średniej.
Wysokie bloki, a zaraz potem zupełne przeciwieństwo.
Skryta w cieniu spelunka, w której raczyliśmy się wieczornym piwem. Mimo wczesnej pory już siedzą w niej tambylcy.
Wschodnie Węgry to bastion protestantów, a konkretnie kalwinów. Ten odłam chrześcijaństwa bywa uważany za najbardziej patriotyczny i narodowy, w przeciwieństwie do katolicyzmu, którego hierarchia przez całe stulecia świetnie dogadywała się z Habsburgami. Debreczyn stał się całkowicie protestancki w XVII wieku, nazywano go "kalwińskim Rzymem". Dziś ewangelikami jest około jednej trzeciej mieszkańców miasta, co może nie brzmi imponująco, ale Węgrzy są narodem znacznie bardziej sekularyzowanym niż Polacy (przynajmniej statystycznie). Ich duma to Wielki Kościół Ewangelicki stojący na głównym placu, największa świątynia protestancka w kraju.
Chciałem zajrzeć do środka, ale akurat odbywało się nabożeństwo, więc odpuściłem. Odwracam się do tyłu - pokryta rusztowaniami wieża starszego Małego Kościoła Ewangelickiego.
Obowiązkowy pomnik Kossutha (w okresie rewolucji węgierskiej Debreczyn przez krótki moment pełnił rolę stolicy kraju, po zajęciu Pesztu i Budy przez Austriaków).
Ładna fontanna "millenijna" z 2001 roku, ale co innego okazało się ważniejsze: w tle widać secesyjny hotel "Aranybika" ("Złoty byk"), najbardziej znany w mieście i jeden z najsłynniejszych na Węgrzech (choć tylko czterogwiazdkowy). Mniejsza z politykami i artystami, którzy spędzali w nim czas, ale to prawdopodobnie właśnie w nim ponad czterdzieści lat temu nocowali moi rodzice podczas podróży poślubnej! Podobnie jak kiedyś w Szwecji, tak i tym razem wędruję po śladach rodzinnych historii. Mama i tata planowali wówczas odwiedzić Rumunię (kupili nawet leje), lecz z jakiś powodów do kraju Słońca Karpat nie dotarli.
Główny plac miasta - Kossuth tér - wydaje się jeszcze tkwić w oparach wieczoru i nocy. Ludzi prawie nie widać, a jedyny hałas wywołuje przejeżdżający z rzadka tramwaj. Jednym z nielicznych przechodniów był nieświeży facet, proszący o podanie godziny. Przy okazji przedstawił się jako Janos Bogas albo Bugaj (jeśli Bugaj, to może krewny mojego kumpla ze Śląska )
Idę przejść się jeszcze kawałek pomiędzy rzędami zabytkowych budynków. W jednym z nich przebywał w 1714 roku Karol XII, wracający z Konstantynopola do rodzinnej Szwecji.
Nowe obiekty to chyba jakieś sądy.
Debreczyńskie chodniki i ulice są elegancko uzupełnione ścieżkami dla rowerzystów. Najwyraźniej Orban nie uznał cyklistów za część wrogiego lobby.
Z ciekawostek, które rzuciły mi się w oko: tzw. brama siedmiogrodzka (seklerska) jako wejście do pizzerii oraz mozaika blisko mego pensjonatu, umieszczona na ścianie uniwersyteckiego Wydziału Inżynierii.
Do końca Wielkiej Wojny Debreczyn leżał w centralnej części Węgier, potem nagle stał się miejscowością przygraniczną. Mogło być jeszcze gorzej, gdyż apetyty Rumunów (którzy wojnę na polach bitew przegrali sromotnie) sięgały dalej na zachód aż do Cisy, a w tej okolicy nawet dzisiejsze przedmieścia Debreczyna mogły już być podległe władzy Bukaresztu. Ostatecznie granicę wytyczono tak, że biegnie około trzydziestu kilometrów na wschód od miasta. Do przejścia prowadzi prosta droga z jedną większą mieściną - Vámospércs. A w niej modne, kolorowe parasole.
Przejście Nyírábrány/Valea lui Mihai jest z gatunku tych mniej obleganych, więc nie spędzimy na nim zbyt dużo czasu, konkretnie nieco ponad dziesięć minut. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie nadgorliwość funkcjonariuszy: Węgier przeglądał dokładnie wszystkie dokumenty, tradycyjnie zajrzał do bagażnika, a Rumun zniknął z papierami na prawie pięć minut. Skandal.
Skrót przez czeski Śląsk i potem przejazd przez Słowację, bez historii. Tradycyjnie w dniu wyjazdu pogoda jest średnia, nawet trochę padało. Mniej tradycyjnie - zamiast cisnąć autobaną aż do Bratysławy część drogi pokonałem bocznymi drogami, aby dotrzeć do Komarna. Tam jedyny postój na zakupy i przekraczamy Dunaj nowym mostem (według google.maps miał być zamknięty, ale normalnie szło z niego skorzystać).
Na Węgrzech witają mnie moje ukochane słoneczniki! Uważam, że lato bez tych roślin straciłoby znacznie ze swego uroku .
Tankuję na pierwszej (Putinowskiej) stacji, gdzie mam krótkie zwarcie z jakąś starą Niemrą, której strasznie się spieszy. Zaraz potem wpadam na autostradę. Autópálya M1 jest jedną z najstarszych u Madziarów, pierwsze odcinki otwarto w latach 70. ubiegłego wieku. To widać i czuć: nawierzchnia pozostawia sporo do życzenia, a przede wszystkim posiada jedynie dwa pasy, co przy ogromnym ruchu od strony Austrii powoduje, iż nieustannie jedziemy w tłumie i nawet na lewym pasie trudno osiągnąć prędkość większą niż 100 km/h.
Z autostrady zjeżdżam do Felcsút. Wioska, licząca niecałe dwa tysiące mieszkańców, położona czterdzieści kilometrów na zachód od Budapesztu. Typowa ulicówka, o której nikt by nigdy nie usłyszał, gdyby nie fakt, że swoje dzieciństwo spędzał w niej Victor Orban. Miejscowość jest przykładem, jak może wyglądać polityka, gdy całe państwo stanie się własnością jednego człowieka (bo nawet nie partii) i jego przydupasów. W 2014 roku otwarto w Felcsút nowoczesny stadion piłkarski Pancho Aréna wraz z imponującym zapleczem. Osobiście nie mam nic przeciwko budowie nowych obiektów sportowych, ale mówimy o kompleksie, który kosztował ponad sześćdziesiąt milionów euro, z tego większość pochodziła z funduszy publicznych, a część od różnych spółek mniej lub bardziej powiązanych z premierem. Ilość miejsc siedzących wynosi raz tyle, ilu obywateli pomieszkuje w wiosce (niecałe cztery tysiące), a średnia ilość widzów to mniej niż pięćset osób, głównie na trybunach VIP. A gdyby takie stadiony postawić w każdej mieścinie albo chociaż w każdym powiecie? W czym inne wioski są gorsze?
Trzeba przyznać, że sam stadion jest ładny, zaprojektował go sam Imre Makovecz, najsłynniejszy węgierski architekt ostatniego półwiecza. Grający na nim zespół Puskás Akadémia (legendarny Ferenc Puskás nie ma z nim nic wspólnego) w wyniku fuzji stał się najpierw drugoligowcem, a potem wdarł się do pierwszej ligi. To musi być dziwne uczucie występować w drużynie, której kibicuje garstka ludzi...
Stadion stanął w nieprzypadkowym miejscu, gdyż kilkanaście metrów od... domu rodzinnego Victora Orbana. Dosłownie! Biała, skromna, odnowiona chałupa oddzielona od sportowych murów jedynie ulicą. Swoją drogą to ciężko mi sobie wyobrazić rezydencję, do której na weekendy wpada Jarosław Kaczyński, a która nie jest nieustannie chroniona przez policję, służby i prywatną ochronę. W Felcsút nie było żywej duszy, można wręcz dobijać się do płotu.
Stadion to nie wszystko. Węgierski premier, jak wielu dużych chłopców, lubi również kolej i postanowił podarować taką swemu matecznikowi. W tym celu wykorzystał ślad nieczynnej linii, na której położono tory wąskotorówki. I tu także napiszę, że absolutnie jestem za rozbudową transportu kolejowego, ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach! Wąskotorówka Felcsúti kisvasút liczy sobie sześć kilometrów i składają się na nią trzy stacje: przy stadionie, w wiosce oraz w sąsiednim Alcsútdoboz, skąd pochodził ojciec Orbana. Rząd uznał inwestycję za priorytetową w skali kraju i oprócz środków państwowych przekazał na nią dwa miliony euro z funduszy unijnych. Oficjalnie zakładano, że będzie ona nie tylko atrakcją turystyczną, ale posłuży również jako środek transportu dla okolicy i korzystać z niej będzie siedem tysięcy osób dziennie. W rzeczywistości obłożenie wynosi od 30 do 110 pasażerów na dzień, a przez wiele dni nie jeździ nią nikt, więc generuje nieustanne straty. Co prawda zapowiadano, że zostanie ona przedłużona do dworca w Bicske, gdzie można się przesiąść na pociągi do Budapesztu, ale na zapowiedziach się skończyło.
Oczywiście wąskotorówkę krytykuje węgierska opozycja, dostało się także Unii Europejskiej, która jak zwykle nie kontroluje, na co są wydawane przekazywane przez nią pieniądze (dziwnym przypadkiem politykom antyunijnym zupełnie nie przeszkadza korzystanie z unijnej, skażonej kasy ). Według złośliwych opinii linia służy jedynie jako dojazd na mecze i z powrotem, kiedy z pewnych powodów nie można skorzystać z samochodu.
Podjeżdżam pod odnowiony dworzec w Felcsút. Cisza, spokój, słyszę gdakanie kur z pobliskiego gospodarstwa. Na peronie działa lodziarnia, pod parasolem siedzi jeden znudzony facet. Zaglądam na rozkład, ale musiałbym spędzić tu zbyt dużo czasu, aby doczekać się przyjazdu pociągu.
Dodam, że premier planował jeszcze budowę w wiosce lotniska, ale z tego na razie nic nie wynikło.
Opuszczamy matecznik Orbana, przejeżdżamy nad M1, gdzie już zaczyna tworzyć się korek. To co będzie w Budapeszcie??
Na mapie mam zaznaczone ruiny w lesie tuż za autostradą. Parkuję na klepisku i uderzam między drzewa. Po kilku minutach wędrówki trafiam na marniejące resztki dawnej posiadłości astronoma-matematyka nazywającego się Károly Nagy. Przeniósł się on do Bicske tuż przed rewolucją węgierską, ale pomieszkał krótko, gdyż po upadku powstania emigrował. Pozostały po nim ruiny pałacu, obserwatorium oraz mauzoleum. Te ostatnie jest w najlepszym stanie, obserwatorium ledwo stoi, a pałacu nawet nie udało mi się w gąszczu znaleźć.
Po kilku kilometrach zajeżdżamy do miasteczka Zsámbék (niem. Schambek). Słynie one przede wszystkim z ruin romańsko-gotyckiego kościoła, należącego kiedyś do norbertanów.
Świątynię wzniesiono w XIII wieku. Przetrwała zawieruchy historii, przetrwała 145 lat okupacji tureckiej, ale w 1763 roku zniszczyło ją trzęsienie ziemi. Z jakiegoś powodu nie zdecydowano się na odbudowę, dodatkowo niemieccy osadnicy, przybyli w ten rejon po przegnaniu Turków, pozyskiwali z ruin kamień jako budulec do swoich gospodarstw.
Wejście na teren kościoła jest płatne, ale ponieważ wszystko doskonale widać zza płotu, więc ograniczamy się do obserwacji na odległość.
Pomnik samotnego czerwonoarmisty. Zgodnie z obecną modą dołożono do niego tabliczkę sugerującą, iż nie był Sowietą, ale Ukraińcem. Ciekawe, czy w ogóle takim się czuł, czy rodzina wie lepiej?
Zsámbék posiada więcej zabytków: pamiątką po Turkach są ruiny łaźni, służące dzisiaj jako fontanna. Kawałek dalej stoi barokowy kościół z obeliskiem Trianon.
Zsámbék to modelowy przykład niedużego, węgierskiego miasteczka: jakiś sklep, winiarnia, knajpa, trochę świętych figur i zmęczone upływem czasu budynki.
Wracamy na autostradę. Korek się rozwiązał, ale przed nami Budapeszt i wiem, że od pewnego czasu tworzą się gigantyczne zatory na wiecznie niedokończonej obwodnicy, a powodem jest remont mostu na Dunaju. Nie bardzo jest go jak minąć - objazd w kierunku północnym oznacza wizytę w samym centrum stolicy, a na południu najbliższa przeprawa nad rzeką oddalona jest o kilkadziesiąt kilometrów! Można tylko minimalizować straty czasowe, próbując objechać najbardziej zatłoczone odcinki.
Na razie na drodze panuje względny spokój, choć po wjeździe na obwodnicę widzę na wyświetlaczach informacje o korku. No dobra, ale w którym momencie on się zaczyna, gdzie zjechać? Oczywiście trafiłem na niego zaraz po minięciu zjazdu, dosłownie po dwustu metrach od miejsca, w którym mogłem opuścić obwodnicę! Gdyby zaczął się on ciut wcześniej, to udałoby mi się odbić, a tak... szlag!
Zauważam, że wokół mnie sama auta na zagranicznych blachach! W korku stoją tylko cudzoziemcy, Węgrzy wiedzieli, gdzie zjechać... No nic, trzeba zacisnąć zęby i zwieracze, bardzo powolutku posuwamy się do przodu.
Po siedmiu kilometrach i trzydziestu minutach docieram do kolejnego zjazdu i w ten sposób, chcąc nie chcąc, zaliczam teren zabudowany węgierskiej stolicy.
Boczne drogi, kilka rond, kilka świateł i w sumie po niecałej godzinie przekraczam w końcu Dunaj remontowanym mostem. A za nim jakby inny świat: ruch błyskawicznie się rozładowuje, chmury się kończą i robi się piękna pogoda.
Z M0 skręcam na krótką M31, a potem wbijam na M3 prowadzącą w kierunku wschodnim. Tutaj samochodów jest dziesięć razy mniej niż pod Budapesztem.
Co jakiś czas pojawiają się tablice informujące o parkingu lub stacji benzynowej, na większości z nich znajduje się czerwona nalepka z napisem "Not for transit".
Pierwszego września ubiegłego roku Orban przygotował dla swoich poddanych niespodziankę i de facto zamknął granice dla cudzoziemców. Przyjazd na Węgry stał się możliwy tylko w wyjątkowych sytuacjach, turystyka do nich nie należała. Gorzej niż za komuny. Oficjalny powód to oczywiście koronawirus, choć ten nie chciał się dostosować do życzeń premiera i nic sobie nie robił z zamkniętych granic, zaliczając kolejne fale i spadki. Jeśli ktoś w tym czasie chciał przejechać przez Węgry udając się do innego kraju, to mógł to zrobić korzystając jedynie z wybranych "korytarzy tranzytowych" i zatrzymywać się na kilku wyznaczonych stacjach oznaczonych nalepkami "For transit". Wypisz wymaluj jak w Niemieckiej Republice Demokratycznej, gdzie funkcjonowały "korytarze tranzytowe" pomiędzy RFN-em a Berlinem Zachodnim.
Pod koniec czerwca tego roku Orban znowu wszystkich zaskoczył i nie dość, że łaskawie otworzył granice, to jeszcze zniósł niemal wszystkie ograniczenia pandemiczne. Od państwa odgrodzonego od wszystkich pandemicznymi przepisami przeszedł do awangardy "powrotu do normalności". Czerwone nalepki jednak zostały. Może na wszelki wypadek na przyszłość? A może dla Ukraińców, ponieważ wjeżdżając od tamtej strony nadal obowiązują ograniczenia. W każdym razie masa turystów z Polski widząc ten czerwony kolor nadal była przekonana, że u Węgrów obowiązują jakieś "korytarze", w czym zresztą utwierdzała ich polska ambasada (nie wiem, czy to pokłosie dobrej zmiany, czy tam zawsze pracowali tacy niekompetentni ludzie?). W efekcie trudno było spotkać gdzieś na uboczu samochód na polskich blachach, nad czym bynajmniej nie ubolewałem . Tak na marginesie to niektóre kible na parkingach nie nadawały się nie tylko nie dla tranzytu, ale dla nikogo, kto nie chciał się uświnić...
Połykamy kilometr za kilometrem, popołudnie stopniowo zmienia się w wieczór. Zmieniamy autostradę na M35, którą od niedawna można dojechać aż do granicy rumuńskiej. To już nie tak daleko, ale zostawimy sobie ją na jutro, gdyż dzisiaj czeka na nas Debreczyn.
Debreczyn jest drugim największym miastem na Węgrzech, lecz to nie ma znaczenia, gdyż dla Madziarów wszystko poza stolicą jest prowincją i wsią . Wieczorny ruch uliczny bynajmniej wioski nie przypomina, choć akurat okolica naszego noclegu nie przytłacza ilością aut.
W pensjonacie przyjmuje nas starsza kobieta, która nie zna żadnego innego języka niż węgierski. Ba, nie zna nawet pojedynczych słów w innym języku (oczywiście na stronie rezerwacyjnej zapewniali, że znają angielski ). Międzynarodową mową ciała i dźwięków udaje nam się porozumieć, więc po szybkim wrzuceniu bagaży do pokoju można się udać do restauracji, znajdującej się na parterze budynku. Liczyłem na konsumpcję jakiegoś gulaszu albo czegoś podobnego, a musieliśmy się zadowolić fit-sałatką i eko-burgerem, bo taki profil obowiązywał w lokalu . Na szczęście piwo mieli węgierskie... Muszę jednak przyznać, że jedzenie smakowało i porządnie napełniło brzuchy.
Na główny plac miasta mamy niedaleko, grzechem byłoby nie skoczyć na wieczorny spacer. Miasto tętni życiem, po ulicach kręcą się wypite dziewczyny z balonikami i zaczepiają kierowców. A my korzystamy zatem z okazji i zaliczamy spelunkę.
Współczesny pomnik świętego Stefana oraz drzewa sadzone w donicach.
Niedzielny poranek wita ciepłem i słońcem, więc idę na samotną przechadzkę, przy okazji wypatrujac piekarni. Na pobliskim skrzyżowaniu fotografuję kościół ewangelicki. Widziałem go już kilka razy, kiedy przejeżdżałem przez miasto, gdyż sąsiednie drogi to przelotówki.
Rzędy niskich domków to ponoć dawna dzielnica biedoty. Są ciągle używane i pierwsze wrażenie po obserwacji mieszkańców było takie, że nadal nie weszli do klasy średniej.
Wysokie bloki, a zaraz potem zupełne przeciwieństwo.
Skryta w cieniu spelunka, w której raczyliśmy się wieczornym piwem. Mimo wczesnej pory już siedzą w niej tambylcy.
Wschodnie Węgry to bastion protestantów, a konkretnie kalwinów. Ten odłam chrześcijaństwa bywa uważany za najbardziej patriotyczny i narodowy, w przeciwieństwie do katolicyzmu, którego hierarchia przez całe stulecia świetnie dogadywała się z Habsburgami. Debreczyn stał się całkowicie protestancki w XVII wieku, nazywano go "kalwińskim Rzymem". Dziś ewangelikami jest około jednej trzeciej mieszkańców miasta, co może nie brzmi imponująco, ale Węgrzy są narodem znacznie bardziej sekularyzowanym niż Polacy (przynajmniej statystycznie). Ich duma to Wielki Kościół Ewangelicki stojący na głównym placu, największa świątynia protestancka w kraju.
