Ten wąwóz z daleka wygląda lepiej w zieleni, ale z góry też zrobił wrażenie.
Świetna wyprawa. Dla mnie temat daaaaleki do pomysłu a co dopiero realizacji...
Zimowa wędrówka przez góry Cindrel w Karpatach Południowych
Przedstawiona w tym wątku zimowa wędrówka po górach Cindrel była trzecią moją wyrypą górską w tym masywie. Po raz pierwszy byłem tam w sierpniu 1983 r., jakieś okruchy wspomnień z tego wypadu pojawiały się w niektórych wcześniejszych postach.
Drugie moje wdepnięcie w te góry, we wrześniu 2010 r., było przypadkowe - zupełnie wcześniej nieplanowane i na przysłowiowych wariackich papierach. Była to praktycznie jednodniowa wycieczka we wschodnią część Cindrelu, z poprzedzającym wędrówkę jednym noclegiem w tych górach. Odbyłem ją w towarzystwie dwóch Michałów, studiujących wówczas archeologię we Wrocławiu (jeden z nich równolegle kończył studia doktoranckie na geologii).
Namówiłem ich na wyjazd do Rumunii sześć tygodni wcześniej - podczas lipcowych wykopalisk archeologicznych na Gromniku. Bardzo często właśnie na Gromniku wpadają mi do głowy różne dziwne pomysły. W tym przypadku było podobnie. Byłem wtedy jeszcze przed pięćdziesiątką i zachciało mi się - może po raz ostatni - wziąć udział w obozie wędrownym organizowanym przez jakieś studenckie koło przewodnickie (pod warunkiem, że nie będzie to moje macierzyste Studenckie Koło Przewodników Sudeckich). Najlepiej do Rumunii, ale Ukraina lub Bułgaria - dlaczego nie? Pojechać tak sobie z luzem psychicznym, być tylko uczestnikiem obozu, niczego nie planować i o niczym w trakcie wędrówki nie decydować. Tylko iść..., a różnicą wieku się nie przejmować, chociaż z racji mojej akademickiej belferskiej profesji funkcjonowania od kilku już dekad w akademickim środowisku turystycznym i naukowym tego się akurat nie obawiałem. "Na wszelki wypadek" jednak Michałów na wyjazd namawiałem.
Jeszcze przed wykopaliskami na Gromniku, czyli w ostatnich dniach czerwca, zrobiłem "wywiad internetowy". I znalazłem - trwający przeszło dwa tygodnie, rozpoczynający się w połowie sierpnia obóz wędrowny "Góry Bucegi - Piatra Craiului - Góry Fogaraskie". Które z kół było organizatorem, to w tej chwili nieważne. Najpierw wstępny telefon na wskazany numer, uzyskanie pierwszych informacji i umówienie się na następny kontakt. Propozycji na Bułgarię i Ukrainę już nie sprawdzałem - oferty na góry Bułgarii bym pewnie nie znalazł. Jakiś czas temu dwutygodniowe i dłuższe wędrówki po Rile, Pirynie i innych górach tego kraju przestały być u nas modne... Półtora tygodnia później urobiłem Michałów, zadzwoniłem jeszcze raz a po kilku dniach przelałem na wskazane konto pewną kwotę (od razu informuję, że niewielką - cała impreza była realizowana "po kosztach własnych" - organizator nic na niej nie zarabiał; po jej zakończeniu na nasze konta wróciła nawet niewykorzystana w Rumunii pewna niewielka kwota pieniędzy!).
Można już było szykować się do wyjazdu - myśleć o górach, gitarze przy ognisku, spotkaniach z pasterzami... i tylko nie o palince i cujce, gdyż wiedziałem, że na imprezach tego konkretnego koła przewodnickiego ten akurat aspekt turystycznego życia nie jest pochwalany.
20 sierpnia 2010 r. nastąpił wyjazd z Polski. Jechaliśmy busem, który pomieścił całą naszą bodajże osiemnastoosobową grupę. Mieliśmy dojechać do Sighişoary, zaś 4 września ten sam bus miał nas odebrać w Sibiu (na czas trwania naszego obozu kierowca wrócił do Polski).
To teraz w tak telegraficznym skrócie o tym, co się działo na naszym obozie "przed Cindrelem". Jak pewnie zauważyliście, w planie obozu wędrownego "Bucegi - Piatra Craiului - Fogarasze 2010" tego masywu nie uwzględniono. Był to swoisty dodatek do naszego obozu - trochę szkoda, że nie dla wszystkich jego uczestników.
Przyjechaliśmy do Sighişoary 21 sierpnia. Minęło już południe, zwiedzanie ograniczyliśmy więc jedynie do najważniejszych obiektów w mieście. Ale i ta mała dawka sighişoarskiej atmosfery wszystkich zauroczyła...
Noc spędziliśmy gdzieś w krzakach za miastem. Wczesna pobudka, gdyż musieliśmy zdążyć na pierwszy poranny (właściwie o świcie) pociąg do Braszowa
Największe miasto wschodniego Siedmiogrodu też zwiedzaliśmy w ekspresowym tempie
Później następny pociąg, którym dotarliśmy do Sinai. Tam mieliśmy rozpocząć część górską obozu. Już niedługo za Braszowem w oknach po prawej stronie wagonu zobaczyliśmy, co nas następnego dnia będzie czekało. Wschodnia ściana masywu Bucegi, oglądana z doliny Prahovy, naprawdę robi wrażenie - to ściana mająca niemal 1800 metrów wysokości względnej.
Dojechaliśmy do Sinai i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na rozbicie namiotów. Znalazło się naprawdę fajne miejsce... i to nie w Górach Bucegi, tylko po drugiej, wschodniej stronie doliny Prahovy, a zatem już w górach Baiului
Dwa następne dni wędrowaliśmy przez Góry Bucegi.
Jedną noc spędziliśmy na szczycie Omul (2506 m n.p.m.), najwyższym punkcie w tych górach. Namioty mieliśmy rozbite obok najwyżej położonego schroniska w Karpatach
Z gór Bucegi zeszliśmy do Branu - "stolicy siedmiogrodzkiego blichtru i tandety", gdzie króluje legenda Drakuli, w rzeczywistości wielkiego nieobecnego na tamtejszym zamku
Później była wschodnia część Gór Piatra Craiului...
... a jeszcze później wschodni i środkowy odcinek grani Gór Fogaraskich
I wszystko byłoby piękne, gdyby z nocy z ósmego na dziewiąty dzień obozu nie dupnęła nam pogoda. Straszliwie. Na kilka dni. Na przełęczy Zîrnei spędziliśmy trzy noce. Nie wszyscy wszystkie te noce w namiotach. Po pierwszej nocy kilka namiotów (i ich mieszkańców) "miało dość". Na szczęście w pobliżu znajdował się nowy schron turystyczny (to nie ta stara i dziurawa "piłka" przedstawiana na wielu zdjęciach z tej przełęczy), do którego przeniosło się 70% stanu osobowego naszego obozu.
Trzecią noc przetrwały tylko dwa namioty. O wędrówce granią na zachód - w kierunku Moldoveanu, najwyższego szczytu Fogaraszy i jednocześnie Rumunii (2543 m n.p.m.) - można było zapomnieć. Trzeba było wycofać się na dół, po prostu zejść z gór. Najbliżej nam było do wioski Breaza, z której stosunkowo niedaleko było do sporego miasta Fagaraş, skomunikowanego z Sibiu. Decyzja zapadła jedenastego dnia trwania obozu. Zeszliśmy jeszcze w tym dniu do schroniska "Urlea", położonego na północnych skłonach masywu. Doszliśmy do budynku schroniska i... nasze morale mogło opaść do najniższego możliwego poziomu. Zastaliśmy po prostu ruinę tego obiektu. Spaliśmy więc znowu w namiotach, niektórzy w namiotach rozbitych wewnątrz pomieszczeń schroniska.
Poranek był odrobinę nerwowy. Szefostwo naszej grupy zadecydowało, że w pobliżu ruin schroniska przekiblujemy maksymalnie długo, aby dopiero na dwa dni przed wyjazdem z Rumunii (z Sibiu) do Polski opuścić góry (to był poranek 1 września, a bus był zamówiony na popołudnie 4 września). Tak byłoby ekonomiczniej, bo w miastach przecież traci się kasę (co jest najprawdziwszą prawdą). Ale prawdą jest również i to, że jak przerzucimy się z gór wysokich przez które przechodzi front, w pobliskie niższe masywy górskie, to zwykle trafiamy na dobrą pogodę. Ostatnie dni wyjazdu byłyby więc górsko uratowane.
Zaproponowałem wtedy naszemu kierownictwu leżące na zachód od Sibiu góry Cindrel (Sybińskie). Szczegółów rozmowy nie będę opisywał... Rozmowa trochę trwała, padały różne argumenty. Niestety, do gór Cindrel naszej grupy nie przekonałem. Postanowiono jeszcze jedną noc spędzić w namiotach przy zrujnowanym schronisku, dzień później zejść i na kolejną noc namioty rozbić w pobliżu miasta Fagaraş.
Natomiast my, czyli sekcja wrocławska obozu, dostaliśmy wolną rękę i błogosławieństwo Ali, naszej szefowej. Umówiliśmy się na spotkanie w Sibiu na przedpołudnie 4 września.
W trójkę zeszliśmy do Breazy. Zejście ze schroniska do Breazy doliną rzeki Brezcioary miało nam zająć trzy godziny, schodziliśmy zaś blisko... siedem! Okazało się, że nie tylko schronisko było zrujnowane. Jeden ze szlaków dojściowych również - być może nawet w większym stopniu.. Z zaznaczonych na mapie sześciu mostów, w rzeczywistości nie było... ani jednego! Wszystkie były zerwane, i to już przed kilku laty. Oj, to była górska przygoda
Doszliśmy wreszcie do Breazy. Obok przystanku autobusowego był sklep. Z cujką na szklanki. Wcześniej jeszcze, no może po pierwszej kolejce, zadzwoniliśmy do naszych towarzyszy koczujących przy schronisku Urlea, aby absolutnie nie robili powtórki z naszej rozrywki. Ala - nasza kierowniczka - nas wysłuchała. Dzień później grupa schodziła grzbietem, pięknie wytyczonym szlakiem, zejście trwało raptem nieco ponad trzy godziny.
