Jak zwykle Pieniny
Jak zwykle Pieniny
Czcigodne Panie, Szanowni Panowie!
Nadszedł czas wakacji. Po raz pierwszy we czwórkę. Czyli tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Albo takich bez układu nerwowego.
Do naszej radosnej ekipy dołączyła Gabrycha zwana Rychą. Jak niektórzy z Was wiedzą, start w życie miała delikatnie mówiąc trudny. Ale kto ma od początku pod górę, ten w góry ciągnie.
Przed wyjazdem dużo wątpliwości i niewiadomych – jak się sprawdzi Mała przez 2 tygodnie poza domem, czy wytrzyma w nosidle chociaż 5 minut, czy trzeciego dnia wszyscy się wzajemnie nie pozabijamy.. Jedyną wiadomą była miejscówka – zacna willa w pobliżu szczawnickiej pijalni wód, ta sama, w której debiutowaliśmy w zeszłym roku.
Pojawiamy się na miejscu w sobotę w porze popołudniowej. Witamy się serdecznie z gospodarzami i obsługą i ruszamy rozpakować miliony bagaży, sprzętów i innych pierdoletów. Po obiedzie ruszamy w stronę lodziarni Jacak (jak słusznie zauważyła Majka, to już nie ten smak co kiedyś.. ubolewam okrutnie) i na plac zabaw w Parku Dolnym.
Niedziela – kiepskie prognozy, więc postanawiamy pokręcić się nad Grajcarkiem i Dunajcem. Wczesnym popołudniem żałujemy swojej decyzji – pogoda brzytwa, szkoda jej na takie opierdalańsko. Mówi się trudno. Łapiemy trochę funu i ciekawych pogaduch w schronisku Orlica. I postanawiamy patrzeć na prognozy pogody trochę przez paluchy.
Kolejnego dnia postanawiamy przetestować Rychę w opcji nosidłowej. Żeby było żwawo, znajomo i przyjemnie – wybieramy Bacówkę pod Bereśnikiem jako punkt docelowy. Skwar okrutny, nosidło ciężkie, nad Bereśnikiem czarne chmury. Pieprzyć to. Idziemy. Gabryśka sprawdza się znakomicie – olimpijski spokój płynnie przechodzący w sen. Spada też parę ostrzegawczych kropel. Mimo to lecimy radośnie przed siebie, za chwilę krople odchodzą. Ale nie na długo. Na szczęście konkretny deszcz zaczyna się dokładnie w momencie, gdy przekraczamy próg schroniska. Robimy dwugodzinny popas, Zuźka szaleje, Rycha się śmieje. Po deszczu śmigamy w dół ze smacznie śpiącą w nosidle zawodniczką. Pierwsza wycieczka na plecach bardzo udana, rokowania na przyszłość więcej niż kuszące.
Następny cel – Homole. Rycha śpi, Zuźka skacze po wszystkim, chlapie się, spina. Kolejny raz przekonuję się, że tego typu szlaki to raj dla dzieciaków. Miałem cichą chrapkę na Wysoką z samą Zuźką, ale przy wejściu do wąwozu zastaję informację, że przez parę dni trwa remont szlaku i mogę sobie wyjście wsadzić. Nie ma tego złego. Robimy klasyczny postój przy Kamiennych Księgach, Zuźka przeżywa legendę i próbuje coś w nich przeczytać . W dobrych humorach dopadamy do Bukowinek, niektórzy korzystają z grilla, inni z trampolin, jeszcze inni wsuwają mleko z butli. Sielanka. Dopadamy jeszcze oscypki, pakujemy grubasa do nosidła i na skuśkę uderzamy do Jaworek.