Chciałem zajrzeć do środka, ale akurat odbywało się nabożeństwo, więc odpuściłem. Odwracam się do tyłu - pokryta rusztowaniami wieża starszego Małego Kościoła Ewangelickiego.
Obowiązkowy pomnik Kossutha (w okresie rewolucji węgierskiej Debreczyn przez krótki moment pełnił rolę stolicy kraju, po zajęciu Pesztu i Budy przez Austriaków).
Ładna fontanna "millenijna" z 2001 roku, ale co innego okazało się ważniejsze: w tle widać secesyjny hotel "Aranybika" ("Złoty byk"), najbardziej znany w mieście i jeden z najsłynniejszych na Węgrzech (choć tylko czterogwiazdkowy). Mniejsza z politykami i artystami, którzy spędzali w nim czas, ale to prawdopodobnie właśnie w nim ponad czterdzieści lat temu nocowali moi rodzice podczas podróży poślubnej! Podobnie jak kiedyś w Szwecji, tak i tym razem wędruję po śladach rodzinnych historii. Mama i tata planowali wówczas odwiedzić Rumunię (kupili nawet leje), lecz z jakiś powodów do kraju Słońca Karpat nie dotarli.
Główny plac miasta - Kossuth tér - wydaje się jeszcze tkwić w oparach wieczoru i nocy. Ludzi prawie nie widać, a jedyny hałas wywołuje przejeżdżający z rzadka tramwaj. Jednym z nielicznych przechodniów był nieświeży facet, proszący o podanie godziny. Przy okazji przedstawił się jako Janos Bogas albo Bugaj (jeśli Bugaj, to może krewny mojego kumpla ze Śląska )
Idę przejść się jeszcze kawałek pomiędzy rzędami zabytkowych budynków. W jednym z nich przebywał w 1714 roku Karol XII, wracający z Konstantynopola do rodzinnej Szwecji.
Nowe obiekty to chyba jakieś sądy.
Debreczyńskie chodniki i ulice są elegancko uzupełnione ścieżkami dla rowerzystów. Najwyraźniej Orban nie uznał cyklistów za część wrogiego lobby.
Z ciekawostek, które rzuciły mi się w oko: tzw. brama siedmiogrodzka (seklerska) jako wejście do pizzerii oraz mozaika blisko mego pensjonatu, umieszczona na ścianie uniwersyteckiego Wydziału Inżynierii.
Do końca Wielkiej Wojny Debreczyn leżał w centralnej części Węgier, potem nagle stał się miejscowością przygraniczną. Mogło być jeszcze gorzej, gdyż apetyty Rumunów (którzy wojnę na polach bitew przegrali sromotnie) sięgały dalej na zachód aż do Cisy, a w tej okolicy nawet dzisiejsze przedmieścia Debreczyna mogły już być podległe władzy Bukaresztu. Ostatecznie granicę wytyczono tak, że biegnie około trzydziestu kilometrów na wschód od miasta. Do przejścia prowadzi prosta droga z jedną większą mieściną - Vámospércs. A w niej modne, kolorowe parasole.
Przejście Nyírábrány/Valea lui Mihai jest z gatunku tych mniej obleganych, więc nie spędzimy na nim zbyt dużo czasu, konkretnie nieco ponad dziesięć minut. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie nadgorliwość funkcjonariuszy: Węgier przeglądał dokładnie wszystkie dokumenty, tradycyjnie zajrzał do bagażnika, a Rumun zniknął z papierami na prawie pięć minut. Skandal.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Przestawiamy zegarek godzinę do przodu.
Gdy kawałek za granicą zatrzymałem się, aby sprawdzić mapę, z lasu wyszedł jakiś zarośnięty facet. Z łamańca romańsko-słowiańsko-ugrofińskiego dowiedziałem się, że skończyła mu się benzyna i chce podjechać do miasta, aby napełnić nią plastikową butelkę. Okłamałem go, że nie rozumiem. Nie budził zaufania - niezbyt czysty na ciele, w brudnym ubraniu i z gębą przypominającą recydywistę. Niestety - i piszę to jako częsty użytkownik autostopu - ale wygląd często torpeduje możliwość podwózki i tak było tym razem.
Pierwsza miejscowość po rumuńskiej stronie to Valea lui Mihal (Érmihályfalva), miasteczko zamieszkałe głównie przez Węgrów. To w niej przed jedenastoma laty po raz pierwszy postawiłem nogę na rumuńskiej ziemi, kiedy wyszedłem z pociągu. Pamiętam zaniedbany dworzec, tragiczny kibel i uśmiechniętą panią kasjerkę, która przyniosła mi... miskę z wodą, abym mógł umyć ręce! Kwintesencja rumuńskich klimatów! W tym roku tylko przez nią przejeżdżamy.
Początkowo drogi są bardzo dobrej jakości, potem - po zjeździe na boczne - asfalt staje się pofałdowany i mocno poklejony, lecz nie ma tragedii. Od Marghity ponownie nawierzchnia przypomina płaski stół.
Zastanawiam się, które słoneczniki są ładniejsze? Rumuńskie czy węgierskie? Albo słowackie? A może wszystkie tak samo cieszą oko, bo w końcu wszystkie rosną na dawnych Wielkich Węgrzech?
Suniemy przed siebie bez większego pośpiechu. Rumuńskie szosy pełne są idiotycznych ograniczeń prędkości, obszarów zabudowanych w polach i lasach, ale prawie nikt ich nie przestrzega. Zastanawiam się, jak oni są w stanie spiąć budżet państwa, skoro nie ma polowania na kierowców?
Czasem zatrzymam się na chwilę, aby uwiecznić jakiś regionalny folklor. Na pierwszym zdjęciu pomnik wojenny w Ip (po węgiersku Ipp) upamiętniający ofiary masakry z września 1940 roku. Armia węgierska wkraczając w ten rejon po II arbitrażu wiedeńskim zabiła ponad 150 miejscowych Rumunów, prawdopodobnie przy pomocy ich przeważnie węgierskich sąsiadów. Pretekstem była śmierć dwóch madziarskich żołnierzy, choć ponieśli ją w wyniku niewłaściwego przechowywania granatów.
Na drugim zdjęciu dworzec autobusowy w Șimleu Silvaniei (węg. Szilágysomlyó).
Krajobraz zaczyna się zmieniać: Wielką Nizinę Węgierską (Rumuni tę część nazywają Niziną Cisy) zastępują Góry Zachodniorumuńskie (Munții Apuseni), czyli Karpaty - na razie jeszcze niezbyt imponujące metrażem, ale różnicę zaczyna być widać.
Dłuższy postój czeka nas w okolicach Zalău (węg. Zilah, niem. Zillenmarkt), za którym auto będzie musiało się trochę powspinać, gdyż trzeba osiągnąć jeden z niższych szczytów Gór Meseș (Munții Meseșului, Meszes-hegység). Na wysokości prawie pół tysiąca metrów w 106 roku n.e. Rzymianie wznieśli obóz wojskowy, mający chronić przeprawy przez Karpaty podczas prowadzonej wówczas wojny z Dakami. W kolejnych dekadach obóz stopniowo się rozbudowywał, wyrosła obok niego także osada cywilna, która w pewnym momencie razem z obozem otrzymała status miasta i jako Porolissum stała się stolicą prowincji. Współżycie rzymsko-dackie raczej przebiegało spokojnie i pokojowo, a miejscowi zaczęli się intensywnie romanizować.
Teren po Porolissum to jedno z największych stanowisk archeologicznych w Rumunii, ale, moim zdaniem, z punktu widzenia obcowania z historią rozczarowanie! Pozostałości rzymskich prawie nie zobaczymy, gdyż spoczywają w ziemi, a na powierzchni obudowano je współczesnymi elementami. W niektórych przypadkach nawet do tego się nie posunięto i po odkryciu po prostu zasypano je z powrotem, zwłaszcza, jeśli odnaleziono mozaiki. W efekcie chodzimy sobie po nagrzanej od słońca polanie i przyglądamy się trawie, z której wystają położone niedawno kamienie i prawie nowe kolumny, a na pocieszenie zostaje przeczytanie tablicy informacyjnej opisującej, co mogło się tam znajdować. Mi zawsze bardzo brakuje w takich miejscach zaznaczenia poziomu, do którego sięga oryginalny budulec, lecz tu prawdopodobnie nie byłoby co zaznaczać.
Być może lepiej wyglądają ruiny amfiteatru, które z powodu jakiegoś zagapienia przeoczyliśmy. Ze współczesności robi wrażenie zrekonstruowany fragment mury wraz z bramą Porta Praetoria.
Autentyczna jest zapewne droga rzymska oraz dwa sarkofagi, wykopane kilka lat temu.
Niewątpliwie ładne są również widoki na wszystkie strony otaczającego górę świata.
Nie uważam spędzonego tu czasu za stracony, lecz spodziewałem się czegoś więcej. Wstęp do ruin jest płatny (drobna suma).
Kolejne kilometry to powrót do główniejszej drogi, a następnie do jeszcze bardziej głównej. Na jednym ze skrzyżowań - w wiosce Creaka (Karika) - trafiamy na drewnianą cerkiew. Pasowała by mi raczej do Maramureszu.
Oprócz krajobrazu zmieniają się także krainy historyczne: od wczoraj przebywaliśmy w Kriszanie (stolicą węgierskiej części jest Debreczyn), a teraz wjeżdżamy do mojego ulubionego Siedmiogrodu i to od razu do jego stolicy, czyli Klużu (rum. Cluj, węg. Kolozsvár, niem. Klausenburg). Owa stołeczność jest nieformalna, choć w przeszłości Kluż był oficjalną stolicą Wielkiego Księstwa Siedmiogrodu. Jako, że współcześnie to drugie pod względem zaludnienia miasto Rumunii, więc nie dziwią mnie korki nawet w niedzielne popołudnie, zwłaszcza, że układ drogowy jest zazwyczaj w takich przypadkach beznadziejny.
Po raz pierwszy na wyjeździe odpalam nawigację, gdyż chciałem zatankować, a nigdzie nie widać stacji benzynowej. GPS znajduje taką na osiedlu, nie miałbym szans samodzielnie na nią trafić. Potem bezbłędnie prowadzi nas do miejsca noclegowego położonego w okolicy pełnej krętych, stromych i jednokierunkowych uliczek - tam dojechałbym bez pomocy, ale zależy nam na czasie, aby przed zmrokiem jeszcze trochę pozwiedzać.
Dzielnica, w której śpimy, to jakiś sektor szpitalny - co chwilę mijamy jakąś placówkę służby zdrowia, klinikę, nieustannie kursują karetki. I leży na wzgórzu, do centrum trzeba będzie zejść w dół.
Po pewnych perturbacjach związanych z samochodem (jak idiota zablokowałem sobie kierownicę i dopiero po konsultacjach telefonicznych udało się ją przywrócić do życia, choć miałem wrażenie, że prawie ją złamałem) maszerujemy na starówkę.
Historia Kluża, podobnie jak wielu rumuńskich miast, zaczyna się w czasach rzymskich - Imperium założyło w tym miejscu obóz Napoca, następnie podniesiony do rangi miasta i stolicy własnej prowincji. Po opuszczeniu Dacji przez Rzymian osadnictwo zanikło na prawie siedem stuleci. Dopiero w X wieku pojawili się tu Węgrzy i wznieśli opactwo oraz zamek. Wszystko zniszczyli Tatarzy, a nową osadę, początek dzisiejszego Klużu, wybudowali w XIII wieku koloniści sascy. Jej dzieje to dzieje całego Siedmiogrodu - Królestwo Węgier, podbój turecki, autonomiczne Księstwo Siedmiogrodu podczas trwania którego nastąpił dynamiczny rozwój. W okresie rozwoju nacjonalizmów Kluż stał się areną walk Rumunów o swoje prawa polityczne, samo miasto było jednak w przytłaczającej większości zamieszkałe przez Madziarów (ostatni habsburski spis wykazał ponad 80% tej narodowości). Mimo to w wyniku traktatu w Trianon włączono go do Rumunii, z krótką przerwą na lata II wojny światowej.
Współcześnie stosunki demograficzne są niemal dokładnym lustrzanym odbiciem tych sprzed stu lat - cztery piąte mieszkańców to Rumunii, Węgrów jest kilkanaście procent, co i tak daje kilkadziesiąt tysięcy osób. Na ulicach węgierskość daje się zauważyć, działają węgierskie instytucje kulturalne i naukowe. Z kolei Sasów - potomków założycieli średniowiecznego Kluża - została garstka.
W 1974 roku komuniści dodali to rumuńskiej nazwy drugi człon - "Napoca", więc oficjalnie istnieje Cluj-Napoca. Nicolae Ceaușescu nawiązał do rzymskiej przeszłości i chciał w ten sposób dogryźć Węgrom, gdyż wówczas obowiązywała teoria, iż Rumunii pochodzą od zromanizowanych Daków albo wręcz Rzymian. Ma ona tyle wspólnego z rzeczywistością, co wiara w Wielką Lechię i pochodzenie szlachty polskiej od starożytnych Sarmatów. Dzisiaj wiadomo (przynajmniej poza Rumunią), że naród rumuński to mieszanina wielu genów, a najwięcej znajdziemy w nich słowiańskich. Węgrzy mogą zatem podejść do "Napoki" ze spokojem, bo w żaden sposób nie zmienia ona faktu, iż Kluż stał się rumuński dopiero niedawno. W normalnym, nieoficjalnym użyciu Kluż-Napoka/Cluj-Napoca praktycznie nie jest stosowany, więc i ja będę się posługiwał historyczną, krótką nazwą .
Serce Kluża bije na Piața Unirii (placu Unii), a w czasach węgierskich Fő tér (Główny plac). Wznosi się na nim wielki gotycki kościół pod wezwaniem świętego Michała. Niestety, aktualnie remontowany, więc do środka nie zajrzymy.
Druga spora konstrukcja to pomnik króla Macieja Korwina - węgierski monarcha urodził się w Klużu. Dzieło to jest dobrym obrazem wzajemnych relacji węgiersko-rumuńskich.
Odsłonięto go w 1902 roku i już wówczas pojawiły się zgrzyty z niektórymi elementami kompozycji, a delegacji Rumunów w ogóle nie zaproszono na inaugurację. Po przejęciu władzy przez Bukareszt pomnik chciano zburzyć albo przenieść, skończyło się ściągnięciu królewskiego herbu i na dodaniu nowej tablicy, sugerującej, że monarchą był kiepskim, bo opuścili i pokonali go właśni poddani, a generalnie był z pochodzenia Rumunem. Gdy Kluż na krótko wrócił do Węgrów, ci przywrócili stan oryginalny, po czym w 1945 roku na rozkaz komunistów na cokole umieszczono neutralny napis "MATHIAS REX". Względny spokój panował do zmiany ustroju na demokratyczny, kiedy to burmistrzem Klużu został rumuński nacjonalista. Znowu kazał przymocować drażniącą Węgrów tablicę z okresu międzywojennego, próbował również całkowicie usunąć pomnik pod pretekstem prowadzonych na placu badań archeologicznych. Po tym jak stracił stanowisko konflikt został wyciszony, a dziesięć lat temu Maciej Korwin doczekał się kompleksowej renowacji. Pamiątką po burmistrzu-nacjonaliście są skromne ruiny Napoki, których przez brudne szkło praktycznie nie widać.
Bulevardul Eroilor (dawniej Deák Ferenc utca), biegnąca na południe od głównego placu ulica pełna kolorowych kamienic. Pomarańczowy kościół należy do grekokatolików.
Pomnik Wilczycy Kapitolińskiej, symbolizującej więź Rumunów z Rzymianami. Wieź ta jest pobożnym rumuńskim życzeniem, gdyż - tak jak pisałem wyżej - Rumunii nie są bezpośrednimi potomkami ludności żyjącej na tym terenie dwa tysiące lat temu. Oczywiście jakiś niewielki procent antycznych genów może znaleźć się w rumuńskiej krwi, ale nie ma żadnych dowodów na istnienie ciągłości osadniczej dacko-rzymsko-rumuńskiej. Po ewakuacji rzymskich garnizonów w końcu III wieku nastąpiło tzw. "mroczne tysiąclecie", kiedy próżno szukać wieści o mieszkańcach tych ziem (z wyjątkiem Siedmiogrodu, w którym od średniowiecza osiedlali się Węgrzy i Niemcy, przodkowie Rumunów przybyli dopiero po nich). Teoria o rzymskim pochodzeniu pojawiła się w szerszej świadomości w 18. stuleciu i była propagowana przez księży greckokatolickich, próbujących w okresie Oświecenia stworzyć podstawy nowego narodu rumuńskiego. A każdy naród potrzebuje własnych mitów, potrzebuje także uzasadnić obecność w danym miejscu - w przypadku Transylwanii dochodził do tego konflikt z Węgrami o to, "kto był pierwszy". W XIX wieku tworzenie nowoczesnego narodu przyspieszyło, dokonano romanizacji języka (przedtem traktowanego jako mowę słowiańską) i zaczęto wbijać ludziom do głów, że są prapraprawnukami Imperium Romanum. Stąd też Wilczyce w rumuńskich miastach, czasem będące prezentem od Włochów z okresu międzywojennego.
Kawałek dalej przy szerokim placu wznosi się kilka istotnych budynków. Pomarańczowy eklektyczny gmach to siedziba opery - do 1919 węgierskiej, a następnie rumuńskiej (węgierską wyeksportowano do mniej reprezentacyjnej lokalizacji). Za nią ciągnie się różowy "Pałac Sprawiedliwości".
Na przeciwko opery strzela w niebo potężny prawosławny sobór katedralny Zaśnięcia Matki Bożej. Powstał na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku w ramach polityki romanizacji nowych prowincji.
W tamtym czasie prawosławni stanowili niewiele więcej niż dziesięć procent mieszkańców, nie było więc potrzeby wznoszenia aż tak dużej świątyni, lecz chodziło o pokazanie, kto teraz rządzi w mieście. W ceremonii otwarcia uczestniczył król Karol II wraz z następcą tronu Michałem.
Trafiam na nabożeństwo, wiec znowu nie wejdę do środka z aparatem. Skupiam się na równie potężnym pomniku stojącym przed cerkwią - długo zastanawiałem się, co autor miał na myśli? Na jego szczycie macha ręką Avram Iancu, działacz narodowy z XIX wieku, tylko po co mu trąby??
To zapewne przypadek, że w europejskich krajach bogatych i rozwiniętych świątynie zamyka się albo zmienia ich funkcję na bardziej pożyteczną (nie dotyczy to oczywiście meczetów). Kraje biedniejsze i wstające z kolan nieustannie wznoszą nowe, krajobraz wiecznie jest nienasycony kościołami, na które zawsze znajdą się pieniądze. Nie inaczej jest w Rumunii - kilkaset metrów od prawosławnej katedry trwa budowa katedry greckokatolickiej. Trzeba przyznać, że mają rozmach.
Nowe często sąsiaduje ze starym - tuż obok oglądam zachowany fragment murów miejskich wraz z basztą, pochodzących z XV wieku.
"Besarabia to Rumunia" czyli tutejsza wersja napisów "Lwów jest polski" albo "Danzig ist deutsch".