Czekaliśmy pod sklepem na autobus. Nie przyjechał. Do Fagaraş dotarliśmy stopem. Już po zmroku. Nie szukaliśmy już miejsca na rozbicie namiotu. Chcieliśmy znaleźć jakiś dach nad głową i przesuszyć trochę naszych rzeczy. Dość szybko znaleźliśmy jakiś pensjonat, do najtańszych niestety jednak nie należał.
Rano miasta nie zwiedzaliśmy. Absolutnie nie z tego powodu:
Na zamek w Fagaraş popatrzyliśmy sobie z przystanku autobusowego
Dojechaliśmy busem do Sibiu. Również i tego miasta nie zwiedzaliśmy. Mieliśmy przecież na to czas w ostatnim dniu obozu, przed umówionym spotkaniem z resztą grupy. Teraz ważniejsze były zakupy. Najpierw jakiś sklep ze... skarpetkami i koszulkami, a następnie szybkie przebieranie się w plenerze...
... a później księgarnia i zakup mapy gór Cindrel (udało się!!! - co wtedy wcale takie oczywiste nie było).
Można więc było pójść na przystanek autobusowy, z którego autobus miejski linii 23 miał nas wywieźć w góry Cindrel, do wioski Raşinari (tak, tej samej, o której pisał Andrzej Stasiuk w "Jadąc do Babadag"), do najpiękniejszej - jak chcą niektórzy - wsi w Rumunii.
c.d.n.
Drugie moje wdepnięcie w te góry, we wrześniu 2010 r., było przypadkowe - zupełnie wcześniej nieplanowane i na przysłowiowych wariackich papierach. Była to praktycznie jednodniowa wycieczka we wschodnią część Cindrelu, z poprzedzającym wędrówkę jednym noclegiem w tych górach. Odbyłem ją w towarzystwie dwóch Michałów, studiujących wówczas archeologię we Wrocławiu (jeden z nich równolegle kończył studia doktoranckie na geologii).
Namówiłem ich na wyjazd do Rumunii sześć tygodni wcześniej - podczas lipcowych wykopalisk archeologicznych na Gromniku. Bardzo często właśnie na Gromniku wpadają mi do głowy różne dziwne pomysły. W tym przypadku było podobnie. Byłem wtedy jeszcze przed pięćdziesiątką i zachciało mi się - może po raz ostatni - wziąć udział w obozie wędrownym organizowanym przez jakieś studenckie koło przewodnickie (pod warunkiem, że nie będzie to moje macierzyste Studenckie Koło Przewodników Sudeckich). Najlepiej do Rumunii, ale Ukraina lub Bułgaria - dlaczego nie? Pojechać tak sobie z luzem psychicznym, być tylko uczestnikiem obozu, niczego nie planować i o niczym w trakcie wędrówki nie decydować. Tylko iść..., a różnicą wieku się nie przejmować, chociaż z racji mojej akademickiej belferskiej profesji funkcjonowania od kilku już dekad w akademickim środowisku turystycznym i naukowym tego się akurat nie obawiałem. "Na wszelki wypadek" jednak Michałów na wyjazd namawiałem.
Jeszcze przed wykopaliskami na Gromniku, czyli w ostatnich dniach czerwca, zrobiłem "wywiad internetowy". I znalazłem - trwający przeszło dwa tygodnie, rozpoczynający się w połowie sierpnia obóz wędrowny "Góry Bucegi - Piatra Craiului - Góry Fogaraskie". Które z kół było organizatorem, to w tej chwili nieważne. Najpierw wstępny telefon na wskazany numer, uzyskanie pierwszych informacji i umówienie się na następny kontakt. Propozycji na Bułgarię i Ukrainę już nie sprawdzałem - oferty na góry Bułgarii bym pewnie nie znalazł. Jakiś czas temu dwutygodniowe i dłuższe wędrówki po Rile, Pirynie i innych górach tego kraju przestały być u nas modne... Półtora tygodnia później urobiłem Michałów, zadzwoniłem jeszcze raz a po kilku dniach przelałem na wskazane konto pewną kwotę (od razu informuję, że niewielką - cała impreza była realizowana "po kosztach własnych" - organizator nic na niej nie zarabiał; po jej zakończeniu na nasze konta wróciła nawet niewykorzystana w Rumunii pewna niewielka kwota pieniędzy!).
Można już było szykować się do wyjazdu - myśleć o górach, gitarze przy ognisku, spotkaniach z pasterzami... i tylko nie o palince i cujce, gdyż wiedziałem, że na imprezach tego konkretnego koła przewodnickiego ten akurat aspekt turystycznego życia nie jest pochwalany.
20 sierpnia 2010 r. nastąpił wyjazd z Polski. Jechaliśmy busem, który pomieścił całą naszą bodajże osiemnastoosobową grupę. Mieliśmy dojechać do Sighişoary, zaś 4 września ten sam bus miał nas odebrać w Sibiu (na czas trwania naszego obozu kierowca wrócił do Polski).
To teraz w tak telegraficznym skrócie o tym, co się działo na naszym obozie "przed Cindrelem". Jak pewnie zauważyliście, w planie obozu wędrownego "Bucegi - Piatra Craiului - Fogarasze 2010" tego masywu nie uwzględniono. Był to swoisty dodatek do naszego obozu - trochę szkoda, że nie dla wszystkich jego uczestników.
Przyjechaliśmy do Sighişoary 21 sierpnia. Minęło już południe, zwiedzanie ograniczyliśmy więc jedynie do najważniejszych obiektów w mieście. Ale i ta mała dawka sighişoarskiej atmosfery wszystkich zauroczyła...
Noc spędziliśmy gdzieś w krzakach za miastem. Wczesna pobudka, gdyż musieliśmy zdążyć na pierwszy poranny (właściwie o świcie) pociąg do Braszowa
Największe miasto wschodniego Siedmiogrodu też zwiedzaliśmy w ekspresowym tempie
Później następny pociąg, którym dotarliśmy do Sinai. Tam mieliśmy rozpocząć część górską obozu. Już niedługo za Braszowem w oknach po prawej stronie wagonu zobaczyliśmy, co nas następnego dnia będzie czekało. Wschodnia ściana masywu Bucegi, oglądana z doliny Prahovy, naprawdę robi wrażenie - to ściana mająca niemal 1800 metrów wysokości względnej.
Dojechaliśmy do Sinai i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na rozbicie namiotów. Znalazło się naprawdę fajne miejsce... i to nie w Górach Bucegi, tylko po drugiej, wschodniej stronie doliny Prahovy, a zatem już w górach Baiului
Dwa następne dni wędrowaliśmy przez Góry Bucegi.
Jedną noc spędziliśmy na szczycie Omul (2506 m n.p.m.), najwyższym punkcie w tych górach. Namioty mieliśmy rozbite obok najwyżej położonego schroniska w Karpatach
Z gór Bucegi zeszliśmy do Branu - "stolicy siedmiogrodzkiego blichtru i tandety", gdzie króluje legenda Drakuli, w rzeczywistości wielkiego nieobecnego na tamtejszym zamku
Później była wschodnia część Gór Piatra Craiului...
... a jeszcze później wschodni i środkowy odcinek grani Gór Fogaraskich
I wszystko byłoby piękne, gdyby z nocy z ósmego na dziewiąty dzień obozu nie dupnęła nam pogoda. Straszliwie. Na kilka dni. Na przełęczy Zîrnei spędziliśmy trzy noce. Nie wszyscy wszystkie te noce w namiotach. Po pierwszej nocy kilka namiotów (i ich mieszkańców) "miało dość". Na szczęście w pobliżu znajdował się nowy schron turystyczny (to nie ta stara i dziurawa "piłka" przedstawiana na wielu zdjęciach z tej przełęczy), do którego przeniosło się 70% stanu osobowego naszego obozu.
Trzecią noc przetrwały tylko dwa namioty. O wędrówce granią na zachód - w kierunku Moldoveanu, najwyższego szczytu Fogaraszy i jednocześnie Rumunii (2543 m n.p.m.) - można było zapomnieć. Trzeba było wycofać się na dół, po prostu zejść z gór. Najbliżej nam było do wioski Breaza, z której stosunkowo niedaleko było do sporego miasta Fagaraş, skomunikowanego z Sibiu. Decyzja zapadła jedenastego dnia trwania obozu. Zeszliśmy jeszcze w tym dniu do schroniska "Urlea", położonego na północnych skłonach masywu. Doszliśmy do budynku schroniska i... nasze morale mogło opaść do najniższego możliwego poziomu. Zastaliśmy po prostu ruinę tego obiektu. Spaliśmy więc znowu w namiotach, niektórzy w namiotach rozbitych wewnątrz pomieszczeń schroniska.
Poranek był odrobinę nerwowy. Szefostwo naszej grupy zadecydowało, że w pobliżu ruin schroniska przekiblujemy maksymalnie długo, aby dopiero na dwa dni przed wyjazdem z Rumunii (z Sibiu) do Polski opuścić góry (to był poranek 1 września, a bus był zamówiony na popołudnie 4 września). Tak byłoby ekonomiczniej, bo w miastach przecież traci się kasę (co jest najprawdziwszą prawdą). Ale prawdą jest również i to, że jak przerzucimy się z gór wysokich przez które przechodzi front, w pobliskie niższe masywy górskie, to zwykle trafiamy na dobrą pogodę. Ostatnie dni wyjazdu byłyby więc górsko uratowane.
