Ponieważ temat chodzenia po górach z dziećmi również na tym forum staje się coraz bardziej aktualny, więc zamieszczam:
Szukając czegoś na dysku natrafiłam na taki "zabytek" napisany kiedyś, to znaczy bezpośrednio po tym wyjeździe do naszego wewnątrzkołowego biuletynu "Mammutusa Montanusa".
Widać przenosiłam go z miejsca na miejsce, bo mam od tamtego czasu chyba już szósty lub nawet ósmy komputer.
Zdarzenie miało miejsce w roku 1995 kiedy obaj główni bohaterowie byli dziećmi, Maciek miał lat 3 i 3 miesiące, Michał lat 8 i 3 miesiące.
Zamieszczam w całości, nawet nie redagując:
MOJE WRAŻENIA Z KURSOWEGO OBOZU W TATRACH
6.02.1995 r
Tak się złożyło, że zaproponowano mojemu „ślubnemu”, czyli Belfegorowi poprowadzenie w tym roku w czasie ferii kursowego obozu w Tatrach. W obozie uczestniczyć miało 6 osób, a ja z dziećmi miałam też tam pojechać na zasadzie „doczepki”. Noclegi mieliśmy zarezerwowane w schronisku w Roztoce.
Po przyjeździe do Zakopanego zebraliśmy się w hallu dworca PKS aby ustalić, jaką żywność należy dokupić.
Na pytanie kierownika „Co będziemy jedli?” uczestnicy odpowiedzieli chórem „PULPĘ !” czym Belfegor był nieco zdegustowany, ponieważ z założenia nie cierpi pulpy. Niestety przez najbliższe 6 dni miał pozostać na utrzymaniu uczestników obozu, a więc nie miał wyboru.
Po zakupach, około godziny 14 wsiedliśmy do mikrobusu i drogą Oswalda Balcera dojechaliśmy do Palenicy Białczańskiej, skąd czekało nas jeszcze 4 km dojście do schroniska. Po dopakowaniu do plecaków zakupionej żywności ruszyliśmy w drogę. Cała grupa żwawo ruszyła do przodu. Ja, ponieważ towarzyszyłam Maćkowi, który szedł na własnych nogach pokonałam tę trasę ostatecznie w 1,5 godziny. Na końcu Belfegor wyszedł po nas i ostatnie 200 m niósł Maćka na barana.
Zakwaterowano nas w pokoju 8 - osobowym nr 2 na parterze na przeciwko męskiej ubikacji. Niestety jest to najgorszy pokój w schronisku. Jest tam wyjątkowo ciasno, co w trakcie całego pobytu było dla nas dość uciążliwe.
7.02.1995 r
Rano Belfegor z sześcioosobową grupą kursantów i z Michałem wyruszyli na wycieczkę w okolice Morskiego Oka. Oto relacja Michała :
Poszliśmy do wodogrzmotów, a później do Morskiego Oka. W Morskim Oku odpoczęliśmy, a później przeszliśmy przez staw prosto, a później w bok do takiego żlebu. Tata powiedział żebyśmy skręcili w lewo za kamieniem, bo grupa mnie z tatą trochę wyprzedzała. Zatrzymaliśmy się i zjedli po jednym cukierku. Poszliśmy do Dolinki za Mnichem, gdzie się zatrzymaliśmy i tata opowiadał o górach które widać. Poszliśmy do takiej zaspy za którą zostawiliśmy graty i grupa ubrała się w uprzęże. Podeszliśmy pod skałki, gdzie tata wszedł do góry i założył linę. Wszyscy się wspinali, a ja zostałem na dole, bo tata nie wziął dla mnie uprzęży. Ja zeszłem trochę i zjechałem na swojej łopacie na dół, gdzie czekałem niecierpliwie na tatę. Okropnie tam zmarzłem. Gdy wszyscy zjechali, na końcu zjechał tata i ściągnął linę. Zjechali na pupach do mnie i poszliśmy do gratów. Tam tata mnie przebrał, a grupa rozebrała się z uprzęży. Zaczęliśmy schodzić. Zjechaliśmy trochę na pupie. Jeden kolega spuścił sam plecak, żeby móc samemu zjechać, bo plecak mu przeszkadzał. Plecak mu uciekł w kierunku stawu, a on musiał iść go szukać. My tymczasem zbiegliśmy ścieżką zimową, a kolega też wrócił na ścieżkę i zbiegł za nami. Zeszliśmy nad staw i poszliśmy do schroniska w Morskim Oku. Tam grupa poszła sama, a ja z tatą zostałem i zjadłem dwie parówki z musztardą. Później poszliśmy szosą aż do skrótów i zeszliśmy skrótami z zapaloną latarką, bo było już ciemno. Jeden skrót ominęliśmy szosą, bo było tam zalodzone i można było wybić zęby. Na samym końcu przed wodogrzmotami tata mnie trochę niósł.