Na obiado-kolację siadamy w restauracji, gdzie część stolików postawiono w bramie kamienicy. Na stole ląduje tradycyjna ciorbă de burtă oraz całkiem smaczne sarmale cu ciuperci, czyli miejscowe gołąbki z kapustą. Wokół nas latają natarczywe wróblopodobne ptaki, chyba nie jadły od tygodnia. Z ziemi nie chciały żreć, za to bardzo chętnie zaglądały na stół .
Słońce zaszło, ale ulice i place nie zamierzają się wyludniać.
Podczas powrotu na nocleg ciemne niebo kilka razy przeszyła błyskawica. Może to znak na dobrą pogodę? Nie sprawdzałem dziś prognozy, nie wiem co zapowiadali... Ledwie usiedliśmy na tarasie z piwem i książką, a zaczęło kropić. Może zaraz przestanie? - pomyślałem chowając się pod zadaszeniem bujanej kanapy. Fakt, kropić przestało, a zaczęło się oberwanie chmury, do którego zaraz potem doszedł grad. Nasz pokój był na poddaszu, więc w okno na dachu przez dobre pół godziny waliły zamarznięte kule wielkości piłek do ping-ponga.
- Jeśli samochód wytrzyma te bombardowanie, to będzie cud - stwierdziłem. Grad rąbie dalej, ściana wody nie ustępuje. Na korytarzach gasną światła. Wreszcie po godzinie się uspokaja... Wybiegam na ulicę - między chodnikami płynie rzeka sięgająca kostek, ale auto szczęśliwe nie odniosło żadnych obrażeń. W dolnych częściach Klużu nie skończyło się tak szczęśliwie, natura przewracała drzewa, niszczyła zaparkowane pod nimi pojazdy, trochę miejsc zalało. Gwałtowność opadów była na tyle intensywna, że jeszcze przed północną mówiono o nich w wiadomościach.
To nie był koniec niemiłych niespodzianek szykowanych przez Kluż: po zablokowaniu kierownicy i ulewie, w poniedziałek rano okazało się, że Teresę straszliwie boli ząb albo i dwa, bo dokładnie nie szło tego stwierdzić! Kolejne tabletki niewiele pomagają. Zacząłem szybko szukać w internecie jakiegoś gabinetu dentystycznego, gdzie można by się dogadać po angielsku, w końcu to drugie po stolicy miasto w kraju! Ale psinco... Co prawda wyświetliło się sporo dentystów, niektórzy nawet w naszej dzielnicy szpitalnej, ale nic w English! Co robić, wracać na Śląsk do sprawdzonego lekarza?? Zmarnować resztę wyjazdu? Z takim bólem i tak się nie da normalnie funkcjonować...
Na szczęście po iluś tam tabletkach zęby trochę się uspokajają, a ja ponownie ruszam do centrum - raz, aby wymienić walutę, a dwa, żeby jeszcze zobaczyć kilka miejsc. Na wszelki wypadek wolę sycić się Rumunią ile się da...
Główny plac jeszcze śpi.
Rumuńską odpowiedzią na pomnik Macieja Korwina jest pomnik hospodara Michała Walecznego. Postać symboliczna, bo zdołał po raz pierwszy w historii połączyć pod jednym berłem główne ziemie składające się na dzisiejszą Rumunię: Wołoszczyznę, Mołdawię i Siedmiogród. Co prawda udało mu się to tylko na rok (dokładnie był to rok 1600), bo potem wystąpili przeciwko niemu właściwie wszyscy, zarówno przeciwnicy zewnętrzni i jak wewnętrzni, ale pamięć o nim była jednym z fundamentów tworzenia samodzielnego państwa. Kompozycja rzeźbiarska powstała w 1976 roku, więc ma zupełnie inny styl niż secesyjna formacja węgierskiego monarchy.
Zachodzę nad Mały Szamosz (Someşul Mic), dopływ Cisy. Nad brzegami stoi trochę zaniedbanych budynków, na jednym z nich dostrzegam pozacierane węgierskie napisy.
To jest chyba współczesny węgierski teatr i opera - od zadu.
Pokłosie wieczornej ulewy: dywany z liści oraz zwalony przystanek autobusowy.
Żelazną kładką dla pieszych wracam na południowy brzeg rzeki, gdzie obok Parku Centralnego ustawiono kilka pomników. Wielki w kolorze białym upamiętnia ofiary reżimu komunistycznego (w grudniu 1989 zginęło w Klużu co najmniej 26 osób), mniejszy w kolorze czarnym Żydów - w 1944 roku Węgrzy zamknęli ich w getcie, a potem wywieźli do Auschwitz, w sumie kilkanaście tysięcy.
Na Piaţa Muzeului udaje mi się w końcu wejść do świątyni - kościoła franciszkanów pochodzącego z XIII wieku. Przed stuleciem Kluż był bardzo wymieszany religijnie - jedną czwartą stanowili wierni kościoła kalwińskiego, potem odpowiednio grekokatolicy, katolicy rzymscy, żydzi, prawosławni, luteranie i unitarianie. Dziś dominują prawosławni, ale przedstawiciele innych wyznać nadal są obecni (dla przykładu Siedmiogród to największe skupisko unitarian w Europie).
Niedaleko kościoła znajduje się jeden z najstarszych domów w mieście - gotycki, datowany na XV wiek. To w nim w 1443 roku miał się urodzić Maciej Korwin. Według tablicy z opisem w języku rumuńskim i angielskim monarcha był Rumunem. Zastanawiam się, gdzie przebiegają granice śmieszności przy tworzeniu nowej historii?
Otwarto kantor, więc wymieniam walutę i wracam na pokoje. Na szczęście ból w zębach trochę odpuścił, więc na razie nie ma mowy o kończeniu wyjazdu, tylko o szykowaniu się do dalszej drogi!
Gdy kawałek za granicą zatrzymałem się, aby sprawdzić mapę, z lasu wyszedł jakiś zarośnięty facet. Z łamańca romańsko-słowiańsko-ugrofińskiego dowiedziałem się, że skończyła mu się benzyna i chce podjechać do miasta, aby napełnić nią plastikową butelkę. Okłamałem go, że nie rozumiem. Nie budził zaufania - niezbyt czysty na ciele, w brudnym ubraniu i z gębą przypominającą recydywistę. Niestety - i piszę to jako częsty użytkownik autostopu - ale wygląd często torpeduje możliwość podwózki i tak było tym razem.
Pierwsza miejscowość po rumuńskiej stronie to Valea lui Mihal (Érmihályfalva), miasteczko zamieszkałe głównie przez Węgrów. To w niej przed jedenastoma laty po raz pierwszy postawiłem nogę na rumuńskiej ziemi, kiedy wyszedłem z pociągu. Pamiętam zaniedbany dworzec, tragiczny kibel i uśmiechniętą panią kasjerkę, która przyniosła mi... miskę z wodą, abym mógł umyć ręce! Kwintesencja rumuńskich klimatów! W tym roku tylko przez nią przejeżdżamy.
Początkowo drogi są bardzo dobrej jakości, potem - po zjeździe na boczne - asfalt staje się pofałdowany i mocno poklejony, lecz nie ma tragedii. Od Marghity ponownie nawierzchnia przypomina płaski stół.
Zastanawiam się, które słoneczniki są ładniejsze? Rumuńskie czy węgierskie? Albo słowackie? A może wszystkie tak samo cieszą oko, bo w końcu wszystkie rosną na dawnych Wielkich Węgrzech?
Suniemy przed siebie bez większego pośpiechu. Rumuńskie szosy pełne są idiotycznych ograniczeń prędkości, obszarów zabudowanych w polach i lasach, ale prawie nikt ich nie przestrzega. Zastanawiam się, jak oni są w stanie spiąć budżet państwa, skoro nie ma polowania na kierowców?
Czasem zatrzymam się na chwilę, aby uwiecznić jakiś regionalny folklor. Na pierwszym zdjęciu pomnik wojenny w Ip (po węgiersku Ipp) upamiętniający ofiary masakry z września 1940 roku. Armia węgierska wkraczając w ten rejon po II arbitrażu wiedeńskim zabiła ponad 150 miejscowych Rumunów, prawdopodobnie przy pomocy ich przeważnie węgierskich sąsiadów. Pretekstem była śmierć dwóch madziarskich żołnierzy, choć ponieśli ją w wyniku niewłaściwego przechowywania granatów.
Na drugim zdjęciu dworzec autobusowy w Șimleu Silvaniei (węg. Szilágysomlyó).
Krajobraz zaczyna się zmieniać: Wielką Nizinę Węgierską (Rumuni tę część nazywają Niziną Cisy) zastępują Góry Zachodniorumuńskie (Munții Apuseni), czyli Karpaty - na razie jeszcze niezbyt imponujące metrażem, ale różnicę zaczyna być widać.
Dłuższy postój czeka nas w okolicach Zalău (węg. Zilah, niem. Zillenmarkt), za którym auto będzie musiało się trochę powspinać, gdyż trzeba osiągnąć jeden z niższych szczytów Gór Meseș (Munții Meseșului, Meszes-hegység). Na wysokości prawie pół tysiąca metrów w 106 roku n.e. Rzymianie wznieśli obóz wojskowy, mający chronić przeprawy przez Karpaty podczas prowadzonej wówczas wojny z Dakami. W kolejnych dekadach obóz stopniowo się rozbudowywał, wyrosła obok niego także osada cywilna, która w pewnym momencie razem z obozem otrzymała status miasta i jako Porolissum stała się stolicą prowincji. Współżycie rzymsko-dackie raczej przebiegało spokojnie i pokojowo, a miejscowi zaczęli się intensywnie romanizować.
Teren po Porolissum to jedno z największych stanowisk archeologicznych w Rumunii, ale, moim zdaniem, z punktu widzenia obcowania z historią rozczarowanie! Pozostałości rzymskich prawie nie zobaczymy, gdyż spoczywają w ziemi, a na powierzchni obudowano je współczesnymi elementami. W niektórych przypadkach nawet do tego się nie posunięto i po odkryciu po prostu zasypano je z powrotem, zwłaszcza, jeśli odnaleziono mozaiki. W efekcie chodzimy sobie po nagrzanej od słońca polanie i przyglądamy się trawie, z której wystają położone niedawno kamienie i prawie nowe kolumny, a na pocieszenie zostaje przeczytanie tablicy informacyjnej opisującej, co mogło się tam znajdować. Mi zawsze bardzo brakuje w takich miejscach zaznaczenia poziomu, do którego sięga oryginalny budulec, lecz tu prawdopodobnie nie byłoby co zaznaczać.
Być może lepiej wyglądają ruiny amfiteatru, które z powodu jakiegoś zagapienia przeoczyliśmy. Ze współczesności robi wrażenie zrekonstruowany fragment mury wraz z bramą Porta Praetoria.
Autentyczna jest zapewne droga rzymska oraz dwa sarkofagi, wykopane kilka lat temu.
Niewątpliwie ładne są również widoki na wszystkie strony otaczającego górę świata.
Nie uważam spędzonego tu czasu za stracony, lecz spodziewałem się czegoś więcej. Wstęp do ruin jest płatny (drobna suma).
Kolejne kilometry to powrót do główniejszej drogi, a następnie do jeszcze bardziej głównej. Na jednym ze skrzyżowań - w wiosce Creaka (Karika) - trafiamy na drewnianą cerkiew. Pasowała by mi raczej do Maramureszu.
Oprócz krajobrazu zmieniają się także krainy historyczne: od wczoraj przebywaliśmy w Kriszanie (stolicą węgierskiej części jest Debreczyn), a teraz wjeżdżamy do mojego ulubionego Siedmiogrodu i to od razu do jego stolicy, czyli Klużu (rum. Cluj, węg. Kolozsvár, niem. Klausenburg). Owa stołeczność jest nieformalna, choć w przeszłości Kluż był oficjalną stolicą Wielkiego Księstwa Siedmiogrodu. Jako, że współcześnie to drugie pod względem zaludnienia miasto Rumunii, więc nie dziwią mnie korki nawet w niedzielne popołudnie, zwłaszcza, że układ drogowy jest zazwyczaj w takich przypadkach beznadziejny.
Po raz pierwszy na wyjeździe odpalam nawigację, gdyż chciałem zatankować, a nigdzie nie widać stacji benzynowej. GPS znajduje taką na osiedlu, nie miałbym szans samodzielnie na nią trafić. Potem bezbłędnie prowadzi nas do miejsca noclegowego położonego w okolicy pełnej krętych, stromych i jednokierunkowych uliczek - tam dojechałbym bez pomocy, ale zależy nam na czasie, aby przed zmrokiem jeszcze trochę pozwiedzać.
Dzielnica, w której śpimy, to jakiś sektor szpitalny - co chwilę mijamy jakąś placówkę służby zdrowia, klinikę, nieustannie kursują karetki. I leży na wzgórzu, do centrum trzeba będzie zejść w dół.
Po pewnych perturbacjach związanych z samochodem (jak idiota zablokowałem sobie kierownicę i dopiero po konsultacjach telefonicznych udało się ją przywrócić do życia, choć miałem wrażenie, że prawie ją złamałem) maszerujemy na starówkę.
Historia Kluża, podobnie jak wielu rumuńskich miast, zaczyna się w czasach rzymskich - Imperium założyło w tym miejscu obóz Napoca, następnie podniesiony do rangi miasta i stolicy własnej prowincji. Po opuszczeniu Dacji przez Rzymian osadnictwo zanikło na prawie siedem stuleci. Dopiero w X wieku pojawili się tu Węgrzy i wznieśli opactwo oraz zamek. Wszystko zniszczyli Tatarzy, a nową osadę, początek dzisiejszego Klużu, wybudowali w XIII wieku koloniści sascy. Jej dzieje to dzieje całego Siedmiogrodu - Królestwo Węgier, podbój turecki, autonomiczne Księstwo Siedmiogrodu podczas trwania którego nastąpił dynamiczny rozwój. W okresie rozwoju nacjonalizmów Kluż stał się areną walk Rumunów o swoje prawa polityczne, samo miasto było jednak w przytłaczającej większości zamieszkałe przez Madziarów (ostatni habsburski spis wykazał ponad 80% tej narodowości). Mimo to w wyniku traktatu w Trianon włączono go do Rumunii, z krótką przerwą na lata II wojny światowej.
Współcześnie stosunki demograficzne są niemal dokładnym lustrzanym odbiciem tych sprzed stu lat - cztery piąte mieszkańców to Rumunii, Węgrów jest kilkanaście procent, co i tak daje kilkadziesiąt tysięcy osób. Na ulicach węgierskość daje się zauważyć, działają węgierskie instytucje kulturalne i naukowe. Z kolei Sasów - potomków założycieli średniowiecznego Kluża - została garstka.
W 1974 roku komuniści dodali to rumuńskiej nazwy drugi człon - "Napoca", więc oficjalnie istnieje Cluj-Napoca. Nicolae Ceaușescu nawiązał do rzymskiej przeszłości i chciał w ten sposób dogryźć Węgrom, gdyż wówczas obowiązywała teoria, iż Rumunii pochodzą od zromanizowanych Daków albo wręcz Rzymian. Ma ona tyle wspólnego z rzeczywistością, co wiara w Wielką Lechię i pochodzenie szlachty polskiej od starożytnych Sarmatów. Dzisiaj wiadomo (przynajmniej poza Rumunią), że naród rumuński to mieszanina wielu genów, a najwięcej znajdziemy w nich słowiańskich. Węgrzy mogą zatem podejść do "Napoki" ze spokojem, bo w żaden sposób nie zmienia ona faktu, iż Kluż stał się rumuński dopiero niedawno. W normalnym, nieoficjalnym użyciu Kluż-Napoka/Cluj-Napoca praktycznie nie jest stosowany, więc i ja będę się posługiwał historyczną, krótką nazwą .
Serce Kluża bije na Piața Unirii (placu Unii), a w czasach węgierskich Fő tér (Główny plac). Wznosi się na nim wielki gotycki kościół pod wezwaniem świętego Michała. Niestety, aktualnie remontowany, więc do środka nie zajrzymy.
Druga spora konstrukcja to pomnik króla Macieja Korwina - węgierski monarcha urodził się w Klużu. Dzieło to jest dobrym obrazem wzajemnych relacji węgiersko-rumuńskich.
Odsłonięto go w 1902 roku i już wówczas pojawiły się zgrzyty z niektórymi elementami kompozycji, a delegacji Rumunów w ogóle nie zaproszono na inaugurację. Po przejęciu władzy przez Bukareszt pomnik chciano zburzyć albo przenieść, skończyło się ściągnięciu królewskiego herbu i na dodaniu nowej tablicy, sugerującej, że monarchą był kiepskim, bo opuścili i pokonali go właśni poddani, a generalnie był z pochodzenia Rumunem. Gdy Kluż na krótko wrócił do Węgrów, ci przywrócili stan oryginalny, po czym w 1945 roku na rozkaz komunistów na cokole umieszczono neutralny napis "MATHIAS REX". Względny spokój panował do zmiany ustroju na demokratyczny, kiedy to burmistrzem Klużu został rumuński nacjonalista. Znowu kazał przymocować drażniącą Węgrów tablicę z okresu międzywojennego, próbował również całkowicie usunąć pomnik pod pretekstem prowadzonych na placu badań archeologicznych. Po tym jak stracił stanowisko konflikt został wyciszony, a dziesięć lat temu Maciej Korwin doczekał się kompleksowej renowacji. Pamiątką po burmistrzu-nacjonaliście są skromne ruiny Napoki, których przez brudne szkło praktycznie nie widać.
Bulevardul Eroilor (dawniej Deák Ferenc utca), biegnąca na południe od głównego placu ulica pełna kolorowych kamienic. Pomarańczowy kościół należy do grekokatolików.
Pomnik Wilczycy Kapitolińskiej, symbolizującej więź Rumunów z Rzymianami. Wieź ta jest pobożnym rumuńskim życzeniem, gdyż - tak jak pisałem wyżej - Rumunii nie są bezpośrednimi potomkami ludności żyjącej na tym terenie dwa tysiące lat temu. Oczywiście jakiś niewielki procent antycznych genów może znaleźć się w rumuńskiej krwi, ale nie ma żadnych dowodów na istnienie ciągłości osadniczej dacko-rzymsko-rumuńskiej. Po ewakuacji rzymskich garnizonów w końcu III wieku nastąpiło tzw. "mroczne tysiąclecie", kiedy próżno szukać wieści o mieszkańcach tych ziem (z wyjątkiem Siedmiogrodu, w którym od średniowiecza osiedlali się Węgrzy i Niemcy, przodkowie Rumunów przybyli dopiero po nich). Teoria o rzymskim pochodzeniu pojawiła się w szerszej świadomości w 18. stuleciu i była propagowana przez księży greckokatolickich, próbujących w okresie Oświecenia stworzyć podstawy nowego narodu rumuńskiego. A każdy naród potrzebuje własnych mitów, potrzebuje także uzasadnić obecność w danym miejscu - w przypadku Transylwanii dochodził do tego konflikt z Węgrami o to, "kto był pierwszy". W XIX wieku tworzenie nowoczesnego narodu przyspieszyło, dokonano romanizacji języka (przedtem traktowanego jako mowę słowiańską) i zaczęto wbijać ludziom do głów, że są prapraprawnukami Imperium Romanum. Stąd też Wilczyce w rumuńskich miastach, czasem będące prezentem od Włochów z okresu międzywojennego.