Zaproponowałem wtedy naszemu kierownictwu leżące na zachód od Sibiu góry Cindrel (Sybińskie). Szczegółów rozmowy nie będę opisywał... Rozmowa trochę trwała, padały różne argumenty. Niestety, do gór Cindrel naszej grupy nie przekonałem. Postanowiono jeszcze jedną noc spędzić w namiotach przy zrujnowanym schronisku, dzień później zejść i na kolejną noc namioty rozbić w pobliżu miasta Fagaraş.
Natomiast my, czyli sekcja wrocławska obozu, dostaliśmy wolną rękę i błogosławieństwo Ali, naszej szefowej. Umówiliśmy się na spotkanie w Sibiu na przedpołudnie 4 września.
W trójkę zeszliśmy do Breazy. Zejście ze schroniska do Breazy doliną rzeki Brezcioary miało nam zająć trzy godziny, schodziliśmy zaś blisko... siedem! Okazało się, że nie tylko schronisko było zrujnowane. Jeden ze szlaków dojściowych również - być może nawet w większym stopniu.. Z zaznaczonych na mapie sześciu mostów, w rzeczywistości nie było... ani jednego! Wszystkie były zerwane, i to już przed kilku laty. Oj, to była górska przygoda
Doszliśmy wreszcie do Breazy. Obok przystanku autobusowego był sklep. Z cujką na szklanki. Wcześniej jeszcze, no może po pierwszej kolejce, zadzwoniliśmy do naszych towarzyszy koczujących przy schronisku Urlea, aby absolutnie nie robili powtórki z naszej rozrywki. Ala - nasza kierowniczka - nas wysłuchała. Dzień później grupa schodziła grzbietem, pięknie wytyczonym szlakiem, zejście trwało raptem nieco ponad trzy godziny.
Czekaliśmy pod sklepem na autobus. Nie przyjechał. Do Fagaraş dotarliśmy stopem. Już po zmroku. Nie szukaliśmy już miejsca na rozbicie namiotu. Chcieliśmy znaleźć jakiś dach nad głową i przesuszyć trochę naszych rzeczy. Dość szybko znaleźliśmy jakiś pensjonat, do najtańszych niestety jednak nie należał.
Rano miasta nie zwiedzaliśmy. Absolutnie nie z tego powodu:
Na zamek w Fagaraş popatrzyliśmy sobie z przystanku autobusowego
Dojechaliśmy busem do Sibiu. Również i tego miasta nie zwiedzaliśmy. Mieliśmy przecież na to czas w ostatnim dniu obozu, przed umówionym spotkaniem z resztą grupy. Teraz ważniejsze były zakupy. Najpierw jakiś sklep ze... skarpetkami i koszulkami, a następnie szybkie przebieranie się w plenerze...
... a później księgarnia i zakup mapy gór Cindrel (udało się!!! - co wtedy wcale takie oczywiste nie było).
Można więc było pójść na przystanek autobusowy, z którego autobus miejski linii 23 miał nas wywieźć w góry Cindrel, do wioski Raşinari (tak, tej samej, o której pisał Andrzej Stasiuk w "Jadąc do Babadag"), do najpiękniejszej - jak chcą niektórzy - wsi w Rumunii.
c.d.n.
Ostatnio zmieniony 2017-01-02, 17:47 przez Cisy2, łącznie zmieniany 3 razy.
Przejazd z centrum Sibiu do Raşinari trwał najwyżej pół godziny.
Nasz "lentilkowy" autobus (na pomalowanej na żółto karoserii ktoś namalował kilkadziesiąt kolorowych kropek; od razu skojarzyło nam się to z czeskimi kultowymi "Lentilkami") dojechał do celu kilka minut po osiemnastej.
Najpierw na raşinarski bruk wyskoczył z autobusu Michał "Duży". W sekundę potem niemal ugrzązł w ramionach dwa razy niższej od niego starszej niewiasty. Zagadnęła coś do niego, a ten wskazał ręką na mnie, wypowiedział dwa-trzy słowa i uwolnił się z jej objęć.
Później chłopaki przez kilka minut mieli ubaw...
Mieli już namierzoną piwiarnię, kilka spożywczaków, a ja nie mogłem opędzić się od kobieciny. To, że rozpoznała w nas cudzoziemców, nie dziwi. W rumuńskich wioskach, zresztą nie tylko rumuńskich, sto procent miejscowej populacji wyczuwa obcokrajowców nawet nie słysząc z ich ust choćby jednego słowa. Tylko że nasza nowa znajoma była święcie przekonana, że przyjechaliśmy z Niemiec, jesteśmy potomkami siedmiogrodzkich Sasów i że zjawiliśmy się w tej części Europy, aby odwiedzić ojczyznę naszych dziadków, matek i ojców. Mówiła wzruszona po niemiecku i na pewno był to jej ojczysty język. Wyprowadzenie jej z fałszywego przekonania, w sposób w miarę subtelny i grzeczny, musiało więc trochę potrwać. Właściwie to spotkanie przedstawicielki siedmiogrodzkich Sasów akurat w Raşinari było trochę zaskakujące, wieś zamieszkana jest bowiem praktycznie jedynie przez Rumunów (według rumuńskiej Wikipedii ponad 90%) i w niewielkiej liczbie Cyganów. Możliwe - tak później myśleliśmy - że lata temu, jeszcze jako młoda dziewczyna, gdzieś za czasów wczesnego Ceausescu, wyszła za mąż za Rumuna z Raşinari, a teraz próbuje trochę na oślep wyłapywać rodaków wśród przyjeżdżających do wioski turystów. A może było jeszcze inaczej?
Zapytałem ją na końcu, czy zna we wsi jakieś pensjonaty na studencką kieszeń? Ucieszyła się, że może pomóc. Powiedziała o kilku i wskazała, którą uliczką trzeba do nich podejść. Zapamiętałem...
Na razie jednak podszedłem do chłopaków, którzy już rozsiedli się przy stoliku piwiarni. Stoliki oczywiście na bruku, bezpośrednio przy rzece przepływającej przez wioskę - Sibişel, nazywaną też Caselor.
Chociaż określenie "wioska" na tę miejscowość to spore nadużycie - ponad 5500 mieszkańców, kiedyś tu była nawet pętla tramwajów z Sibiu. Ale cóż, taki od zawsze jest status Raşinari.
Robiło się już późno, nasz lentilkowy autobus wracał do Sibiu, a z otaczających Raşinari łąk powracały do wioski krowy. Same, nikt ich nie popędzał, nie słychać było żadnych pokrzykiwań i gwizdów. Wyuczonym od bydlęcych pokoleń szlakiem znaczonym krowimi plackami na raşinarskim bruku. Bruk ten to takie klasyczne, przywołujące wspomnienia z dzieciństwa, prawdziwe "kocie łby" z nieobrobionego kamienia, które u nas w Polsce już chyba za Gierka zostały w zdecydowanej większości zalane asfaltem. Zostało u nas ich jeszcze trochę - chociażby "poniemieckich" na Wzgórzach Strzelińskich..., ale i tam znikają.
Na tych siedmiogrodzkich brukach w starciu pojazdów mechanicznych z żywym inwentarzem, pierwszeństwo zawsze należało do zwierząt. Lentilkowy kursowy autobus linii 23 musiał chwilę zaczekać. Trochę podjechał i ponownie się zatrzymał. Znowuż przez krowy.
Trochę się zasiedzieliśmy.
Opowiedziałem chłopakom, skąd mój pomysł na Raşinari. Dwadzieścia siedem lat wcześniej, pod koniec sierpnia 1983 r., kończyliśmy dwutygodniową górską wędrówkę po Paringu, Lotru i Cindrelu w pobliskim Paltiniş, wysokogórskim letnisku, oddalonym kilkanaście kilometrów od Raşinari i dwadzieścia parę od Sibiu. Gdy dotarliśmy do Paltiniş zorientowaliśmy się, że ostatni autobus do Sibiu uciekł nam niespełna godzinę wcześniej. Nie było jeszcze późno, osiemnasta, może dziewiętnasta? Mieliśmy więc czas, aby jakiś alternatywny środek transportu znaleźć. Dosyć szybko załatwiliśmy okazję. Był to furgon pocztowy. Nasza szóstka - trzy dziewczyny i trzech chłopaków - załadowała się do przedziału bagażowego. Zupełnie pusty, co nas nie martwiło, martwił nas natomiast brak choćby najmniejszego okienka. Zupełna ciemność, więc od razu, gdy tylko poczciarz zatrzasnął drzwi, uruchomiliśmy nasze latarki. Ktoś oczywiście zaproponował, aby dla żartu wszystkie latarki w jednej chwili wyłączyć, sprawdzić, jaka będzie ciemność. Wyłączyliśmy, i okazało się, że ściany naszej paki mają dziury. Małe, nawet nie jednocentymetrowej średnicy, ale były. Jedną taką regularną dziurkę (przestrzelinę? - całkiem możliwe!) miałem nawet przy swojej głowie. Co jakiś czas mogliśmy zatem popatrzeć sobie na świat.
W pewnym momencie, z pół godziny po wyruszeniu z Paltiniş, nasz furgon zaczął się coraz częściej zatrzymywać. Pierwszy raz, drugi..., siódmy - oczywiście zaczęliśmy zerkać przez nasze dziurki. A tam na zewnątrz - krowy..., znowu krowy..., a w tle naprawdę zachwycające swoją urodą wiejskie chałupy. Jakaś studzienka, kolorowy krzyż. Była to ta sama pora dnia co teraz, gdy ponownie dotarłem w to miejsce. Jeszcze w naszej "skrzynce pocztowej" na kółkach sprawdziliśmy, na mapie oczywiście, gdzie się znajdujemy - było to Raşinari.
