Ciemnoniebieska tafla
Adriatyku i widok na Bar oraz... kaktusy.
Jadąc wzdłuż wybrzeża na południe co chwilę mijamy jakieś zejścia na plażę. Ponieważ zbliża się wieczór, więc cisną z nich straszne tłumy ludzi do zaparkowanych gdzie popadnie setek samochodów. Tak to niestety wygląda w Czarnogórze: linia brzegowa liczy prawie 300 kilometrów, ale na wielu odcinkach ciężko zejść do wody, więc w innych jest ona wykorzystana do granic możliwości. Brzeg zabudowano hotelami, a na plażach panuje straszny ścisk. Plaże te są przeważnie żwirkowe lub kamieniste, co niektórzy uznają za wadę, a inni za zaletę.
Za Ulcinjem ciągnie się długa na 13 kilometrów piaszczysta
Velika Plaža - przy swej wielkości pomieści praktycznie każdą ilość ludzi. I tam właśnie spędzimy jutrzejszy dzień na typowym relaksie.
Wzdłuż plaży działa kilka kempingów o różnym standardzie i cenach. Wybrałem pierwszy z nich, położony najbliżej miasta i to był dobry wybór. Położony jest w lesie z dużą ilością cienia. Frekwencja umiarkowana. A piasek i morze zaczyna się zaraz za ogrodzeniem...
Velika Plaža jest również zagospodarowana: co chwilę znajduje się jakaś prywatna "
beach", potem kilkaset metrów przerwy i kolejna. Obok nas działa "Miami Beach" z rzędami białych foteli. Jutro zapełni się ludzką masą, ale o tej porze panuje tu przyjemny spokój.
Następnego poranka poszedłem sobie pobiegać brzegiem. Kolejno otwierały się kolejne
beache, zmieniano kolor flagi z czerwonej na żółtą, a potem na białą. Tak naprawdę wszystkie one wyglądają prawie identycznie, rzadko zdarzają się elementy odróżniające od innych. Możliwe, że są jakieś różnice w cenach wynajmu leżaków i parasoli, a im dalej od miasta pewnie także trochę zmniejsza się ilość turystów.
Na zdjęciu poniżej widok w kierunku Ulcinja.
A tak wyglądała okolica kempingu w godzinach szczytu. Zdziwił mnie też fakt, że beach nie posiadała swojej własnej toalety, a jedynie publiczną, ale płatną. Dobrze, że my mieliśmy kibelki u siebie...
Pustką tych obrazków nazwać nie można
, choć między zabudowaniami jest znacznie luźniej. Sporo muzułmanek ubranych od stóp do głów, podczas gdy ich faceci smażą półnagie ciała.
Mimo bliskości tłumów na kempingu prawie nic nie było słychać, drzewa i krzaki skutecznie je wygłuszały (a także bardzo głośne cykady). Warunki sprzyjały błogiemu lenistwu...
Morze było dość ciepłe, woda na pewno o kilka stopni wyższa niż w Balatonie przed kilkoma dniami. Podczas jednej z kąpieli przydarzyła mi się niemiła historia: w pewnym momencie poczułem, jakbym nadepnął na coś twardego. Zignorowałem to, lecz po chwili stopa zaczęła mnie piec, z każdą minutą bardziej! Ki diabeł? Tu nie ma jeżowców! Musiałem wyjść z wody, noga tak boli, że prawie wyję z bólu. Pojawia się lekka opuchlizna i widzę... dwie małe dziurki, jakby ślad po ugryzieniu! Do tej pory nie wiem, czy nadepnąłem jakiegoś morskiego zwierzaka czy coś podpłynęło i naprawdę mnie użarło! Po trzech kwadransach intensywnego znieczulania się winem ból zaczął przechodzić, ale do końca wyjazdu na stopie miałem "poduszkę" i źle mi się chodziło bez butów, a ślady utrzymywały się jeszcze przez co najmniej kilka tygodni...
Sąsiad - pan patyczak
.