Kawałek dalej przy szerokim placu wznosi się kilka istotnych budynków. Pomarańczowy eklektyczny gmach to siedziba opery - do 1919 węgierskiej, a następnie rumuńskiej (węgierską wyeksportowano do mniej reprezentacyjnej lokalizacji). Za nią ciągnie się różowy "Pałac Sprawiedliwości".
Na przeciwko opery strzela w niebo potężny prawosławny sobór katedralny Zaśnięcia Matki Bożej. Powstał na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku w ramach polityki romanizacji nowych prowincji.
W tamtym czasie prawosławni stanowili niewiele więcej niż dziesięć procent mieszkańców, nie było więc potrzeby wznoszenia aż tak dużej świątyni, lecz chodziło o pokazanie, kto teraz rządzi w mieście. W ceremonii otwarcia uczestniczył król Karol II wraz z następcą tronu Michałem.
Trafiam na nabożeństwo, wiec znowu nie wejdę do środka z aparatem. Skupiam się na równie potężnym pomniku stojącym przed cerkwią - długo zastanawiałem się, co autor miał na myśli? Na jego szczycie macha ręką Avram Iancu, działacz narodowy z XIX wieku, tylko po co mu trąby??
To zapewne przypadek, że w europejskich krajach bogatych i rozwiniętych świątynie zamyka się albo zmienia ich funkcję na bardziej pożyteczną (nie dotyczy to oczywiście meczetów). Kraje biedniejsze i wstające z kolan nieustannie wznoszą nowe, krajobraz wiecznie jest nienasycony kościołami, na które zawsze znajdą się pieniądze. Nie inaczej jest w Rumunii - kilkaset metrów od prawosławnej katedry trwa budowa katedry greckokatolickiej. Trzeba przyznać, że mają rozmach.
Nowe często sąsiaduje ze starym - tuż obok oglądam zachowany fragment murów miejskich wraz z basztą, pochodzących z XV wieku.
"Besarabia to Rumunia" czyli tutejsza wersja napisów "Lwów jest polski" albo "Danzig ist deutsch".
Na obiado-kolację siadamy w restauracji, gdzie część stolików postawiono w bramie kamienicy. Na stole ląduje tradycyjna ciorbă de burtă oraz całkiem smaczne sarmale cu ciuperci, czyli miejscowe gołąbki z kapustą. Wokół nas latają natarczywe wróblopodobne ptaki, chyba nie jadły od tygodnia. Z ziemi nie chciały żreć, za to bardzo chętnie zaglądały na stół .
Słońce zaszło, ale ulice i place nie zamierzają się wyludniać.
Podczas powrotu na nocleg ciemne niebo kilka razy przeszyła błyskawica. Może to znak na dobrą pogodę? Nie sprawdzałem dziś prognozy, nie wiem co zapowiadali... Ledwie usiedliśmy na tarasie z piwem i książką, a zaczęło kropić. Może zaraz przestanie? - pomyślałem chowając się pod zadaszeniem bujanej kanapy. Fakt, kropić przestało, a zaczęło się oberwanie chmury, do którego zaraz potem doszedł grad. Nasz pokój był na poddaszu, więc w okno na dachu przez dobre pół godziny waliły zamarznięte kule wielkości piłek do ping-ponga.
- Jeśli samochód wytrzyma te bombardowanie, to będzie cud - stwierdziłem. Grad rąbie dalej, ściana wody nie ustępuje. Na korytarzach gasną światła. Wreszcie po godzinie się uspokaja... Wybiegam na ulicę - między chodnikami płynie rzeka sięgająca kostek, ale auto szczęśliwe nie odniosło żadnych obrażeń. W dolnych częściach Klużu nie skończyło się tak szczęśliwie, natura przewracała drzewa, niszczyła zaparkowane pod nimi pojazdy, trochę miejsc zalało. Gwałtowność opadów była na tyle intensywna, że jeszcze przed północną mówiono o nich w wiadomościach.
To nie był koniec niemiłych niespodzianek szykowanych przez Kluż: po zablokowaniu kierownicy i ulewie, w poniedziałek rano okazało się, że Teresę straszliwie boli ząb albo i dwa, bo dokładnie nie szło tego stwierdzić! Kolejne tabletki niewiele pomagają. Zacząłem szybko szukać w internecie jakiegoś gabinetu dentystycznego, gdzie można by się dogadać po angielsku, w końcu to drugie po stolicy miasto w kraju! Ale psinco... Co prawda wyświetliło się sporo dentystów, niektórzy nawet w naszej dzielnicy szpitalnej, ale nic w English! Co robić, wracać na Śląsk do sprawdzonego lekarza?? Zmarnować resztę wyjazdu? Z takim bólem i tak się nie da normalnie funkcjonować...
Na szczęście po iluś tam tabletkach zęby trochę się uspokajają, a ja ponownie ruszam do centrum - raz, aby wymienić walutę, a dwa, żeby jeszcze zobaczyć kilka miejsc. Na wszelki wypadek wolę sycić się Rumunią ile się da...
Główny plac jeszcze śpi.
Rumuńską odpowiedzią na pomnik Macieja Korwina jest pomnik hospodara Michała Walecznego. Postać symboliczna, bo zdołał po raz pierwszy w historii połączyć pod jednym berłem główne ziemie składające się na dzisiejszą Rumunię: Wołoszczyznę, Mołdawię i Siedmiogród. Co prawda udało mu się to tylko na rok (dokładnie był to rok 1600), bo potem wystąpili przeciwko niemu właściwie wszyscy, zarówno przeciwnicy zewnętrzni i jak wewnętrzni, ale pamięć o nim była jednym z fundamentów tworzenia samodzielnego państwa. Kompozycja rzeźbiarska powstała w 1976 roku, więc ma zupełnie inny styl niż secesyjna formacja węgierskiego monarchy.
Zachodzę nad Mały Szamosz (Someşul Mic), dopływ Cisy. Nad brzegami stoi trochę zaniedbanych budynków, na jednym z nich dostrzegam pozacierane węgierskie napisy.
To jest chyba współczesny węgierski teatr i opera - od zadu.
Pokłosie wieczornej ulewy: dywany z liści oraz zwalony przystanek autobusowy.
Żelazną kładką dla pieszych wracam na południowy brzeg rzeki, gdzie obok Parku Centralnego ustawiono kilka pomników. Wielki w kolorze białym upamiętnia ofiary reżimu komunistycznego (w grudniu 1989 zginęło w Klużu co najmniej 26 osób), mniejszy w kolorze czarnym Żydów - w 1944 roku Węgrzy zamknęli ich w getcie, a potem wywieźli do Auschwitz, w sumie kilkanaście tysięcy.
Na Piaţa Muzeului udaje mi się w końcu wejść do świątyni - kościoła franciszkanów pochodzącego z XIII wieku. Przed stuleciem Kluż był bardzo wymieszany religijnie - jedną czwartą stanowili wierni kościoła kalwińskiego, potem odpowiednio grekokatolicy, katolicy rzymscy, żydzi, prawosławni, luteranie i unitarianie. Dziś dominują prawosławni, ale przedstawiciele innych wyznać nadal są obecni (dla przykładu Siedmiogród to największe skupisko unitarian w Europie).
Niedaleko kościoła znajduje się jeden z najstarszych domów w mieście - gotycki, datowany na XV wiek. To w nim w 1443 roku miał się urodzić Maciej Korwin. Według tablicy z opisem w języku rumuńskim i angielskim monarcha był Rumunem. Zastanawiam się, gdzie przebiegają granice śmieszności przy tworzeniu nowej historii?
Otwarto kantor, więc wymieniam walutę i wracam na pokoje. Na szczęście ból w zębach trochę odpuścił, więc na razie nie ma mowy o kończeniu wyjazdu, tylko o szykowaniu się do dalszej drogi!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Turda (węg. Torda, niem. Thorenburg) to miasto położone w pobliżu Klużu. Posiada ruiny rzymskiego miasta, starówkę z ewangelickim kościołem warownym, kilka innych zabytkowych świątyń, nieczynny stary browar i kopię Wilczycy Kapitolińskiej, ale - bądźmy szczerzy - turyści odwiedzają ją tylko z jednego powodu, który zwie się Salina Turda (węg. Tordai sóbánya, niem. Salzbergwerk Thorenburg). Kopalnia soli jest uznawana za jedną z największych atrakcji Siedmiogrodu, a nawet i całej Rumunii.
Sól wydobywano w Turdzie już w starożytności, a w tej lokalizacji prawdopodobnie od średniowiecza, choć kopalń w mieście było wiele. Największy okres rozwoju obiektu przypadł na czasy panowania Habsburgów - od końca XVII do połowy XIX wieku - po którym nastąpił spadek znaczenia: w skutek przestarzałej infrastruktury kopalnia przegrywała rywalizację z innymi ośrodkami, aż w końcu w 1932 roku została zamknięta.
Następnie pełniła różne role, m.in. schronu i magazynu serów, po upadku komunizmu przeszła na funkcję uzdrowiskowo-leczniczą i zaczęła przyciągać masy turystów.
My docieramy tutaj w poniedziałek i jest to najlepsza opcja: raz, że będzie mniej ludzi, dwa - ceny biletów są trochę niższe od weekendowych. Polecam skorzystanie ze starego, południowego wejścia, przy którym zazwyczaj nie ma tłoku i można spokojnie (oraz bezpłatnie) zaparkować.
Po otwarciu i zamknięciu drzwi wejściowych stajemy na początku długiego korytarza - galerii Franciszka Józefa (Galeria Franz Josef - nieprzypadkowo wszystkie nazwy nawiązują do rodziny panującej). Można ją określić jako bramę do innego wymiaru. Jest to chodnik wybudowany w drugiej połowie 19. stulecia w celu łatwiejszego transportu soli - początkowo wożono ją na koniach, a potem na wózkach ciągniętych przez zwierzęta. Jego długość to ponad 900 metrów, co jakiś czas (co 10 sążni, czyli niecałe 20 metrów) spotykamy płyty z numeracją.
Elementy dawnego wyposażenia.
Pojawia się sól. Sprawdzałem - cholernie słona .
Fantazyjne wzory na ścianach i podłodze niczym w lodowych jaskiniach.
Sala (szyb) Józef (mina Iosif), głęboka na 115 metrów, nie jest obecnie udostępniana turystom, choć czynione są ku temu starania. Można na nią popatrzeć tylko z balkonu (a właściwie na górną część ścian), podobnie słynie ze znakomitego echa.
W niewielkim pomieszczeniu obejrzymy drewnianą wyciągarkę z 1881 roku, a także niewielką ekspozycję dotyczącą dawnego trybu pracy - wszystko z czasem pokrywa się coraz grubszą warstwą soli.
Do tej pory w korytarzach spotkaliśmy umiarkowaną ilość innych turystów (większość wchodzi głównym, nowym wejściem), ale nagle wszystko się zmienia, a mnie gęba rozdziawia się ze zdziwienia! Stajemy na górnym poziomie sali Rudolf (mina Rudolf), przytłaczającej swoim wyglądem i wymiarami (ponad 40 metrów głębokości, 50 szerokości oraz 80 długości). Liczby te w sumie nic nie mówią, ale widok na przyklejone z boków chodniki, a zwłaszcza widok z chodników sprawił, że na chwilę zaniemówiłem (zapewne swoje zrobił także mój lęk wysokości ).
Rudolf to wyrobisko, gdzie najdłużej trwało wydobycie. Jego dolny poziom został kilkanaście lat temu przekształcony w "podziemny park rozrywki", tak więc podziwiamy z góry rozświetlone rozmaite atrakcje, takie jak amfiteatr, stoły do ping-ponga, mini-golf, a nawet diabelski młyn, prawdopodobnie jedyny taki podziemny na świecie! (Przepraszam za jakość zdjęć, ciężko robić je "z ręki" w takich warunkach, a czasem przez siatkę).
Podziemna kasa (wszystkie te atrakcje są oczywiście dodatkowo płatne).
Z tego miejsca widać także jeszcze niższy poziom - salę Teresa (mina Terezia), a właściwie jej najbardziej fotogeniczny fragment, przypominający spodki kosmiczne! To także efekt kompleksowej renowacji kopalni, która miała uczynić ją jeszcze bardziej atrakcyjną (jeśli komuś same ściany i przestrzeń nie wystarczały).
Na dół można dostać się windą albo piechotą. W tę stronę wybieramy windę, która ma tak małą przepustowość, że kolejka to co najmniej kwadrans czekania. Wykorzystywałem go na robienie zdjęć.
Na dole (to ponoć 120 metrów pod poziomem gruntu) prezentuje się całość jeszcze bardziej imponująco. Dużo osób narzeka na ten "lunapark", mnie on nie przeszkadzał. Zapozowałem nawet z faną .
Chodniki na górnym poziomie i te niesamowite ściany! Na niektórych wymalowano czerwone kreski, podejrzewam, że w ten sposób oznaczono poziomy wydobycia w różnych latach.
Pora na salę Teresa, dokąd prowadzą wąskie, drewniane schody. To najstarsze wyrobisko w kopalni, w kształcie dzwonu; eksploatację rozpoczęto w 1690 roku, a zakończono dwieście lat później. W porównaniu do sali Rudolf jest tu ciemniej i... jeszcze bardziej niesamowicie, zwłaszcza patrząc w górę!
Mało co jest w stanie mocno mnie zachwycić, lecz tu się udało: miałem wrażenie przebywania na planie filmu sci-fi albo w jakimś wielkim mrowisku! Dziura po prawej to prześwit do sali Rudolf, a światełko wskazuje wierzchołek windy! Sala Teresa to hala posiadająca 90 metrów wysokości, lecz odległość do najwyższego punktu zwiększa się do 112!
Zbliżenie na windę, tak od nas odległą.
Większość powierzchni sali Teresa zajmuje jeziorko, głębokie na 6 metrów. Na jego środku utworzono sztuczną wyspę powstałą ze składowanej tu kiedyś soli niższej jakości. Nad wodą przejdziemy pomostami, po wodzie można pływać łódką, rzecz jasna za dopłatą. W najniższym wyrobisku jest także najczystsze powietrze, niemal pozbawione mikroorganizmów.
Wyspa i jeziorko oglądane z sali Rudolf. Skojarzenia z latającymi spodkami są u mnie oczywiste .
Z Rudolfa na najwyższy poziom postanawiam wejść schodami. To, bagatela, 172 stopnie i 13 pięter. Na każdym zaznaczono rok, w którym akurat prowadzono na tym poziomie eksploatację.
Zatrzymuję się na większości pięter, aby zrobić zdjęcia zmieniających się widoków. W pewnym momencie słyszę, jak przechodzący obok mnie facet mówi po polsku do swojej kobiety: "Oddychaj kochanie, krok po kroku, spokojnie"... Myślałem, że może jest w ciąży i zbliża się ku porodowi, ale pewnie zadziałała klaustro lub inna fobia.
Oprócz wymienionych do tej pory pomieszczeń w skład kopalni Turda wchodzi jeszcze:
* sala Antoni (mina Anton) - również głęboka (108 metrów), odizolowana od pozostałych i niedostępna dla turystów,
* sala Gizela (mina Ghizela) - płytka, gdyż sól wybierano w niej krótko, a dziś pełni funkcje uzdrowiskowe.
Cały kompleks zrobił na mnie niesamowite wrażenie - chyba nadużywam tego słowa, ale niezwykle rzadko się zdarza, aby to, co oglądałem najpierw na zdjęciach, okazało się na żywo jeszcze wspanialsze. Na polskich forach i blogach dość często znajdywałem opinie, iż "do Wieliczki to ona się nie umywa, to tylko lunapark", tyle, że Wieliczka to zupełnie inna bajka. To raczej wychodzi tradycyjny polonocentryzm tych, co to zawsze powiedzą iż "Polska jest najpiękniejsza". Ze swej strony zdecydowanie polecam wizytę w tym miejscu i wyrobienie sobie własnego zdania.
Sól wydobywano w Turdzie już w starożytności, a w tej lokalizacji prawdopodobnie od średniowiecza, choć kopalń w mieście było wiele. Największy okres rozwoju obiektu przypadł na czasy panowania Habsburgów - od końca XVII do połowy XIX wieku - po którym nastąpił spadek znaczenia: w skutek przestarzałej infrastruktury kopalnia przegrywała rywalizację z innymi ośrodkami, aż w końcu w 1932 roku została zamknięta.
Następnie pełniła różne role, m.in. schronu i magazynu serów, po upadku komunizmu przeszła na funkcję uzdrowiskowo-leczniczą i zaczęła przyciągać masy turystów.
My docieramy tutaj w poniedziałek i jest to najlepsza opcja: raz, że będzie mniej ludzi, dwa - ceny biletów są trochę niższe od weekendowych. Polecam skorzystanie ze starego, południowego wejścia, przy którym zazwyczaj nie ma tłoku i można spokojnie (oraz bezpłatnie) zaparkować.
Po otwarciu i zamknięciu drzwi wejściowych stajemy na początku długiego korytarza - galerii Franciszka Józefa (Galeria Franz Josef - nieprzypadkowo wszystkie nazwy nawiązują do rodziny panującej). Można ją określić jako bramę do innego wymiaru. Jest to chodnik wybudowany w drugiej połowie 19. stulecia w celu łatwiejszego transportu soli - początkowo wożono ją na koniach, a potem na wózkach ciągniętych przez zwierzęta. Jego długość to ponad 900 metrów, co jakiś czas (co 10 sążni, czyli niecałe 20 metrów) spotykamy płyty z numeracją.
Elementy dawnego wyposażenia.
Pojawia się sól. Sprawdzałem - cholernie słona .
Fantazyjne wzory na ścianach i podłodze niczym w lodowych jaskiniach.
Sala (szyb) Józef (mina Iosif), głęboka na 115 metrów, nie jest obecnie udostępniana turystom, choć czynione są ku temu starania. Można na nią popatrzeć tylko z balkonu (a właściwie na górną część ścian), podobnie słynie ze znakomitego echa.
W niewielkim pomieszczeniu obejrzymy drewnianą wyciągarkę z 1881 roku, a także niewielką ekspozycję dotyczącą dawnego trybu pracy - wszystko z czasem pokrywa się coraz grubszą warstwą soli.
Do tej pory w korytarzach spotkaliśmy umiarkowaną ilość innych turystów (większość wchodzi głównym, nowym wejściem), ale nagle wszystko się zmienia, a mnie gęba rozdziawia się ze zdziwienia! Stajemy na górnym poziomie sali Rudolf (mina Rudolf), przytłaczającej swoim wyglądem i wymiarami (ponad 40 metrów głębokości, 50 szerokości oraz 80 długości). Liczby te w sumie nic nie mówią, ale widok na przyklejone z boków chodniki, a zwłaszcza widok z chodników sprawił, że na chwilę zaniemówiłem (zapewne swoje zrobił także mój lęk wysokości ).
Rudolf to wyrobisko, gdzie najdłużej trwało wydobycie. Jego dolny poziom został kilkanaście lat temu przekształcony w "podziemny park rozrywki", tak więc podziwiamy z góry rozświetlone rozmaite atrakcje, takie jak amfiteatr, stoły do ping-ponga, mini-golf, a nawet diabelski młyn, prawdopodobnie jedyny taki podziemny na świecie! (Przepraszam za jakość zdjęć, ciężko robić je "z ręki" w takich warunkach, a czasem przez siatkę).
Podziemna kasa (wszystkie te atrakcje są oczywiście dodatkowo płatne).