Ja byłam tego dnia z Maćkiem na spacerze do Wanty i z powrotem, potem lepiliśmy bałwana, a potem poszliśmy w moje ulubione miejsce nad Białą Wodę i śpiewaliśmy piosenki o Tatrach.
8.02.1995 r
Rano cała grupa + Michał, Maciek i ja wyruszyła w górę Doliny Roztoki z zamiarem dotarcia do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Niestety Michał był trochę niewyspany i szedł dość powoli tak, że Belfegor z grupą poszli szybciej do przodu pozostawiając mnie z dziećmi.
Szliśmy sobie spacerkiem Doliną Roztoki, Maciek częściowo na nogach, częściowo „na baranie”. Po podejściu pod próg zastanawiałam się czy nie zawrócić, ale Michał bardzo chciał podejść do schroniska więc ruszyliśmy w górę. W jednej trzeciej podejścia spotkaliśmy sporą grupę młodzieży z księdzem. Chłopcy pomogli mi wprowadzić Maćka na najbardziej stromy odcinek trasy, szedł on nawet chętnie sam; Michał na tym odcinku obsunął się i zjechał około 50 m w dół, czekan poleciał za nim ale osobno. Ostatnie 100 m podejścia Maciek pokonał znowu na moich plecach. Wreszcie dotarliśmy do schroniska. Tam zjedliśmy porządny obiad + szarlotkę. Pierwszy raz widziałam, jak Maciek samodzielnie wpychał sobie szarlotkę do ust i popychał palcem, żeby wchodziło więcej.
Była już godzina 15 więc trzeba było rozpocząć schodzenie, aby przed zmrokiem zdążyć do Starej Roztoki. Niestety po wyjściu ze schroniska niemal rzucił nas o ścianę silny wiatr halny. Maciek rozpoczął ryk. Próba zejścia drogą, którą podchodziliśmy, nawet przy pomocy przygodnie spotkanych ludzi nie dała rezultatu. Wiatr był tak silny, że raz przewrócił mnie razem z Maćkiem na ziemię, Maciek zaczął się zsuwać po śniegu i cały czas ryczał jak obdzierany ze skóry, ledwo go złapałam. W końcu wróciłam do schroniska, pełna obaw, że przyjdzie mi w tym schronisku nocować, chyba że w drodze powrotnej wstąpi do niego grupa Marka i pomoże mi sprowadzić dzieci na dół. Znalazła się jednak grupa sympatycznych ludzi z Warszawy, którzy zaoferowali swoją pomoc przy zejściu. Około 16 wyszliśmy ponownie. Wiatr wiał jakby trochę słabszy, ale Maciek znowu ryczał. Próbowaliśmy go początkowo prowadzić po śniegu, ale nie chciał iść. Potem próbowałam zjeżdżać z nim na kolanach, ale skończyło się to tak, że ja uderzyłam się z całej siły w łokieć, a Maciek wpadł w kosówkę i jeszcze mocniej ryczał. Wreszcie jeden z panów wziął Maćka na ręce i szybko zbiegł z nim po najtrudniejszym i najbardziej stromym odcinku drogi. Tymczasem ja z Michałem i z kilkoma dziewczynami z grupy zjeżdżaliśmy sobie wolniej na siedzeniach. W ogóle Michał spisywał się idealnie. Po dotarciu na dół okazało się, że Maciek już w ogóle nie płacze, zdążył się zaprzyjaźnić z panem, który go znosił i z jego koleżankami i śmieje się z nas, jak zjeżdżamy po śniegu.