Czy to Raşinari, do którego trafiłem teraz, po dwudziestu siedmiu latach, jest podobne do tamtego? Tej otaczającej nas "nowoczesności" początków XXI wieku zupełnie nie było widać, ba nie było też wielu elementów niegdysiejszego modernizmu epoki Ceausescu. Tramwaje już do Raşinari od lat nie jeżdżą. Jedynie na "rynku" zaskakuje architektura jednego budynku z umierającą wewnątrz disco-knajpą z bilardem. Kiedyś to tam musiał być lokal nawet dla miejscowej elity docierającej tu z Sibiu, a teraz - sprawdziliśmy to dzień później, tuż przed naszym wyjazdem z Raşinari - w pustym wnętrzu można było dostać tylko piwo w butelkach, papierosy i trzy rodzaje chipsów.
A reszta Raşinari? Chyba rzeczywiście podobna do tej sprzed blisko trzech dekad.
O tym, że Raşinari jest najpiękniejszą wioską w Rumunii wielokrotnie niegdyś czytałem. Chyba..., tak myślę, nie jest to prawdą. Zdarzało mi się widzieć ładniejsze. Nie mam w tej chwili pod ręką "Jadąc do Babadag" Andrzeja Stasiuka, który fenomen tej wioski przedstawił w naprawdę kapitalnym szkicu, ale chyba i na kartach tej książki pojawiają się słowa, że ta podkreślana przez niemal wszystkich uroda podsybińskiej wsi to wykreowany na pewne potrzeby mit; przecież nieszkodliwy, uroczy i zwyczajnie potrzebny. Któraś z tych dziesiątek tysięcy rumuńskich wiosek przecież musiała być tą najładniejszą. To gdzie ją "lepiej znaleźć", gdzie jej szukać? Pod zamieszkałym przez praktycznie samych Rumunów Bukaresztem, czy pod węgiersko-sasko-rumuńskim Nagyszeben-Hermannstadt-Sibiu, które to miasto znalazło się w granicach "Wielkiej Rumunii" dopiero po I wojnie światowej? Jasne, że ta niemal w stu procentach etnicznie rumuńska enklawa, otoczona węgierskimi i saskimi miasteczkami, świetnie się do roli "królowej rumuńskich wsi" nadawała. A że z Raşinari związane były w przeszłości jeszcze dwie ważne dla rumuńskiej kultury osoby, poeta i polityk Octavian Goga oraz filozof Emil Cioran, to tylko tę legendę podkreślało.
A ja mimo wszystko, pamiętając moje wrażenia z podglądania przez dziurę raşinarskich krów i raşinarskich budynków, chciałem kiedyś wreszcie do tej wioski trafić. Już nie wewnątrz przedziału bagażowego pocztowego furgonu. Okazja pojawiła się właśnie teraz, na początku września 2010 r. Mogłem wreszcie popatrzeć na krowy i domy z poziomu upstrzonych krowimi plackami kocich łbów.
Chłopaki patrzyli na mnie jak na człowieka, któremu fogaraska mgła jeszcze z głowy całkiem nie zeszła. Napiliśmy się jeszcze...
A później poszliśmy szukać noclegu. W tę stronę wsi, którą wskazała nam nasza raşinarska niemieckojęzyczna znajoma. Na chwilę zerknęliśmy na dom, w którym ponoć urodził się w 1911 r. filozof Emil Cioran
Wkrótce jednak weszliśmy już we "właściwą" uliczkę
Tak, o takich brukach lata całe marzyłem
Szliśmy sobie i szliśmy, a Michał "Duży" jak to geolog, patrzył głównie na kamienie, drugi Michał zaś, jak przystało na archeologa, na odsłonięte szczegóły konstrukcyjne budynków.
Ale na zabytki też się gapiliśmy
Niektóre "szczegóły konstrukcyjne" i modyfikacje mocno jednak irytowały
Rozglądaliśmy się za elektrycznymi pająkami, ale widzieliśmy tylko ich sieci.
I tak snując się po południowej części wioski, dotarliśmy o zmierzchu do pensjonatu. Nazwy obiektu nie pomnę. Był trochę droższy niż "na studencką kieszeń". Zdecydowaliśmy się zostać, gdy właścicielka obiecała nam przechować nasze plecaki na czas naszej wycieczki następnego dnia i umożliwić skorzystanie z łazienki przed wyjazdem z Raşinari. Aha, był jeszcze jeden szczegół - gospodyni obiektu prowadziła również sklep spożywczy. Wchodziło się do niego dwoma wejściami - bezpośrednio od strony pensjonatu oraz od ulicy. Ceny na wszystkie towary były normalne, czyli "uliczne", a nie "pensjonatowe". To był już poważny argument. A że "magazinul de alimentar" był otwarty do północy, to trochę w tym dniu o górach jeszcze przed snem pogadaliśmy.
Rano, a był to piątkowy poranek 3 września 2010 r., pierwszą naszą czynnością był skok do okna. Jaka pogoda? Ktoś z nas rozsunął zasłony... i ogromna ulga. Było słonecznie, zielono i niebiesko!
Trochę przyspaliśmy, a zatem śniadanie na szybko (ktoś z nas wcześniej wyskoczył na dół, do sklepu, po świeżutki, ciepły jeszcze chleb), pakowanie gratów, uporządkowanie pokoju, jakieś jeszcze drobiazgi i byliśmy gotowi na górski spacer. Wreszcie w ciepełku i na lekko.
Z Raşinari w stronę znajdującego się na południe od tej miejscowości głównego grzbietu gór Cindrel biegną dwa szlaki turystyczne. Pierwszy, oznaczony niebieskim pionowym pasem, kieruje się na południowy zachód i dochodzi do niewielkiego siodła pod szczytem Apa Cumpanită (1303 m n.p.m.), drugi zaś podąża na południe i przez przysiółek Prislop dochodzi do schronu turystycznego Rosengarten pod szczytem Trandafirilor (1103 m n.p.m.). Długość odcinka grzbietu głównego gór Cindrel między Apa Cumpanită a schronem Rosengarten liczy około 7 km. Oszacowaliśmy, że przejdziemy łącznie około 18-20 km przy sumie przewyższeń nie przekraczającej 800 m. Na sześciogodzinny spacer na lekko i bez pośpiechu - w sam raz. Postanowiliśmy, że wyjdziemy w stronę Apa Cumpanită, ale nie będziemy trzymali się ściśle szlaku niebieskiego paska, tylko maksymalnie długo będziemy szli przez wioskę, bo to ona miała być przecież główną atrakcją. Po dojściu do grzbietu głównego będziemy nim szli z zachodu na wschód, zejdziemy zaś w dół z rejonu schronu Rosengarten.
Trasę wycieczki przedstawiam (kolorem liliowym) na wycinku mapy Gór Cindrel (skala 1:60 000; wyd. Bel Alpin), kupionej pięć lat później (w lutym 2015 r.)
Wyszliśmy z pensjonatu i podeszliśmy do uliczki biegnącej wzdłuż potoku Sibişel. Zabudowa tej części Raşinari miała już bardziej wiejski charakter, niż "małomiasteczkowe" centrum. Nie tylko zabudowa, kolorowe niewielkie domy mieszkalne i przyklejone do nich budynki gospodarcze, uświadamiała, że Raşinari to jednak wieś. Zwierzęta, rytm pracy mieszkańców tej części miejscowości (bez zbędnego pośpiechu), częste skierowane do nas uśmiechy mijanych osób. Oraz zapach...
Ale co będę pisał - zdjęcia to najlepiej oddają:
"Duży" Michał czuł się w Raşinari jak bohater niezapomnianej powieści Jonathana Swifta
Podziwialiśmy pomysły racjonalizatorskie oraz zmysł inżynieryjny mieszkańców wioski
... i tak zachwycając się kunsztem budowniczych tych mostów i kładek, oraz odwagą użytkowników tych konstrukcji, wyszliśmy poza wioskę
Przed nami został jeszcze tylko jeden most - ale za to jaki! Solidny - betonowy!
A oprócz mostu dwa krzyże przydrożne...
... oraz coś dla naszego geologa
... i mogliśmy już powolutku kierować się w stronę gór - najpierw szeroką dolinną drogą
... a później wąskim jarem
z którego po kilkunastu dosłownie minutach wyszliśmy na rozległe łąki dochodzące praktycznie do grzbietu głównego.
Za sobą w dole mieliśmy na wyciągnięcie ręki czerwone dachy Raşinari i gdzieś tam nieco dalej czerwień starówki Sibiu i białoszare blokowiska otaczające centrum miasta
Gdzieś tu, w pobliżu tego krzyża i źródełka, zeszliśmy się ze szlakiem niebieskiego paska.
Nigdzie się nie spieszyliśmy - po prostu sielanka
W pewnym momencie zaczęły nam się pojawiać, gdzieś tam na wschodzie, Góry Fogaraskie. Najpierw nieśmiało - w siodełku tej przełączki...
A później już zdecydowanie lepiej, chociaż przysłonięte nieco przez Góry Lotru. Na całym grzbiecie Fogaraszy zalegał śnieg. Pewnie zastanawialiśmy się wówczas, co by się działo, gdybyśmy zdecydowali się dwa dni wcześniej na pozostanie w Fogaraszach?
Nawet jeżeli tego typu rozmowy toczyliśmy, to szybko stało się to nieistotne. Doszliśmy bowiem do grzbietu głównego. Na przełęczy pod Apa Curmatică tradycyjnie krzyż
... oraz - to już takie typowe w rumuńskich Karpatach nie jest - szlakowskaz turystyczny
Od wyjścia z pensjonatu upłynęło nieco ponad dwie i pół godziny. Podejście mamy już z głowy, czasu wydawało się sporo. Kroku więc nie przyśpieszyliśmy. I - uprzedzę tu narrację - tak było do końca. Luz, frajda z wędrówki po połoninie, wybuchy śmiechu, radocha i nierzadko głupawka jednym słowem (pardon - więcej niż jednym słowem!).
