Już podczas snucia we Wrocławiu planów przejścia zakładaliśmy, że może być to dzień inny od poprzednich. Planowaliśmy właśnie w czwartek dotrzeć do jakiegoś schroniska i przenocować pod dachem. Powodem nie miało być nasze zmęczenie i znużenie (psychiczne?, fizyczne?) noclegami pod namiotami, tylko najpospolitszy w świecie głód prądu - nie żarówkowego, tylko takiego znajdującego się w gniazdkach. Potrzebny nam był do naładowania akumulatorów. Nie naszych telefonów, tylko aparatów fotograficznych. A taki mogliśmy znaleźć w pierwszych napotkanych po drodze schroniskach, a te zaś miały się pojawić na naszej trasie właśnie w dniu, kiedy wchodziliśmy w pierwsze na naszej trasie w miarę "cywilizowane" góry - Góry Ciucaş.
Takie oto nam czasy nastały, że potrzeba podładowania akumulatorów naszych cyfrówek, determinuje cały program przejścia. To oczywiście żart (przyznaję - trochę przydługawy), gdyż bardziej ważny dla nas był przynajmniej jednodniowy odpoczynek od ciężarów naszych plecaków. Zostawiając plecaki w pokoju schroniskowym, można było zrobić na lekko w następnym dniu, czyli w piątek, pętlę przez najwyższe partie gór Ciucas, łącznie z wejściem na jego najwyższy wierzchołek, czyli Vârful Ciucaş (1954 m n.p.m.).
O tym, że inny to dzień niż zwykle, świadczył brak "tradycyjnego" poprawiania sznurowadeł w wykonaniu Oli. Zajęła się jednak poprawianiem kijka trekkingowego - a to też istotna sprawa.
A Tesla uśmiecha się do nas z lewej krawędzi fotografii.
Wyruszyliśmy na północ, w stronę rozdzielającej Grohotiş od Gór Ciucaş przełęczy Bratocea, a tu nagle - dosłownie kwadrans po rozpoczęciu marszu - jakaż niespodzianka. Na przydrożnej skałce "znalazł się" szlak. Niewidziany od trzech przeszło dni.
Wkrótce - po wejściu do lasu - znalazły się i następne znaki szlaku. Na jasno i logicznie biegnącym w lesie płaju (zresztą grzbiet schodzący do przełęczy Bratocea nosi nazwę Plaiul Sterp) rumuński znakarz dał upust swojej fantazji. Niektóre znaki malował na drzewach, które już w czasie wykonywania przez niego prac znakarskich, wskazywały, że lada chwila się wywrócą.
No i takim przecywilizowanym szlakiem, na którym na 200 metrów bieżących drogi, wymalowanych było z 5 do 6 znaków szlaku, dotarliśmy do przełęczy Bratocea (1272 m n.p.m.). Przełęczy dla Rumunów o strategicznym wręcz znaczeniu, gdyż wiedzie nią bardzo ważna droga przecinająca główny grzbiet Karpat i łącząca Siedmiogród ze wschodnią Wołoszczyzną. Rumuńska droga narodowa 1A wiąże siedmiogrodzki Braszów z leżącym już po zewnętrznej stronie Karpat przemysłowym okręgiem Ploeşti i następnie z Bukaresztem. Stąd też na przełęczy powitał nas zapach rozgrzanego w słońcu asfaltu, ryk silników i morze śmieci.
Oraz widoczne po drugiej, północnej stronie przełęczy, skały gór Ciucaş (m.in. i Sfinxul Bratocei - chociaż stąd jeszcze ta skała sfinksa nie przypomina)
Postanowiliśmy najkrótszą drogą przedostać się do najbliższego schroniska, według mapy miała to być cabana Muntele Roşu. Trzeba było zejść z głównego grzbietu Karpat w kierunku wschodnim, początkowo, niestety, asfaltem i wypełniając nasze płuca karpackim tlenem, zawierającym dość dużą domieszkę spalin. Liczba tirów, które w ciągu 40 minut nas mijały, z pewnością znacznie przekraczała liczbę widzianych przez nas ludzi w ciągu poprzednich czterech dni.
Ale przy okazji przejścia tym asfaltowym szlakiem poduczyliśmy się trochę historii. Tylko szkoda, że takiej o dość mocno szowinistycznym zabarwieniu.