Maciek tak się zaprzyjaźnił z panem, który go znosił, że całą resztę drogi w dół Doliny Roztoki szedł trzymając go za rękę i cały czas coś mu opowiadał o swoich zabawkach, o dinozaurach i o innych rzeczach. Mnie nie chciał wcale podać ręki. Krótkimi odcinkami zjeżdżaliśmy jeszcze na siedzeniach, ale zrobiło się wkrótce tak mokro, że mieliśmy całkiem mokre spodnie. Już po ciemku dotarliśmy do wodogrzmotów, gdzie pożegnaliśmy naszych sympatycznych znajomych i zeszliśmy do schroniska w Roztoce. Tam już oczekiwał na nas Chomiś, który dojechał tego dnia z Gliwic. Grupa kursantów z Markiem dotarła do schroniska około pół godziny po nas. Jak się okazało byli oni tego dnia na Kozim Wierchu. Wiatr też dał im się we znaki i mieli wiele „mocnych wrażeń”.
9.02.1995 r
Tego dnia Belfegor zarządził ćwiczenia w posługiwaniu się sprzętem transportowym. Rano o godz 9.30 TOPR-owcy ze schroniska pokazali grupie posiadany sprzęt transportowy - akię, tobogan i sanie kanadyjskie, następnie kursanci ćwiczyli konstrukcję włók, noszy i tym podobnego sprzętu i nawzajem transportowali się po okolicy schroniska.
Ponieważ tego dnia zabrakło nam chleba Chomiś został wydelegowany po zakupy. Musiał pojechać aż do Bukowiny, ponieważ sklep na Łysej Polanie był nieczynny.
Wieczorem Belfegor postanowił samodzielnie przyrządzić pulpę i nie da się ukryć, że była ona znacznie lepsza od tej, którą przygotowywali kursanci poprzednich wieczorów.
Wieczorem odbyły się w schronisku chóralne śpiewy, ponieważ Chomiś dowiózł gitarę. Z przyjemnością muszę zauważyć, że od dwudziestu lat śpiewane są w górach ciągle te same piosenki, głównie Wolnej Grupy Bukowina, ale młodzież na ogół zna ich znacznie mniej ode mnie.
10.02.1995 r
Zrobiła się piękna pogoda. Było mroźno i świeciło piękne słońce. Grupa kursantów z Belfegorem już o 8 rano wyruszyła na wspinaczkę żlebem na Roztocką Czubę. Michał rano twardo spał i nie miałam serca go budzić, więc dopiero około 11 wyruszyłam z nim i z Maćkiem na spacer na Rusinową Planę.
W drodze opowiadałam dzieciom o historii poznawania Tatr, o Chałubińskim i Sabale, również niektóre pamiętane przeze mnie legendy tatrzańskie. Nawet Maciek nie marudził i szedł prawie całą drogę pieszo. Po dotarciu do Rusinowej Polany zeszliśmy w dół do kapliczki. Zejście po zalodzonych schodach dostarczyło nam wielu wrażeń, ale jakoś cali i zdrowi dotarliśmy na dół. Po krótkim obejrzeniu kaplicy rozpoczęliśmy podejście. Ono również dostarczyło wielu wrażeń, ponieważ miejscami na schodach był czysty lód. Wreszcie dotarliśmy z powrotem na Rusinową Polanę i zamierzaliśmy usiąść przed szałasem i wreszcie zjeść drugie śniadanie, a potem schodzić już w dół. Z wejścia na Gęsią Szyję zrezygnowałam, bo była już prawie godzina 15.