Przemierzanie połonin w rumuńskich Karpatach stawia pod znakiem zapytania sens zwiedzania w skansenach tych ich części, w których eksponowane jest budownictwo szałasowe i ogólnie pasterskie. Na połoninie spotkać można chyba wszystkie możliwe typy i warianty bacówek i szałasów, kojców noclegowych dla pasterzy, zagród dla zwierząt, obudów źródeł, stanowisk do dojenia owiec i wszystkich pozostałych elementów bacówkowej infrastruktury. A to wszystko w autentycznym górskim kontekście oraz - co najważniejsze - ze zwierzętami, najistotniejszym elementem tej pasterskiej układanki.
Na połoninie, przez którą wtedy wędrowaliśmy, mieliśmy pełen przegląd typów bacówek i szałasów, i co ważne w różnych stadiach ich pasterskiego "żywota". Stare i nowe... Ale też zarośnięte pokrzywami i barszczem ruiny bacówek.
Rzucę trochę fotografii - niektóre z przedstawionych obiektów to te same, których fotografie, zrobione pięć lat później, przedstawiłem w relacji z zimowego przejścia wschodniej części Gór Cindrel.
A pomiędzy bacówkami i szałasami takie oto spotkania
I pomyśleć, że to tylko kilkanaście kilometrów od liczącego blisko 170 tysięcy mieszkańców miasta. Przecież tak blisko, ale gdy się rozmawia, nawet tych kilkanaście słów, z pasterzem, to widać, że on od tego Sibiu jest bardzo, bardzo daleko.
Ale, że w nocy ze swojej bacówki ma na rozświetlone Sibiu nieziemski widok, to już zupełnie inna sprawa!
Niektóre bacówki i szałasy były opuszczone. Dzięki temu przeprowadziliśmy mini badania etnograficzne. Wiemy już, jak wyglądają "solanki " dla owiec...
... wiemy, jaką postawę należy przybrać podczas dojenia owiec...
wiemy wreszcie, jak używa się urządzenia do odstraszania niedźwiedzi!
Etnografia - etnografią, owce - owcami, ale zreflektowaliśmy się, że przecież przyszliśmy tu, aby poznać trochę gór. Wędrowaliśmy więc sobie cały czas po połoninie i patrzyliśmy sobie na góry Cindrel (w nich wszak byliśmy), na góry Lotru (te mieliśmy po swojej prawej, południowej stronie) i na góry Fogaraskie (te zaś przed sobą z lekkim odchyleniem na prawo), ale te - ku naszemu żalowi - stosunkowo szybko zniknęły nam z oczu. Wtopiły się we mgłę podnoszącą się z doliny Aluty.
Nie doszliśmy do schronu Rosengarten. Kilkaset metrów przed nim, tak wynikało z mapy, pojawiła się na naszej połoninie dość ostro wcięta przełączka, którą przecinał pasterski płaj. Schodząc z z tego siodła na lewo, tj. na północ, musieliśmy się dość szybko "zejść" ze szlakiem niebieskiego krzyża, którym planowaliśmy dotrzeć do Raşinari.
I rzeczywiście, może po pięciu minutach byliśmy już na szlaku. Do Raşnari mieliśmy jeszcze 5-6 kilometrów. Po drodze natknęliśmy się na kolejną bacówkę.
A dwadzieścia kilka minut za nią wkroczyliśmy do przysiółka Raşinari Prislop. Było to osiedle romskie. Zupełnie inne od tych, które spotyka się na słowackim Spiszu. Ale może po kolei?
Już bezpośrednie otoczenie osiedla, widoczne z dość daleka, pozwalało określić przynależność etniczną mieszkańców Prislopu.
Naprędce sklecone budynki...
... i paleniska na otwartym powietrzu...
... a wszędzie, i to ta zasadnicza różnica pomiędzy Prislopem i osiedlami słowackich Cyganów, uśmiechnięta dzieciarnia. W różnym wieku. Dwu- i trzyletnie brzdące...
... nieco starsze cygańskie strojnisie-modnisie
Po kilku minutach uświadomiliśmy sobie, że w osadzie nie spotkaliśmy dotąd żadnej dorosłej osoby.
Same dzieciaki
A to, to tylko udawana wrogość - za chwilę były już próby nawiązania rozmowy
W pewnym momencie dostrzegliśmy wiejski sklepik (to ten żółty budyneczek po lewej stronie drogi). Nie można było się nie zatrzymać! Wewnątrz pierwsza spotkana dorosła osoba. Właścicielka sklepu. Nie była Cyganką, lecz Rumunką z Raşinari. Piwo - i to pierwszy i ostatni minus naszego pobytu w Prislopie - było tylko puszkowe.
Pierwsze piwo...
... kolejne
I znowu dzieciarnia dookoła... Żadnego nagabywania, żadnej prośby o cokolwiek. Inaczej niż na Słowacji i inaczej niż w dużych rumuńskich miastach.
Trochę etnografii...
... i scenek rodzajowych
Były nawet porządniej wyglądające domki
Zauważyliśmy też, że Prislop się rozwija!!!
A tu - wóz ze skarbami...
To słowo "skarby" to nie przesada. W metalurgicznych pracowniach cygańskich powstają z odzyskanych metali kolorowych naprawdę wspaniale cudeńka. Ten pan z fotografii może nie wykona z dzisiejszego urobku takiego oporządzenia luksusowej destylarni, jak te cygańskie wyroby, spotkane dzień później na targu w Sibiu...
...ale na pewno cały ten metalowy złom zostanie zamieniony na nowe przedmioty, które bez wątpienia znajdą swojego nabywcę
Z Prislopu do Raşinari to już rzut beretem
Wkrótce znaleźliśmy się na uliczkach tej miejscowości
Okazało się, że do Raşinari dotarliśmy na styk. Do odjazdu autobusu do Sibiu zostało nam niewiele czasu. Z łazienki w naszym pensjonacie skorzystaliśmy, ale długo to nie trwało - może pięć, może dziesięć minut. Całej naszej trójki, nie osobno. Poszliśmy do centrum, na kilka chwil zatrzymując się jeszcze przy cerkwi.
Potem biegiem na plac główny wioski. "Lentilkowy" autobus już na nas czekał. Do odjazdu mieliśmy kilkanaście minut. Udało się w związku z tym odwiedzić mający czasy świetności za sobą raşinarski disco-bar.
Trzy kwadranse później byliśmy już w Sibiu.
A dwie doby później w Polsce. I to byłoby na tyle w związku z zupełnie wcześniej nieplanowaną wycieczką w góry Cindrel we wrześniu 2010 r.
Nasz "lentilkowy" autobus (na pomalowanej na żółto karoserii ktoś namalował kilkadziesiąt kolorowych kropek; od razu skojarzyło nam się to z czeskimi kultowymi "Lentilkami") dojechał do celu kilka minut po osiemnastej.
Najpierw na raşinarski bruk wyskoczył z autobusu Michał "Duży". W sekundę potem niemal ugrzązł w ramionach dwa razy niższej od niego starszej niewiasty. Zagadnęła coś do niego, a ten wskazał ręką na mnie, wypowiedział dwa-trzy słowa i uwolnił się z jej objęć.
Później chłopaki przez kilka minut mieli ubaw...
Mieli już namierzoną piwiarnię, kilka spożywczaków, a ja nie mogłem opędzić się od kobieciny. To, że rozpoznała w nas cudzoziemców, nie dziwi. W rumuńskich wioskach, zresztą nie tylko rumuńskich, sto procent miejscowej populacji wyczuwa obcokrajowców nawet nie słysząc z ich ust choćby jednego słowa. Tylko że nasza nowa znajoma była święcie przekonana, że przyjechaliśmy z Niemiec, jesteśmy potomkami siedmiogrodzkich Sasów i że zjawiliśmy się w tej części Europy, aby odwiedzić ojczyznę naszych dziadków, matek i ojców. Mówiła wzruszona po niemiecku i na pewno był to jej ojczysty język. Wyprowadzenie jej z fałszywego przekonania, w sposób w miarę subtelny i grzeczny, musiało więc trochę potrwać. Właściwie to spotkanie przedstawicielki siedmiogrodzkich Sasów akurat w Raşinari było trochę zaskakujące, wieś zamieszkana jest bowiem praktycznie jedynie przez Rumunów (według rumuńskiej Wikipedii ponad 90%) i w niewielkiej liczbie Cyganów. Możliwe - tak później myśleliśmy - że lata temu, jeszcze jako młoda dziewczyna, gdzieś za czasów wczesnego Ceausescu, wyszła za mąż za Rumuna z Raşinari, a teraz próbuje trochę na oślep wyłapywać rodaków wśród przyjeżdżających do wioski turystów. A może było jeszcze inaczej?
Zapytałem ją na końcu, czy zna we wsi jakieś pensjonaty na studencką kieszeń? Ucieszyła się, że może pomóc. Powiedziała o kilku i wskazała, którą uliczką trzeba do nich podejść. Zapamiętałem...
Na razie jednak podszedłem do chłopaków, którzy już rozsiedli się przy stoliku piwiarni. Stoliki oczywiście na bruku, bezpośrednio przy rzece przepływającej przez wioskę - Sibişel, nazywaną też Caselor.
Chociaż określenie "wioska" na tę miejscowość to spore nadużycie - ponad 5500 mieszkańców, kiedyś tu była nawet pętla tramwajów z Sibiu. Ale cóż, taki od zawsze jest status Raşinari.
Robiło się już późno, nasz lentilkowy autobus wracał do Sibiu, a z otaczających Raşinari łąk powracały do wioski krowy. Same, nikt ich nie popędzał, nie słychać było żadnych pokrzykiwań i gwizdów. Wyuczonym od bydlęcych pokoleń szlakiem znaczonym krowimi plackami na raşinarskim bruku. Bruk ten to takie klasyczne, przywołujące wspomnienia z dzieciństwa, prawdziwe "kocie łby" z nieobrobionego kamienia, które u nas w Polsce już chyba za Gierka zostały w zdecydowanej większości zalane asfaltem. Zostało u nas ich jeszcze trochę - chociażby "poniemieckich" na Wzgórzach Strzelińskich..., ale i tam znikają.