W końcu opuściliśmy asfalt i weszliśmy w dolinę rzeki Berii. Od razu poczuliśmy się jak w Karpatach.
Dolina Berii to pierwsza dolina rzeczna na naszej trasie. Dotychczas szliśmy grzbietem Karpat, więc poza szczytami, przełęczami i nieraz trawersami niektórych szczytów, dolin rzek i potoków praktycznie nie uświadczyliśmy. Tutaj, w górach Ciucaş, natknęliśmy się na pierwsze mostki podczas naszego przejścia.
W 1973 r. było ich trochę więcej - i to jakich?
Z doliny Berii musieliśmy jeszcze wdrapać się na grzbiecik Muntele Roşu, rozdzielający doliny Berii i Roşu. W tej drugiej miało być "nasze" schronisko Muntele Roşu.
I było, tylko, że gdy na nie spojrzeliśmy z góry, nogi się pod nami ugięły.
No bo czy to schronisko "Muntele Roşu" , czy też może raczej "Complexul turistic Muntele Roşu"?
Dawne schronisko "Muntele Roşu", znane z kilku opublikowanych wcześniej w literaturze fotografii, owszem było. Ale zostało dokładnie obudowane ostatnio nowymi budynkami. Brzydszymi już chyba otoczyć go nie mogli? Los schroniska już chyba został definitywnie przesądzony. Zamknięte na cztery spusty, zapewne skazane już przez kogoś na zagładę. Ile lat jeszcze może przetrwać? I czy to coś, co w jego miejscu powstanie, też będzie ozdobione takim samym obrzydliwym, jak budowle obok, czerwonym dachem.
Kiedyś zapewne ktoś po raz ostatni zamknie drzwi do starego schroniska "Muntele Roşu", i zapewne będzie to beznamiętne, zupełnie pozbawione refleksji zamknięcie.
Pewnie nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale dawna rumuńska architektura schroniskowa była naprawdę ładna. Wewnątrz było siermiężnie - owszem, ale bryła budynku najczęściej cieszyła wzrok. Nie miejsce tu na porównania, przedkładanie wartości architektonicznej rumuńskich caban nad jakieś "hütte", "schroniska", "boudy" z innych krajów i innych gór, ale niewątpliwie swój urok one mają. No właśnie - "mają" czy "miały"?
Bo jaki los spotkał naszą pierwszą cabanę na szlaku, czyli schronisko "Susai" w górach Piatra Mare to już wiemy. Schroniskiem z pewnością to coś już nie jest.
A w innych częściach rumuńskich Karpat. Też jest źle, lub nawet gorzej!
W Retezacie nasza kochana "Pietrelka", czyli schronisko "Pietrele", spłonęła. Wszystkie organizowane przez nasze koło obozy wędrowne w tym masywie zaczynały się od tego właśnie schroniska. Chyba najlepsze jego fotografie wykonał nasz kolega Wiciu "Ufo" Hermaszewski jeszcze pod koniec lat 70. Takiej fotografii przyschroniskowej pralni, funkcjonującej wtedy przy Pietrelce, nie ma w żadnej rumuńskiej publikacji.
Spaliła się też stara cabana "Buta", też w Retezacie. Nowej "Buty" jeszcze nie widziałem...
Los, jaki spotkał jedno z najpiękniejszych schronisk w Fogaraszach, czyli schronisko "Urlea", to temat na dłuższą opowieść
W cabanie "Urlea" spaliśmy, ale wewnątrz rozłożonego w jej wnętrzu namiotu. Aby wysechł, bo całą noc (a i wcześniejsze) lało to raz, a dwa, że z dziesiątków porozwalanych schroniskowych materacy wyłaziła najprzeróżniejsza drobna owadzia fauna.
A jak dzisiaj może wyglądać schronisko "Suhard" w górach Hasmaş? W 2002 r. już było zamknięte, już chyliło się ku upadkowi.
Nie ma już uroczej "Pasterki" (cabana "Pastorala") u stóp Pietrele Doamei, chyba najpiękniejszej skały w Karpatach Wschodnich, w górach Rarau-Giumalau
Spłonęła cabana "Puzdrele" w Górach Rodniańskich. Spaliśmy w niej w sierpniu 1984 r., zaś w 2002 r. zastaliśmy tam już tylko resztki ścian
Nie ma jeszcze tego i tamtego..., słyszałem, że zburzyli cośtamcośtam...