Z tego miejsca widać także jeszcze niższy poziom - salę Teresa (mina Terezia), a właściwie jej najbardziej fotogeniczny fragment, przypominający spodki kosmiczne! To także efekt kompleksowej renowacji kopalni, która miała uczynić ją jeszcze bardziej atrakcyjną (jeśli komuś same ściany i przestrzeń nie wystarczały).
Na dół można dostać się windą albo piechotą. W tę stronę wybieramy windę, która ma tak małą przepustowość, że kolejka to co najmniej kwadrans czekania. Wykorzystywałem go na robienie zdjęć.
Na dole (to ponoć 120 metrów pod poziomem gruntu) prezentuje się całość jeszcze bardziej imponująco. Dużo osób narzeka na ten "lunapark", mnie on nie przeszkadzał. Zapozowałem nawet z faną .
Chodniki na górnym poziomie i te niesamowite ściany! Na niektórych wymalowano czerwone kreski, podejrzewam, że w ten sposób oznaczono poziomy wydobycia w różnych latach.
Pora na salę Teresa, dokąd prowadzą wąskie, drewniane schody. To najstarsze wyrobisko w kopalni, w kształcie dzwonu; eksploatację rozpoczęto w 1690 roku, a zakończono dwieście lat później. W porównaniu do sali Rudolf jest tu ciemniej i... jeszcze bardziej niesamowicie, zwłaszcza patrząc w górę!
Mało co jest w stanie mocno mnie zachwycić, lecz tu się udało: miałem wrażenie przebywania na planie filmu sci-fi albo w jakimś wielkim mrowisku! Dziura po prawej to prześwit do sali Rudolf, a światełko wskazuje wierzchołek windy! Sala Teresa to hala posiadająca 90 metrów wysokości, lecz odległość do najwyższego punktu zwiększa się do 112!
Zbliżenie na windę, tak od nas odległą.
Większość powierzchni sali Teresa zajmuje jeziorko, głębokie na 6 metrów. Na jego środku utworzono sztuczną wyspę powstałą ze składowanej tu kiedyś soli niższej jakości. Nad wodą przejdziemy pomostami, po wodzie można pływać łódką, rzecz jasna za dopłatą. W najniższym wyrobisku jest także najczystsze powietrze, niemal pozbawione mikroorganizmów.
Wyspa i jeziorko oglądane z sali Rudolf. Skojarzenia z latającymi spodkami są u mnie oczywiste .
Z Rudolfa na najwyższy poziom postanawiam wejść schodami. To, bagatela, 172 stopnie i 13 pięter. Na każdym zaznaczono rok, w którym akurat prowadzono na tym poziomie eksploatację.
Zatrzymuję się na większości pięter, aby zrobić zdjęcia zmieniających się widoków. W pewnym momencie słyszę, jak przechodzący obok mnie facet mówi po polsku do swojej kobiety: "Oddychaj kochanie, krok po kroku, spokojnie"... Myślałem, że może jest w ciąży i zbliża się ku porodowi, ale pewnie zadziałała klaustro lub inna fobia.
Oprócz wymienionych do tej pory pomieszczeń w skład kopalni Turda wchodzi jeszcze:
* sala Antoni (mina Anton) - również głęboka (108 metrów), odizolowana od pozostałych i niedostępna dla turystów,
* sala Gizela (mina Ghizela) - płytka, gdyż sól wybierano w niej krótko, a dziś pełni funkcje uzdrowiskowe.
Cały kompleks zrobił na mnie niesamowite wrażenie - chyba nadużywam tego słowa, ale niezwykle rzadko się zdarza, aby to, co oglądałem najpierw na zdjęciach, okazało się na żywo jeszcze wspanialsze. Na polskich forach i blogach dość często znajdywałem opinie, iż "do Wieliczki to ona się nie umywa, to tylko lunapark", tyle, że Wieliczka to zupełnie inna bajka. To raczej wychodzi tradycyjny polonocentryzm tych, co to zawsze powiedzą iż "Polska jest najpiękniejsza". Ze swej strony zdecydowanie polecam wizytę w tym miejscu i wyrobienie sobie własnego zdania.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Transylwania wielu kojarzy się z Drakulą, innym z Karpatami, a dla mnie to przede wszystkim kraina kościołów warownych. I, w mniejszym stopniu, zamków chłopskich. W ogóle Siedmiogród to ziemia z wielką reprezentacją zabytków średniowiecznych niewiele przekształconych w kolejnych epokach.
Zanim jednak zaczniemy podziwianie obiektów sprzed kilku wieków, to najpierw trafiam na wznoszącego się ku niebu Miga-21. Znalazłem się tu zupełnie przypadkowo, gdyż wyjeżdżając z Turdy... pomyliłem autostrady . Samolot stanowi pomnik poświęcony zmarłym lotnikom służącym w pobliskiej bazie.
Wracam na autobanę i po kilkunastu kilometrach już jadę we właściwym kierunku.
A wracając do tematu przewodniego - kościoły warowne, a szerzej świątynie warowne, znane są z wielu krajów Europy. Znajdziemy je m.in. we Francji, Niemczech, na Śląsku, w Polsce, czy wreszcie na dawnych polskich Kresach. Nigdzie jednak nie występują w takiej ilości jak w Siedmiogrodzie - szacuje się, iż znajdziemy w nim około sto pięćdziesiąt takich obiektów, czyli mniej więcej połowę z pierwotnej liczby. Wznoszone je w okresie średniowiecza (od XIII do XVI wieku) przeważnie w miejscowościach zamieszkałych przez ludność niemiecką (określaną zbiorczo jako Sasi siedmiogrodcy, chociaż niekoniecznie Sasami rzeczywiście byli). Znacznie rzadziej budowali je Szeklerzy, lud nadal nieodkrytego pochodzenia, dzisiaj zazwyczaj deklarujący się jako Węgrzy. Madziarowie "właściwi" generalnie nie stawiali świątyń obronnych, stąd położenie takich kościołów odpowiada zasięgowi osadnictwa niemieckiego w późnym średniowieczu - a więc południowy i południowo-wschodni Siedmiogród. Bywa tak, że każda sąsiednia wioska ma własny kościół obronny!
Oczywiście jest rzeczą niemożliwą, aby w trakcie krótkiego pobytu zobaczyć wszystkie. Do tej pory obejrzałem ze dwadzieścia albo i więcej takich budynków w Siedmiogrodzie, ale w ciągu kilku wizyt. W tym roku patrząc na mapę zaznaczyłem kilka obiektów "koniecznie do odwiedzenia" oraz uznałem, że na pewno jakieś nieplanowane trafią się po drodze.
Pierwszy oznaczony na liście do zwiedzania kościół znajduje się w Aiud (węg. Nagyenyed, niem. Straßburg am Mieresch).
Trójjęzyczne tablice sugerują, że miasto nadal zamieszkują trzy główne narody dawnego Siedmiogrodu, ale to fikcja. Węgrów faktycznie mieszka tutaj jeszcze kilkanaście procent, Niemców zostało też kilkanaście, lecz osób. Sasi opuszczali Rumunię w czasach komunizmu, lecz największy exodus nastąpił po jego upadku, kiedy to w ciągu roku lub dwóch większość przeniosła się do zjednoczonych Niemiec.
Kościół w Aiud obejrzymy jedynie przez szybę samochodu. Powodem jest gigantyczny korek - taki czeka na kierowców w praktycznie każdej mijanej miejscowości na drodze z numerem 1. Brak obwodnic i ogromny ruch połączony z licznymi skrzyżowaniami, światłami i przejściami dla pieszych powoduje, że czas przejazdu wydłuża się niemiłosiernie. Jeśli dodamy do tego brak wolnych miejsc parkingowych to wyszedł efekt taki, że postanowiłem jechać dalej.
Podobnie wygląda sytuacja w Teiuș (węg. Tövis, niem. Dreikirchen). Niemiecka nazwa sugeruje występowanie trzech kościołów i rzeczywiście takie tu są (różnych wyznań), lecz zamiast nich trafiliśmy na trzy przejścia dla pieszych na odcinku niecałego pół kilometra. Wszystkie ze światłami, co chwilę świeci się czerwone. Ja rozumiem, że piesi muszą przechodzić z jednej strony drogi na drugą, ale nieustannie zakorkowana miejscowość z tysiącami aut strzelających spalinami i ze zdenerwowanymi kierowcami to także nie jest dobre rozwiązanie.
Poniżej Teiuș z ulgą skręcam z "jedynki" na szosę o mniejszym numerze i od razu wielka zmiana: z tłoku robi się wręcz pusto! Aby jednak nie było tak idealnie, to po pewnym czasie dopada nas silna ulewa z gradem (kolejna w ciągu kilkunastu godzin). W tych warunkach nie ma możliwości kontynuowania jazdy, więc staję na poboczu i czekamy...
Kiedy się uspokaja, to zajeżdżam do wioski Țapu (Csicsóholdvilág, Abtsdorf). Mokre i puste ulice, przy których stoi charakterystyczna zabudowa.
Kościół wznosi się na górce i jest dość niski, więc nie widać go zza muru. Muszę zadowolić się wysoką wieżą bramną oraz ceglanym wejściem na cmentarz.
Pofałdowany krajobraz Wyżyny Transylwańskiej. Za górkami z drugiej strony znowu się mocno chmurzy i słychać odgłosy burzy.
Valea Viilor (Nagybaromlak, Wurmloch) była na liście pod pozycją "koniecznie do zobaczenia". Tutejszy kościół jest jednym z najsłynniejszych, wpisano go na listę UNESCO. Bardziej przypomina zamek niż świątynię: otaczają go solidne mury, ściany są wysokie i wyposażone w otwory strzelnicze oraz galerie dla obrońców, potężnie umocnione jest prezbiterium.
Niestety, jest też zamknięty - to dość częsta przypadłość nawet w takich miejscach. Co prawda spotkana starsza kobieta proponuje po niemiecku, aby dzwonić do opiekunki świątyni, która chętnie przyjdzie i otworzy drzwi, lecz nie mamy już na to czasu. Grzecznie pani dziękuję i ruszamy dalej.
Zupełnie inaczej prezentuje się kościół w Copșa Mică (Kiskapus, Kleinkopisch). Należy do węgierskich ewangelików i ciężko stwierdzić, czy jego skromna sylwetka byłaby w stanie zatrzymać jakiegokolwiek wroga.
W Mediaș (Medgyes, Mediasch) dogania nas kolejna silna ulewa, tym razem bez gradu, za to z widowiskowymi wyładowaniami. Po ustaniu opadów ulice zmieniają się w strumienie i jeziorka, czasem trzeba wręcz zaryć zderzakiem w wodę.
Kontaktuje się z nami właścicielka pensjonatu z Sighișoary i pyta się, kiedy dotrzemy na nocleg. Jest bardzo zdziwiona, gdy odpisujemy, że jedziemy wolno, bo co chwilę leje. U nich ponoć nie spadła ani kropla i nawet świeci słońce (to około czterdziestu kilometrów na wschód od Mediaș). W każdym razie z powodu zaawansowanej pory decyduję się odpuścić Biertan, który także jest wpisany na listę UNESCO. Trudno, będzie co oglądać podczas kolejnej wizyty.
Nie odpuszczam natomiast dwóch krótkich przystanków w wioskach, przez które i tak przejeżdżaliśmy. W Brateiu (Baráthely, Pretai) znajduje się późnogotycka trójnawowa bazylika z XIV wieku. Cyfry przy zegarze wskazują na koniec 19. stulecia jako datę ich namalowania. W pobliżu kościoła stoi fara, nadal służąca nielicznym niemieckojęzycznym ewangelikom.
W Daneș (Dános, Dunesdorf) z oryginalnej konstrukcji obronnej zostało niewiele.
Otaczający nas świat stał się mokry i wilgotny, na drogach pustki (czasem trafi się tylko przeładowana, wlokąca się ciężarówka)... Lubię takie wieczory, gdy nie muszę spać w namiocie .
W Sighișoarze (Segesvár, Schässburg) rzeczywiście suchutko.
Kobieta z pensjonatu twierdzi, że to u nich normalne: w okolicy leje, a w mieście nie. Ponoć chronią ich wzgórza, a dodatkowo mieszkańcy zawsze wiedzą, gdy zbliża się deszcz, zwłaszcza ten nadciągający z zachodu.
Sama Sighișoara jest tak interesującą miejscowością, że nadawałaby się na osobny wpis, ale już tu kiedyś byliśmy i teraz jedynie pokręcimy się po starówce w ramach zobaczenia, co zmieniło się przez ostatnie dziesięć lat. A nie zmieniło się prawie nic - centrum pełne jest starych domów, częściowo wyremontowanych, częściowo sypiących się. Po brukowanych uliczkach przechadzają się turyści (w ilościach raczej umiarkowanych), w swe progi zapraszają knajpki ulokowane w średniowiecznych kamienicach.
Starówka, otoczona murami obronnymi i basztami, także została doceniona przez UNESCO i wpisana na słynną listę. Najbardziej charakterystycznym zabytkiem jest ufortyfikowana wieża zegarowa. Na zdjęciu po prawej widzimy "Dom z Jeleniem" pochodzący z XVII wieku, reprezentujący tzw. renesans siedmiogrodzki.
Studzienka z dawnych czasów... Aż do połowy XX wieku większość ludności stanowili Niemcy, Węgrzy byli dopiero trzecią narodowością, ale z powodu polityki madziaryzacji używano wyłącznie węgierskiej nazwy. Dziś Węgrzy to kilkunastoprocentowa mniejszość, Sasów pozostało kilkuset.
Segesvarskie dachy.
Obiadokolację zjadamy w lokalu, który poznaliśmy jedenaście lat temu. Dziś w menu wegetarianizm: zupa warzywna z grzankami, zupa fasolowa z cebulą w chlebie i miks sałatek. Nadal smaczne.
Po zapadnięciu zmroku usiłujemy odnaleźć pewną spelunkę, ale trafiamy tylko na dość drogie knajpy obwieszone parasolami. Ostatecznie drugie piwo wypijamy przy pobliskim hotelu, gdzie - o dziwo - ceny nie porażają.
Przed snem jeszcze mnie nogi zachęcają do łażenia, więc biorę aparat i uderzam między mury miejskie. Robię trochę zdjęć na starówce, gdzie akurat kłóci się polska rodzina. Uwieczniam także bramę w wieży zegarowej, która jest bardzo fotogeniczna i co rusz ktoś się tam zatrzymuje do pozowania. Z ciemności obserwuję wdzięczące się do obiektywu kobiety płci przeciwnej. Często zastanawiam się nad tym skąd się to bierze, że ledwo jakieś dziewczę trochę podrośnie, to od razu musi przybierać dziwaczne pozy, wyginać nogi, podnosić kolana, prężyć to i owo, opierać ręce o biodra i tym podobne. Przeciętny facet przy robieniu normalnego zdjęcia stoi spokojnie, co najwyżej zrobi głupią minę, a przeciętna baba zawsze coś kombinuje... Czy to jeszcze tylko moda czy już odmiana zbiorowej psychozy?
W nocy trochę padało, ale poranek przyniósł delikatną nadzieję na zmianę pogody, choć na razie dominują chmury.
Nasz pensjonat (Pensiune Citadela) był kapitalnie położony - dosłownie sto metrów od wieży zegarowej. Budynek (kremowa fasada skryta za niebieską) ma co najmniej trzysta lat, co było widać we wnętrzach. Pewnym problemem stała się kwestia parkowania, ostatecznie zostawiłem samochód niżej, przy głównej drodze (między dwoma polskimi autami z rejestracjami zaczynającymi się na KR i WE).
Wieża zegarowa i brama ujęta od dołu. Ciekawostką jest fakt, że wieża do pewnego momentu służyła jako ratusz.
Ruszamy na poranny obchód starówki. Na jednym z placów widzę pomnik najsłynniejszej postaci urodzonej w mieście, a mianowicie Wlada Palownika. Charakterystykę tej postaci w skrócie a'la minister Czarnek przeprowadził jeden z polskich turystów, którego miałem okazję usłyszeć:
- A tu urodził się Drakula. Był wampirem i wbijał wrogów na pal. Jego ojcem był diabeł.
- Dziwne - podsumowała córka rozmówcy i to słowo świetne służy za komentarz.
Szkoda mi tu miejsca na prostowanie wszystkich krzywych historii, które dotyczą Wlada. Jedno tylko jest dość zabawne: Drakula uchodzi za symbol Transylwanii, a tymczasem zdecydowana większość jego żywota i działalności toczyła się w innych krainach, zwłaszcza na Wołoszczyźnie. W końcu Wład Palownik był hospodarem wołoskim, a nie siedmiogrodzkim i to głównie poza Karpatami zapewniał wrogom atrakcje w postaci zaostrzonej belki z drewna.
Inny znany segesvarczyk nazywał się Hermann Oberth. Przyszedł na świat pod koniec XIX wieku w rodzinie Sasów i już od lat 20. ubiegłego stulecia zajmował się pionierskimi badaniami nad rakietami. Wraz z Wernherem von Braunem pracował przy projektowaniu pocisków V2, a po wojnie pomagał Amerykanom w eksploracji kosmosu.
Na ulicach jeszcze jest pusto. W kościele katolickim odbywa się akurat msza po węgiersku.
Wdrapujemy się na wzgórze górujące nad miastem - to także najwyższy punkt starówki. Stoi na nim gotycka świątynia, lecz jeszcze jest zamknięta. Zaglądam zatem na chwilę na cmentarz ewangelicki, klimatyczny, otulony mgłą. Większość nagrobków jest niemiecka, sporadycznie trafią się madziarskie. I nagle na ścieżkę wyskoczyła sarenka! Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony .
Pomnik Poległych z drugiej strony gotyckiego kościoła.
Liczne tablice nakazujące zakrywać twarz w przestrzeniach otwartych. Wówczas były one nieaktualne, ale najwyraźniej Rumuni uznali, że jeszcze mogą się przydać. I faktycznie - w momencie, gdy piszę te słowa Rumunia notuje kolejne rekordy i znowu przywróciła serię zakazów i nakazów.
Sighișoara żegna nas słońcem, jednak pogoda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa na dziś.
Pierwszym z wielu przystanków w dalszej drodze będzie Saschiz (Szászkézd, Keisd). Wioska położona jest przy przelotówce, można w niej podziwiać sporo ładnej dla oka zabudowy oraz Fiata i Ładę na węgierskich blachach.
Główną atrakcję, oprócz mocno zrujnowanego zamku chłopskiego, stanowi kościół obronny z XV wieku. Przybrał on postać wysokiego gmachu i stojącej samodzielnie jeszcze wyższej wieży.
Kościół wpisano na listę UNESCO, ale we wtorek... nie przyjmuje turystów. Taki sobie dzień tygodnia wybrali na przerwę! Na szczęście zjawiła się grupka Węgrów z pastorem, więc jedna pani przyszła z kluczami i otworzyła nam wnętrza za darmo. Te - jak zazwyczaj u ewangelików - są raczej surowe.
Ciekawe tablice z listami poległych i zaginionych w czasie wojen światowych i komunistycznych wywózek: obok imienia i nazwiska podano numer domu.
W zwiedzaniu towarzyszy miejscowy kot akrobata. Kilka razy jest wyprowadzany, ale ciągle wraca i kombinuje, gdzie wejść. W pewnym momencie malowniczo paradował po balustradzie chóru .