My tu gadu gadu.. a na Palenicy są saneczki. Zuźka to wie, takich rzeczy się nie zapomina. No to klasycznie – bobas na plecy i lecim na Szczecin. W miarę podchodzenia pogoda coraz bardziej się pipcy, ale udaje się dotrzeć do celu na sucho. Bez zbędnego zawahania hasamy karnet na 10 zjazdów saneczkami, Lina zgarnia Ryśkę do knajpy, a my z Zuziną szusujemy. Po trzecim zjeździe męska decyzja – też pędzimy do knajpy, bo zaraz się zacznie. I się zaczyna. Leje jak z cebra, szałas Groń pęka w szwach, bo skitrało się całe towarzystwo z obozu wędrownego. Najlepszy humor ma Gabrycha – śpiewa, chichra się, tańcuje. Leje jednak tak długo, że zasypia u mnie na rękach. Nudny ten ojciec jak flaki z olejem. Mieliśmy zamiar schodzić do Orlicy, ale po takiej zlewie nie ma to sensu. Zjazd na dupskach murowany. W związku z tym na dół zwozimy rzeczone dupska krzesłem. Rycha jak prezes na tym wyciągu.
CDN.
Nadszedł czas wakacji. Po raz pierwszy we czwórkę. Czyli tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Albo takich bez układu nerwowego.
Do naszej radosnej ekipy dołączyła Gabrycha zwana Rychą. Jak niektórzy z Was wiedzą, start w życie miała delikatnie mówiąc trudny. Ale kto ma od początku pod górę, ten w góry ciągnie.
Przed wyjazdem dużo wątpliwości i niewiadomych – jak się sprawdzi Mała przez 2 tygodnie poza domem, czy wytrzyma w nosidle chociaż 5 minut, czy trzeciego dnia wszyscy się wzajemnie nie pozabijamy.. Jedyną wiadomą była miejscówka – zacna willa w pobliżu szczawnickiej pijalni wód, ta sama, w której debiutowaliśmy w zeszłym roku.
Pojawiamy się na miejscu w sobotę w porze popołudniowej. Witamy się serdecznie z gospodarzami i obsługą i ruszamy rozpakować miliony bagaży, sprzętów i innych pierdoletów. Po obiedzie ruszamy w stronę lodziarni Jacak (jak słusznie zauważyła Majka, to już nie ten smak co kiedyś.. ubolewam okrutnie) i na plac zabaw w Parku Dolnym.
Niedziela – kiepskie prognozy, więc postanawiamy pokręcić się nad Grajcarkiem i Dunajcem. Wczesnym popołudniem żałujemy swojej decyzji – pogoda brzytwa, szkoda jej na takie opierdalańsko. Mówi się trudno. Łapiemy trochę funu i ciekawych pogaduch w schronisku Orlica. I postanawiamy patrzeć na prognozy pogody trochę przez paluchy.
Kolejnego dnia postanawiamy przetestować Rychę w opcji nosidłowej. Żeby było żwawo, znajomo i przyjemnie – wybieramy Bacówkę pod Bereśnikiem jako punkt docelowy. Skwar okrutny, nosidło ciężkie, nad Bereśnikiem czarne chmury. Pieprzyć to. Idziemy. Gabryśka sprawdza się znakomicie – olimpijski spokój płynnie przechodzący w sen. Spada też parę ostrzegawczych kropel. Mimo to lecimy radośnie przed siebie, za chwilę krople odchodzą. Ale nie na długo. Na szczęście konkretny deszcz zaczyna się dokładnie w momencie, gdy przekraczamy próg schroniska. Robimy dwugodzinny popas, Zuźka szaleje, Rycha się śmieje. Po deszczu śmigamy w dół ze smacznie śpiącą w nosidle zawodniczką. Pierwsza wycieczka na plecach bardzo udana, rokowania na przyszłość więcej niż kuszące.