Czas się ocknąć!
Nie, w nowej "Muntele Roşu" spać nie będziemy.
Nie dość, że brzydko, to jeszcze drogo. Kilkaset metrów od tych pudełek z czerwonymi dachami znajduje się następne schronisko - Cabana "Silva". Idziemy w jego stronę. Trochę bardziej kameralne, lecz jego dawna architektura zeszpecona została przez obudowanie zrębowych ścian... płytami pilśniowymi lub czymś w tym stylu. Może i trochę cieplej, przez to tańsza jest eksploatacja obiektu - ale jakiż tragiczny efekt? No, ale zawsze mogli przecież obudować budynek jakimś plastikiem, najlepiej tym najbardziej modnym - białym. Tylko wtedy nazwa schroniska - "Silva" (las) - brzmiałaby cokolwiek groteskowo.
Obok "Silvy" znajdowało się kilka domków, też ładniejszych niż te przy "Muntele Roşu"
Zdecydowaliśmy się więc na "Silvę", z perspektywy naszych kieszeni też była to korzystniejsza opcja, niż spanie w molochu obok. Spaliśmy w przyschroniskowym domku, płacąc trochę ponad 20 zł za noc od osoby. Najważniejsze, czyli prąd w gniazdkach, mieliśmy; w polskich schroniskach nie jest to wszak regułą. Ponieważ spaliśmy tam dwie noce, możliwe też było zrobienie jakichś drobnych przepierek. Słowem, względny luksus. Względny, gdyż węzła sanitarnego w domku nie było. Ale znając pewne schroniskowe, nie tylko karpackie realia, to może i dobrze. Gdyby był, z pewnością wydobywające się z niego specyficzne zapachy nie pozwoliłyby nam szybko zasnąć.
Kilka chwil na tzw. odświeżenie i wyjście na popołudniową czwartkową wycieczkę. Okazała się być ona wycieczką nie tylko popołudniową, ale również i wczesnonocną.
Jakaż ulga dla pleców. Zdjęcie wręcz nieprzyzwoite, przywołujące najcięższe (dosłownie) moje - ale i zapewne Piotrka - wspomnienia.
No bo dawno, dawno temu, przed blisko 30 laty, my z takimi oto około 100-litrowymi worami na plecach wędrowaliśmy przez jedne takie góry ledwo dysząc...
... gdy tymczasem wyprzedzający nas lub idący z naprzeciwka Francuzi, Nowozelandczycy i inni "westmeni " wędrowali sobie po górkach jedynie z chlebaczkiem, aparatem fotograficznym i idącymi sto metrów za nimi osobistymi tragarzami, dźwigającymi plecaki "sahiba", jakieś swoje osobiste tobołki a niekiedy nawet i klatkę z kurami.
Ale dość tych azjatyckich wspomnień, albowiem jesteśmy w Karpatach. Na szlaku...
Szlaku bardzo dobrze strzeżonym...
... pojawiły się pierwsze ciukaskie widoki i pierwsze ciukaskie przestrzenie
A następnie pierwszy kontakt wzrokowy ze szczytem Ciucaş i leżącym u jego stóp schroniskiem Ciucaş. Tam właśnie będziemy już jutro - i to również na lekko. I tam wreszcie z pewnością natrafimy na poszukiwany czarno-biały trop. Bo, że odnajdziemy go dzisiaj, to mało prawdopodobne, chociaż i na ten popołudniowy wypad kopertę ze zdjęciami Basi przezornie zabrałem.
Pniemy się coraz wyżej...
i wokół nas jest coraz bardziej skalnogórsko - po kilku dniach wędrówek przez połoniny i od czasu do czasu przez lasy, skała pod nogami jawiła się dla nas jako coś bardzo egzotycznego...
Dość szybko wdrapaliśmy się na - jednak połoninną - przełęcz La Rǎscruce (1805 m n.p.m.), by z niej udać się skalno-trawiastą boczną granią Gór Ciucaş na południe. Ta atrakcyjna grań, miejscami ubezpieczona łańcuchami, opada w stronę miejscowości Cheia. Nie planowaliśmy zejścia szlakiem znakowanym czerwonym krzyżem aż do Chei, tylko po około godzinnej wędrówce granią przy jakiejś pierwszej sposobności chcieliśmy zejść do doliny Gropşoare i później jakimiś skrótami dotrzeć do schroniska. Okazało się, że musieliśmy iść cały czas skalną częścią grzbietu - po drodze nie było żadnej możliwości zejścia z niego w kierunku zachodnim. Ale co tam - był sierpień, było pięknie, było fajnie.