A oto relacja Michała o tym co się zdarzyło zaraz potem:
Jak byliśmy na górze, to bawiliśmy się z Maćkiem w Tyranozaura i Velociraptora, tak że ja uciekałem przed Maćkiem i zjeżdżałem na łopacie. Zjechałem do połowy drogi, ale zahamowałem, bo na stwardniałej warstwie śniegu leżała kilkucentymetrowa warstwa sypkiego śniegu i sypało to w oczy, kiedy się hamowało nogami. Mama zawołała mnie, żeby pójść na górę i zobaczyć, bo później już nie będzie takiego ładnego widoku. Obejrzeliśmy widok, a ja chciałem zjeżdżać. Popatrzyłem na dół, a koło mojego toru, którym chciałem zjeżdżać były trzy kamienie (jedyne trzy kamienie na całej polanie przyp. mój). Zjechałem, bo kamienie były obok z lewej strony toru, ale podczas jazdy skręciłem i nie zauważyłem tego, ponieważ strasznie sypało w oczy. Chciałem hamować, ale podczas hamowania skręciłem jeszcze trochę prosto na środkowy z trzech kamieni. Ponieważ hamowałem przyłożyłem nogi do ziemi i lewą nogą uderzyłem w kamień. Noga mi się zgięła i kolanem uderzyłem sobie w brodę. Ponieważ mama do mnie krzyczała „uważaj !”. Chciałem odpowiedzieć, że nic nie słyszę i żeby mama powtórzyła. Ale w tym momencie nogą uderzyłem się w brodę i zębami przytrzasnąłem sobie język.
Krzyczałem tak strasznie, że mama myślała, że złamałem sobie nogę, a ja płakałem i wołałem żeby przyszła do mnie żebym mógł powiedzieć co się stało. Jak mama przyszła to powiedziałem, że rozciąłem sobie język i szybko poszliśmy do szałasu na dole, a ja wziąłem do buzi śnieg żeby mnie tak nie bolało i krew mi już tak strasznie nie leciała. Maciek wrzeszczał na cały głos, bo nie chciał żebym ja rozciął sobie język, a mama nic nie rozumiała, ponieważ ja i Maciek tak krzyczeliśmy, że nie było nic słychać na całej polanie. Chcieliśmy schodzić do Palenicy Białczańskiej, ale przyszedł pan i powiedział, że lepiej schodzić do Wierchu Porońca i pokazał w którą stronę trzeba iść. Ten pan pokazał trochę zły kierunek, bo w tamtą stronę trzeba było iść, ale nie tam był szlak. Mama tam poszła, ale potem trzeba się było wrócić, bo później sobie przypomniała, gdzie jest szlak. Poszliśmy w górę do szlaku i szlakiem przez las do Wierchu Porońca.
Od razu jak zobaczyłam język Michała zdałam sobie sprawę z tego, że nie obejdzie się bez szycia. Wobec tego zdecydowałam się schodzić jak najszybciej w dół i jechać do Zakopanego. Na szczęście przez polanę przechodziła akurat grupa ludzi ze schroniska w Roztoce, których poprosiłam o przekazanie wiadomości Markowi oraz wręczyłam do zabrania feralną łopatę. Chcieli oni wziąć Maćka do schroniska, ale on za żadne skarby nie chciał iść.
Tak więc zeszliśmy do Wierchu Porońca, stamtąd złapaliśmy szybko autobus do Zakopanego, a w zakopiańskim szpitalu chirurg ładnie zeszył Michałowi język (założył cztery szwy). Lekarz chwalił Michała, że ten nic nie płakał, cóż ma już doświadczenie, półtora roku temu miał szytą powiekę.
Potem pozostało już tylko wrócić do Palenicy Białczańskiej. Autobus kursowy przyjechał tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy nic zjeść (Maciek i ja, bo Michał i tak nie mógł). Czekał nas jeszcze spacer 4 km do schroniska, przy coraz silniejszym mrozie - było około - 15 0 C. Aby nam się raźniej maszerowało cały czas śpiewałam, a właściwie ryczałam bardzo głośno różne piosenki. Michałowi strasznie spodobała się piosenka o Leninie i teraz często mnie prosi, żeby ją śpiewać.
Po dotarciu do schroniska byliśmy wszyscy tak zmęczeni, że bez jedzenia padliśmy spać.