Na tych siedmiogrodzkich brukach w starciu pojazdów mechanicznych z żywym inwentarzem, pierwszeństwo zawsze należało do zwierząt. Lentilkowy kursowy autobus linii 23 musiał chwilę zaczekać. Trochę podjechał i ponownie się zatrzymał. Znowuż przez krowy.
Trochę się zasiedzieliśmy.
Opowiedziałem chłopakom, skąd mój pomysł na Raşinari. Dwadzieścia siedem lat wcześniej, pod koniec sierpnia 1983 r., kończyliśmy dwutygodniową górską wędrówkę po Paringu, Lotru i Cindrelu w pobliskim Paltiniş, wysokogórskim letnisku, oddalonym kilkanaście kilometrów od Raşinari i dwadzieścia parę od Sibiu. Gdy dotarliśmy do Paltiniş zorientowaliśmy się, że ostatni autobus do Sibiu uciekł nam niespełna godzinę wcześniej. Nie było jeszcze późno, osiemnasta, może dziewiętnasta? Mieliśmy więc czas, aby jakiś alternatywny środek transportu znaleźć. Dosyć szybko załatwiliśmy okazję. Był to furgon pocztowy. Nasza szóstka - trzy dziewczyny i trzech chłopaków - załadowała się do przedziału bagażowego. Zupełnie pusty, co nas nie martwiło, martwił nas natomiast brak choćby najmniejszego okienka. Zupełna ciemność, więc od razu, gdy tylko poczciarz zatrzasnął drzwi, uruchomiliśmy nasze latarki. Ktoś oczywiście zaproponował, aby dla żartu wszystkie latarki w jednej chwili wyłączyć, sprawdzić, jaka będzie ciemność. Wyłączyliśmy, i okazało się, że ściany naszej paki mają dziury. Małe, nawet nie jednocentymetrowej średnicy, ale były. Jedną taką regularną dziurkę (przestrzelinę? - całkiem możliwe!) miałem nawet przy swojej głowie. Co jakiś czas mogliśmy zatem popatrzeć sobie na świat.
W pewnym momencie, z pół godziny po wyruszeniu z Paltiniş, nasz furgon zaczął się coraz częściej zatrzymywać. Pierwszy raz, drugi..., siódmy - oczywiście zaczęliśmy zerkać przez nasze dziurki. A tam na zewnątrz - krowy..., znowu krowy..., a w tle naprawdę zachwycające swoją urodą wiejskie chałupy. Jakaś studzienka, kolorowy krzyż. Była to ta sama pora dnia co teraz, gdy ponownie dotarłem w to miejsce. Jeszcze w naszej "skrzynce pocztowej" na kółkach sprawdziliśmy, na mapie oczywiście, gdzie się znajdujemy - było to Raşinari.
Czy to Raşinari, do którego trafiłem teraz, po dwudziestu siedmiu latach, jest podobne do tamtego? Tej otaczającej nas "nowoczesności" początków XXI wieku zupełnie nie było widać, ba nie było też wielu elementów niegdysiejszego modernizmu epoki Ceausescu. Tramwaje już do Raşinari od lat nie jeżdżą. Jedynie na "rynku" zaskakuje architektura jednego budynku z umierającą wewnątrz disco-knajpą z bilardem. Kiedyś to tam musiał być lokal nawet dla miejscowej elity docierającej tu z Sibiu, a teraz - sprawdziliśmy to dzień później, tuż przed naszym wyjazdem z Raşinari - w pustym wnętrzu można było dostać tylko piwo w butelkach, papierosy i trzy rodzaje chipsów.
A reszta Raşinari? Chyba rzeczywiście podobna do tej sprzed blisko trzech dekad.
O tym, że Raşinari jest najpiękniejszą wioską w Rumunii wielokrotnie niegdyś czytałem. Chyba..., tak myślę, nie jest to prawdą. Zdarzało mi się widzieć ładniejsze. Nie mam w tej chwili pod ręką "Jadąc do Babadag" Andrzeja Stasiuka, który fenomen tej wioski przedstawił w naprawdę kapitalnym szkicu, ale chyba i na kartach tej książki pojawiają się słowa, że ta podkreślana przez niemal wszystkich uroda podsybińskiej wsi to wykreowany na pewne potrzeby mit; przecież nieszkodliwy, uroczy i zwyczajnie potrzebny. Któraś z tych dziesiątek tysięcy rumuńskich wiosek przecież musiała być tą najładniejszą. To gdzie ją "lepiej znaleźć", gdzie jej szukać? Pod zamieszkałym przez praktycznie samych Rumunów Bukaresztem, czy pod węgiersko-sasko-rumuńskim Nagyszeben-Hermannstadt-Sibiu, które to miasto znalazło się w granicach "Wielkiej Rumunii" dopiero po I wojnie światowej? Jasne, że ta niemal w stu procentach etnicznie rumuńska enklawa, otoczona węgierskimi i saskimi miasteczkami, świetnie się do roli "królowej rumuńskich wsi" nadawała. A że z Raşinari związane były w przeszłości jeszcze dwie ważne dla rumuńskiej kultury osoby, poeta i polityk Octavian Goga oraz filozof Emil Cioran, to tylko tę legendę podkreślało.
A ja mimo wszystko, pamiętając moje wrażenia z podglądania przez dziurę raşinarskich krów i raşinarskich budynków, chciałem kiedyś wreszcie do tej wioski trafić. Już nie wewnątrz przedziału bagażowego pocztowego furgonu. Okazja pojawiła się właśnie teraz, na początku września 2010 r. Mogłem wreszcie popatrzeć na krowy i domy z poziomu upstrzonych krowimi plackami kocich łbów.
Chłopaki patrzyli na mnie jak na człowieka, któremu fogaraska mgła jeszcze z głowy całkiem nie zeszła. Napiliśmy się jeszcze...
A później poszliśmy szukać noclegu. W tę stronę wsi, którą wskazała nam nasza raşinarska niemieckojęzyczna znajoma. Na chwilę zerknęliśmy na dom, w którym ponoć urodził się w 1911 r. filozof Emil Cioran
Wkrótce jednak weszliśmy już we "właściwą" uliczkę
Tak, o takich brukach lata całe marzyłem
Szliśmy sobie i szliśmy, a Michał "Duży" jak to geolog, patrzył głównie na kamienie, drugi Michał zaś, jak przystało na archeologa, na odsłonięte szczegóły konstrukcyjne budynków.
Ale na zabytki też się gapiliśmy
Niektóre "szczegóły konstrukcyjne" i modyfikacje mocno jednak irytowały
Rozglądaliśmy się za elektrycznymi pająkami, ale widzieliśmy tylko ich sieci.
I tak snując się po południowej części wioski, dotarliśmy o zmierzchu do pensjonatu. Nazwy obiektu nie pomnę. Był trochę droższy niż "na studencką kieszeń". Zdecydowaliśmy się zostać, gdy właścicielka obiecała nam przechować nasze plecaki na czas naszej wycieczki następnego dnia i umożliwić skorzystanie z łazienki przed wyjazdem z Raşinari. Aha, był jeszcze jeden szczegół - gospodyni obiektu prowadziła również sklep spożywczy. Wchodziło się do niego dwoma wejściami - bezpośrednio od strony pensjonatu oraz od ulicy. Ceny na wszystkie towary były normalne, czyli "uliczne", a nie "pensjonatowe". To był już poważny argument. A że "magazinul de alimentar" był otwarty do północy, to trochę w tym dniu o górach jeszcze przed snem pogadaliśmy.
Rano, a był to piątkowy poranek 3 września 2010 r., pierwszą naszą czynnością był skok do okna. Jaka pogoda? Ktoś z nas rozsunął zasłony... i ogromna ulga. Było słonecznie, zielono i niebiesko!
Trochę przyspaliśmy, a zatem śniadanie na szybko (ktoś z nas wcześniej wyskoczył na dół, do sklepu, po świeżutki, ciepły jeszcze chleb), pakowanie gratów, uporządkowanie pokoju, jakieś jeszcze drobiazgi i byliśmy gotowi na górski spacer. Wreszcie w ciepełku i na lekko.
Z Raşinari w stronę znajdującego się na południe od tej miejscowości głównego grzbietu gór Cindrel biegną dwa szlaki turystyczne. Pierwszy, oznaczony niebieskim pionowym pasem, kieruje się na południowy zachód i dochodzi do niewielkiego siodła pod szczytem Apa Cumpanită (1303 m n.p.m.), drugi zaś podąża na południe i przez przysiółek Prislop dochodzi do schronu turystycznego Rosengarten pod szczytem Trandafirilor (1103 m n.p.m.). Długość odcinka grzbietu głównego gór Cindrel między Apa Cumpanită a schronem Rosengarten liczy około 7 km. Oszacowaliśmy, że przejdziemy łącznie około 18-20 km przy sumie przewyższeń nie przekraczającej 800 m. Na sześciogodzinny spacer na lekko i bez pośpiechu - w sam raz. Postanowiliśmy, że wyjdziemy w stronę Apa Cumpanită, ale nie będziemy trzymali się ściśle szlaku niebieskiego paska, tylko maksymalnie długo będziemy szli przez wioskę, bo to ona miała być przecież główną atrakcją. Po dojściu do grzbietu głównego będziemy nim szli z zachodu na wschód, zejdziemy zaś w dół z rejonu schronu Rosengarten.
Trasę wycieczki przedstawiam (kolorem liliowym) na wycinku mapy Gór Cindrel (skala 1:60 000; wyd. Bel Alpin), kupionej pięć lat później (w lutym 2015 r.)