Na szczycie Gropşoare (1883 m n.p.m.) znaleźliśmy się błyskawicznie."Bezplecakowa lekkość bytu". Te "malownicze" stalowe puszki na szczycie zapewne mają coś wspólnego ze działalnością stacji sejsmicznej, znajdującej się w odległości może 150 m od schroniska, w którym się zadekowaliśmy.
Mimo tych atrakcji szczyt ciekawy, bo nietypowy. A widok świetny, chociaż w lecie z pewnością znacznie odbiegający od tych, które mogą stąd się roztaczać od późnej jesieni do początków kwietnia. Ale to już jest taki swoisty "urok" letnich wędrówek po Karpatach - permanentne marzenia o inwersji. Ale nieraz takie sierpniowe widokowe żylety się zdarzają. Śpiąc dawno, dawno temu w anilanowych śpiworach z "Polsportu" człowiek w nocy się cieszył, że marznie, że widać w nocy gwiazdy i jest przymrozek. To znak, że rano zobaczy najodleglejsze szczyty, bez żadnych mgiełek, czysto i wyraźnie. Widok "nieograniczony", chociaż ograniczało nas tych nieszczęsnych 36 klatek jednego filmu do aparatu.
Tym razem w nocy nie marzliśmy, stąd też i widok z Gropşoare nie był tym wymarzonym, mógł być choćby odrobinę lepszy. Widzieliśmy i tak więcej, niż można było uchwycić naszymi cyfrówkami, nawet stosując rozmaite filtry. Może stara poczciwa "Velvia 50" Fuji, chyba najdoskonalszy małoobrazkowy dostępny jeszcze kilkanaście lat temu film do przeźroczy, by sobie poradziła, nasze aparaty AD 2013 już niestety nie podołały zadaniu. Widzieliśmy gdzieś tam daleko na północy i północnym wschodzie dziesiątki szczytów wyrastających z jakichś Gór Nemira i Vrancei, z pewnością również i jeszcze innych, próbowaliśmy odgadywać nazwy... I snuliśmy plany na następne rumuńskie wędrówki.
Z Gropşoare poszliśmy dalej grzbietem na południe, przez skalną wieżę Turnul de Aramǎ, szczyt Vârful Zaganu (1817 m n.p.m.)
Podziwialiśmy nieznane nam endemiczne formy miejscowej fauny, jak m.in. taki oto nowy gatunek ciucaskiego świata zwierząt, czyli mammuthus ciliatus - Mamut orzęsiony
Gdzieś tam na grzbiecie spotkaliśmy grupę miejscowych turystów, zdeterminowanych na namiotowy nocleg gdzieś wśród tych skał. Trochę im odradzaliśmy, bo słychać było pomruki zbliżającej się burzy - pierwszej od początków naszej wędrówki. Podziękowali za przestrogę... i poszli dalej szukać jakiejś płaskiej murawy, nadającej się do rozbicia namiotów.
A my idziemy dalej grzbietem, aż do nadejścia szarówki.
W pewnym momencie nastąpiła decyzja o zejściu z grzbietu. Dotarliśmy do usytuowanej na grzbiecie, przy górnej granicy lasu, opuszczonej bacówki, do której dochodziła od strony zachodniej, czyli dla nas tej "właściwej", dość szeroka ścieżka (miejscami nawet droga). Zeszliśmy nią do doliny Gropşoarele. Wzdłuż potoku już po ciemku, raz nawet myląc drogę i pakując się niepotrzebnie gdzieś z półtora kilometra w boczną dolinę, dotarliśmy do schroniska. Złapał nas po drodze pierwszy podczas naszego przejścia deszcz. Burza szalała na grani, tam gdzie tkwiła grupka rumuńskich studentów.
A w schronisku przed spankiem piwo, później następne i zasłużony obiad - co było na drugie danie, tego już nie pamiętam, ale że nieco wcześniej "ciorba de burta", to tego jestem pewien.
C.D.N.