Następny cel – Homole. Rycha śpi, Zuźka skacze po wszystkim, chlapie się, spina. Kolejny raz przekonuję się, że tego typu szlaki to raj dla dzieciaków. Miałem cichą chrapkę na Wysoką z samą Zuźką, ale przy wejściu do wąwozu zastaję informację, że przez parę dni trwa remont szlaku i mogę sobie wyjście wsadzić. Nie ma tego złego. Robimy klasyczny postój przy Kamiennych Księgach, Zuźka przeżywa legendę i próbuje coś w nich przeczytać . W dobrych humorach dopadamy do Bukowinek, niektórzy korzystają z grilla, inni z trampolin, jeszcze inni wsuwają mleko z butli. Sielanka. Dopadamy jeszcze oscypki, pakujemy grubasa do nosidła i na skuśkę uderzamy do Jaworek.
My tu gadu gadu.. a na Palenicy są saneczki. Zuźka to wie, takich rzeczy się nie zapomina. No to klasycznie – bobas na plecy i lecim na Szczecin. W miarę podchodzenia pogoda coraz bardziej się pipcy, ale udaje się dotrzeć do celu na sucho. Bez zbędnego zawahania hasamy karnet na 10 zjazdów saneczkami, Lina zgarnia Ryśkę do knajpy, a my z Zuziną szusujemy. Po trzecim zjeździe męska decyzja – też pędzimy do knajpy, bo zaraz się zacznie. I się zaczyna. Leje jak z cebra, szałas Groń pęka w szwach, bo skitrało się całe towarzystwo z obozu wędrownego. Najlepszy humor ma Gabrycha – śpiewa, chichra się, tańcuje. Leje jednak tak długo, że zasypia u mnie na rękach. Nudny ten ojciec jak flaki z olejem. Mieliśmy zamiar schodzić do Orlicy, ale po takiej zlewie nie ma to sensu. Zjazd na dupskach murowany. W związku z tym na dół zwozimy rzeczone dupska krzesłem. Rycha jak prezes na tym wyciągu.
CDN.
Ostatnio zmieniony 2018-07-29, 22:56 przez bton1, łącznie zmieniany 1 raz.
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
laynn pisze:Domyślam się, że zdjęcia fajne. No właśnie, domyślam się ...
Też nie widzę fotek.
Bton1, widzę ,że nawet miejscówki mieliśmy blisko-Ty koło pijalni, a ja-rzut kamieniem, za płotem Dworku Gościnnego. Na Bereśniku byłam prawdopodobnie dzień po Tobie.
"Wokół góry, góry i góry
I całe moje życie w górach..."
I całe moje życie w górach..."
Majka pisze:bton1 pisze:No to bardzo pechowo się rozmijaliśmy w takim razie.. Żal
Szkoda,że się wcześniej nie dogadaliśmy. Przynajmniej kawę w Helence byśmy razem wypili.
Ot co. A możliwe, że tam też się rozmijaliśmy o parę minut, bo też się zdarzyło zalegnąć z dzieciakami.
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
laynn pisze:No widzę zdjęcia!
Super wypad, dopiero teraz doczytałem całość. Bo ze zdjęciami to lepiej jest.
Pozdrowienia od dziewczyn masz, wraz z rodziną, wiesz tych z jesieni
Wielkie dzięki Wiktor! Też pozdrów dziewczyny serdecznie
Dziś spróbuję wrzucić ciąg dalszy.
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
sokół pisze:Brawo! Dziewczyny masz cholernie ładne i dzielne.
I Zuzka ma baaaardzo fajne buty, moja Julka też od nich zaczynała na szlakach.
No to czekam na dalszy ciąg!
Dzięki Tomek Te buty poza szlakiem doskonale sprawdzają się na placu zabaw więc już chyba trzecie zdziera.
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
Kolejny dzień bardziej krajoznawczy niż turystyczny. Zuźka chciała plaży – będzie mieć plażę. I rejs. Trzy rejsy. Trzema różnymi statkami. Autem do Czorsztyna, Halnym do Niedzicy, Harnasiem wkoło jeziora, Dunajcem do Czorsztyna. Jak się bawić to się bawić.