Wyszliśmy z pensjonatu i podeszliśmy do uliczki biegnącej wzdłuż potoku Sibişel. Zabudowa tej części Raşinari miała już bardziej wiejski charakter, niż "małomiasteczkowe" centrum. Nie tylko zabudowa, kolorowe niewielkie domy mieszkalne i przyklejone do nich budynki gospodarcze, uświadamiała, że Raşinari to jednak wieś. Zwierzęta, rytm pracy mieszkańców tej części miejscowości (bez zbędnego pośpiechu), częste skierowane do nas uśmiechy mijanych osób. Oraz zapach...
Ale co będę pisał - zdjęcia to najlepiej oddają:
"Duży" Michał czuł się w Raşinari jak bohater niezapomnianej powieści Jonathana Swifta
Podziwialiśmy pomysły racjonalizatorskie oraz zmysł inżynieryjny mieszkańców wioski
... i tak zachwycając się kunsztem budowniczych tych mostów i kładek, oraz odwagą użytkowników tych konstrukcji, wyszliśmy poza wioskę
Przed nami został jeszcze tylko jeden most - ale za to jaki! Solidny - betonowy!
A oprócz mostu dwa krzyże przydrożne...
... oraz coś dla naszego geologa
... i mogliśmy już powolutku kierować się w stronę gór - najpierw szeroką dolinną drogą
... a później wąskim jarem
z którego po kilkunastu dosłownie minutach wyszliśmy na rozległe łąki dochodzące praktycznie do grzbietu głównego.
Za sobą w dole mieliśmy na wyciągnięcie ręki czerwone dachy Raşinari i gdzieś tam nieco dalej czerwień starówki Sibiu i białoszare blokowiska otaczające centrum miasta
Gdzieś tu, w pobliżu tego krzyża i źródełka, zeszliśmy się ze szlakiem niebieskiego paska.
Nigdzie się nie spieszyliśmy - po prostu sielanka
W pewnym momencie zaczęły nam się pojawiać, gdzieś tam na wschodzie, Góry Fogaraskie. Najpierw nieśmiało - w siodełku tej przełączki...
A później już zdecydowanie lepiej, chociaż przysłonięte nieco przez Góry Lotru. Na całym grzbiecie Fogaraszy zalegał śnieg. Pewnie zastanawialiśmy się wówczas, co by się działo, gdybyśmy zdecydowali się dwa dni wcześniej na pozostanie w Fogaraszach?
Nawet jeżeli tego typu rozmowy toczyliśmy, to szybko stało się to nieistotne. Doszliśmy bowiem do grzbietu głównego. Na przełęczy pod Apa Curmatică tradycyjnie krzyż
... oraz - to już takie typowe w rumuńskich Karpatach nie jest - szlakowskaz turystyczny
Od wyjścia z pensjonatu upłynęło nieco ponad dwie i pół godziny. Podejście mamy już z głowy, czasu wydawało się sporo. Kroku więc nie przyśpieszyliśmy. I - uprzedzę tu narrację - tak było do końca. Luz, frajda z wędrówki po połoninie, wybuchy śmiechu, radocha i nierzadko głupawka jednym słowem (pardon - więcej niż jednym słowem!).
Przemierzanie połonin w rumuńskich Karpatach stawia pod znakiem zapytania sens zwiedzania w skansenach tych ich części, w których eksponowane jest budownictwo szałasowe i ogólnie pasterskie. Na połoninie spotkać można chyba wszystkie możliwe typy i warianty bacówek i szałasów, kojców noclegowych dla pasterzy, zagród dla zwierząt, obudów źródeł, stanowisk do dojenia owiec i wszystkich pozostałych elementów bacówkowej infrastruktury. A to wszystko w autentycznym górskim kontekście oraz - co najważniejsze - ze zwierzętami, najistotniejszym elementem tej pasterskiej układanki.
Na połoninie, przez którą wtedy wędrowaliśmy, mieliśmy pełen przegląd typów bacówek i szałasów, i co ważne w różnych stadiach ich pasterskiego "żywota". Stare i nowe... Ale też zarośnięte pokrzywami i barszczem ruiny bacówek.
Rzucę trochę fotografii - niektóre z przedstawionych obiektów to te same, których fotografie, zrobione pięć lat później, przedstawiłem w relacji z zimowego przejścia wschodniej części Gór Cindrel.
A pomiędzy bacówkami i szałasami takie oto spotkania
I pomyśleć, że to tylko kilkanaście kilometrów od liczącego blisko 170 tysięcy mieszkańców miasta. Przecież tak blisko, ale gdy się rozmawia, nawet tych kilkanaście słów, z pasterzem, to widać, że on od tego Sibiu jest bardzo, bardzo daleko.
Ale, że w nocy ze swojej bacówki ma na rozświetlone Sibiu nieziemski widok, to już zupełnie inna sprawa!
Niektóre bacówki i szałasy były opuszczone. Dzięki temu przeprowadziliśmy mini badania etnograficzne. Wiemy już, jak wyglądają "solanki " dla owiec...
... wiemy, jaką postawę należy przybrać podczas dojenia owiec...
wiemy wreszcie, jak używa się urządzenia do odstraszania niedźwiedzi!
Etnografia - etnografią, owce - owcami, ale zreflektowaliśmy się, że przecież przyszliśmy tu, aby poznać trochę gór. Wędrowaliśmy więc sobie cały czas po połoninie i patrzyliśmy sobie na góry Cindrel (w nich wszak byliśmy), na góry Lotru (te mieliśmy po swojej prawej, południowej stronie) i na góry Fogaraskie (te zaś przed sobą z lekkim odchyleniem na prawo), ale te - ku naszemu żalowi - stosunkowo szybko zniknęły nam z oczu. Wtopiły się we mgłę podnoszącą się z doliny Aluty.
Nie doszliśmy do schronu Rosengarten. Kilkaset metrów przed nim, tak wynikało z mapy, pojawiła się na naszej połoninie dość ostro wcięta przełączka, którą przecinał pasterski płaj. Schodząc z z tego siodła na lewo, tj. na północ, musieliśmy się dość szybko "zejść" ze szlakiem niebieskiego krzyża, którym planowaliśmy dotrzeć do Raşinari.
I rzeczywiście, może po pięciu minutach byliśmy już na szlaku. Do Raşnari mieliśmy jeszcze 5-6 kilometrów. Po drodze natknęliśmy się na kolejną bacówkę.
A dwadzieścia kilka minut za nią wkroczyliśmy do przysiółka Raşinari Prislop. Było to osiedle romskie. Zupełnie inne od tych, które spotyka się na słowackim Spiszu. Ale może po kolei?
Już bezpośrednie otoczenie osiedla, widoczne z dość daleka, pozwalało określić przynależność etniczną mieszkańców Prislopu.
Naprędce sklecone budynki...
... i paleniska na otwartym powietrzu...
... a wszędzie, i to ta zasadnicza różnica pomiędzy Prislopem i osiedlami słowackich Cyganów, uśmiechnięta dzieciarnia. W różnym wieku. Dwu- i trzyletnie brzdące...
... nieco starsze cygańskie strojnisie-modnisie
Po kilku minutach uświadomiliśmy sobie, że w osadzie nie spotkaliśmy dotąd żadnej dorosłej osoby.
Same dzieciaki
A to, to tylko udawana wrogość - za chwilę były już próby nawiązania rozmowy
W pewnym momencie dostrzegliśmy wiejski sklepik (to ten żółty budyneczek po lewej stronie drogi). Nie można było się nie zatrzymać! Wewnątrz pierwsza spotkana dorosła osoba. Właścicielka sklepu. Nie była Cyganką, lecz Rumunką z Raşinari. Piwo - i to pierwszy i ostatni minus naszego pobytu w Prislopie - było tylko puszkowe.
Pierwsze piwo...
... kolejne
I znowu dzieciarnia dookoła... Żadnego nagabywania, żadnej prośby o cokolwiek. Inaczej niż na Słowacji i inaczej niż w dużych rumuńskich miastach.
Trochę etnografii...
... i scenek rodzajowych
Były nawet porządniej wyglądające domki
Zauważyliśmy też, że Prislop się rozwija!!!
A tu - wóz ze skarbami...
To słowo "skarby" to nie przesada. W metalurgicznych pracowniach cygańskich powstają z odzyskanych metali kolorowych naprawdę wspaniale cudeńka. Ten pan z fotografii może nie wykona z dzisiejszego urobku takiego oporządzenia luksusowej destylarni, jak te cygańskie wyroby, spotkane dzień później na targu w Sibiu...
...ale na pewno cały ten metalowy złom zostanie zamieniony na nowe przedmioty, które bez wątpienia znajdą swojego nabywcę
Z Prislopu do Raşinari to już rzut beretem
Wkrótce znaleźliśmy się na uliczkach tej miejscowości
Okazało się, że do Raşinari dotarliśmy na styk. Do odjazdu autobusu do Sibiu zostało nam niewiele czasu. Z łazienki w naszym pensjonacie skorzystaliśmy, ale długo to nie trwało - może pięć, może dziesięć minut. Całej naszej trójki, nie osobno. Poszliśmy do centrum, na kilka chwil zatrzymując się jeszcze przy cerkwi.
Potem biegiem na plac główny wioski. "Lentilkowy" autobus już na nas czekał. Do odjazdu mieliśmy kilkanaście minut. Udało się w związku z tym odwiedzić mający czasy świetności za sobą raşinarski disco-bar.
Trzy kwadranse później byliśmy już w Sibiu.
A dwie doby później w Polsce. I to byłoby na tyle w związku z zupełnie wcześniej nieplanowaną wycieczką w góry Cindrel we wrześniu 2010 r.
Ostatnio zmieniony 2017-01-30, 03:43 przez Cisy2, łącznie zmieniany 5 razy.
To jak opisałeś pobudkę dnia ostatniego, przypomniało mi ten moment gdy człowiek wstawał na wycieczkach i też leciał do okna patrzeć na pogodę, ta ulga, że jest pięknie!