11.02.1995 r
Tego dnia trzeba już było niestety wracać do domu. Rano na śniadanie Maciek, który przez cały dzień poprzedni nic nie jadł, zjadł pięć kromek chleba. Michał był za to bardzo biedny, bo nie mógł nic jeść a nawet pić. Kursanci zdecydowali się wracać do Zakopanego pieszo przez Psią Trawkę. Ja Markiem i dziećmi schodziliśmy natomiast jak najprędzej do autobusu. Niestety okazało się, że nie można iść dolną drogą, gdyż w nocy ktoś naruszył granicę i cała Straż Graniczna była postawiona w stan pogotowia. Podeszliśmy wobec tego do wodogrzmotów a stamtąd poszliśmy szosą. Michał mimo osłabienia dzielnie szedł przed siebie, Maciek również żwawo szedł pieszo całą drogę. Na Palenicy Białczańskiej spotkaliśmy Szczepana, który z grupą znajomych właśnie udawał się do MOka na wspinaczkę.
Kiedy wreszcie wylądowaliśmy na zakopiańskim dworcu PKS w barze, Marek westchnął: ”Kup mi wreszcie coś porządnego do jedzenia - jakiś kotlet i coś do niego - może być chleb, kartofle byle by nie ten cholerny ryż!”. Jak widać kursanci go nie rozpieszczali. Ponieważ żyliśmy w schronisku dość oszczędnie teraz stać nas było na porządny obiad, tylko biedny Michał zadowolił się fantą i połową kubka kakao.
Powrót do domu odbył się już bez dalszych przygód. Dla Michała wszystko skończyło się dobrze dopiero po tygodniu, kiedy zeszły mu szwy z języka.
==============================
Jeszcze drobne post scriptum. Główni bohaterowie tej opowiastki mają obecnie 28 i 23 lata, żyją, są zdrowi, mają się świetnie, chodzą po górach.
Z dziećmi w Tatrach (czyli z pamiętnika matki-wariatki)
Z dziećmi w Tatrach (czyli z pamiętnika matki-wariatki)
Ostatnio zmieniony 1970-01-01, 01:00 przez Basia Z., łącznie zmieniany 1 raz.
Fajna relacja wspomnienie, zazdroszczę chłopakom i trochę rodziców, ale przede wszystkim Tatr. Ja w Tatrach byłem w brzuchu mamy, a jako mali zwiedziłem sporą część Żywieckiego Beskidu, ciut Śląskiego i Bieszczady.
Żeby nie wcinać się pamiętam, że jadąc pociągiem, brat jadł kromkę z kotletem z Dąbrowy g aż do Żywca. A raz szliśmy na Lipowską (strasznie wysoko mi się wydawało to wtedy), trochę padał deszcz, ojciec wieczorem musiał w piecu napalić a rano obudził nas śnieg...
Przepraszam Basiu za wtrącenie swoich groszy.
Żeby nie wcinać się pamiętam, że jadąc pociągiem, brat jadł kromkę z kotletem z Dąbrowy g aż do Żywca. A raz szliśmy na Lipowską (strasznie wysoko mi się wydawało to wtedy), trochę padał deszcz, ojciec wieczorem musiał w piecu napalić a rano obudził nas śnieg...
Przepraszam Basiu za wtrącenie swoich groszy.
- Malgo Klapković
- Posty: 2482
- Rejestracja: 2013-07-06, 22:45
Ale historia! Michał spisywał tę historię po latach czy miał takie zamiłowanie do kronikarstwa? Opisy czyta się wspaniale Zwłaszcza temat naruszenia granicy wydaje mi się abstrakcyjny. Ale tak mi się wydaje, że w obecnych czasach to szybko by ktoś ocenił Ciebie jako nieodpowiedzialną, bo przecież teraz z dziećmi to mało co wypada Ale żeby nie było: dla mnie więcej uczą takie przygody niż to chuchanie i dmuchanie Jak masz tego więcej to wrzucaj
Malgo Klapković pisze:Ale historia! Michał spisywał tę historię po latach czy miał takie zamiłowanie do kronikarstwa? Opisy czyta się wspaniale Zwłaszcza temat naruszenia granicy wydaje mi się abstrakcyjny. Ale tak mi się wydaje, że w obecnych czasach to szybko by ktoś ocenił Ciebie jako nieodpowiedzialną, bo przecież teraz z dziećmi to mało co wypada Ale żeby nie było: dla mnie więcej uczą takie przygody niż to chuchanie i dmuchanie Jak masz tego więcej to wrzucaj
Ta historia, tak jak napisałam była opublikowana tuż po wyjeździe w naszym takim wewnętrznym "kołowym" biuletynie "Mammutus Montanus", który zresztą jest wydawany do dziś.