Na dobicie przeciwników wymyśliłem sobie jeszcze szybki wypad do Sromowiec Niżnych i mały spacer do Czerwonego Klasztoru. Jedni lentilky, inni studentką, jeszcze inni bezalkoholowego bażanta. A najmniejsi obracają 180 ml białego złota.
Ładny dzień!
Następny dzień wita nas lekkim deszczem. O 11 zaczynam tracić nadzieję na jakiś rozsądny wypad.. o 11:30 dla odmiany mamy już bezchmurne niebo. No to gazem pakujemy graty i pędzimy. Do Jaworek. I drogą do schroniska pod Durbaszką. Słońce praży, ale wiatr pizga jak na kieleckim dworcu. Przy fajnej widoczności docieramy do schronu, gdzie nabieramy zupy, sił, humoru.
No to co dalej? Wysoka..Wysoki Wierch..? Wygrywa opcja numer 2. Pakujemy rozśpiewanego bobasa i wypychamy troche marudną pięciolatkę. Na szczęście nastrój całkiem zgrabnie wkracza na lepszy tor, wiatr cichnie.. Sielanka! I widoki!
A przy zejściu, jak zawsze w tych okolicach – wkraczamy prosto w zgrabny kierdelek owiec. Tak kończymy pierwszy tydzień wczasowania.
Drugi tydzień na dzień dobry wystawia szarobury i delikatnie wilgotnawy pysk. Na popołudnie prognozy jeszcze gorsze, więc ma być szybko, ale skutecznie. W takim razie wózkowo-nożnie odpalamy niebieskim szlakiem w stronę wodospadu Zaskalnik. Jak to zwykle na asfalcie Zuźka trzykrotnie ledwo unika złamań, obcierek, lądowania w rowie itd. Ku chwale ojczyzny w komplecie docieramy do atrakcji dnia, żeńska starszyzna złazi pod wodospad, ja pilnuję bezbronnych w pomarańczowym dyliżansie. Powrót na Plac Dietla ciuchcią. Wieczorem faktycznie kapie, więc pozostaje relaks na kwaterze.
Na kolejne dni wszelkie dostępne źródła wieszczą pogodową masakrę przeplataną dramatem. Więc kombinujemy krótkie akcje z opcją żwawego wycofu.
Jak sprytni rachmistrze pamiętają, zostało nam 10 zjazdów na saneczkach. Zatem wjeżdżamy na Palenicę, prujemy 7 razy w dół, osiągając trzecią prędkość kosmiczną. Mały postój w knajpie, a potem lecimy w dół w stronę Orlicy. Kolejny raz się przekonuję, że druga połowa tego szlaku to jedno wielkie nieporozumienie. Pokonuję ją finalnie z Rychą w nosidle, jednym kijem i Zuźką przyklejoną do drugiej ręki. Bądź bohaterem szlaku!
Następny dzień jest w zasadzie jedynym, którego szczerze mi szkoda. Planowaliśmy Sokolicę, ale na widok prognoz (ICM, pogodynka, yr.no, meteoblue), które zgodnie od 11 zapowiadają burze i inne tego typu atrakcje, mięknie mi rura i wózkowo ruszamy Drogą Pienińską do Leśnicy. Jest miło i sympatycznie. I pogoda brzytwa. Ani kropli. Przez cały dzień. Niech to szlag.
Wtorek pogodowo niewyraźny. RRSO rozsyła ulewowe ostrzeżenia. No to atakujemy! Biała Woda. Przefruwamy całą dolinę z jedną pauzą w bacówce i drugą pod drzewem. Peleryny poszły w ruch. Na końcu dolinki zalegamy na chwilę na ławeczce. Słońce! Ale ale.. patrzę, rozglądam się.. rzucam rozkaz: spieprzamy! Po niecałej minucie pada, po dwóch leje. Idziemy przed siebie, ale musimy chwilę odpuścić i przeczekać na odrobinę mniejszą zlewę. Udaje się po jakichś 10 minutach. Wykorzystujemy okienko pogodowe na doczłapanie do wozu, ale jeszcze przed startem ponownie kapie. Dla niecierpliwych – kapało 72h ciągiem, z dwugodzinną przerwą w czwartek wieczorem..