Kilka kilometrów za Sachsiz następuje zmiana jednostki administracyjnej, lecz to tylko formalność. Widoki, zabytki i skład etniczny mijanych wiosek pozostaje bez zmian.
Jedno zdjęcie skrytego za murami kościoła obronnego w Bunesti (Szászbuda, Bundorf).
Dłuższy postój wypadnie w Viscri (Szászfehéregyháza, Deutsch-Weißkirch). Ta miejscowość położona jest z kolei na uboczu, dzięki czemu zachowała całkowicie oryginalny układ saskiej wioski bez nowych budynków. Boczne położenie oznacza również brak asfaltu, choć z jednej strony został on doprowadzony do... tabliczki unijnej!
Znowu zaczęło padać, na szczęście tylko na chwilę.
Viscri jest zromanizowaną wersją niemieckiego "Białego Kościoła". Pierwszą kaplicę wznieśli tutaj Szeklerzy, potem przybyli koloniści sascy i rozbudowali ją do obecnej formy obronnej. Powstał imponujący kompleks, zajmujący stosunkowo mało powierzchnię, posiadający cztery wieże, dodatkowo jeden bastion, a sam kościół jeszcze donżon.
Wnętrze jest bogatsze od tego w Sachsiz, ale też bardziej zaniedbane. W powietrzu czuć dość smutną atmosferę czasów, które już się skończyły i nigdy nie wrócą. Widać jednak, że obiekt żyje z turystów - działa kasa (niektórzy odwiedzający przybysze z bogatego Zachodu udawali, że jej nie dostrzegli), zorganizowano także kilka ekspozycji dotyczących życia i tradycji saskich.
Na wieżę kościelną wdrapywałem się po wąskich schodach dwa razy - za drugim, gdy wyszło słońce .
Współcześnie większość mieszkańców stanowią ponoć Cyganie, choć oficjalne spisy tego nie potwierdzają (jest ich "tylko" dwadzieścia pięć procent, a dominują Rumuni, lecz Romowie często się za nich podają). Zostało trochę Węgrów i garstka Niemców, ale obecni właściciele budynków starają się o nie dbać, zapewne także przy pomocy funduszy zagranicznych. Ściany są pomalowane na różne kolory, dachy bez dziur, śmieci nie leżą przy bramie. Charakterystycznymi elementami są okrągłe "autografy" dawnych gospodarzy wraz z datą budowy albo remontu, czasem dodano również datę niedawnej konserwacji. Czytałem także, że jeden z domów nabył kilkanaście lat temu brytyjski następca tronu, nie jestem jednak pewien, czy to rzeczywiście prawda.
Po odwiedzeniu Viscri zostały mi jeszcze dwa kościoły warowne wpisane na listę UNESCO - jest to Biertan, który wczoraj odpuściliśmy oraz Dârjiu na Szeklerszczyźnie.
Ale to nie koniec atrakcji na dziś, choć we wszystkich innych miejscach odbijemy się od drzwi albo bramy.
Na przykład w Dacii (kiedyś nazywała się Ștena, węg. Garat, niem. Stein) dostępu do kościoła broni płot.
Na obrzeżach miasta Rupea (Kőhalom, Reps) wznosi się zamek chłopski. Bardzo podobny do tego w Râșnovie, choć mniej znany, więc i mniej skomercjalizowany. W jego przypadku z powodu upływającego czasu ograniczyłem się do zdjęć z odległości oraz spod murów.
Inaczej było w samym miasteczku, tam chciałem zajrzeć do gotyckiego kościoła (oczywiście ewangelickiego), lecz ten okazał się być placem remontowym. Zaraz potem przyczepiło się kilku Cyganów: jeden chciał papierosa, drugi usiłował wcisnąć jakiś święty obrazek, a trzeci - kulawy - myślał, że jak mi zastawi pole cofania, to dostanie pieniądze. Ponieważ popularne słowiańskie przekleństwa nie pomagały, to musiałem użyć zderzaka.
W Rupei wróciliśmy na główną drogę, od której wystarczyło tylko trochę odbić, aby zajechać do pobliskiej mieściny z czymś ciekawym. Choć czasem szosa wyglądała tak jak na zdjęciu poniżej albo różnica pomiędzy dwoma pasami ruchu wynosiła metr.
To Homorod (Homoród, Hamruden). Tutejszy kościół warowny jest jednym z najstarszych i ma słuszne rozmiary (zwłaszcza wieża), ale ocenimy go wyłącznie zza murów.
Świątynię w Măieruș (Szászmagyarós, Nußbach) zasłaniają drzewa, więc nawet nie ma czego fotografować. W samej wiosce spis powszechny wykazał ponad czterdzieści procent Romów, co na ulicach jest doskonale widoczne, zauważam nawet jedno typowo cygańskie osiedle. Za to w piekarni mają dobre przegryzki, w sam raz na obiad.
Ciśniemy dalej. Dziś jedzie się w miarę sprawnie, więc mogę na spokojnie obserwować różne miejscowe obrazki: a to jakiś wóz pełen słomy skręca w bramę szpitala, a to ktoś na przyczepie wiezie tuczniki na rzeź...
Ostatni raz zatrzymuję się w Feldioarze (Földvár, Marienburg). Niemiecka nazwa nie jest przypadkowa - w XIII wieku swój zamek wybudowali tu Krzyżacy. Po wygnaniu Zakonu z Siedmiogrodu przejęli go chłopi i przekształcili we własną twierdzę. Dziś to w dużej mierze rekonstrukcja, gdyż oryginał zniszczyły najazdy i trzęsienia ziemi. Inny zabytek Feldioary to oczywiście ewangelicki kościół warowny, wzniesiony przez cystersów, którzy zajęli miejsce rycerzy w białych płaszczach.
Na horyzoncie majaczy Braszów. Za nim kończy się Siedmiogród i czeka coś złego...
Zanim jednak zaczniemy podziwianie obiektów sprzed kilku wieków, to najpierw trafiam na wznoszącego się ku niebu Miga-21. Znalazłem się tu zupełnie przypadkowo, gdyż wyjeżdżając z Turdy... pomyliłem autostrady . Samolot stanowi pomnik poświęcony zmarłym lotnikom służącym w pobliskiej bazie.
Wracam na autobanę i po kilkunastu kilometrach już jadę we właściwym kierunku.
A wracając do tematu przewodniego - kościoły warowne, a szerzej świątynie warowne, znane są z wielu krajów Europy. Znajdziemy je m.in. we Francji, Niemczech, na Śląsku, w Polsce, czy wreszcie na dawnych polskich Kresach. Nigdzie jednak nie występują w takiej ilości jak w Siedmiogrodzie - szacuje się, iż znajdziemy w nim około sto pięćdziesiąt takich obiektów, czyli mniej więcej połowę z pierwotnej liczby. Wznoszone je w okresie średniowiecza (od XIII do XVI wieku) przeważnie w miejscowościach zamieszkałych przez ludność niemiecką (określaną zbiorczo jako Sasi siedmiogrodcy, chociaż niekoniecznie Sasami rzeczywiście byli). Znacznie rzadziej budowali je Szeklerzy, lud nadal nieodkrytego pochodzenia, dzisiaj zazwyczaj deklarujący się jako Węgrzy. Madziarowie "właściwi" generalnie nie stawiali świątyń obronnych, stąd położenie takich kościołów odpowiada zasięgowi osadnictwa niemieckiego w późnym średniowieczu - a więc południowy i południowo-wschodni Siedmiogród. Bywa tak, że każda sąsiednia wioska ma własny kościół obronny!
Oczywiście jest rzeczą niemożliwą, aby w trakcie krótkiego pobytu zobaczyć wszystkie. Do tej pory obejrzałem ze dwadzieścia albo i więcej takich budynków w Siedmiogrodzie, ale w ciągu kilku wizyt. W tym roku patrząc na mapę zaznaczyłem kilka obiektów "koniecznie do odwiedzenia" oraz uznałem, że na pewno jakieś nieplanowane trafią się po drodze.
Pierwszy oznaczony na liście do zwiedzania kościół znajduje się w Aiud (węg. Nagyenyed, niem. Straßburg am Mieresch).
Trójjęzyczne tablice sugerują, że miasto nadal zamieszkują trzy główne narody dawnego Siedmiogrodu, ale to fikcja. Węgrów faktycznie mieszka tutaj jeszcze kilkanaście procent, Niemców zostało też kilkanaście, lecz osób. Sasi opuszczali Rumunię w czasach komunizmu, lecz największy exodus nastąpił po jego upadku, kiedy to w ciągu roku lub dwóch większość przeniosła się do zjednoczonych Niemiec.
Kościół w Aiud obejrzymy jedynie przez szybę samochodu. Powodem jest gigantyczny korek - taki czeka na kierowców w praktycznie każdej mijanej miejscowości na drodze z numerem 1. Brak obwodnic i ogromny ruch połączony z licznymi skrzyżowaniami, światłami i przejściami dla pieszych powoduje, że czas przejazdu wydłuża się niemiłosiernie. Jeśli dodamy do tego brak wolnych miejsc parkingowych to wyszedł efekt taki, że postanowiłem jechać dalej.
Podobnie wygląda sytuacja w Teiuș (węg. Tövis, niem. Dreikirchen). Niemiecka nazwa sugeruje występowanie trzech kościołów i rzeczywiście takie tu są (różnych wyznań), lecz zamiast nich trafiliśmy na trzy przejścia dla pieszych na odcinku niecałego pół kilometra. Wszystkie ze światłami, co chwilę świeci się czerwone. Ja rozumiem, że piesi muszą przechodzić z jednej strony drogi na drugą, ale nieustannie zakorkowana miejscowość z tysiącami aut strzelających spalinami i ze zdenerwowanymi kierowcami to także nie jest dobre rozwiązanie.
Poniżej Teiuș z ulgą skręcam z "jedynki" na szosę o mniejszym numerze i od razu wielka zmiana: z tłoku robi się wręcz pusto! Aby jednak nie było tak idealnie, to po pewnym czasie dopada nas silna ulewa z gradem (kolejna w ciągu kilkunastu godzin). W tych warunkach nie ma możliwości kontynuowania jazdy, więc staję na poboczu i czekamy...
Kiedy się uspokaja, to zajeżdżam do wioski Țapu (Csicsóholdvilág, Abtsdorf). Mokre i puste ulice, przy których stoi charakterystyczna zabudowa.
Kościół wznosi się na górce i jest dość niski, więc nie widać go zza muru. Muszę zadowolić się wysoką wieżą bramną oraz ceglanym wejściem na cmentarz.
Pofałdowany krajobraz Wyżyny Transylwańskiej. Za górkami z drugiej strony znowu się mocno chmurzy i słychać odgłosy burzy.
Valea Viilor (Nagybaromlak, Wurmloch) była na liście pod pozycją "koniecznie do zobaczenia". Tutejszy kościół jest jednym z najsłynniejszych, wpisano go na listę UNESCO. Bardziej przypomina zamek niż świątynię: otaczają go solidne mury, ściany są wysokie i wyposażone w otwory strzelnicze oraz galerie dla obrońców, potężnie umocnione jest prezbiterium.
Niestety, jest też zamknięty - to dość częsta przypadłość nawet w takich miejscach. Co prawda spotkana starsza kobieta proponuje po niemiecku, aby dzwonić do opiekunki świątyni, która chętnie przyjdzie i otworzy drzwi, lecz nie mamy już na to czasu. Grzecznie pani dziękuję i ruszamy dalej.
Zupełnie inaczej prezentuje się kościół w Copșa Mică (Kiskapus, Kleinkopisch). Należy do węgierskich ewangelików i ciężko stwierdzić, czy jego skromna sylwetka byłaby w stanie zatrzymać jakiegokolwiek wroga.
W Mediaș (Medgyes, Mediasch) dogania nas kolejna silna ulewa, tym razem bez gradu, za to z widowiskowymi wyładowaniami. Po ustaniu opadów ulice zmieniają się w strumienie i jeziorka, czasem trzeba wręcz zaryć zderzakiem w wodę.
Kontaktuje się z nami właścicielka pensjonatu z Sighișoary i pyta się, kiedy dotrzemy na nocleg. Jest bardzo zdziwiona, gdy odpisujemy, że jedziemy wolno, bo co chwilę leje. U nich ponoć nie spadła ani kropla i nawet świeci słońce (to około czterdziestu kilometrów na wschód od Mediaș). W każdym razie z powodu zaawansowanej pory decyduję się odpuścić Biertan, który także jest wpisany na listę UNESCO. Trudno, będzie co oglądać podczas kolejnej wizyty.
Nie odpuszczam natomiast dwóch krótkich przystanków w wioskach, przez które i tak przejeżdżaliśmy. W Brateiu (Baráthely, Pretai) znajduje się późnogotycka trójnawowa bazylika z XIV wieku. Cyfry przy zegarze wskazują na koniec 19. stulecia jako datę ich namalowania. W pobliżu kościoła stoi fara, nadal służąca nielicznym niemieckojęzycznym ewangelikom.
W Daneș (Dános, Dunesdorf) z oryginalnej konstrukcji obronnej zostało niewiele.
Otaczający nas świat stał się mokry i wilgotny, na drogach pustki (czasem trafi się tylko przeładowana, wlokąca się ciężarówka)... Lubię takie wieczory, gdy nie muszę spać w namiocie .
W Sighișoarze (Segesvár, Schässburg) rzeczywiście suchutko.
Kobieta z pensjonatu twierdzi, że to u nich normalne: w okolicy leje, a w mieście nie. Ponoć chronią ich wzgórza, a dodatkowo mieszkańcy zawsze wiedzą, gdy zbliża się deszcz, zwłaszcza ten nadciągający z zachodu.
Sama Sighișoara jest tak interesującą miejscowością, że nadawałaby się na osobny wpis, ale już tu kiedyś byliśmy i teraz jedynie pokręcimy się po starówce w ramach zobaczenia, co zmieniło się przez ostatnie dziesięć lat. A nie zmieniło się prawie nic - centrum pełne jest starych domów, częściowo wyremontowanych, częściowo sypiących się. Po brukowanych uliczkach przechadzają się turyści (w ilościach raczej umiarkowanych), w swe progi zapraszają knajpki ulokowane w średniowiecznych kamienicach.
Starówka, otoczona murami obronnymi i basztami, także została doceniona przez UNESCO i wpisana na słynną listę. Najbardziej charakterystycznym zabytkiem jest ufortyfikowana wieża zegarowa. Na zdjęciu po prawej widzimy "Dom z Jeleniem" pochodzący z XVII wieku, reprezentujący tzw. renesans siedmiogrodzki.
Studzienka z dawnych czasów... Aż do połowy XX wieku większość ludności stanowili Niemcy, Węgrzy byli dopiero trzecią narodowością, ale z powodu polityki madziaryzacji używano wyłącznie węgierskiej nazwy. Dziś Węgrzy to kilkunastoprocentowa mniejszość, Sasów pozostało kilkuset.
Segesvarskie dachy.
Obiadokolację zjadamy w lokalu, który poznaliśmy jedenaście lat temu. Dziś w menu wegetarianizm: zupa warzywna z grzankami, zupa fasolowa z cebulą w chlebie i miks sałatek. Nadal smaczne.
Po zapadnięciu zmroku usiłujemy odnaleźć pewną spelunkę, ale trafiamy tylko na dość drogie knajpy obwieszone parasolami. Ostatecznie drugie piwo wypijamy przy pobliskim hotelu, gdzie - o dziwo - ceny nie porażają.
Przed snem jeszcze mnie nogi zachęcają do łażenia, więc biorę aparat i uderzam między mury miejskie. Robię trochę zdjęć na starówce, gdzie akurat kłóci się polska rodzina. Uwieczniam także bramę w wieży zegarowej, która jest bardzo fotogeniczna i co rusz ktoś się tam zatrzymuje do pozowania. Z ciemności obserwuję wdzięczące się do obiektywu kobiety płci przeciwnej. Często zastanawiam się nad tym skąd się to bierze, że ledwo jakieś dziewczę trochę podrośnie, to od razu musi przybierać dziwaczne pozy, wyginać nogi, podnosić kolana, prężyć to i owo, opierać ręce o biodra i tym podobne. Przeciętny facet przy robieniu normalnego zdjęcia stoi spokojnie, co najwyżej zrobi głupią minę, a przeciętna baba zawsze coś kombinuje... Czy to jeszcze tylko moda czy już odmiana zbiorowej psychozy?
W nocy trochę padało, ale poranek przyniósł delikatną nadzieję na zmianę pogody, choć na razie dominują chmury.
Nasz pensjonat (Pensiune Citadela) był kapitalnie położony - dosłownie sto metrów od wieży zegarowej. Budynek (kremowa fasada skryta za niebieską) ma co najmniej trzysta lat, co było widać we wnętrzach. Pewnym problemem stała się kwestia parkowania, ostatecznie zostawiłem samochód niżej, przy głównej drodze (między dwoma polskimi autami z rejestracjami zaczynającymi się na KR i WE).
Wieża zegarowa i brama ujęta od dołu. Ciekawostką jest fakt, że wieża do pewnego momentu służyła jako ratusz.
Ruszamy na poranny obchód starówki. Na jednym z placów widzę pomnik najsłynniejszej postaci urodzonej w mieście, a mianowicie Wlada Palownika. Charakterystykę tej postaci w skrócie a'la minister Czarnek przeprowadził jeden z polskich turystów, którego miałem okazję usłyszeć:
- A tu urodził się Drakula. Był wampirem i wbijał wrogów na pal. Jego ojcem był diabeł.
- Dziwne - podsumowała córka rozmówcy i to słowo świetne służy za komentarz.
Szkoda mi tu miejsca na prostowanie wszystkich krzywych historii, które dotyczą Wlada. Jedno tylko jest dość zabawne: Drakula uchodzi za symbol Transylwanii, a tymczasem zdecydowana większość jego żywota i działalności toczyła się w innych krainach, zwłaszcza na Wołoszczyźnie. W końcu Wład Palownik był hospodarem wołoskim, a nie siedmiogrodzkim i to głównie poza Karpatami zapewniał wrogom atrakcje w postaci zaostrzonej belki z drewna.
Inny znany segesvarczyk nazywał się Hermann Oberth. Przyszedł na świat pod koniec XIX wieku w rodzinie Sasów i już od lat 20. ubiegłego stulecia zajmował się pionierskimi badaniami nad rakietami. Wraz z Wernherem von Braunem pracował przy projektowaniu pocisków V2, a po wojnie pomagał Amerykanom w eksploracji kosmosu.
Na ulicach jeszcze jest pusto. W kościele katolickim odbywa się akurat msza po węgiersku.
Wdrapujemy się na wzgórze górujące nad miastem - to także najwyższy punkt starówki. Stoi na nim gotycka świątynia, lecz jeszcze jest zamknięta. Zaglądam zatem na chwilę na cmentarz ewangelicki, klimatyczny, otulony mgłą. Większość nagrobków jest niemiecka, sporadycznie trafią się madziarskie. I nagle na ścieżkę wyskoczyła sarenka! Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony .
Pomnik Poległych z drugiej strony gotyckiego kościoła.
Liczne tablice nakazujące zakrywać twarz w przestrzeniach otwartych. Wówczas były one nieaktualne, ale najwyraźniej Rumuni uznali, że jeszcze mogą się przydać. I faktycznie - w momencie, gdy piszę te słowa Rumunia notuje kolejne rekordy i znowu przywróciła serię zakazów i nakazów.