Michał, który wcale nie był taki mały, bo miał 8 lat podyktował mi opis swoich przeżyć. To co dyktował zaznaczone jest kursywą.
Tak że było to spisane na bieżąco a nie po latach.
A co aparatów - cyfraki faktycznie pozwalają wspaniale dokumentować wszystkie wyjazdy.
Cudna relacja! Az sama sie sobie dziwie- chwale jakas relacje z Taterek?
Szkoda wielka ze nie ma zdjec. Czemu zenita nie zabieraliscie? Migawka mu przymarzala za bardzo?
Taaaa... Moich rodzicow to by teraz jak bum cyk cyk do pierdla wsadzili, ze zabrali roczne dziecko na spanie w szalasie, potem go niedopilnowani i zlamalo obojczyk (i szlag wie czy o zgrozo jakiego piwka nie wciagneli w miedzyczasie!) a potem jechali z dzieciakiem do szpitala stopem... Jak nic pachnie kryminalem Ale o dziwo dzieciak sie do wyjazdow nie zniechecil...
Ta?
"Dziś nasza klasa przyniosła trofeum
Ucho Lenina skradzione z mauzoleum
Dziś w Poroninie żyje jeszcze taki baca
Co Leninowi zsiadłym mlekiem leczył kaca.
Dziś w Poroninie stoi jeszcze ten piaskowiec,
Z którego Lenin obserwował stado owiec.
Dziś w Poroninie rosną jeszcze takie drzewa,
Pod które Lenin kiedyś chodził się odlewać.
Dziś cała Moskwa jest wilgotna od polucji,
Na myśl o wielkim wodzu rewolucji.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz
Niech żyje nam Wołodia Iljicz!"
Moi rodzice ją czesto spiewali ze znajomymi na roznych rajdach i w bacowkach. Ja ją tez uwielbialam ale jak kiedys zaczelam ją spiewac w paciagu na caly pyszczek to dostalam w kuper.. Bylam totalnie zdezorientowana....
Szkoda wielka ze nie ma zdjec. Czemu zenita nie zabieraliscie? Migawka mu przymarzala za bardzo?
Malgo Klapković pisze:Ale tak mi się wydaje, że w obecnych czasach to szybko by ktoś ocenił Ciebie jako nieodpowiedzialną, bo przecież teraz z dziećmi to mało co wypada Ale żeby nie było: dla mnie więcej uczą takie przygody niż to chuchanie i dmuchanie
Taaaa... Moich rodzicow to by teraz jak bum cyk cyk do pierdla wsadzili, ze zabrali roczne dziecko na spanie w szalasie, potem go niedopilnowani i zlamalo obojczyk (i szlag wie czy o zgrozo jakiego piwka nie wciagneli w miedzyczasie!) a potem jechali z dzieciakiem do szpitala stopem... Jak nic pachnie kryminalem Ale o dziwo dzieciak sie do wyjazdow nie zniechecil...
Basia Z. pisze:Michałowi strasznie spodobała się piosenka o Leninie i teraz często mnie prosi, żeby ją śpiewać.
Ta?
"Dziś nasza klasa przyniosła trofeum
Ucho Lenina skradzione z mauzoleum
Dziś w Poroninie żyje jeszcze taki baca
Co Leninowi zsiadłym mlekiem leczył kaca.
Dziś w Poroninie stoi jeszcze ten piaskowiec,
Z którego Lenin obserwował stado owiec.
Dziś w Poroninie rosną jeszcze takie drzewa,
Pod które Lenin kiedyś chodził się odlewać.
Dziś cała Moskwa jest wilgotna od polucji,
Na myśl o wielkim wodzu rewolucji.
A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz
Niech żyje nam Wołodia Iljicz!"
Moi rodzice ją czesto spiewali ze znajomymi na roznych rajdach i w bacowkach. Ja ją tez uwielbialam ale jak kiedys zaczelam ją spiewac w paciagu na caly pyszczek to dostalam w kuper.. Bylam totalnie zdezorientowana....
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 24 gości