Przerwę tę wykorzystaliśmy spacerowo. W Grajcarku nie widziałem nigdy tyle wody, a poziom na zdjęciach to jakiś metr niżej niż kulminacja.
Ominąłem środę? Środa była świetna! Polecieliśmy z Zuziną na rafting. Zdjęć nie mam, ale to był ostatni dzień, kiedy spływ był dozwolony. W zeszłym roku przy niskim poziomie Dunajca zajął nam 2h10 min. W tym 1h10 min Hajlabajla!
Słońce zaświeciło w piątek po południu. Wykorzystaliśmy na pożegnalne nadrzeczne spacery i piwo Pienińskie w Orlicy.
Podsumowując – pogodowo trafiliśmy średnio, ale mam wrażenie, że poza jednym dniem wycisnęliśmy całkiem sporo z tego wyjazdu. Bardzo mnie cieszy forma Rychy w nosidle. Siłą rozpędu dwa dni po powrocie zaliczyliśmy jeszcze całodniówkę w Ojcowie, również z zacnym efektem i przednim humorem. Pensjonat po raz kolejny się sprawdził, nawet lepiej niż rok wcześniej. Nie wykluczam dopięcia hat-tricka i powrotu w przyszłym roku. A wcześniej rodzinnego jesiennego wypadu gdzieś tam..
Dziękuję za wypowiedź!
Na dobicie przeciwników wymyśliłem sobie jeszcze szybki wypad do Sromowiec Niżnych i mały spacer do Czerwonego Klasztoru. Jedni lentilky, inni studentką, jeszcze inni bezalkoholowego bażanta. A najmniejsi obracają 180 ml białego złota.
Ładny dzień!
Następny dzień wita nas lekkim deszczem. O 11 zaczynam tracić nadzieję na jakiś rozsądny wypad.. o 11:30 dla odmiany mamy już bezchmurne niebo. No to gazem pakujemy graty i pędzimy. Do Jaworek. I drogą do schroniska pod Durbaszką. Słońce praży, ale wiatr pizga jak na kieleckim dworcu. Przy fajnej widoczności docieramy do schronu, gdzie nabieramy zupy, sił, humoru.
No to co dalej? Wysoka..Wysoki Wierch..? Wygrywa opcja numer 2. Pakujemy rozśpiewanego bobasa i wypychamy troche marudną pięciolatkę. Na szczęście nastrój całkiem zgrabnie wkracza na lepszy tor, wiatr cichnie.. Sielanka! I widoki!
A przy zejściu, jak zawsze w tych okolicach – wkraczamy prosto w zgrabny kierdelek owiec. Tak kończymy pierwszy tydzień wczasowania.
Drugi tydzień na dzień dobry wystawia szarobury i delikatnie wilgotnawy pysk. Na popołudnie prognozy jeszcze gorsze, więc ma być szybko, ale skutecznie. W takim razie wózkowo-nożnie odpalamy niebieskim szlakiem w stronę wodospadu Zaskalnik. Jak to zwykle na asfalcie Zuźka trzykrotnie ledwo unika złamań, obcierek, lądowania w rowie itd. Ku chwale ojczyzny w komplecie docieramy do atrakcji dnia, żeńska starszyzna złazi pod wodospad, ja pilnuję bezbronnych w pomarańczowym dyliżansie. Powrót na Plac Dietla ciuchcią. Wieczorem faktycznie kapie, więc pozostaje relaks na kwaterze.
Na kolejne dni wszelkie dostępne źródła wieszczą pogodową masakrę przeplataną dramatem. Więc kombinujemy krótkie akcje z opcją żwawego wycofu.