Sighișoara żegna nas słońcem, jednak pogoda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa na dziś.
Pierwszym z wielu przystanków w dalszej drodze będzie Saschiz (Szászkézd, Keisd). Wioska położona jest przy przelotówce, można w niej podziwiać sporo ładnej dla oka zabudowy oraz Fiata i Ładę na węgierskich blachach.
Główną atrakcję, oprócz mocno zrujnowanego zamku chłopskiego, stanowi kościół obronny z XV wieku. Przybrał on postać wysokiego gmachu i stojącej samodzielnie jeszcze wyższej wieży.
Kościół wpisano na listę UNESCO, ale we wtorek... nie przyjmuje turystów. Taki sobie dzień tygodnia wybrali na przerwę! Na szczęście zjawiła się grupka Węgrów z pastorem, więc jedna pani przyszła z kluczami i otworzyła nam wnętrza za darmo. Te - jak zazwyczaj u ewangelików - są raczej surowe.
Ciekawe tablice z listami poległych i zaginionych w czasie wojen światowych i komunistycznych wywózek: obok imienia i nazwiska podano numer domu.
W zwiedzaniu towarzyszy miejscowy kot akrobata. Kilka razy jest wyprowadzany, ale ciągle wraca i kombinuje, gdzie wejść. W pewnym momencie malowniczo paradował po balustradzie chóru .
Kilka kilometrów za Sachsiz następuje zmiana jednostki administracyjnej, lecz to tylko formalność. Widoki, zabytki i skład etniczny mijanych wiosek pozostaje bez zmian.
Jedno zdjęcie skrytego za murami kościoła obronnego w Bunesti (Szászbuda, Bundorf).
Dłuższy postój wypadnie w Viscri (Szászfehéregyháza, Deutsch-Weißkirch). Ta miejscowość położona jest z kolei na uboczu, dzięki czemu zachowała całkowicie oryginalny układ saskiej wioski bez nowych budynków. Boczne położenie oznacza również brak asfaltu, choć z jednej strony został on doprowadzony do... tabliczki unijnej!
Znowu zaczęło padać, na szczęście tylko na chwilę.
Viscri jest zromanizowaną wersją niemieckiego "Białego Kościoła". Pierwszą kaplicę wznieśli tutaj Szeklerzy, potem przybyli koloniści sascy i rozbudowali ją do obecnej formy obronnej. Powstał imponujący kompleks, zajmujący stosunkowo mało powierzchnię, posiadający cztery wieże, dodatkowo jeden bastion, a sam kościół jeszcze donżon.
Wnętrze jest bogatsze od tego w Sachsiz, ale też bardziej zaniedbane. W powietrzu czuć dość smutną atmosferę czasów, które już się skończyły i nigdy nie wrócą. Widać jednak, że obiekt żyje z turystów - działa kasa (niektórzy odwiedzający przybysze z bogatego Zachodu udawali, że jej nie dostrzegli), zorganizowano także kilka ekspozycji dotyczących życia i tradycji saskich.
Na wieżę kościelną wdrapywałem się po wąskich schodach dwa razy - za drugim, gdy wyszło słońce .
Współcześnie większość mieszkańców stanowią ponoć Cyganie, choć oficjalne spisy tego nie potwierdzają (jest ich "tylko" dwadzieścia pięć procent, a dominują Rumuni, lecz Romowie często się za nich podają). Zostało trochę Węgrów i garstka Niemców, ale obecni właściciele budynków starają się o nie dbać, zapewne także przy pomocy funduszy zagranicznych. Ściany są pomalowane na różne kolory, dachy bez dziur, śmieci nie leżą przy bramie. Charakterystycznymi elementami są okrągłe "autografy" dawnych gospodarzy wraz z datą budowy albo remontu, czasem dodano również datę niedawnej konserwacji. Czytałem także, że jeden z domów nabył kilkanaście lat temu brytyjski następca tronu, nie jestem jednak pewien, czy to rzeczywiście prawda.
Po odwiedzeniu Viscri zostały mi jeszcze dwa kościoły warowne wpisane na listę UNESCO - jest to Biertan, który wczoraj odpuściliśmy oraz Dârjiu na Szeklerszczyźnie.
Ale to nie koniec atrakcji na dziś, choć we wszystkich innych miejscach odbijemy się od drzwi albo bramy.
Na przykład w Dacii (kiedyś nazywała się Ștena, węg. Garat, niem. Stein) dostępu do kościoła broni płot.
Na obrzeżach miasta Rupea (Kőhalom, Reps) wznosi się zamek chłopski. Bardzo podobny do tego w Râșnovie, choć mniej znany, więc i mniej skomercjalizowany. W jego przypadku z powodu upływającego czasu ograniczyłem się do zdjęć z odległości oraz spod murów.
Inaczej było w samym miasteczku, tam chciałem zajrzeć do gotyckiego kościoła (oczywiście ewangelickiego), lecz ten okazał się być placem remontowym. Zaraz potem przyczepiło się kilku Cyganów: jeden chciał papierosa, drugi usiłował wcisnąć jakiś święty obrazek, a trzeci - kulawy - myślał, że jak mi zastawi pole cofania, to dostanie pieniądze. Ponieważ popularne słowiańskie przekleństwa nie pomagały, to musiałem użyć zderzaka.
W Rupei wróciliśmy na główną drogę, od której wystarczyło tylko trochę odbić, aby zajechać do pobliskiej mieściny z czymś ciekawym. Choć czasem szosa wyglądała tak jak na zdjęciu poniżej albo różnica pomiędzy dwoma pasami ruchu wynosiła metr.
To Homorod (Homoród, Hamruden). Tutejszy kościół warowny jest jednym z najstarszych i ma słuszne rozmiary (zwłaszcza wieża), ale ocenimy go wyłącznie zza murów.
Świątynię w Măieruș (Szászmagyarós, Nußbach) zasłaniają drzewa, więc nawet nie ma czego fotografować. W samej wiosce spis powszechny wykazał ponad czterdzieści procent Romów, co na ulicach jest doskonale widoczne, zauważam nawet jedno typowo cygańskie osiedle. Za to w piekarni mają dobre przegryzki, w sam raz na obiad.
Ciśniemy dalej. Dziś jedzie się w miarę sprawnie, więc mogę na spokojnie obserwować różne miejscowe obrazki: a to jakiś wóz pełen słomy skręca w bramę szpitala, a to ktoś na przyczepie wiezie tuczniki na rzeź...
Ostatni raz zatrzymuję się w Feldioarze (Földvár, Marienburg). Niemiecka nazwa nie jest przypadkowa - w XIII wieku swój zamek wybudowali tu Krzyżacy. Po wygnaniu Zakonu z Siedmiogrodu przejęli go chłopi i przekształcili we własną twierdzę. Dziś to w dużej mierze rekonstrukcja, gdyż oryginał zniszczyły najazdy i trzęsienia ziemi. Inny zabytek Feldioary to oczywiście ewangelicki kościół warowny, wzniesiony przez cystersów, którzy zajęli miejsce rycerzy w białych płaszczach.
Na horyzoncie majaczy Braszów. Za nim kończy się Siedmiogród i czeka coś złego...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Braszów to południowo-wschodnie obrzeża Siedmiogrodu. Za nim zaczynają się wyższe góry, nad którymi niebo przybrało bardzo niepokojące barwy. Ewidentnie pogoda tam dokazuje.
Miasto mijamy obwodnicą (zwiedziłem je dokładnie podczas pierwszej wizyty w Rumunii) i wjeżdżamy na nieszczęsną drogę numer 1, prowadzącą na południe. Deszcz nas nie dopadnie, bo skupił się na innych. Szybko jednak powstał korek, w którym minęliśmy przełęcz Predeal (1033 metry n.p.m., oddziela Karpaty Południowe od Karpat Wschodnich) oraz granicę dwóch okręgów, a jednocześnie Transylwanii i Wołoszczyzny.
Zator wykorzystują sprzedawcy rozmaitych darów lasu (elegancko zapakowanych w koszyczkach), chętni mogą się także zaopatrzyć na licznych stanowiskach na poboczu.
Sądziłem, że korek spowodowany jest przejazdem przez popularne ośrodki wypoczynkowe, takie jak Bușteni, ale to tylko połowa prawdy...
Niedawno przeszła tędy nawałnica, widziana przez nas z daleka przed Braszowem. Potoki wody zrywały chodniki, zalewały i niszczyły domy, nawiozły masę błota. Trwa wielkie sprzątanie, drogę tarasuje ciężki sprzęt, wozy strażackie i policyjne, przemieszczają się funkcjonariusze. Zdjęcia robiłem w czasie jazdy, są wyraźnie niewyraźne.
Wszystko się zmienia, gdy z Karpat zjeżdżamy na Nizinę Wołoską. Nie dość, że zrobiło się płasko (co oczywiste), to również chmury zostają z tyłu, podnosi się temperatura i nie ma śladu po opadach.
Nocleg zaplanowałem na rogatkach Ploeszti (Ploiești). Peryferyjna dzielnica, bliska obwodnicy, a daleka od centrum, w którym i tak nie ma zbyt wielu zabytków (zostały zniszczone podczas bombardowań alianckich w czasie ostatniej wojny). Wszystko po to, aby znowu wieczorem nie kusiło człowieka na zwiedzanie i łażenie z aparatem: tylko przyjazd, kolacja i odpoczynek przy piwku albo innym napitku.
Po dotarciu do Ploeszti pojawia się problem: czytałem, że do naszego pensjonatu ciężko trafić, ale nie sądziłem, że aż tak! Pensjonat położony jest w bocznej uliczce, lecz przy głównej szosie brak tabliczek. Może będzie jakiś szyld, aby turyści wiedzieli, gdzie skręcić? Ależ skąd, szyldów co prawda wisi sporo, ale z innych przybytków! Krążę tam i z powrotem, wreszcie staję w zatoczce i odpalam GPS-a. Okazuje się, że do celu mam w linii prostej kilkaset metrów. Należało skręcić w jedną z ulic i... przejechać pod słupem wysokiego napięcia .
Pensiunea Casa Simoni prezentuje się kiczowato: pastelowe kolory, szumiąca fontanna udająca antyczną, sztuczne marmury, trawa z rolki. Imitacja luksusu i wysokiego poziomu. Kobieta z recepcji (wiek pięćdziesiąt plus) czeka już cała w nerwach: jesteśmy ostatnimi klientami, choć według informacji na ich stronie przyjmują na nocleg aż do północy (a jest ledwo siódma). No, ale ona już wyszykowana, odpicowana, wyperfumowana, a jej men gazuje w wystrzałowym samochodzie, więc pewnie wybierają się na coś bardzo ważnego. Baba nawet nie próbuje silić się na trochę uprzejmości, spieszy jej się strasznie, choć znajduje chwilkę czasu na rozmowę po włosku z innym nocującym. Tak, po włosku, gdyż to pewnie Włoszka - na taką wygląda, tak się zachowuje (a konkretnie jak stereotyp Włoszki), a po rumuńsku szprecha z obcym akcentem. Na pytanie:
- Można tu w pobliżu coś zjeść?
Przewraca oczami i rzuca:
- Tam dalej jest włoska restauracja.
- A coś z rumuńską kuchnią?
Przewraca oczami jeszcze bardziej i z głupim uśmiechem tłumaczy po italiańsku temu lepszemu klientowi, jakie to paskudztwa jedzą Rumuni.
Sam pokój był w porządku, choć sprawiał zimne wrażenie (wszędzie kafelki, dziwne, że łóżka nie wykafelkowali), więc za niego obiekt dostanie czwórkę, za wygląd słaby dostateczny, a za obsługę pałę!
Z braku innych opcji musimy skorzystać z włoskiej knajpy. Na szczęście mają także rumuńskie jedzenie, więc zamawiam kotlet "po segesvardzku" (czy jakoś tak), a Teresa makaron z owocami morza (Rumunia ma dostęp do morza, więc można na upartego uznać, iż to miejscowa potrawa ).
Kolejny dzień - czwartek - ma być najtrudniejszy logistycznie z całego wyjazdu. Musimy przejechać z Ploeszti do środkowej części bułgarskiego wybrzeża. Odległość nie jest może przerażająca (niecałe pięćset kilometrów), ale po drodze może zdarzyć się wiele przypadków, które nas spowolnią albo zatrzymają, a jeszcze trzeba liczyć się z tym, że na miejscu będziemy musieli szukać noclegu. W takiej sytuacji planowałem wczesny wyjazd i nawet udało się wcześnie wstać, lecz potem zaczęły się schody, gdyż chciałem jeszcze odwiedzić jakiś kantor. Znalazłem ich na mapie Ploeszti kilka, jednak żaden jeszcze nie działał, nawet w pobliskim centrum handlowym (które otwierało się dopiero o dziesiątej!). Postanowiłem zatem chociaż zrobić zakupy i przy okazji popodziwiać piękną architekturę peryferyjnych dzielnic miasta, będącego na dziewiątym miejscu w kraju pod względem liczby mieszkańców.
Grille przy Kauflandzie to świetne miejsce, aby za dosłownie parę lei smacznie i szybko zjeść. Wiedzą to rumuńscy kierowcy, wiemy teraz i my! Tutejsze mici smakowały nawet lepiej niż w restauracjach.
Po zakupach i śniadaniu poszło już wszystko sprawnie, bo w kierunku Bukaresztu prowadzi stosunkowo nowa autostrada.
Gorzej z "obwodnicą" stolicy. Celowo piszę w cudzysłowie, gdyż jako żywo przypomina mi "obwodnicę" Opola - zwykła droga, tylko częściowo dwupasmowa, zwykłe kolizyjne skrzyżowania, częste światła i nieustanne korki. Sprawdziłem sobie wcześniej, który odcinek zwykle się zatyka i wymyśliłem, jak minąć go czwartorzędnymi drogami.
Na szczęście godzina była jeszcze na tyle wczesna, że korek do skrętu był niezbyt długi, a podczas oczekiwania mogłem podziwiać m.in. chińskie centrum handlowe z dojazdem zatarasowanym kamieniami.
Boczne szosy okazały się bardzo przyjemne i mało tłoczne. Dodatkowym plusem była okazja zajrzenia do monasteru Pasărea. To żeński klasztor zbudowany na początku XIX wieku nad brzegiem rzeki.
Po wyjściu z auta w końcu czuję, że mamy lato - do tej pory temperatury w ciągu dnia miały z przodu dwójkę, teraz pojawia się trójka i zrobiło się upalnie.
I taka mała ciekawostka - w ogrodzie stoi samochód z nalepką R. Takim symbolem posługiwała się Rumunia do 1981 roku, obecnie mają RO.
Mniszki nie patrzą na mnie zbyt przyjaźnie (czyżbym nie przypominał prawosławnego pątnika?), więc tylko wpadam do głównej cerkwi na jedno zdjęcie i się wynoszę.
Po kilkunastu kilometrach wkraczamy na autobanę A2. "Autostrada Soarelui" czyli "Autostrada Słońca" jest jedyną w pełni ukończoną w kraju. Posiada przyzwoitą nawierzchnię i panuje na niej ruch raczej umiarkowany, pomijając weekendy, kiedy to cały rumuński naród gremialnie udaje się nad morze.
Otaczający ją krajobraz jest dość monotonny, więc łatwo się znudzić. Lepiej jednak nie przegapić zjazdów, gdyż tych jest niewiele i potrafią być od siebie oddalone nawet o czterdzieści kilometrów. Stacji oraz parkingów także nie ma zbyt dużo i można w tamtejszych toaletach spotkać ponurych drabów-tirowców, którzy w momencie nagłego parcia na mycie rąk są w stanie człowieka stratować.
Punktem newralgicznym jest pobór opłat w Fetești. W weekendy potrafią się tu tworzyć wielokilometrowe korki (zwłaszcza, że na tradycyjne płatności przeznaczono aż jedną bramkę), teraz na szczęście wszystko idzie sprawnie i nawet pewna kobieta jadąca pod prąd nie psuje tego obrazu.
Za samochód osobowy musimy zapłacić 13 lei - to opłata za przejazd mostami nad Dunajami. Tak, Dunajami, gdyż w tym miejscu Dunaj rozdziela się na dwa ramiona, a pomiędzy nimi znajduje się ogromna, niezamieszkała wyspa. Ogólnie mostów widzimy tu sporo - najstarsze pamiętają końcówkę 19. stulecia, są też takie z czasów komuny i późniejsze; drogowe i kolejowe.
Wschodnie ramię Dunaju - granica pomiędzy Wołoszczyzną, a Dobrudżą. W tej drugiej jeszcze nie byłem, debiut! Aaa, i wreszcie dotarliśmy na Bałkany!
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów mija przyjemnie, gdyż zmienił się krajobraz na bardziej zielony i bardziej pofałdowany.
W całkiem niezłym czasie osiągamy Konstancę (Constanța). Największy port Rumunii (tych zresztą nie ma ona zbyt wiele), największy port Morza Czarnego i jeden z największych w Europie. Przedmieścia nie wyglądają zbyt zachęcająco (udało mi się skorzystać z oferty kantoru, którego dojrzałem przy drodze), lecz wkrótce widzę rzędy żurawi portowych i niebieską taflę odbijającą słońce.
Morze, skryte za falochronem. Ogarnia mnie wewnętrzna radość, choć przecież widzę je nie pierwszy raz . I tylko zapach taki mało morski, bo śmierdzi smołą.
Planowałem zrobić w Konstancy przerwę i rozejrzeć się trochę po mieście. Niestety - ogromny parking przy porcie oraz wszystkie inne w okolicy są płatne, a zapłacić można jedynie poprzez smsa. Do tego jednak muszę posiadać rumuńską kartę SIM, a - jak łatwo się domyślić - takiej nie mam. To od pewnego czasu norma, że turysta ma problemy z parkowaniem, bo tradycyjne parkometry zostały zlikwidowane jako przestarzałe. Nowoczesność... Na domiar złego symbol Konstancy - słynne kasyno - akurat przechodzi remont, więc wygląda tak:
Nie będę ryzykował parkowania darmowego, więc ograniczam się do kilku zdjęć w pobliżu parkingu.
Zajeżdżam jeszcze na chwilkę do przystani dla żaglówek. Stąd odpływają także statki wycieczkowe, więc panuje tam typowy nadmorski harmider i gwar.
Nad pasem drzew góruje minaret meczetu sprzed stu lat. Muzułmanów żyje w Rumunii kilkadziesiąt tysięcy - to niewielka mniejszość - lecz najwięcej właśnie w Dobrudży. Przeważnie są to Turcy albo Tatarzy.
Gdyby ktoś chciał dostać udaru słonecznego, to przygotowano dla niego specjalne takie miejsce:
Po zbyt krótkiej wizycie opuszczamy Konstancę i kierujemy do granicy z Bułgarią.
Rumuńska linia brzegowa liczy ponad dwieście kilometrów, ale większość to niezagospodarowany teren Delty Dunaju. Dla masowej turystyki nadaje się tylko południowy odcinek - nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów. W takiej sytuacji z tej przestrzeni starano się wycisnąć ile się da - tutejsze "kurorty", intensywnie tworzone za komuny i po jej upadku, są opisywane jako miejsca straszne, więc nawet nie próbuję do nich zaglądać. Spokojnie jadę główną drogą, wypatrując czegoś ciekawego - na przykład samolotu na rondzie (a w budynku w tle mieści się siedziba związku Turków w Rumunii).
Z rzadka między drzewami pojawiają się hotele albo dmuchane place zabaw.