O godzinie 17-tej na plaży zaczyna się... bałkańsko-arabska dyskoteka. Idziemy zatem na zakupy i coś zjeść w kierunku miasta. Oczywiście przy brzegu jest knajpa, ale posiada mało zachęcające cena. Razem z nami porusza się ludzkie morze...
Mniej lub bardziej wykończone pensjonaty na tle gór.
Kilkaset metrów od kempingu znajdują się pierwsze sklepy i piekarnia. W tej części Czarnogóry przeważają Albańczycy, zatem wiele napisów jest właśnie w ich języku.
Kawałek dalej fotogeniczny zakątek:
kanał Milena. Na drewnianych palach stoją dziesiątki pomostów i budek rybaków - są to tzw.
kalimery.
Kanał wybudowano pod koniec XIX wieku z inicjatywy księcia Mikołaja - wykopanie go miało osuszyć mokradła, dzięki czemu pozbyto się plagi malarycznych komarów. Nieco dalej działała warzelnia soli/solnisko (tak to chyba się nazywa?), sięgające początkami okresu międzywojennego. Na początku tego stulecia zostało one sprywatyzowane, ludzi zwolniono i szybko zaczęła się celowa degradacja. Nowy właściciel warzelni prawdopodobnie chciał sprzedać teren jako lokalizację na budowę luksusowej przystani, lecz na razie mu się to nie udaje, zresztą do końca nie wiadomo kto stoi za firmą, która solnisko kupiła (można podejrzewać, że ślad będzie wiódł do Moskwy). Jeśli do tego dodamy, że w kanał spuszczane są ścieki, to mamy do czynienia z tykającą bombą ekologiczną. Podobno niektóre fragmenty są już prawie pozbawione wody z powodu nagromadzenia nieczystości i gruzu z nielegalnych budów.
Kiedyś była to przyjemna laguna, a dziś można spotkać wiele padniętych ryb... Cóż, efekt szybkiego przyspieszenia turystycznego. Organizacje pozarządowe od lat apelują do władz o zajęcie się tym problemem, ale chyba poprawy nie widać.
Na brzegu kanału biegnie ulica pełna knajpek i sklepów. Tu już można coś zjeść za rozsądną cenę.
Na chętnych czeka też lekarz, który nie przepisuje narkotyków, a przynajmniej tak wynika z szyldu reklamowego (możliwe, że inni czarnogórscy medycy serwują chętnym różne odlotowe substancje).
Na targowisku czekają stanowiska z ciuchami dla muzułmanek oraz obrazy przedstawiające święte miejsca islamu, natomiast niewierny chętnie nabędzie jakiś landszaft. Z kolei wieczorem swoimi kolorami przyciąga małe wesołe miasteczko z nieśmiertelnym
autodromem.
Czy to są dawne domki letniskowe? Wyglądają raczej na cele dla niepokornych mnichów.
Po zachodzie słońca rybackie domki wydają się być wypożyczone z jakiegoś horroru...
Leniuchowało się przyjemnie, ale zew przygody każe jechać dalej!
Około 20 kilometrów od Ulcinja znajduje się wioska
Šas. A właściwie
Shas, ponieważ wszyscy mieszkańcy są Albańczykami. Wszyscy także wyznają islam, co akurat nie musi być zasadą, ponieważ w gminie są miejscowości zamieszkałe wyłącznie przez Albańczyków-katolików.
W takiej sytuacji nie dziwi, że przydrożny pomnik ma napis tylko w języku albańskim:
Tekst brzmi mniej więcej tak:
Na cześć naszych przodków Ilirów, którzy zbudowali miasto Shas, dowód (potwierdzenie) naszej kultury albańskiej.
I tu pojawia się pewien problem, bowiem kilkaset metrów od tego miejsca należy podejść ścieżką w górę i dostaniemy się do ruin średniowiecznego miasta
Svač. Był to ośrodek państwa Zeta, a te założyli Słowianie, a nie żadni Ilirowie. Zatem albo mamy tutaj propagandowe przekłamanie albo chodzi o współczesną wioskę, która jest znacznie młodsza i ją faktycznie mogli zbudować Albańczycy. Tylko czemu stoi w miejscu, które prowadzi do miejscowości słowiańskiej?