A ta wycieczka w góry...super. Dopiero po niej można myśleć, że ta wioska jest ładna. Te mostki...no super.
aa i mimo świetnej zimy, po przeczytaniu Twej relacji, już tęsknie za latem...
A ta wycieczka w góry...super. Dopiero po niej można myśleć, że ta wioska jest ładna. Te mostki...no super.
aa i mimo świetnej zimy, po przeczytaniu Twej relacji, już tęsknie za latem...
Ostatnio zmieniony 2017-01-30, 08:21 przez laynn, łącznie zmieniany 1 raz.
Jaka mila relacja! Jak zwykle u ciebie to takie fajne, ze gory gorami ale jest miejsce i na bacowki, i na wozy, i na cyganskie osady, na klimat okienek, na ludzi z ekipy- i przede wszystkim na lokalne scenki rodzajowe. Czytajac twoja relacje mam wrazenie jak bym tam byla. Wrecz czuje sie zapach! czy dzwiek nowoczesnego straszaka na miśki!
Zdjecie brukowanej uliczki ze "sladami krow" urzeklo mnie wyjatkowo- tez kilka takich mam, gdzie staralam sie uchwycic ten , jakze sympatyczny, "element krajobrazu"
Zdjecie namiotow rozbitych wewnatrz schroniska juz napewno gdzies widzialam, ale takie wspaniale ujecia chetnie bym ogladala w kazdej relacji!
Czy wiesz co spotkalo unijna tablice? bo widac ze chyba nie tylko niechec do tych symboli (w pelni dla mnie zrozumiala) kierowala milosnikiem wycinanek, ale chyba jakies wzgledy praktyczne?
Ciekawe dlaczego.. Wogole mam wrazenie ze Rumunia zaczela byc wsrod Polakow niesamowicie modna a Bulgaria nie bardzo. Czy dlatego ze dalej? W tym roku w Rumunii spotykalismy cale tabuny naszych rodakow, a w Bulgarii praktycznie nikogo..
Zdjecie brukowanej uliczki ze "sladami krow" urzeklo mnie wyjatkowo- tez kilka takich mam, gdzie staralam sie uchwycic ten , jakze sympatyczny, "element krajobrazu"
Zdjecie namiotow rozbitych wewnatrz schroniska juz napewno gdzies widzialam, ale takie wspaniale ujecia chetnie bym ogladala w kazdej relacji!
Czy wiesz co spotkalo unijna tablice? bo widac ze chyba nie tylko niechec do tych symboli (w pelni dla mnie zrozumiala) kierowala milosnikiem wycinanek, ale chyba jakies wzgledy praktyczne?
Cisy2 pisze: oferty na góry Bułgarii bym pewnie nie znalazł. Jakiś czas temu dwutygodniowe i dłuższe wędrówki po Rile, Pirynie i innych górach tego kraju przestały być u nas modne.
Ciekawe dlaczego.. Wogole mam wrazenie ze Rumunia zaczela byc wsrod Polakow niesamowicie modna a Bulgaria nie bardzo. Czy dlatego ze dalej? W tym roku w Rumunii spotykalismy cale tabuny naszych rodakow, a w Bulgarii praktycznie nikogo..
Ostatnio zmieniony 2017-01-30, 17:37 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Bułgaria jest uważa za kraj mający mniej do zaoferowania. Miasta generalnie są brzydsze (w sensie mniej zabytkowe), samych zabytków też mniej, architektura bardziej klockowata, mniej gór, mniej widoków. Ale to dotyczy raczej osób jeżdżących samodzielnie, a nie z wycieczkami. Jeśli chodzi o wycieczki typu hotel + plaża, to do Bułgarii jest tego masa. Ja w południowej części wybrzeża (wokół Burgas) spotkałem całe tabuny Polaków z hoteli. Co ciekawe, w Sinemorcu, gdzie mieszkaliśmy, ludzi z RP praktycznie nie było, bo to był "koniec świata".
Spotkałem się też z opiniami, że Bułgarzy są cwaniakami, krętaczami i ogólnie mniej pozytywnie nastawionymi do turystów niż Rumuni. Ja tego osobiście nie doświadczyłem, lecz faktem jest, że stosunek Rumunów do odwiedzających może być ciężko pobić... Inna sprawa, że te opinie pochodziły głównie z hotelowych molochów typu Złote Piaski, więc to też nie dziwi
raczej wątpliwa jest niechęc do tych symboli, bo akurat Rumunii są bardzo zadowoleni z członkostwa w EU (jeden z bardziej prounijnych narodów). Nawet ja widzę jak kraj się rozwinął od wizyty sprzed lat, widać wzrost zamożności i sądzę, że większość Rumunów uważa to za zaletę, a nie wadę
Spotkałem się też z opiniami, że Bułgarzy są cwaniakami, krętaczami i ogólnie mniej pozytywnie nastawionymi do turystów niż Rumuni. Ja tego osobiście nie doświadczyłem, lecz faktem jest, że stosunek Rumunów do odwiedzających może być ciężko pobić... Inna sprawa, że te opinie pochodziły głównie z hotelowych molochów typu Złote Piaski, więc to też nie dziwi
bo widac ze chyba nie tylko niechec do tych symboli
raczej wątpliwa jest niechęc do tych symboli, bo akurat Rumunii są bardzo zadowoleni z członkostwa w EU (jeden z bardziej prounijnych narodów). Nawet ja widzę jak kraj się rozwinął od wizyty sprzed lat, widać wzrost zamożności i sądzę, że większość Rumunów uważa to za zaletę, a nie wadę
Ostatnio zmieniony 2017-02-02, 14:17 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
Pudelek pisze:Bułgaria jest uważa za kraj mający mniej do zaoferowania.
Pudelek pisze:Spotkałem się też z opiniami, że Bułgarzy są cwaniakami, krętaczami i ogólnie mniej pozytywnie nastawionymi do turystów niż Rumuni.
No popatrz - ja to zawsze wszystko odbieram na opak Bułgarią i ludzmi tam jestem niesamowicie pozytywnie zaskoczona i napewno tam jeszcze nieraz pojade, a jesli chodzi o Rumunie to tak bez szału...
Pudelek pisze:jeden z bardziej prounijnych narodów
Nooo, zauwazylam, wszedzie ta niebieska sciere wieszaja.. Bo w Bułgarii to juz nie zawsze tak bywa! Juz na granicy nam kubel zimnej wody na łeb wylali
Pudelek pisze:Ja w południowej części wybrzeża (wokół Burgas) spotkałem całe tabuny Polaków z hoteli.
Mysmy tylko w Neseberze widzieli Polakow, ale tam to byl chyba kocioł z calej Europy, jak nie swiata!
Pudelek pisze:lecz faktem jest, że stosunek Rumunów do odwiedzających może być ciężko pobić..
tzn?
Ostatnio zmieniony 2017-02-02, 14:28 przez buba, łącznie zmieniany 4 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:No popatrz - ja to zawsze wszystko odbieram na opak
bo ciebie nie interesują zabytki czy stara architektura, więc Bułgaria będzie lepsza Weź pod uwagę, że większość podróżników samochodowych nie szuka rozpadających się fabryk, dziurawych mostów, opuszczonych bloków i tym podobnych
buba pisze:a jesli chodzi o Rumunie to tak bez szału...
nad rumuńskim morzem to ja s ię wcale nie dziwię
buba pisze: Juz na granicy nam kubel zimnej wody na łeb wylali
to raczej kwestia poszczególnych osobników, gdyż ja w Bułgarii też widziałem wiele przykładów obnoszenia się z flagami EU
buba pisze:Mysmy tylko w Neseberze widzieli Polakow, ale tam to byl chyba kocioł z calej Europy, jak nie swiata!
Nesebyr to chyba taka czarna dziura co wciąga wszystko Ale jak jeździłem po okolicy, np. w Sozopolu, Achtopolu czy tam jakiś miejscach turystycznych to też sporo polskiej mowy się słyszało. Ale już we wnętrzu kraju nie. Myślę, że jakieś 90% osób z RP jedzie tylko nad bułgarskie morze.
buba pisze:tzn?
uważam Rumunów za jedną z najsympatyczniejszych w Europie nacji w stosunku do cudzoziemców. Jeszcze kilka narodów bym dodał, ale na pewno są w mojej czołówce. I wiele osób chyba myśli podobnie.
Ostatnio zmieniony 2017-02-02, 14:34 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Pudelek pisze:Weź pod uwagę, że większość podróżników samochodowych nie szuka rozpadających się fabryk, dziurawych mostów, opuszczonych bloków i tym podobnych
Nie?? naprawde?
Pudelek pisze:bo ciebie nie interesują zabytki czy stara architektura,
czasem zerkne
Pudelek pisze:uważam Rumunów za jedną z najsympatyczniejszych w Europie nacji w stosunku do cudzoziemców
Zeby jeszcze dalo sie z nimi porozumiec... Cisy to chyba przez tyle lat jezdzenia tam nauczyl sie juz rumunskiego wiec ma zadanie o niebo latwiejsze!
Pudelek pisze:nad rumuńskim morzem to ja s ię wcale nie dziwię
O rumunskim morzu to nie ma co gadac, lepiej spuscic zaslone milczenia Rzeczywiscie dalej od morza bylo sympatyczniej
Mnie to raczej bardzo dziwi ze w Bulgarii bylismy teraz tylko i wylacznie nad morzem i samo morze, ktore zwykle jest w sezonie masakrą zrobilo na nas tak rewelacyjne wrazenie.
Pudelek pisze:to raczej kwestia poszczególnych osobników, gdyż ja w Bułgarii też widziałem wiele przykładów obnoszenia się z flagami EU
Mysmy jakis mocno przebranych ludzi spotykali, zdaje sobie sprawe ze swiat wylaniajacy sie z opowiesci tych 5-6 osob z ktorymi gadalalismy byl zbyt piekny zeby byc prawdziwy
Ostatnio zmieniony 2017-02-02, 18:43 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 25 gości