Ciut większą uwagę poświęcam Mangalii - z mostu mam ładny widok na jezioro lub dawne koryto rzeki.
Zarośnięte tory łączą port z dworcem w centrum miasta.
Mangalia to również baza marynarki wojennej - stacjonują w niej korwety. Na zdjęciach widać kilka z nich - po lewej F-264 "Contraamiral Eustațiu Sebastian", rodzima konstrukcja z 1988 roku. Generalnie to rumuńska flota potęgą nie jest...
Gigantyczne zabudowania stoczniowe w sąsiedniej miejscowości 2 Mai (dziwaczna nazwa, ale upamiętnia zamach stanu z 1864 roku).
Za Maiem jest jeszcze wioska Vama Veche i zaraz potem granica.
Miasto mijamy obwodnicą (zwiedziłem je dokładnie podczas pierwszej wizyty w Rumunii) i wjeżdżamy na nieszczęsną drogę numer 1, prowadzącą na południe. Deszcz nas nie dopadnie, bo skupił się na innych. Szybko jednak powstał korek, w którym minęliśmy przełęcz Predeal (1033 metry n.p.m., oddziela Karpaty Południowe od Karpat Wschodnich) oraz granicę dwóch okręgów, a jednocześnie Transylwanii i Wołoszczyzny.
Zator wykorzystują sprzedawcy rozmaitych darów lasu (elegancko zapakowanych w koszyczkach), chętni mogą się także zaopatrzyć na licznych stanowiskach na poboczu.
Sądziłem, że korek spowodowany jest przejazdem przez popularne ośrodki wypoczynkowe, takie jak Bușteni, ale to tylko połowa prawdy...
Niedawno przeszła tędy nawałnica, widziana przez nas z daleka przed Braszowem. Potoki wody zrywały chodniki, zalewały i niszczyły domy, nawiozły masę błota. Trwa wielkie sprzątanie, drogę tarasuje ciężki sprzęt, wozy strażackie i policyjne, przemieszczają się funkcjonariusze. Zdjęcia robiłem w czasie jazdy, są wyraźnie niewyraźne.
Wszystko się zmienia, gdy z Karpat zjeżdżamy na Nizinę Wołoską. Nie dość, że zrobiło się płasko (co oczywiste), to również chmury zostają z tyłu, podnosi się temperatura i nie ma śladu po opadach.
Nocleg zaplanowałem na rogatkach Ploeszti (Ploiești). Peryferyjna dzielnica, bliska obwodnicy, a daleka od centrum, w którym i tak nie ma zbyt wielu zabytków (zostały zniszczone podczas bombardowań alianckich w czasie ostatniej wojny). Wszystko po to, aby znowu wieczorem nie kusiło człowieka na zwiedzanie i łażenie z aparatem: tylko przyjazd, kolacja i odpoczynek przy piwku albo innym napitku.
Po dotarciu do Ploeszti pojawia się problem: czytałem, że do naszego pensjonatu ciężko trafić, ale nie sądziłem, że aż tak! Pensjonat położony jest w bocznej uliczce, lecz przy głównej szosie brak tabliczek. Może będzie jakiś szyld, aby turyści wiedzieli, gdzie skręcić? Ależ skąd, szyldów co prawda wisi sporo, ale z innych przybytków! Krążę tam i z powrotem, wreszcie staję w zatoczce i odpalam GPS-a. Okazuje się, że do celu mam w linii prostej kilkaset metrów. Należało skręcić w jedną z ulic i... przejechać pod słupem wysokiego napięcia .
Pensiunea Casa Simoni prezentuje się kiczowato: pastelowe kolory, szumiąca fontanna udająca antyczną, sztuczne marmury, trawa z rolki. Imitacja luksusu i wysokiego poziomu. Kobieta z recepcji (wiek pięćdziesiąt plus) czeka już cała w nerwach: jesteśmy ostatnimi klientami, choć według informacji na ich stronie przyjmują na nocleg aż do północy (a jest ledwo siódma). No, ale ona już wyszykowana, odpicowana, wyperfumowana, a jej men gazuje w wystrzałowym samochodzie, więc pewnie wybierają się na coś bardzo ważnego. Baba nawet nie próbuje silić się na trochę uprzejmości, spieszy jej się strasznie, choć znajduje chwilkę czasu na rozmowę po włosku z innym nocującym. Tak, po włosku, gdyż to pewnie Włoszka - na taką wygląda, tak się zachowuje (a konkretnie jak stereotyp Włoszki), a po rumuńsku szprecha z obcym akcentem. Na pytanie:
- Można tu w pobliżu coś zjeść?
Przewraca oczami i rzuca:
- Tam dalej jest włoska restauracja.
- A coś z rumuńską kuchnią?
Przewraca oczami jeszcze bardziej i z głupim uśmiechem tłumaczy po italiańsku temu lepszemu klientowi, jakie to paskudztwa jedzą Rumuni.
Sam pokój był w porządku, choć sprawiał zimne wrażenie (wszędzie kafelki, dziwne, że łóżka nie wykafelkowali), więc za niego obiekt dostanie czwórkę, za wygląd słaby dostateczny, a za obsługę pałę!
Z braku innych opcji musimy skorzystać z włoskiej knajpy. Na szczęście mają także rumuńskie jedzenie, więc zamawiam kotlet "po segesvardzku" (czy jakoś tak), a Teresa makaron z owocami morza (Rumunia ma dostęp do morza, więc można na upartego uznać, iż to miejscowa potrawa ).
Kolejny dzień - czwartek - ma być najtrudniejszy logistycznie z całego wyjazdu. Musimy przejechać z Ploeszti do środkowej części bułgarskiego wybrzeża. Odległość nie jest może przerażająca (niecałe pięćset kilometrów), ale po drodze może zdarzyć się wiele przypadków, które nas spowolnią albo zatrzymają, a jeszcze trzeba liczyć się z tym, że na miejscu będziemy musieli szukać noclegu. W takiej sytuacji planowałem wczesny wyjazd i nawet udało się wcześnie wstać, lecz potem zaczęły się schody, gdyż chciałem jeszcze odwiedzić jakiś kantor. Znalazłem ich na mapie Ploeszti kilka, jednak żaden jeszcze nie działał, nawet w pobliskim centrum handlowym (które otwierało się dopiero o dziesiątej!). Postanowiłem zatem chociaż zrobić zakupy i przy okazji popodziwiać piękną architekturę peryferyjnych dzielnic miasta, będącego na dziewiątym miejscu w kraju pod względem liczby mieszkańców.
Grille przy Kauflandzie to świetne miejsce, aby za dosłownie parę lei smacznie i szybko zjeść. Wiedzą to rumuńscy kierowcy, wiemy teraz i my! Tutejsze mici smakowały nawet lepiej niż w restauracjach.
Po zakupach i śniadaniu poszło już wszystko sprawnie, bo w kierunku Bukaresztu prowadzi stosunkowo nowa autostrada.
Gorzej z "obwodnicą" stolicy. Celowo piszę w cudzysłowie, gdyż jako żywo przypomina mi "obwodnicę" Opola - zwykła droga, tylko częściowo dwupasmowa, zwykłe kolizyjne skrzyżowania, częste światła i nieustanne korki. Sprawdziłem sobie wcześniej, który odcinek zwykle się zatyka i wymyśliłem, jak minąć go czwartorzędnymi drogami.
Na szczęście godzina była jeszcze na tyle wczesna, że korek do skrętu był niezbyt długi, a podczas oczekiwania mogłem podziwiać m.in. chińskie centrum handlowe z dojazdem zatarasowanym kamieniami.
Boczne szosy okazały się bardzo przyjemne i mało tłoczne. Dodatkowym plusem była okazja zajrzenia do monasteru Pasărea. To żeński klasztor zbudowany na początku XIX wieku nad brzegiem rzeki.
Po wyjściu z auta w końcu czuję, że mamy lato - do tej pory temperatury w ciągu dnia miały z przodu dwójkę, teraz pojawia się trójka i zrobiło się upalnie.
I taka mała ciekawostka - w ogrodzie stoi samochód z nalepką R. Takim symbolem posługiwała się Rumunia do 1981 roku, obecnie mają RO.
Mniszki nie patrzą na mnie zbyt przyjaźnie (czyżbym nie przypominał prawosławnego pątnika?), więc tylko wpadam do głównej cerkwi na jedno zdjęcie i się wynoszę.
Po kilkunastu kilometrach wkraczamy na autobanę A2. "Autostrada Soarelui" czyli "Autostrada Słońca" jest jedyną w pełni ukończoną w kraju. Posiada przyzwoitą nawierzchnię i panuje na niej ruch raczej umiarkowany, pomijając weekendy, kiedy to cały rumuński naród gremialnie udaje się nad morze.
Otaczający ją krajobraz jest dość monotonny, więc łatwo się znudzić. Lepiej jednak nie przegapić zjazdów, gdyż tych jest niewiele i potrafią być od siebie oddalone nawet o czterdzieści kilometrów. Stacji oraz parkingów także nie ma zbyt dużo i można w tamtejszych toaletach spotkać ponurych drabów-tirowców, którzy w momencie nagłego parcia na mycie rąk są w stanie człowieka stratować.
Punktem newralgicznym jest pobór opłat w Fetești. W weekendy potrafią się tu tworzyć wielokilometrowe korki (zwłaszcza, że na tradycyjne płatności przeznaczono aż jedną bramkę), teraz na szczęście wszystko idzie sprawnie i nawet pewna kobieta jadąca pod prąd nie psuje tego obrazu.
Za samochód osobowy musimy zapłacić 13 lei - to opłata za przejazd mostami nad Dunajami. Tak, Dunajami, gdyż w tym miejscu Dunaj rozdziela się na dwa ramiona, a pomiędzy nimi znajduje się ogromna, niezamieszkała wyspa. Ogólnie mostów widzimy tu sporo - najstarsze pamiętają końcówkę 19. stulecia, są też takie z czasów komuny i późniejsze; drogowe i kolejowe.
Wschodnie ramię Dunaju - granica pomiędzy Wołoszczyzną, a Dobrudżą. W tej drugiej jeszcze nie byłem, debiut! Aaa, i wreszcie dotarliśmy na Bałkany!
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów mija przyjemnie, gdyż zmienił się krajobraz na bardziej zielony i bardziej pofałdowany.
W całkiem niezłym czasie osiągamy Konstancę (Constanța). Największy port Rumunii (tych zresztą nie ma ona zbyt wiele), największy port Morza Czarnego i jeden z największych w Europie. Przedmieścia nie wyglądają zbyt zachęcająco (udało mi się skorzystać z oferty kantoru, którego dojrzałem przy drodze), lecz wkrótce widzę rzędy żurawi portowych i niebieską taflę odbijającą słońce.
Morze, skryte za falochronem. Ogarnia mnie wewnętrzna radość, choć przecież widzę je nie pierwszy raz . I tylko zapach taki mało morski, bo śmierdzi smołą.
Planowałem zrobić w Konstancy przerwę i rozejrzeć się trochę po mieście. Niestety - ogromny parking przy porcie oraz wszystkie inne w okolicy są płatne, a zapłacić można jedynie poprzez smsa. Do tego jednak muszę posiadać rumuńską kartę SIM, a - jak łatwo się domyślić - takiej nie mam. To od pewnego czasu norma, że turysta ma problemy z parkowaniem, bo tradycyjne parkometry zostały zlikwidowane jako przestarzałe. Nowoczesność... Na domiar złego symbol Konstancy - słynne kasyno - akurat przechodzi remont, więc wygląda tak:
Nie będę ryzykował parkowania darmowego, więc ograniczam się do kilku zdjęć w pobliżu parkingu.
Zajeżdżam jeszcze na chwilkę do przystani dla żaglówek. Stąd odpływają także statki wycieczkowe, więc panuje tam typowy nadmorski harmider i gwar.
Nad pasem drzew góruje minaret meczetu sprzed stu lat. Muzułmanów żyje w Rumunii kilkadziesiąt tysięcy - to niewielka mniejszość - lecz najwięcej właśnie w Dobrudży. Przeważnie są to Turcy albo Tatarzy.
Gdyby ktoś chciał dostać udaru słonecznego, to przygotowano dla niego specjalne takie miejsce:
Po zbyt krótkiej wizycie opuszczamy Konstancę i kierujemy do granicy z Bułgarią.
Rumuńska linia brzegowa liczy ponad dwieście kilometrów, ale większość to niezagospodarowany teren Delty Dunaju. Dla masowej turystyki nadaje się tylko południowy odcinek - nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów. W takiej sytuacji z tej przestrzeni starano się wycisnąć ile się da - tutejsze "kurorty", intensywnie tworzone za komuny i po jej upadku, są opisywane jako miejsca straszne, więc nawet nie próbuję do nich zaglądać. Spokojnie jadę główną drogą, wypatrując czegoś ciekawego - na przykład samolotu na rondzie (a w budynku w tle mieści się siedziba związku Turków w Rumunii).
Z rzadka między drzewami pojawiają się hotele albo dmuchane place zabaw.
Ciut większą uwagę poświęcam Mangalii - z mostu mam ładny widok na jezioro lub dawne koryto rzeki.
Zarośnięte tory łączą port z dworcem w centrum miasta.
Mangalia to również baza marynarki wojennej - stacjonują w niej korwety. Na zdjęciach widać kilka z nich - po lewej F-264 "Contraamiral Eustațiu Sebastian", rodzima konstrukcja z 1988 roku. Generalnie to rumuńska flota potęgą nie jest...
Gigantyczne zabudowania stoczniowe w sąsiedniej miejscowości 2 Mai (dziwaczna nazwa, ale upamiętnia zamach stanu z 1864 roku).
Za Maiem jest jeszcze wioska Vama Veche i zaraz potem granica.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Tak patrzac na twoje fotki to praktycznie codziennie przewija sie jakas knajpa. A wy w ogole bierzecie ze sobą jakies sprzęty czy zapasy umozliwiajace samodzielne pichcenie - czy nie bierzecie tego pod uwagę, liczac tylko na napotkane lokale??
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Nie bierzemy, chyba, że za sprzęt uznamy nóż czy deseczkę do krojenia Nie po to jedziemy na urlop, aby jeszcze tam gotować - dość się napatrzyłem na tych wszystkich turystów z Polski, co w Chorwacji pół auta mieli wypakowane słoikami z polskim żarciem i żyli tak przez 2 tygodnie. Jadę w końcu aby tam wcinać coś miejscowego. Owszem, były wyjątki - np. Szwecja. Przy tamtejszych cenach mieliśmy kilka rzeczy, które potem gotowaliśmy na początku na kempingach, a następnie parę razy robiłem małego grilla kupionego na miejscu. Ale to wyjątek - Bałkany są na tyle przystępne cenowo, że codzienna knajpa nie zrujnuje budżetu. Czasem tylko robimy jakieś śniadania na podstawie tego, co kupimy w sklepie.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Nie bierzemy, chyba, że za sprzęt uznamy nóż czy deseczkę do krojenia
Nie, nie - raczej mialam na mysli butlę gazową, kociołek i worek kaszy
Pudelek pisze:Przy tamtejszych cenach mieliśmy kilka rzeczy
Pudelek pisze:Bałkany są na tyle przystępne cenowo, że codzienna knajpa nie zrujnuje budżetu.
Ceny to jedno, raczej sie zastanawialam czy nie rozwala wam programu dnia taka codzienna koniecznosc znalezienia knajpy. Pamietam ze kiedys pojechalismy na wyjazd ze znajomymi, ktorzy w ogole nie byli przygotowani do samodzielnego zywienia sie i codzienne żmudne szukanie knajpy w porze obiadowej było straszliwie uciążliwe. Bo trzeba bylo przerywac zwiedzanie albo zjezdzac z trasy do jakiegos miasta, ktore w ogole nie bylo w planie i nie chcielismy go odwiedzac i błąkać sie celem znalezienia paśnika. I zabierało to zazwyczaj ze 2-3 godziny czasu jak nie wiecej - na dojazdy, szukanie a potem czekanie az ktos zrobi, poda, rachunek przyniesie.
Wiadomo, ze jadąc na wczasy stacjonarne do Ciechocinka to wykupienie wyzywienia na stołówce jest bardzo wygodne, to na wyjezdzie objazdowym, gdzie odwiedza sie nieznane miejsca i czlowiek sie ciagle przemieszcza - to taki proceder wydawal mi sie dosyc męczący i czasochłonny. Bo czasem trafi sie miła knajpa po drodze i jest fajnie, ale czasem ni cholery nic w rejonie nie ma a w brzuchu burczy...
I tak sie zastanawialam wlasnie jak to u was wygląda. Czy wyszukujesz te knajpy jakos juz przed wyjazdem, zapisujesz sobie gdzie jaka jest, wiec potem wiesz gdzie sie udac? Czy po prostu ci sie tak spontanicznie udaje zawsze trafic?
Ostatnio zmieniony 2021-12-07, 19:16 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Weź pod uwagę, że ja zazwyczaj nie śpię w głuszy, tylko na jakimś kempingu, a od pewnego czasu również pod dachem (w te wakacje to był rekord, gdyż wszystkie postoje tranzytowe były w pokojach - uznałem, że nie chce mi się codziennie rozstawiać namiotu, a zwłaszcza pompować materaca ). Tam najczęściej jest w pobliżu jakiś lokal, choć nie zawsze - np. w tym roku zdarzyło się to kilka razy. Więc jeśli nie zjemy kolacji w knajpie to nic się nie stanie - kupujemy w sklepie jakieś przegryzki albo coś do szybkiego upichcenia na kwaterze. Raczej nie ma szans, aby w dwa kolejne dni nie mijać żadnej restauracji, choć jeśli wiemy, że gdzieś może być problem, to po prostu zjadamy coś po drodze Ponieważ najczęściej jemy w porze wieczorowej, to jesteśmy już porozkładani albo zameldowani, więc w żaden sposób nie powinno to rozwalać "programu".
Aczkolwiek przy planowaniu noclegu staram się zwracać uwagę, czy w pobliżu pójdzie coś zjeść - dlatego właśnie nie wybrałem "Kosmosu", a kemping, gdzie były większe możliwości. A idealnie, jakby rzut beretem od noclegu był bar z tanim i dobrym piwem albo kielonkiem - wtedy nawet brak kolacji mniej boli
Aczkolwiek przy planowaniu noclegu staram się zwracać uwagę, czy w pobliżu pójdzie coś zjeść - dlatego właśnie nie wybrałem "Kosmosu", a kemping, gdzie były większe możliwości. A idealnie, jakby rzut beretem od noclegu był bar z tanim i dobrym piwem albo kielonkiem - wtedy nawet brak kolacji mniej boli
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:Ponieważ najczęściej jemy w porze wieczorowej, to jesteśmy już porozkładani albo zameldowani, więc w żaden sposób nie powinno to rozwalać "programu".
A dobra, to w pełni rozumiem. Zwlaszcza jesli sie spi gdzies w miasteczku to do ogarniecia bez problemu. Wieczorne knajpowanie jest duzo wygodniejsze!
Stad bylo moje pytanie, ze znajomi domagali sie obiadu i knajpy miedzy 14 a 15, co zwlaszcza w połaczeniu z naszym ulubieniem do poznego wstawania i wczesnego stawania na biwak - rozwalało plan dnia totalnie...
a zwłaszcza pompować materaca
A widzisz! Jakbys mial napompowany - to bys mogl poplywac na szosie! To by byly foty!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 33 gości