Idziemy w leśne pustkowie. Okolica mocno zadrzewiona, mijamy boisko.
A potem spotyka nas największe rozczarowanie w czasie całego wyjazdu: zamknięta brama i tablica informująca, że teren jest niedostępny do końca 2019 roku. Powód? Przygotowanie do odwiedzin przez turystów. Do tej pory turystom "nieprzygotowanie" nie przeszkadzało... Stojąca przy drodze budka sugeruje, że w przyszłości zapewne pojawi się tu i obsługa biletowa.
Jestem wściekły! Co prawda brama nie jest wysoka, ale nie wiem, czy nie mają tam jakiś psów albo cieciów, a jeden mandat podczas wyprawy już zapłaciłem. Pozostaje obejść się smakiem... Robię tylko zdjęcie wystających nad drzewa ścian jednego z kościołów lub klasztorów. Trzeba będzie kiedyś zrobić drugie podejście.
Na osłodę serwujemy sobie widoki, bowiem wjeżdżamy na pobliskie pasmo
Rumija. Na razie można popatrzeć w dół, w kierunku morza (z powodu kiepskiej przejrzystości praktycznie go nie widać).
Przy samotnym, opuszczonym budynku spotykam wystraszone stado owiec. Spokojnie, nie zjem was. Przynajmniej nie tym razem.
Tam musimy dotrzeć - na grań. Wbrew wrażeniu akurat te szczyty nie są jakieś bardzo wysokie - wznoszą się na 600-650 metrów nad poziom morza.
Po kilku minutach dojeżdżamy do punktu widokowego umieszczonego na ostrym zakręcie. Z przodu wyłania się panorama
jeziora Szkoderskiego z albańskim brzegiem!
Albańskie wioski i
Góry Przeklęte.
Znów trochę ponarzekam na ciężkie powietrze, ale widoki i tak są ładne. W dole sporo małych wysepek.
Dojechaliśmy tu drogą R-15, którą można dojechać wzdłuż jeziora aż do Virpazaru. Ponoć jest wąska i dość niebezpieczna, przejazd nią zajmuje bardzo dużo czasu. Tym razem to nie nasz kierunek, ale może w przyszłości się ją wypróbuje.
Obok zakrętu znajdują się jakieś nadajniki, dzięki czemu z dołu miejsce to jest łatwe do zidentyfikowania.
A z innej bajki - około 350 metrów na wschód przebiega granica czarnogórsko-albańska. Jesteśmy więc na samym skraju kraju. Nie widać słupków granicznych, ale z całą pewnością najbliższa przełęcz leży już w Albanii.
Jeszcze spojrzenie w kierunku południowym - jeśli dobrze się przyjrzeć, to ledwo, ledwo, majaczy brzeg Adriatyku. A to przecież jedynie 20 kilometrów od nas.
Pora wracać w dół. Podczas zjeżdżania cały czas towarzyszy nam widok na charakterystyczną górę w kształcie kopca, który trochę przypomina mi zarośniętą wersję Devils Tower z filmu
Bliskie spotkania trzeciego stopnia .
Kopiec okazuje się nazywać
Vladimir i mierzyć zawrotne 486 metrów. Inna charakterystyczna rzecz w okolicy to dwujęzyczne drogowskazy.
Vladimir nosi nazwę również osada przy skrzyżowaniu z główną drogą. Ktoś był dowcipny i ją przekreślił, a w zamian napisał
Putin 😛. Tylko wersja albańska nie pasuje, bo to jakieś
Katërkollë.
Stąd do przejścia granicznego jest tylko kilka kilometrów. Kolejka samochodów mniejsza niż dwa lata temu, więc dość rychło pojawiamy się przed budynkami odpraw. Na wzniesieniu patrzy się groźnie wyglądająca stara wieża obserwacyjna.
Kontrola jest przeprowadzana z udziałem pograniczników z obu krajów, więc w praktyce wygląda to tak, iż Czarnogórcy za bardzo się wyjeżdżającymi nie interesują, a Albańczycy załatwiają turystów bardzo szybko. I w ten sposób ponownie znaleźliśmy się w kraju dwugłowego orła
.