Jak sprytni rachmistrze pamiętają, zostało nam 10 zjazdów na saneczkach. Zatem wjeżdżamy na Palenicę, prujemy 7 razy w dół, osiągając trzecią prędkość kosmiczną. Mały postój w knajpie, a potem lecimy w dół w stronę Orlicy. Kolejny raz się przekonuję, że druga połowa tego szlaku to jedno wielkie nieporozumienie. Pokonuję ją finalnie z Rychą w nosidle, jednym kijem i Zuźką przyklejoną do drugiej ręki. Bądź bohaterem szlaku!
Następny dzień jest w zasadzie jedynym, którego szczerze mi szkoda. Planowaliśmy Sokolicę, ale na widok prognoz (ICM, pogodynka, yr.no, meteoblue), które zgodnie od 11 zapowiadają burze i inne tego typu atrakcje, mięknie mi rura i wózkowo ruszamy Drogą Pienińską do Leśnicy. Jest miło i sympatycznie. I pogoda brzytwa. Ani kropli. Przez cały dzień. Niech to szlag.
Wtorek pogodowo niewyraźny. RRSO rozsyła ulewowe ostrzeżenia. No to atakujemy! Biała Woda. Przefruwamy całą dolinę z jedną pauzą w bacówce i drugą pod drzewem. Peleryny poszły w ruch. Na końcu dolinki zalegamy na chwilę na ławeczce. Słońce! Ale ale.. patrzę, rozglądam się.. rzucam rozkaz: spieprzamy! Po niecałej minucie pada, po dwóch leje. Idziemy przed siebie, ale musimy chwilę odpuścić i przeczekać na odrobinę mniejszą zlewę. Udaje się po jakichś 10 minutach. Wykorzystujemy okienko pogodowe na doczłapanie do wozu, ale jeszcze przed startem ponownie kapie. Dla niecierpliwych – kapało 72h ciągiem, z dwugodzinną przerwą w czwartek wieczorem..
Przerwę tę wykorzystaliśmy spacerowo. W Grajcarku nie widziałem nigdy tyle wody, a poziom na zdjęciach to jakiś metr niżej niż kulminacja.
Ominąłem środę? Środa była świetna! Polecieliśmy z Zuziną na rafting. Zdjęć nie mam, ale to był ostatni dzień, kiedy spływ był dozwolony. W zeszłym roku przy niskim poziomie Dunajca zajął nam 2h10 min. W tym 1h10 min Hajlabajla!
Słońce zaświeciło w piątek po południu. Wykorzystaliśmy na pożegnalne nadrzeczne spacery i piwo Pienińskie w Orlicy.
Podsumowując – pogodowo trafiliśmy średnio, ale mam wrażenie, że poza jednym dniem wycisnęliśmy całkiem sporo z tego wyjazdu. Bardzo mnie cieszy forma Rychy w nosidle. Siłą rozpędu dwa dni po powrocie zaliczyliśmy jeszcze całodniówkę w Ojcowie, również z zacnym efektem i przednim humorem. Pensjonat po raz kolejny się sprawdził, nawet lepiej niż rok wcześniej. Nie wykluczam dopięcia hat-tricka i powrotu w przyszłym roku. A wcześniej rodzinnego jesiennego wypadu gdzieś tam..
Dziękuję za wypowiedź!
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
TNT'omek pisze:Brawo! dla Ciebie i Twojej żony. Dla Zuzi też, ale Zuzki tak mają
Bo Wasza (całej trójki) to zasługa, że Gabrysi wszystko się udało, łącznie z tą wycieczką.
Pozdrawiamy
Dzięki Tomaszu! Ekipa faktycznie jest mocna, a ten najmłodszy zawodnik rośnie w siłę z każdym dniem. I podbija świat
W mieście możesz kogoś znać dziesięć lat i go nie poznać. W górach znasz go na wylot po paru tygodniach.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości