Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyk
Pécs to największe miasto południowo-zachodnich Węgier. Zamieszkały od tysięcy lat, natomiast w II wieku n.e. Rzymianie założyli tutaj Sopianae, jeden z ośrodków prowincji Panonia. Z okresu Cesarstwa pochodzą najstarsze zabytki, które wpisane zostały na listę dziedzictwa UNESCO.
Po Rzymianach przyszli m.in. Słowianie. To od nich wywodzi się najprawdopodobniej nazwa węgierska - tak Madziarzy wypowiadali słowo "pecz", czyli "pięć". W wielu innych językach do liczebnika dodawano także człon "kościół": mamy zatem Fünfkirchen, Pětikostelí, Quinque Ecclesiae, a w przeszłości także Pięciokościoły (dziś już tylko Pecz). Tłumaczone jest to faktem, że do budowy kościołów wykorzystano kamienie z pięciu wczesnochrześcijańskich kaplic.
Przez kilkaset w Peczu rządzili Turcy. Miasto przebudowano na orientalną modłę, kościoły zamieniono w meczety, a rynki w bazary. Jednocześnie przez ponad wiek cieszyło się rzadko wówczas spotykanym w Europie spokojem. Później nie było już tak bezpiecznie - kilkukrotnie go łupiono i niszczono. Po odzyskaniu miasta przez wojska chrześcijańskie zamieszkiwała je ludność trzech narodowości - oprócz Węgrów także Niemcy i południowi Słowianie, głównie Chorwaci. Taki stan etniczny przeważał w całej Baranji, której Pecz został stolicą. Do dzisiaj na rogatkach witają kilkujęzyczne tablice wjazdowe...
Parkujemy na wschód od rozległego Starego Miasta, przy murach obronnych, dobrze zachowanych w północnej części.
Za niewielkim tunelem, przebitym przez górkę, widać cztery wieże, jeden z symboli Peczu.
Katedra św. Apostołów Piotra i Pawła to neoromański kościół, swobodna wariacja na temat pierwotnej, romańskiej świątyni z XI wieku, zniszczonej przez Osmanów. Jest spora i otoczona ciasną zabudową, zatem trudno ująć ją na zdjęciu.
W środku cieszą oko bogato zdobione ściany i sufity.
Obok katedry ruiny kaplicy z XIV wieku, gdzie chłopaki ćwiczą skoki przez murki. Za nimi pozostałości średniowiecznego uniwersytetu, pierwszego na Węgrzech.
Nie wiem skąd przenieśli te posągi, ale artysta musiał się przy nich sporo napracować.
Miejscowe biskupstwo (założone w 1009 roku) wyczuło biznes i dorabia na turystach. Po zakupie biletów można zajrzeć do pałacu hierarchów, lapidarium i skarbca katedralnego. Na szczęście sam kościół zwiedza się za darmo, więc na nim poprzestaliśmy .
Plac katedralny od południa zamyka nieduży kościół Wniebowzięcia NMP (barokowy, potem przebudowany), podczas naszej wizyty osłonięty rusztowaniami.
W parku rozciągającym się przed nim znajduje się znacznie starszy zabytek - mauzoleum wczesnochrześcijańskie z IV wieku n.e.. Pochowano w nim jakąś ważną rodzinę rzymską; grobowiec położony jest pod ziemią, gdzie szczęśliwie przetrwał tyle wieków. Na powierzchni jedynie oznaczono zarys konstrukcji, być może z wykorzystaniem oryginalnych materiałów. Niestety, w poniedziałek wejście do antycznej pamiątki jest niemożliwe, podobnie jak i do innych z okresu Cesarstwa Rzymskiego, których w mieście zachowało się więcej (są uznawane za najlepiej zakonserwowane starochrześcijańskie nekropolie poza Rzymem). Poniedziałek dniem zamkniętym .
Cóż, pozostaje tu kiedyś wrócić w inny dzień tygodnia!
Dreptamy na główny plac Peczu, któremu patronuje István Széchenyi. Odnowiony z okazji ogłoszenia miasta Europejską Stolicą Kultury w 2010 roku otoczony jest zabytkami z różnych epok.
Na pewno najbardziej znany (nawet bardziej niż rzymskie grobowce) jest meczet Gazi Kasima Paszy, dziś kościół Matki Boskiej Gromnicznej - najbardziej monumentalne dzieło architektury tureckiej na Węgrzech!
Meczet nie stanął tutaj przypadkiem - wcześniej miejsce to zajęte było przez kościół św. Bartłomieja, wybudowany w 13. stuleciu. Po podboju Turcy najpierw chrześcijańską świątynię podzielili na dwie części, następnie w latach 60. XVI wieku w większości zburzyli, a z uzyskanego surowca postawili swoje miejsce kultu.
Kształtem bardzo przypomina inne meczety osmańskie z Bałkanów. Ponieważ musiał być orientowany w kierunku Mekki, więc w stosunku do placu stoi ukośnie.
Zdobycie miasta przez wojska Habsburgów przetrwał bez zniszczeń, jedynie zawalił się minaret, który potem rozebrano. Meczet przekazano jezuitom, którzy zamienili go w kościół i dziś to krzyż miażdży półksiężyc, a nie odwrotnie. Trochę go przebudowywano, wnętrze otrzymało charakter rokokowy i barokowy, lecz po pracach renowacyjnych w XX wieku przywrócono mu zewnętrzny wygląd jak najbardziej zbliżony do oryginału.
Wchodzimy do środka (wstęp płatny). Początkowo trzeba przejść przez krypty, w których spoczywają dawni i niedawni mieszkańcy.
Dwie sale kościelne (pamiątka podziału dokonanego jeszcze w XVI wieku) posiadają w większości dość młode wyposażenie, ale detale ewidentnie nawiązują do sztuki islamu. W niektórych miejscach zaś odsłonięto lub utrzymano pierwotne elementy wystroju z sentencjami z Koranu.
Wracamy na plac Széchenyi'ego; upał, w meczecie zaś panował zaduch.
Duży ratusz uzyskał swój wygląd w 1907 roku.
Za ratuszem skromny kościół bonifratrów. Przed ratuszem konny pomnik Jánosa Hunyadyego, pogromcy Turków pod Belgradem. Barokowy pomnik św. Trójcy z początku XVIII wieku jest charakterystyczny dla wielu miast habsburskich.
Ruszamy w kierunku wschodnim Király utca, pełniącym funkcję głównego deptaku. Mijamy restauracje i knajpki wypełnione ludźmi.
Kompozycja kamieni wskazuje miejsce, gdzie na Bramie Budańskiej niegdyś kończyły się mury miejskie.
Tłoczność ulicy gwałtownie spada, pojawiają się sypiące tynki i zaniedbane podwórka. Widać, że turyści już rzadziej zaglądają w te rejony. Za to na parkingu ulokowanym w miejscu rozebranego budynku zaparkował jakiś HUJ.
Przed powrotem do auta podchodzę jeszcze pod kościół, który widziałem już idąc w stronę centrum. Św. Augustyn to następca średniowiecznego św. Mikołaja, którego z kolei zlikwidowali Turcy stawiając tu meczet. Jak dobrze zauważyłem, resztki tamtej konstrukcji są dziś częścią katolickiej świątyni z 1712 roku.
Obejrzeliśmy tylko niewielką część zabytkowej tkanki Peczu, zdecydowanie trzeba tu przyjechać jeszcze raz. Przy okazji drobna ciekawostka: wychodząc z meczetu pytamy się w IT o jakąś publiczną toaletę. Panie zdziwione: "niee, w mieście nie ma publicznych szaletów. Trzeba korzystać z galerii handlowych i restauracji". Europejska Stolica Kultury...
Uskuteczniami zakupy i kierujemy się na południe. Po kilku kilometrach przejeżdżamy obok lotniska Pécs-Pogány. Otwarte w 2003 roku, malutkie, rok temu skorzystało z niego 3644 pasażerów, trzy razy mniej niż w Radomiu .
Ciekawe, czy takimi samolotami wożą ludzi?
Droga krajowa nr 58 prowadzi przez Harkány, oblegane uzdrowisko, stąd zapewne zwiększony ruch. Na horyzoncie znów widać fałdy - to pasmo Villány, jedno z wielu niewysokich pasm węgierskich.
Przed Harkánami skręcam w lewo, na taką szosę jaką lubię: boczną, mało tłoczną, ale w niezłym stanie. Dookoła oczywiście słoneczniki, pomieszane z winnicami.
Rozbiórka góry.
Biała bryła za polem słoneczników to zamek w Siklós (chor. Šikloš, niem. Sieglos). W mieście pod zamkiem oprócz tych trzech narodowości mieszkają jeszcze Rumuni, Serbowie i Cyganie.
Postanowiłem przy okazji zajrzeć pod twierdzę. Ponieważ nie mam ochoty za tą chwilę płacić za parking, więc staję nieco z boku, pod laskiem, co od razu wzbudza zainteresowanie przejeżdżającej... pomocy drogowej .
Zamek wybudowano w XIII-XIV wieku. Ostatnimi prywatnymi właścicielami byli potomkowie Maurycego Beniowskiego. Komuniści znacjonalizowali go w 1948 roku, ale łaskawie pozwoli mieszkać ostatniemu grafowi aż do jego śmierci siedem lat później.
W innej części miejscowości nieoczekiwanie trafiam na kolejny turecki meczet. Wybudowany w XVI wieku, ale dzisiejszy wygląd w dużej części jest wynikiem rekonstrukcji z ubiegłego stulecia.
Za miastem znów ostre prace likwidujące zbocza. Jeszcze kilka tysięcy lat i w ogóle na Węgrzech nie będzie już gór .
Drogi stają się coraz boczniejsze... Została nam już tylko ostatnia węgiersko-niemiecka wioska.
W oddali majaczą czerwono-niebieskie blaszane konstrukcje, które stopniowo robią się coraz większe. Granica węgiersko-chorwacka. Jesteśmy na przejściu jedynym samochodem.
Po Rzymianach przyszli m.in. Słowianie. To od nich wywodzi się najprawdopodobniej nazwa węgierska - tak Madziarzy wypowiadali słowo "pecz", czyli "pięć". W wielu innych językach do liczebnika dodawano także człon "kościół": mamy zatem Fünfkirchen, Pětikostelí, Quinque Ecclesiae, a w przeszłości także Pięciokościoły (dziś już tylko Pecz). Tłumaczone jest to faktem, że do budowy kościołów wykorzystano kamienie z pięciu wczesnochrześcijańskich kaplic.
Przez kilkaset w Peczu rządzili Turcy. Miasto przebudowano na orientalną modłę, kościoły zamieniono w meczety, a rynki w bazary. Jednocześnie przez ponad wiek cieszyło się rzadko wówczas spotykanym w Europie spokojem. Później nie było już tak bezpiecznie - kilkukrotnie go łupiono i niszczono. Po odzyskaniu miasta przez wojska chrześcijańskie zamieszkiwała je ludność trzech narodowości - oprócz Węgrów także Niemcy i południowi Słowianie, głównie Chorwaci. Taki stan etniczny przeważał w całej Baranji, której Pecz został stolicą. Do dzisiaj na rogatkach witają kilkujęzyczne tablice wjazdowe...
Parkujemy na wschód od rozległego Starego Miasta, przy murach obronnych, dobrze zachowanych w północnej części.
Za niewielkim tunelem, przebitym przez górkę, widać cztery wieże, jeden z symboli Peczu.
Katedra św. Apostołów Piotra i Pawła to neoromański kościół, swobodna wariacja na temat pierwotnej, romańskiej świątyni z XI wieku, zniszczonej przez Osmanów. Jest spora i otoczona ciasną zabudową, zatem trudno ująć ją na zdjęciu.
W środku cieszą oko bogato zdobione ściany i sufity.
Obok katedry ruiny kaplicy z XIV wieku, gdzie chłopaki ćwiczą skoki przez murki. Za nimi pozostałości średniowiecznego uniwersytetu, pierwszego na Węgrzech.
Nie wiem skąd przenieśli te posągi, ale artysta musiał się przy nich sporo napracować.
Miejscowe biskupstwo (założone w 1009 roku) wyczuło biznes i dorabia na turystach. Po zakupie biletów można zajrzeć do pałacu hierarchów, lapidarium i skarbca katedralnego. Na szczęście sam kościół zwiedza się za darmo, więc na nim poprzestaliśmy .
Plac katedralny od południa zamyka nieduży kościół Wniebowzięcia NMP (barokowy, potem przebudowany), podczas naszej wizyty osłonięty rusztowaniami.
W parku rozciągającym się przed nim znajduje się znacznie starszy zabytek - mauzoleum wczesnochrześcijańskie z IV wieku n.e.. Pochowano w nim jakąś ważną rodzinę rzymską; grobowiec położony jest pod ziemią, gdzie szczęśliwie przetrwał tyle wieków. Na powierzchni jedynie oznaczono zarys konstrukcji, być może z wykorzystaniem oryginalnych materiałów. Niestety, w poniedziałek wejście do antycznej pamiątki jest niemożliwe, podobnie jak i do innych z okresu Cesarstwa Rzymskiego, których w mieście zachowało się więcej (są uznawane za najlepiej zakonserwowane starochrześcijańskie nekropolie poza Rzymem). Poniedziałek dniem zamkniętym .
Cóż, pozostaje tu kiedyś wrócić w inny dzień tygodnia!
Dreptamy na główny plac Peczu, któremu patronuje István Széchenyi. Odnowiony z okazji ogłoszenia miasta Europejską Stolicą Kultury w 2010 roku otoczony jest zabytkami z różnych epok.
Na pewno najbardziej znany (nawet bardziej niż rzymskie grobowce) jest meczet Gazi Kasima Paszy, dziś kościół Matki Boskiej Gromnicznej - najbardziej monumentalne dzieło architektury tureckiej na Węgrzech!
Meczet nie stanął tutaj przypadkiem - wcześniej miejsce to zajęte było przez kościół św. Bartłomieja, wybudowany w 13. stuleciu. Po podboju Turcy najpierw chrześcijańską świątynię podzielili na dwie części, następnie w latach 60. XVI wieku w większości zburzyli, a z uzyskanego surowca postawili swoje miejsce kultu.
Kształtem bardzo przypomina inne meczety osmańskie z Bałkanów. Ponieważ musiał być orientowany w kierunku Mekki, więc w stosunku do placu stoi ukośnie.
Zdobycie miasta przez wojska Habsburgów przetrwał bez zniszczeń, jedynie zawalił się minaret, który potem rozebrano. Meczet przekazano jezuitom, którzy zamienili go w kościół i dziś to krzyż miażdży półksiężyc, a nie odwrotnie. Trochę go przebudowywano, wnętrze otrzymało charakter rokokowy i barokowy, lecz po pracach renowacyjnych w XX wieku przywrócono mu zewnętrzny wygląd jak najbardziej zbliżony do oryginału.
Wchodzimy do środka (wstęp płatny). Początkowo trzeba przejść przez krypty, w których spoczywają dawni i niedawni mieszkańcy.
Dwie sale kościelne (pamiątka podziału dokonanego jeszcze w XVI wieku) posiadają w większości dość młode wyposażenie, ale detale ewidentnie nawiązują do sztuki islamu. W niektórych miejscach zaś odsłonięto lub utrzymano pierwotne elementy wystroju z sentencjami z Koranu.
Wracamy na plac Széchenyi'ego; upał, w meczecie zaś panował zaduch.
Duży ratusz uzyskał swój wygląd w 1907 roku.
Za ratuszem skromny kościół bonifratrów. Przed ratuszem konny pomnik Jánosa Hunyadyego, pogromcy Turków pod Belgradem. Barokowy pomnik św. Trójcy z początku XVIII wieku jest charakterystyczny dla wielu miast habsburskich.
Ruszamy w kierunku wschodnim Király utca, pełniącym funkcję głównego deptaku. Mijamy restauracje i knajpki wypełnione ludźmi.
Kompozycja kamieni wskazuje miejsce, gdzie na Bramie Budańskiej niegdyś kończyły się mury miejskie.
Tłoczność ulicy gwałtownie spada, pojawiają się sypiące tynki i zaniedbane podwórka. Widać, że turyści już rzadziej zaglądają w te rejony. Za to na parkingu ulokowanym w miejscu rozebranego budynku zaparkował jakiś HUJ.
Przed powrotem do auta podchodzę jeszcze pod kościół, który widziałem już idąc w stronę centrum. Św. Augustyn to następca średniowiecznego św. Mikołaja, którego z kolei zlikwidowali Turcy stawiając tu meczet. Jak dobrze zauważyłem, resztki tamtej konstrukcji są dziś częścią katolickiej świątyni z 1712 roku.
Obejrzeliśmy tylko niewielką część zabytkowej tkanki Peczu, zdecydowanie trzeba tu przyjechać jeszcze raz. Przy okazji drobna ciekawostka: wychodząc z meczetu pytamy się w IT o jakąś publiczną toaletę. Panie zdziwione: "niee, w mieście nie ma publicznych szaletów. Trzeba korzystać z galerii handlowych i restauracji". Europejska Stolica Kultury...
Uskuteczniami zakupy i kierujemy się na południe. Po kilku kilometrach przejeżdżamy obok lotniska Pécs-Pogány. Otwarte w 2003 roku, malutkie, rok temu skorzystało z niego 3644 pasażerów, trzy razy mniej niż w Radomiu .
Ciekawe, czy takimi samolotami wożą ludzi?
Droga krajowa nr 58 prowadzi przez Harkány, oblegane uzdrowisko, stąd zapewne zwiększony ruch. Na horyzoncie znów widać fałdy - to pasmo Villány, jedno z wielu niewysokich pasm węgierskich.
Przed Harkánami skręcam w lewo, na taką szosę jaką lubię: boczną, mało tłoczną, ale w niezłym stanie. Dookoła oczywiście słoneczniki, pomieszane z winnicami.
Rozbiórka góry.
Biała bryła za polem słoneczników to zamek w Siklós (chor. Šikloš, niem. Sieglos). W mieście pod zamkiem oprócz tych trzech narodowości mieszkają jeszcze Rumuni, Serbowie i Cyganie.
Postanowiłem przy okazji zajrzeć pod twierdzę. Ponieważ nie mam ochoty za tą chwilę płacić za parking, więc staję nieco z boku, pod laskiem, co od razu wzbudza zainteresowanie przejeżdżającej... pomocy drogowej .
Zamek wybudowano w XIII-XIV wieku. Ostatnimi prywatnymi właścicielami byli potomkowie Maurycego Beniowskiego. Komuniści znacjonalizowali go w 1948 roku, ale łaskawie pozwoli mieszkać ostatniemu grafowi aż do jego śmierci siedem lat później.
W innej części miejscowości nieoczekiwanie trafiam na kolejny turecki meczet. Wybudowany w XVI wieku, ale dzisiejszy wygląd w dużej części jest wynikiem rekonstrukcji z ubiegłego stulecia.
Za miastem znów ostre prace likwidujące zbocza. Jeszcze kilka tysięcy lat i w ogóle na Węgrzech nie będzie już gór .
Drogi stają się coraz boczniejsze... Została nam już tylko ostatnia węgiersko-niemiecka wioska.
W oddali majaczą czerwono-niebieskie blaszane konstrukcje, które stopniowo robią się coraz większe. Granica węgiersko-chorwacka. Jesteśmy na przejściu jedynym samochodem.
Pudelek pisze:Nie wiem skąd przenieśli te posągi, ale artysta musiał się przy nich sporo napracować.
Widzę, że zabrałeś rękę na pamiątkę.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
A ja nie widzę żadnych puszek w pobliżu...Pudelek pisze:Nie wiem skąd przenieśli te posągi, ale artysta musiał się przy nich sporo napracować.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Pudelek pisze:stara była...
To Cię tłumaczy. Zabrałeś ją na leczenie.
P.s. Nie ma nic piękniejszego w miastach / państwach niż wielokulturowość. Za rok ponoć ruszam na spotkanie z Rumunią.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Podejrzewałem, że w Żywcu same chamy są, ale nie wszyscy, chyba że Zabłocie to już nie jest Żywiec.Dobromił pisze:Nie ma nic piękniejszego w miastach / państwach niż wielokulturowość.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Nie lubię Chorwacji. Jest droga, zatłoczona, miejscowi traktują turystów jak chodzące portfele. Dlatego informacja o tym, że w tym roku zamierzam odwiedzić ten kraj, wywołała u znajomych zdziwienie. "Ale jak to?". Musiałem wytłumaczyć, że planuję przejechać u Chorwatów około dwudziestu kilometrów i spędzić aż godzinę .
Jak już pisałem, na przejściu granicznym jesteśmy jedynym samochodem. To bardzo boczna droga, dzięki której można ominąć zatłoczone większe przejścia - to był też jeden z powodów, dlaczego zdecydowałem się zahaczyć o Chorwację. Odprawa zajęła nam niecałe dziesięć minut i to tylko dlatego, że początkowo nie umieliśmy się dogadać z pogranicznikiem o co mu chodzi.
Po chorwackiej stronie ruch tak samo mały jak po węgierskiej, więc na krótki postój zatrzymuję się dopiero na obrzeżach miasta Beli Manastir (węg. Pélmonostor), w pobliżu dworca kolejowego.
Mimo, iż zmieniliśmy państwa, to nadal jesteśmy w Baranji. W traktacie z Trianion w 1920 roku jego południowo-wschodnią część oderwano od Węgier i przyłączono do późniejszej Jugosławii. Granicę wytyczono na mapie, kompletnie sztucznie, bez żadnych przesłanek etnicznych: najludniejszą narodowością byli Niemcy, niewiele mniej było Madziarów, kilkanaście procent Serbów, natomiast Chorwaci stanowili promil. Polityka jednak rządzi się swoimi prawami...
Wjeżdżając do kolejnych wiosek mijamy tablice z węgierskimi nazwami miejscowości - Węgrzy w wielu z nich nadal stanowią większość mieszkańców.
Po rozpadzie Jugosławii teren ten zajęły wojska jugosłowiańskie oraz serbskie, włączając do jednostronnie proklamowanej Republiki Serbskiej Krainy (mimo, iż Serbowie w żadnej z okolicznych miejscowości nie przeważali). Po tych tragicznych wydarzeniach wreszcie zapanował spokój.
Oprócz pustych przejść granicznych był jeszcze jeden powód dla którego chciałem odwiedzić ten fragment Chorwacji: wioska Batina (Kiskőszeg). A konkretnie to wzgórze nad nią górujące, na którym stoi pomnik upamiętniający bitwę stoczoną w 1944 roku.
Wojska radzieckie wraz z jugosłowiańskimi partyzantami starli się wówczas z oddziałami niemiecko-chorwacko-węgierskimi. Jedna z najbardziej krwawych bitew na terenie Jugosławii zakończyła się porażką wojsk państw Osi.
Już w 1947 roku stanął to monumentalny, lśniący bielą pomnik. Jego autorem był Antun Augustinčić, znany na Górnym Śląsku z konnego pomnika Piłsudskiego w Katowicach.
Kompozycja jest w niezłym stanie, choć w kilku miejscach odpadają płytki. W dolnej części znajduje się rzeźba partyzantów zrywających się do boju. Na wysokim obelisku postać kobiety z mieczem, pochodnią i gwiazdą.
Po bokach płaskorzeźby ze scenami walki - dla ułatwienia Niemców oznaczono swastykami na hełmach .
Na pierwszym zdjęciu chyba łódź podwodna, a na pewno jakiś okręt!
Pomnik jest również (albo przede wszystkim) świetnym punktem obserwacyjnym na okolicę. Pod wzgórzem płynie Dunaj, a sama Batina pełni funkcję portu. Rzeką biegnie granica z Serbią, więc teren na drugim brzegu to już inne państwo. Czerwony most stanowi zaś drogowe przejście graniczne, z którego wkrótce skorzystamy.
Jeszcze niedawno i tu i tu była jedna Jugosławia, więc również pomniki nie miały granic - po serbskiej stronie również powstało miejsce pamięci, tyle, że w formie pawilonu oraz placu na którym umieszczono ogromny znicz (z wiecznym ogniem?).
W tle widać pola, lasy, jakieś zakłady gospodarcze oraz białe bloki, pewno Sombor.
Wokół pomnika po chorwackiej stronie stoi kilka sztuk sprzętu wojskowego. Pordzewiałe, zaniedbane, przypominają o czasach, gdy miejsce to odwiedzały delegacje państwowe, wycieczki szkolne i turystyczne.
Przy parkingu działa niewielka restauracja, ale nie mamy przy sobie nawet jednej kuny. Wąską drogą pomiędzy winnicami zjeżdżamy w dół do Batiny, po czym kierujemy się na most. Najpierw kontrola chorwacka - bardzo szybko, przed nami jeden wóz. Przekraczamy Dunaj...
Po stronie serbskiej punkt odprawy granicznej to biała skromna budka. Serbski funkcjonariusz jest bardziej zainteresowany, karze otworzyć bagażnik (choć nie wiem co można przemycać z Chorwacji do Serbii??), pyta, gdzie jedziemy... Raczej rzadko widzą tu turystów. Stojących przed nami niemieckich Turków trzepią bardzo solidnie, karzą zjechać na bok. Nam w sumie (jedna i druga strona) zajęła może z dziesięć minut, zatem czas znakomity!
Zgodnie z wcześniejszym planem postanawiam podjechać pod serbską wersję pomnika bitwy batińskiej, który znajduje się obok miejsca, gdzie Dunaj łączy się z Wielkim Kanałem Baczki.
Jak widać na zdjęciach konstrukcja jest w znacznie gorszym stanie, niż chorwacka. Jedyny przejaw troski to krótko przystrzyżona trawa. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, że na ogół Serbowie czują się spadkobiercami dawnej Jugosławii, w przeciwieństwie do Chorwatów.
Znicz dawno już nie płonął.
Stoję prawie na wysokości rzeki, więc można popatrzeć na chorwacką Batinę z innej perspektywy.
Na trawniku dziwny zygzak, który trochę przypomina okopy. Kawałek dalej, podobnie jak po drugiej stronie, resztki wystawy uzbrojenia. Niektóre już zaatakowane przez roślinność.
Zaglądam do wnętrza zamkniętego pawilonu, ale niewiele widać.
Wracając do auta mijam dwóch Serbów zdziwionych widokiem obcokrajowca kręcącego się przy ruderze...
Ruszamy w dalszą drogę. Jesteśmy w Wojwodinie (a konkretnie w jej zachodniej części - Baczce), którą uważam za najciekawszy kulturowo region Serbii.
Przemykamy przez Bezdan (Бездан, węg. Bezdán), gminę która graniczy jednocześnie z Chorwacją i Węgrami. Sombor (Сомбор, Zombor) zwiedzaliśmy już kilka lat temu, więc zatrzymujemy się tylko aby wymienić walutę. Na szczęście, mimo, iż jest już po 19-tej, nie ma z tym problemu.
Na nocleg wybrałem mały kemping w dziczy... Od najbliższej miejscowości - Apatinu - dzieli go osiem kilometrów wąskiej drogi... wałami przeciwpowodziowymi. Jedziemy wzdłuż Dunaju obserwując bezludną okolicę, kładącą się do powoli do snu.
Z Dunajem jest dość ciekawa sprawa, bowiem stanowi on przedmiot sporu terytorialnego między Serbią a Chorwacją. Dawno temu biegł on tutaj bardzo kręto, w XIX wieku go "wyprostowano". Nie zmieniono jednak oficjalnych granic terytoriów znajdujących się na jego brzegach - one nadal pokrywały się ze starym przebiegiem. Dopóki wszystko leżało w jednych Austro-Węgrzech albo Jugosławii nie stanowiło to większego problemu, ale od 1991 roku mamy dwa samodzielne państwa, niekoniecznie pałające do siebie sympatią.
Obecnie sytuacja wygląda tak, iż Chorwacja stoi na stanowisku, że granica przebiega według starego koryta (jak za czasów nieboszczki Jugosławii), a Serbia, że według aktualnego biegu Dunaju. Patrząc na mapę od razu wiadomo, dlaczego każde z krajów obstaje przy swojej tezie.
Gdyby uznać racje Chorwatów, na serbskim brzegu posiadaliby oni szereg swoich enklaw (kolor żółty), natomiast Serbowie po drugiej stronie tylko jedną większą. Ponieważ Belgrad do owej enklawy (zaznaczonej na zielono) nie rości pretensji, a Zagrzeb nie uważa za swoje terytorium, to de facto jest to ziemia niczyja, na której kilka lat temu pewien Czech proklamował mikropaństwo Liberland.
Jadąc wałami z Apatinu na kemping muszę co najmniej raz wjechać na fragment, który de iure należy do Chorwacji, choć oczywiście w terenie w żaden sposób nie jest to oznaczone. Nasze miejsce noclegowe ulokowane jest na wąskim pasku serbskiej ziemi pomiędzy dwoma chorwackimi zakolami.
Nie sądzę aby mieszkańcy tych ziem za bardzo przejmowali się granicznymi niuansami i sporami, choć w przeszłości nie takie pierdoły były pretekstami do wojny. Z ekonomicznego punktu widzenia tereny, do których rości sobie prawa Chorwacja, to nieużytki i podmokłe lasy, na których główną dziedziną gospodarki jest... hodowla pszczół .
Na kempingu zastajemy ciszę i spokój. To idealne miejsce, jeśli ktoś chce odpocząć od zatłoczonych i głośnych obiektów turystycznych. Można tutaj także zakupić wino, co z ochotą czynię zaraz po rozstawieniu namiotu .
Na kolację cofamy się kawałek wałami - stoi tam csárda. Wygląda dość surrealistycznie, ponieważ wybudowano ją pośrodku niczego! Mimo to lokal nie jest pusty, w środku tanio i smacznie, zjadamy pierwsze podczas tego wyjazdu cevapcici .
Powrót nocą wałami kojarzył mi się z horrorami, w których różne bagienne stwory napadają na podróżnych.
W nocy przez długi czas słychać z oddali warkot motorówki, pływającej tam i nazad - prawdopodobnie któraś straż graniczna patrolowała rzekę.
W serbskiej telewizji zapowiadali nadchodzącą od następnego dnia falę upałów, a rano... ciemno, buro, szaro, wygląda jakby zaraz miało padać. Temperatura nawet nie doszła do 20 stopni. Czyżby też mieli takich specjalistów meteorologii jak u nas?
Na szczęście po spakowaniu namiotu zaczynają się pojawiać pierwsze przejaśnienia.
Zdjęcie zrobione na wałach w miejscu, które Chorwaci uznają za część swojego terytorium. Kilkaset metrów dalej już Serbia. Za drzewami po lewej płynie Dunaj, stąd niewidoczny.
Bliżej miasta w ślepej odnodze rzeki zorganizowano sztuczną plażę z widokiem na stocznię.
Za plażą "prawdziwy" brzeg Dunaju z Chorwacją po drugiej stronie i płachtami piachu pośrodku. Te ujęcia także powstały na kilkunastometrowym skrawku ziemi, do którego Chorwaci wysuwają pretensje.
Apatin (Апатин) jest zamieszkały głównie przez Serbów, nieliczne mniejszości to Węgrzy, Chorwaci, Rumunii i Jugosłowianie. Oprócz stoczni znajduje się tu międzynarodowy port oraz browar, największy w Serbii, a według niektórych danych również w krajach bałkańskich (choć nie na geograficznych Bałkanach). Produkuje m.in. słynne piwo Jelen, o czym przypominają liczne reklamy.
W centrum kupujemy w piekarni jedzenie na resztę dnia i znów obieramy kierunek południowy.
Jak już pisałem, na przejściu granicznym jesteśmy jedynym samochodem. To bardzo boczna droga, dzięki której można ominąć zatłoczone większe przejścia - to był też jeden z powodów, dlaczego zdecydowałem się zahaczyć o Chorwację. Odprawa zajęła nam niecałe dziesięć minut i to tylko dlatego, że początkowo nie umieliśmy się dogadać z pogranicznikiem o co mu chodzi.
Po chorwackiej stronie ruch tak samo mały jak po węgierskiej, więc na krótki postój zatrzymuję się dopiero na obrzeżach miasta Beli Manastir (węg. Pélmonostor), w pobliżu dworca kolejowego.
Mimo, iż zmieniliśmy państwa, to nadal jesteśmy w Baranji. W traktacie z Trianion w 1920 roku jego południowo-wschodnią część oderwano od Węgier i przyłączono do późniejszej Jugosławii. Granicę wytyczono na mapie, kompletnie sztucznie, bez żadnych przesłanek etnicznych: najludniejszą narodowością byli Niemcy, niewiele mniej było Madziarów, kilkanaście procent Serbów, natomiast Chorwaci stanowili promil. Polityka jednak rządzi się swoimi prawami...
Wjeżdżając do kolejnych wiosek mijamy tablice z węgierskimi nazwami miejscowości - Węgrzy w wielu z nich nadal stanowią większość mieszkańców.
Po rozpadzie Jugosławii teren ten zajęły wojska jugosłowiańskie oraz serbskie, włączając do jednostronnie proklamowanej Republiki Serbskiej Krainy (mimo, iż Serbowie w żadnej z okolicznych miejscowości nie przeważali). Po tych tragicznych wydarzeniach wreszcie zapanował spokój.
Oprócz pustych przejść granicznych był jeszcze jeden powód dla którego chciałem odwiedzić ten fragment Chorwacji: wioska Batina (Kiskőszeg). A konkretnie to wzgórze nad nią górujące, na którym stoi pomnik upamiętniający bitwę stoczoną w 1944 roku.
Wojska radzieckie wraz z jugosłowiańskimi partyzantami starli się wówczas z oddziałami niemiecko-chorwacko-węgierskimi. Jedna z najbardziej krwawych bitew na terenie Jugosławii zakończyła się porażką wojsk państw Osi.
Już w 1947 roku stanął to monumentalny, lśniący bielą pomnik. Jego autorem był Antun Augustinčić, znany na Górnym Śląsku z konnego pomnika Piłsudskiego w Katowicach.
Kompozycja jest w niezłym stanie, choć w kilku miejscach odpadają płytki. W dolnej części znajduje się rzeźba partyzantów zrywających się do boju. Na wysokim obelisku postać kobiety z mieczem, pochodnią i gwiazdą.
Po bokach płaskorzeźby ze scenami walki - dla ułatwienia Niemców oznaczono swastykami na hełmach .
Na pierwszym zdjęciu chyba łódź podwodna, a na pewno jakiś okręt!
Pomnik jest również (albo przede wszystkim) świetnym punktem obserwacyjnym na okolicę. Pod wzgórzem płynie Dunaj, a sama Batina pełni funkcję portu. Rzeką biegnie granica z Serbią, więc teren na drugim brzegu to już inne państwo. Czerwony most stanowi zaś drogowe przejście graniczne, z którego wkrótce skorzystamy.
Jeszcze niedawno i tu i tu była jedna Jugosławia, więc również pomniki nie miały granic - po serbskiej stronie również powstało miejsce pamięci, tyle, że w formie pawilonu oraz placu na którym umieszczono ogromny znicz (z wiecznym ogniem?).
W tle widać pola, lasy, jakieś zakłady gospodarcze oraz białe bloki, pewno Sombor.
Wokół pomnika po chorwackiej stronie stoi kilka sztuk sprzętu wojskowego. Pordzewiałe, zaniedbane, przypominają o czasach, gdy miejsce to odwiedzały delegacje państwowe, wycieczki szkolne i turystyczne.
Przy parkingu działa niewielka restauracja, ale nie mamy przy sobie nawet jednej kuny. Wąską drogą pomiędzy winnicami zjeżdżamy w dół do Batiny, po czym kierujemy się na most. Najpierw kontrola chorwacka - bardzo szybko, przed nami jeden wóz. Przekraczamy Dunaj...
Po stronie serbskiej punkt odprawy granicznej to biała skromna budka. Serbski funkcjonariusz jest bardziej zainteresowany, karze otworzyć bagażnik (choć nie wiem co można przemycać z Chorwacji do Serbii??), pyta, gdzie jedziemy... Raczej rzadko widzą tu turystów. Stojących przed nami niemieckich Turków trzepią bardzo solidnie, karzą zjechać na bok. Nam w sumie (jedna i druga strona) zajęła może z dziesięć minut, zatem czas znakomity!
Zgodnie z wcześniejszym planem postanawiam podjechać pod serbską wersję pomnika bitwy batińskiej, który znajduje się obok miejsca, gdzie Dunaj łączy się z Wielkim Kanałem Baczki.
Jak widać na zdjęciach konstrukcja jest w znacznie gorszym stanie, niż chorwacka. Jedyny przejaw troski to krótko przystrzyżona trawa. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, że na ogół Serbowie czują się spadkobiercami dawnej Jugosławii, w przeciwieństwie do Chorwatów.
Znicz dawno już nie płonął.
Stoję prawie na wysokości rzeki, więc można popatrzeć na chorwacką Batinę z innej perspektywy.
Na trawniku dziwny zygzak, który trochę przypomina okopy. Kawałek dalej, podobnie jak po drugiej stronie, resztki wystawy uzbrojenia. Niektóre już zaatakowane przez roślinność.
Zaglądam do wnętrza zamkniętego pawilonu, ale niewiele widać.
Wracając do auta mijam dwóch Serbów zdziwionych widokiem obcokrajowca kręcącego się przy ruderze...
Ruszamy w dalszą drogę. Jesteśmy w Wojwodinie (a konkretnie w jej zachodniej części - Baczce), którą uważam za najciekawszy kulturowo region Serbii.
Przemykamy przez Bezdan (Бездан, węg. Bezdán), gminę która graniczy jednocześnie z Chorwacją i Węgrami. Sombor (Сомбор, Zombor) zwiedzaliśmy już kilka lat temu, więc zatrzymujemy się tylko aby wymienić walutę. Na szczęście, mimo, iż jest już po 19-tej, nie ma z tym problemu.
Na nocleg wybrałem mały kemping w dziczy... Od najbliższej miejscowości - Apatinu - dzieli go osiem kilometrów wąskiej drogi... wałami przeciwpowodziowymi. Jedziemy wzdłuż Dunaju obserwując bezludną okolicę, kładącą się do powoli do snu.
Z Dunajem jest dość ciekawa sprawa, bowiem stanowi on przedmiot sporu terytorialnego między Serbią a Chorwacją. Dawno temu biegł on tutaj bardzo kręto, w XIX wieku go "wyprostowano". Nie zmieniono jednak oficjalnych granic terytoriów znajdujących się na jego brzegach - one nadal pokrywały się ze starym przebiegiem. Dopóki wszystko leżało w jednych Austro-Węgrzech albo Jugosławii nie stanowiło to większego problemu, ale od 1991 roku mamy dwa samodzielne państwa, niekoniecznie pałające do siebie sympatią.
Obecnie sytuacja wygląda tak, iż Chorwacja stoi na stanowisku, że granica przebiega według starego koryta (jak za czasów nieboszczki Jugosławii), a Serbia, że według aktualnego biegu Dunaju. Patrząc na mapę od razu wiadomo, dlaczego każde z krajów obstaje przy swojej tezie.
Gdyby uznać racje Chorwatów, na serbskim brzegu posiadaliby oni szereg swoich enklaw (kolor żółty), natomiast Serbowie po drugiej stronie tylko jedną większą. Ponieważ Belgrad do owej enklawy (zaznaczonej na zielono) nie rości pretensji, a Zagrzeb nie uważa za swoje terytorium, to de facto jest to ziemia niczyja, na której kilka lat temu pewien Czech proklamował mikropaństwo Liberland.
Jadąc wałami z Apatinu na kemping muszę co najmniej raz wjechać na fragment, który de iure należy do Chorwacji, choć oczywiście w terenie w żaden sposób nie jest to oznaczone. Nasze miejsce noclegowe ulokowane jest na wąskim pasku serbskiej ziemi pomiędzy dwoma chorwackimi zakolami.
Nie sądzę aby mieszkańcy tych ziem za bardzo przejmowali się granicznymi niuansami i sporami, choć w przeszłości nie takie pierdoły były pretekstami do wojny. Z ekonomicznego punktu widzenia tereny, do których rości sobie prawa Chorwacja, to nieużytki i podmokłe lasy, na których główną dziedziną gospodarki jest... hodowla pszczół .
Na kempingu zastajemy ciszę i spokój. To idealne miejsce, jeśli ktoś chce odpocząć od zatłoczonych i głośnych obiektów turystycznych. Można tutaj także zakupić wino, co z ochotą czynię zaraz po rozstawieniu namiotu .
Na kolację cofamy się kawałek wałami - stoi tam csárda. Wygląda dość surrealistycznie, ponieważ wybudowano ją pośrodku niczego! Mimo to lokal nie jest pusty, w środku tanio i smacznie, zjadamy pierwsze podczas tego wyjazdu cevapcici .
Powrót nocą wałami kojarzył mi się z horrorami, w których różne bagienne stwory napadają na podróżnych.
W nocy przez długi czas słychać z oddali warkot motorówki, pływającej tam i nazad - prawdopodobnie któraś straż graniczna patrolowała rzekę.
W serbskiej telewizji zapowiadali nadchodzącą od następnego dnia falę upałów, a rano... ciemno, buro, szaro, wygląda jakby zaraz miało padać. Temperatura nawet nie doszła do 20 stopni. Czyżby też mieli takich specjalistów meteorologii jak u nas?
Na szczęście po spakowaniu namiotu zaczynają się pojawiać pierwsze przejaśnienia.
Zdjęcie zrobione na wałach w miejscu, które Chorwaci uznają za część swojego terytorium. Kilkaset metrów dalej już Serbia. Za drzewami po lewej płynie Dunaj, stąd niewidoczny.
Bliżej miasta w ślepej odnodze rzeki zorganizowano sztuczną plażę z widokiem na stocznię.
Za plażą "prawdziwy" brzeg Dunaju z Chorwacją po drugiej stronie i płachtami piachu pośrodku. Te ujęcia także powstały na kilkunastometrowym skrawku ziemi, do którego Chorwaci wysuwają pretensje.
Apatin (Апатин) jest zamieszkały głównie przez Serbów, nieliczne mniejszości to Węgrzy, Chorwaci, Rumunii i Jugosłowianie. Oprócz stoczni znajduje się tu międzynarodowy port oraz browar, największy w Serbii, a według niektórych danych również w krajach bałkańskich (choć nie na geograficznych Bałkanach). Produkuje m.in. słynne piwo Jelen, o czym przypominają liczne reklamy.
W centrum kupujemy w piekarni jedzenie na resztę dnia i znów obieramy kierunek południowy.
Ostatnio zmieniony 2017-09-06, 11:51 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
Podróż przez Wojwodinę przypomina kartkowanie atlasu geograficznego - w każdej mijanej miejscowości żyją ludzie, których przodkowie przybyli z innej części Europy.
W wiosce Svilojevo (Свилојево) większość zamieszkałych stanowią Węgrzy (węg. Szilágyi).
W Odžaci (Оџаци) zdecydowanie dominują Serbowie, ale są też Madziarzy (Hódság), Słowacy, Chorwaci, Jugosłowianie, Czarnogórcy.
W centrum fajna mozaika.
Bački Petrovac (Бачки Петровац, Báčsky Petrovec) jest z kolei słowacką wyspą etniczną (82 %). Tablice informacyjne uzupełnione są napisami w znajomym języku...
Gdzieś w połowie prowincji planowałem dostać się na główne drogi, ale źle skręciłem na jednym ze skrzyżowań. W efekcie mknąłem dalej bocznymi szosami, czasem z zaskakująco dobrą nawierzchnią i bez nadmiernego ruchu. W pewnym momencie zadziwił mnie długi sznur ciężarówek z naprzeciwka - okazało się, iż przejeżdżam obok niewielkiego przejścia granicznego z Chorwacją.
Nowy Sad (Нови Сад, węg. Újvidék), stolicę Wojwodiny, już kiedyś odwiedzałem, więc nie musimy wjeżdżać do centrum. Wewnętrzna obwodnica jest niezbyt zatłoczona, najbardziej rzuca się w oczy ciężarówka armii serbskiej (albo tego, co z ich wojska zostało).
Znowu widzimy Dunaj, choć tym razem tylko na chwilę. Nowym Mostem Wolności (stary zniszczyło w 1999 roku NATO) przekraczamy nad rzeką granicę Bałkanów :).
Przed nami Fruška gora (Фрушка гора), niskie, ale popularne góry, również wśród zagranicznych turystów. Słyną zwłaszcza ze swoich zabytkowych monastyrów - do dnia dzisiejszego historyczne zawieruchy przetrwało kilkanaście.
Przez pasmo prowadzi droga nr 21, jedna z bardziej oblężonych przez kierowców. Podzielona jest na dwie jednokierunkowe części, które zakrętami dochodzą na przełęcz Iriški Venac. A tam parking, jakieś bary i tak dziwnie zorganizowany ruch, że aby pojechać w interesującym mnie kierunku muszę złamać kilka przepisów.
Niedaleko przełęczy strzela w niebo wysoki pomnik Sloboda. Odsłonięty w 1951 roku w dziesiątą rocznicę ustanowienia Socjalistycznej Republiki Serbii. Upamiętnia ofiary II wojny światowej z Wojwodiny oraz dzielnych komunistycznych partyzantów.
W przeciwieństwie do pomnika bitwy batińskiej przy granicy z Chorwacją, który chyli się ku upadkowi, tutaj prowadzone są prace remontowe. Zerwano stare posadzki na schodach, zdjęto płaskorzeźby. Ekipa robotników siedzi z tyłu, kryjąc się przed silnym słońcem.
Kompozycja rzeźbiarskia mieści się w socrealistycznym schemacie: grupa osób dziarsko maszeruje przed siebie z karabinami położonymi na ramionach. Oczywiście musiała znaleźć się wśród nich kobieta, trzymająca w ręce dziwną rurkę. Z tyłu facet dzierży sztandar, inny, pozbawiony obuwia, demonstruje swoją muskularną klatę.
Na tablicach przedstawiono różne scenki rodzajowe, m.in. niemieckie czołgi.
Poniżej przełęczy i głównej drogi znajduje się monastyr Novo Hopovo (Ново Хопово). Uznawany jest za jeden z ładniejszych i ważniejszych we Fruškiej gorze. Początkowo mieszkali tu mnisi, dzisiaj jest żeński.
Pomarańczowe zabudowania mieszkalno-gospodarcze (konak) pochodzą z XVIII wieku, natomiast monastyr założono prawdopodobnie dwieście lat wcześniej i wtedy też powstała cerkiew św. Mikołaja. Łączy ona cechy bizantyjskie i serbskie, a niektórzy dopatrują się nawet wpływów islamskich. Świątynia jest wciśnięta między inne budynki i ciężko zrobić jej dobre zdjęcie.
W środku kręci się kilka osób, przeżywających spotkanie z Sacrum w typowo prawosławny sposób. Pytam się siedzącego przy wejściu mężczyznę o możliwość zrobienia zdjęć.
- Kilka nie będzie stanowić problemu - odpowiada. To wyjątek w serbskich monastyrach!
Wierni modlą się przy brązowym ikonostasie z 1770 roku. Z góry zwisa złoty żyrandol.
Freski zachowały się w różnym stopniu. Te z nawy reprezentują szkołę grecką z Athos, w sieni (na drugim zdjęciu) średniowieczny styl serbski.
Z tyłu klasztoru mniszki, podobnie jak Indianie, gromadzą zapasy drewna na zimę.
Na miejscu można też zakupić różne cerkiewne wyroby, co oczywiście czynimy .
Kilka kilometrów w głąb doliny działał kiedyś monastyr Staro Hopovo (Старо Хопово), założony mniej więcej w tym samym czasie co Nowy (więc nie wiem czemu określa się go starym!). Nie przetrwał on próby czasu, do dziś pozostała jedynie cerkiew z dzwonnicą. Cerkiew wygląda jak nowa, w środku ma tak samo wyglądające na nowe freski, więc byłem przekonany, iż to współczesna rekonstrukcja. A podobno pochodzi z 1752 roku! Aż tak ją wypucowali??
Wracając do auta zaczynam z niepokojem spoglądać na wskaźnik benzyny: jeszcze niedawno wydawało się, iż jest jej dużo, ale podczas podjazdu pod przełęcz zaczęło jej gwałtownie ubywać. Rezerwa się włączyła, cyferki z kilometrami uciekają w zastraszającym tempie. Powoli przed oczami zaczyna mi się pojawiać obraz szukającego piechotą jakiejś tankszteli...
Patrzę na mapę: niedaleko jest miasteczko, tam powinna być stacja. No i jest: mała, stara, lecz nie będę narzekał. Ledwo stanąłem koło dystrybutora, a podeszła kobieta w średnim wieku i powiedziała, że coś się im zepsuło. Widząc moją minę dodała, że za kilka kilometrów jest inna stacja.
Tyle udało nam się jeszcze przejechać . Już kilka razy tak się prawie załatwiłem: raz w Macedonii na autostradowej obwodnicy Skopje zatankowałem naprawdę w ostatnim momencie na stacji widmo: nie było jej na mapach, nie było drogowskazów, stały przy niej same wypasione bryki, a kręcący się ludzie wyglądali jak z katalogu mafiozów .
Uspokojeni wracamy na drogę. Kawałek pokonujemy Autostradą Braterstwa i Jedności, ogólnojugosłowiańskiej drogi łączącej Słowenię z Macedonią. Pierwszą nitkę tego odcinka (Belgrad-Zagrzeb) otwarto już w 1950 roku. Dzisiaj jej nawierzchnia, oględnie pisząc, nie powala.
Przez Belgrad zazwyczaj cisnąłem centrum, ale tym razem nasz cel leży w innej części kraju, więc jestem zmuszony skorzystać z niedokończonej obwodnicy stolicy. Ruch gęstnieje, tworzą się zatory, przybywa ciężarówek. Tak będziemy jechać potem długo przez centralną Serbię.
Wjeżdżamy do kolejnych miejscowości i zaliczamy kolejne postoje na światłach, skrzyżowaniach i mijankach. Obcych rejestracji nie widać - zdecydowana większość podróżnych mija ten kraj autostradą na południe, w kierunku Grecji i Bułgarii, a potem dalej do Turcji.
Dopiero znacznie później zaczyna się otwarty w 2016, jeszcze pachnący farbą, odcinek autobany A2. Docelowo ma prowadzić do Czarnogóry i ułatwić Serbom podróż nad morze, które teraz odcięte zostało granicami. Kolejne fragmenty mają zostać oddane do użytku jeszcze przed końcem tego roku.
Na parkingu widzę symboliczne nagrobki z datą: 2015. Robotnicy?
Popołudniem docieramy w okolice Čačaku (Чачак). Na zachód od miasta znajduje się Ovčarsko-kablarska klisura - kręty kanion rzeki Morawy Zachodniej pomiędzy wapiennymi szczytami Ovčar i Kablar. Tu już krajobraz jest zupełnie inny niż jeszcze kilka kwadransów wcześniej - definitywnie pożegnaliśmy płaskie tereny.
Kanion najlepiej obserwuje się z powietrza albo z gór, ale i z poziomu drogi jest ładny. Nad zbiornikiem powstałym po przegrodzeniu Morawy ulokowały się obiekty turystyczne.
Okolica bywa też nazywana "serbskim Athos", ponieważ podobnie jak na Fruškiej gorze występuje tu spore zagęszczenie klasztorów. Niektóre są blisko głównej drogi, więc postanawiamy do nich zajrzeć, co wiąże się ze stromym podjazdem.
Pierwszy monastyr wygląda z daleka jak zwykły, większy dom mieszkalny. Na podwórzu stoi cerkiew, lecz wygląda podejrzanie świeżo. Współczesna?
Prawie. Wybudowano ją w latach 1938-1940, natomiast sama historia monastyru sięga XVI wieku. Z głośników słychać melodyjny śpiew mnichów, wewnątrz odbywa się nabożeństwo, więc tylko zerkamy przez szyby.
"Sercem" kanionu jest licząca niewiele ponad stu mieszkańców wioska Ovčar Banja (Овчар Бања). Podobno to uzdrowisko... W sumie mają sklep, mile wyglądającą spelunkę, a przy blokowisku facet myje swój samochód z niemieckimi blachami. W środku wybudowano kanał zbiegający się z Morawą, a drugi jego koniec znika w tunelu pod górą.
Nad spa funkcjonuje klasztor Zwiastowania. Żyjące tu mniszki twierdzą, iż powstał w XII lub XIII wieku, natomiast nad drzwiami kamiennej cerkiewki umieszczono datę 1602.
Do środka znów nie wejdziemy, bo przechodząca zakonnica pokazuje, iż w środku też trwa msza lub nabożeństwo. Wiernych, poza funkcjonariuszami kościelnymi, nie widać. Pozostaje przyjrzeć się freskom zewnętrznym ze scenami Sądu Ostatecznego...
...oraz zmolestować miejscową menażerię .
Wieczór coraz bliżej, a przed nami jeszcze trochę jazdy. Užice (Ужице, w latach 1946-1992 Titovo Užice, Титово Ужице; stara nazwa czasem pojawia się sporadycznie na drogowskazach) zostawiamy na kiedy indziej. Za miastem zatrzymuję się przy skarpie, aby popatrzeć na płynącą w dole Đetinję, dopływ Tary. W powietrzu zawiewa pyłem z rozbieranej w tle góry.
Stąd już niedługo do Zlatiboru (Златибор). Nieduże miasto w polskich tekstach bywa nazywane serbskim Zakopanem. Czy naprawdę muszą tak karać każdą bardziej obleganą miejscowość w zagranicznych górach? Kiedyś wioska nosiła nazwę Kulaševac, następnie Kraljeva Voda, a w czasach jedynie słusznego ustroju Partizanske Vode. Drugą wersję nadano na cześć króla Piotra, trzecią uczczono partyzantów wymordowanych przez hitlerowców. Po upadku komunistycznej Jugosławii ustalono aktualną nazwę - neutralną, bo identyczną jak otaczające je góry.
Meldujemy się na kempingu z widokiem na hotel w kształcie piramidy. Taka miniatura Ustronia . Słońce powoli zachodzi za okolicznymi szczytami...
Na kempingu spotykamy pierwsze od Peczu osoby mówiące po polsku. Sam kemping jest bardzo postępowy, nawet bardziej niż Szwedzi: o ile w Skandynawii dopiero się dyskutuje, aby całkowicie zlikwidować pisuary, tutaj już tego dokonano! Nawet kartki przyklejone do drzwi obrazują, że wszelkie czynności należy robić na siedząco .
Góry Zlatibor są popularne wśród Serbów, działają tu ośrodki narciarskie. Cudzoziemców przyciąga Ósemka Szargańska - zabytkowa kolej wąskotorowa. Przez miasto Zlatibor przewalają się tłumy wczasowiczów, a główną atrakcją kulinarną są naleśniki i wafle!
Ktoś gra na flecie, facet przebrany za drzewo sprzedaje zioła. Dzieciaki galopują na... sztucznych kucykach! Między nogami śmigają elektryczne samochody, ludzie krzyczą z urządzeń symulujących samochody, samoloty i inne. W co najmniej dwóch knajpach trwają koncerty na żywo. Po ulicach snuje się też bardzo dużo nastolatków w strojach sportowych, zdaje się, iż trwa jakiś turniej piłkarski.
Nas interesują takie lokale!
Na kolację wcinamy gurmanską pljeskavicę, czyli do mielonego kotleta dodano ser.
Przed końcem dnia postanawiam jeszcze poobijać się trochę w autodromie :D.
Środowy poranek wstaje piękny, powietrze na razie nie jest tak nagrzane jak w ciągu dnia.
Trochę bym się bał, że spadnę z dachu .
Zaglądamy na szybko do miasteczka, aby kupić kilka pamiątek i odwiedzić piekarnię. Na razie większość turystów smacznie śpi lub je śniadanie, ale handlarze są gotowi: wszystko to, czego potrzebuje każdy aktywny wczasowicz, jest już przygotowane.
Temperatura szybko idzie w górę. Kolory wskazują, że natura jest już zmęczona upałami.
Mamy dziś do przejechania mniej kilometrów niż wczoraj, za to nie będzie już autostrad ani szerokich i prostych dróg: większość trasy to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty.
Do tego bardzo miłe dla oka widoki; niestety, nie wszędzie można się zatrzymać i zrobić zdjęcia. Tutaj okolice mostu nad rzeką Uvac.
I tym sposobem opuściliśmy Zlatibor...
W wiosce Svilojevo (Свилојево) większość zamieszkałych stanowią Węgrzy (węg. Szilágyi).
W Odžaci (Оџаци) zdecydowanie dominują Serbowie, ale są też Madziarzy (Hódság), Słowacy, Chorwaci, Jugosłowianie, Czarnogórcy.
W centrum fajna mozaika.
Bački Petrovac (Бачки Петровац, Báčsky Petrovec) jest z kolei słowacką wyspą etniczną (82 %). Tablice informacyjne uzupełnione są napisami w znajomym języku...
Gdzieś w połowie prowincji planowałem dostać się na główne drogi, ale źle skręciłem na jednym ze skrzyżowań. W efekcie mknąłem dalej bocznymi szosami, czasem z zaskakująco dobrą nawierzchnią i bez nadmiernego ruchu. W pewnym momencie zadziwił mnie długi sznur ciężarówek z naprzeciwka - okazało się, iż przejeżdżam obok niewielkiego przejścia granicznego z Chorwacją.
Nowy Sad (Нови Сад, węg. Újvidék), stolicę Wojwodiny, już kiedyś odwiedzałem, więc nie musimy wjeżdżać do centrum. Wewnętrzna obwodnica jest niezbyt zatłoczona, najbardziej rzuca się w oczy ciężarówka armii serbskiej (albo tego, co z ich wojska zostało).
Znowu widzimy Dunaj, choć tym razem tylko na chwilę. Nowym Mostem Wolności (stary zniszczyło w 1999 roku NATO) przekraczamy nad rzeką granicę Bałkanów :).
Przed nami Fruška gora (Фрушка гора), niskie, ale popularne góry, również wśród zagranicznych turystów. Słyną zwłaszcza ze swoich zabytkowych monastyrów - do dnia dzisiejszego historyczne zawieruchy przetrwało kilkanaście.
Przez pasmo prowadzi droga nr 21, jedna z bardziej oblężonych przez kierowców. Podzielona jest na dwie jednokierunkowe części, które zakrętami dochodzą na przełęcz Iriški Venac. A tam parking, jakieś bary i tak dziwnie zorganizowany ruch, że aby pojechać w interesującym mnie kierunku muszę złamać kilka przepisów.
Niedaleko przełęczy strzela w niebo wysoki pomnik Sloboda. Odsłonięty w 1951 roku w dziesiątą rocznicę ustanowienia Socjalistycznej Republiki Serbii. Upamiętnia ofiary II wojny światowej z Wojwodiny oraz dzielnych komunistycznych partyzantów.
W przeciwieństwie do pomnika bitwy batińskiej przy granicy z Chorwacją, który chyli się ku upadkowi, tutaj prowadzone są prace remontowe. Zerwano stare posadzki na schodach, zdjęto płaskorzeźby. Ekipa robotników siedzi z tyłu, kryjąc się przed silnym słońcem.
Kompozycja rzeźbiarskia mieści się w socrealistycznym schemacie: grupa osób dziarsko maszeruje przed siebie z karabinami położonymi na ramionach. Oczywiście musiała znaleźć się wśród nich kobieta, trzymająca w ręce dziwną rurkę. Z tyłu facet dzierży sztandar, inny, pozbawiony obuwia, demonstruje swoją muskularną klatę.
Na tablicach przedstawiono różne scenki rodzajowe, m.in. niemieckie czołgi.
Poniżej przełęczy i głównej drogi znajduje się monastyr Novo Hopovo (Ново Хопово). Uznawany jest za jeden z ładniejszych i ważniejszych we Fruškiej gorze. Początkowo mieszkali tu mnisi, dzisiaj jest żeński.
Pomarańczowe zabudowania mieszkalno-gospodarcze (konak) pochodzą z XVIII wieku, natomiast monastyr założono prawdopodobnie dwieście lat wcześniej i wtedy też powstała cerkiew św. Mikołaja. Łączy ona cechy bizantyjskie i serbskie, a niektórzy dopatrują się nawet wpływów islamskich. Świątynia jest wciśnięta między inne budynki i ciężko zrobić jej dobre zdjęcie.
W środku kręci się kilka osób, przeżywających spotkanie z Sacrum w typowo prawosławny sposób. Pytam się siedzącego przy wejściu mężczyznę o możliwość zrobienia zdjęć.
- Kilka nie będzie stanowić problemu - odpowiada. To wyjątek w serbskich monastyrach!
Wierni modlą się przy brązowym ikonostasie z 1770 roku. Z góry zwisa złoty żyrandol.
Freski zachowały się w różnym stopniu. Te z nawy reprezentują szkołę grecką z Athos, w sieni (na drugim zdjęciu) średniowieczny styl serbski.
Z tyłu klasztoru mniszki, podobnie jak Indianie, gromadzą zapasy drewna na zimę.
Na miejscu można też zakupić różne cerkiewne wyroby, co oczywiście czynimy .
Kilka kilometrów w głąb doliny działał kiedyś monastyr Staro Hopovo (Старо Хопово), założony mniej więcej w tym samym czasie co Nowy (więc nie wiem czemu określa się go starym!). Nie przetrwał on próby czasu, do dziś pozostała jedynie cerkiew z dzwonnicą. Cerkiew wygląda jak nowa, w środku ma tak samo wyglądające na nowe freski, więc byłem przekonany, iż to współczesna rekonstrukcja. A podobno pochodzi z 1752 roku! Aż tak ją wypucowali??
Wracając do auta zaczynam z niepokojem spoglądać na wskaźnik benzyny: jeszcze niedawno wydawało się, iż jest jej dużo, ale podczas podjazdu pod przełęcz zaczęło jej gwałtownie ubywać. Rezerwa się włączyła, cyferki z kilometrami uciekają w zastraszającym tempie. Powoli przed oczami zaczyna mi się pojawiać obraz szukającego piechotą jakiejś tankszteli...
Patrzę na mapę: niedaleko jest miasteczko, tam powinna być stacja. No i jest: mała, stara, lecz nie będę narzekał. Ledwo stanąłem koło dystrybutora, a podeszła kobieta w średnim wieku i powiedziała, że coś się im zepsuło. Widząc moją minę dodała, że za kilka kilometrów jest inna stacja.
Tyle udało nam się jeszcze przejechać . Już kilka razy tak się prawie załatwiłem: raz w Macedonii na autostradowej obwodnicy Skopje zatankowałem naprawdę w ostatnim momencie na stacji widmo: nie było jej na mapach, nie było drogowskazów, stały przy niej same wypasione bryki, a kręcący się ludzie wyglądali jak z katalogu mafiozów .
Uspokojeni wracamy na drogę. Kawałek pokonujemy Autostradą Braterstwa i Jedności, ogólnojugosłowiańskiej drogi łączącej Słowenię z Macedonią. Pierwszą nitkę tego odcinka (Belgrad-Zagrzeb) otwarto już w 1950 roku. Dzisiaj jej nawierzchnia, oględnie pisząc, nie powala.
Przez Belgrad zazwyczaj cisnąłem centrum, ale tym razem nasz cel leży w innej części kraju, więc jestem zmuszony skorzystać z niedokończonej obwodnicy stolicy. Ruch gęstnieje, tworzą się zatory, przybywa ciężarówek. Tak będziemy jechać potem długo przez centralną Serbię.
Wjeżdżamy do kolejnych miejscowości i zaliczamy kolejne postoje na światłach, skrzyżowaniach i mijankach. Obcych rejestracji nie widać - zdecydowana większość podróżnych mija ten kraj autostradą na południe, w kierunku Grecji i Bułgarii, a potem dalej do Turcji.
Dopiero znacznie później zaczyna się otwarty w 2016, jeszcze pachnący farbą, odcinek autobany A2. Docelowo ma prowadzić do Czarnogóry i ułatwić Serbom podróż nad morze, które teraz odcięte zostało granicami. Kolejne fragmenty mają zostać oddane do użytku jeszcze przed końcem tego roku.
Na parkingu widzę symboliczne nagrobki z datą: 2015. Robotnicy?
Popołudniem docieramy w okolice Čačaku (Чачак). Na zachód od miasta znajduje się Ovčarsko-kablarska klisura - kręty kanion rzeki Morawy Zachodniej pomiędzy wapiennymi szczytami Ovčar i Kablar. Tu już krajobraz jest zupełnie inny niż jeszcze kilka kwadransów wcześniej - definitywnie pożegnaliśmy płaskie tereny.
Kanion najlepiej obserwuje się z powietrza albo z gór, ale i z poziomu drogi jest ładny. Nad zbiornikiem powstałym po przegrodzeniu Morawy ulokowały się obiekty turystyczne.
Okolica bywa też nazywana "serbskim Athos", ponieważ podobnie jak na Fruškiej gorze występuje tu spore zagęszczenie klasztorów. Niektóre są blisko głównej drogi, więc postanawiamy do nich zajrzeć, co wiąże się ze stromym podjazdem.
Pierwszy monastyr wygląda z daleka jak zwykły, większy dom mieszkalny. Na podwórzu stoi cerkiew, lecz wygląda podejrzanie świeżo. Współczesna?
Prawie. Wybudowano ją w latach 1938-1940, natomiast sama historia monastyru sięga XVI wieku. Z głośników słychać melodyjny śpiew mnichów, wewnątrz odbywa się nabożeństwo, więc tylko zerkamy przez szyby.
"Sercem" kanionu jest licząca niewiele ponad stu mieszkańców wioska Ovčar Banja (Овчар Бања). Podobno to uzdrowisko... W sumie mają sklep, mile wyglądającą spelunkę, a przy blokowisku facet myje swój samochód z niemieckimi blachami. W środku wybudowano kanał zbiegający się z Morawą, a drugi jego koniec znika w tunelu pod górą.
Nad spa funkcjonuje klasztor Zwiastowania. Żyjące tu mniszki twierdzą, iż powstał w XII lub XIII wieku, natomiast nad drzwiami kamiennej cerkiewki umieszczono datę 1602.
Do środka znów nie wejdziemy, bo przechodząca zakonnica pokazuje, iż w środku też trwa msza lub nabożeństwo. Wiernych, poza funkcjonariuszami kościelnymi, nie widać. Pozostaje przyjrzeć się freskom zewnętrznym ze scenami Sądu Ostatecznego...
...oraz zmolestować miejscową menażerię .
Wieczór coraz bliżej, a przed nami jeszcze trochę jazdy. Užice (Ужице, w latach 1946-1992 Titovo Užice, Титово Ужице; stara nazwa czasem pojawia się sporadycznie na drogowskazach) zostawiamy na kiedy indziej. Za miastem zatrzymuję się przy skarpie, aby popatrzeć na płynącą w dole Đetinję, dopływ Tary. W powietrzu zawiewa pyłem z rozbieranej w tle góry.
Stąd już niedługo do Zlatiboru (Златибор). Nieduże miasto w polskich tekstach bywa nazywane serbskim Zakopanem. Czy naprawdę muszą tak karać każdą bardziej obleganą miejscowość w zagranicznych górach? Kiedyś wioska nosiła nazwę Kulaševac, następnie Kraljeva Voda, a w czasach jedynie słusznego ustroju Partizanske Vode. Drugą wersję nadano na cześć króla Piotra, trzecią uczczono partyzantów wymordowanych przez hitlerowców. Po upadku komunistycznej Jugosławii ustalono aktualną nazwę - neutralną, bo identyczną jak otaczające je góry.
Meldujemy się na kempingu z widokiem na hotel w kształcie piramidy. Taka miniatura Ustronia . Słońce powoli zachodzi za okolicznymi szczytami...
Na kempingu spotykamy pierwsze od Peczu osoby mówiące po polsku. Sam kemping jest bardzo postępowy, nawet bardziej niż Szwedzi: o ile w Skandynawii dopiero się dyskutuje, aby całkowicie zlikwidować pisuary, tutaj już tego dokonano! Nawet kartki przyklejone do drzwi obrazują, że wszelkie czynności należy robić na siedząco .
Góry Zlatibor są popularne wśród Serbów, działają tu ośrodki narciarskie. Cudzoziemców przyciąga Ósemka Szargańska - zabytkowa kolej wąskotorowa. Przez miasto Zlatibor przewalają się tłumy wczasowiczów, a główną atrakcją kulinarną są naleśniki i wafle!
Ktoś gra na flecie, facet przebrany za drzewo sprzedaje zioła. Dzieciaki galopują na... sztucznych kucykach! Między nogami śmigają elektryczne samochody, ludzie krzyczą z urządzeń symulujących samochody, samoloty i inne. W co najmniej dwóch knajpach trwają koncerty na żywo. Po ulicach snuje się też bardzo dużo nastolatków w strojach sportowych, zdaje się, iż trwa jakiś turniej piłkarski.
Nas interesują takie lokale!
Na kolację wcinamy gurmanską pljeskavicę, czyli do mielonego kotleta dodano ser.
Przed końcem dnia postanawiam jeszcze poobijać się trochę w autodromie :D.
Środowy poranek wstaje piękny, powietrze na razie nie jest tak nagrzane jak w ciągu dnia.
Trochę bym się bał, że spadnę z dachu .
Zaglądamy na szybko do miasteczka, aby kupić kilka pamiątek i odwiedzić piekarnię. Na razie większość turystów smacznie śpi lub je śniadanie, ale handlarze są gotowi: wszystko to, czego potrzebuje każdy aktywny wczasowicz, jest już przygotowane.
Temperatura szybko idzie w górę. Kolory wskazują, że natura jest już zmęczona upałami.
Mamy dziś do przejechania mniej kilometrów niż wczoraj, za to nie będzie już autostrad ani szerokich i prostych dróg: większość trasy to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty.
Do tego bardzo miłe dla oka widoki; niestety, nie wszędzie można się zatrzymać i zrobić zdjęcia. Tutaj okolice mostu nad rzeką Uvac.
I tym sposobem opuściliśmy Zlatibor...
Cerkiewne wyroby zawsze mi się podobały, zwłaszcza ze średniej i wyższej półki.
Pljeskavica też wygląda kusząco. Pomidor do tego owszem, ale papryka i to chyba pikantna?
Widzisz, na czym głównie skupiają się forumowicze czytając relację.
Pljeskavica też wygląda kusząco. Pomidor do tego owszem, ale papryka i to chyba pikantna?
Widzisz, na czym głównie skupiają się forumowicze czytając relację.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
- telefon 110
- Posty: 2046
- Rejestracja: 2014-09-20, 22:32
Pudelek pisze:Z tyłu facet dzierży sztandar, inny, pozbawiony obuwia, demonstruje swoją muskularną klatę.
To tyfuśnicy.
https://www.youtube.com/watch?v=CQj_uZSRSy4
Pudelek pisze:Aż tak ją wypucowali??
W ramach pokuty za grzechy.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Góry wraz z wyżynami stanowią 70% terytorium Serbii, a południowo-zachodnia część kraju to właściwie jedno wielkie nieprzerwane pasmo. Całość należy do Gór Dynarskich (zwanych też Alpami Dynarskimi) ciągnącymi się wzdłuż Adriatyku od Słowenii po Albanię.
To raj dla miłośników wypraw górskich, ale ile trzeba by mieć czasu, aby je spenetrować? Mi pozostało symbolicznie nacieszyć się nimi podczas jazdy samochodem. A jak pisałem wcześniej: to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty!
Oprócz ciągłych zwrotów w lewo lub w prawo jazdę skutecznie spowalnia duży ruch i, oględnie pisząc, zawalidrogi. Już kiedyś wspominałem, że dla mnie Bałkany nie kojarzą się z piratami drogowymi ale kierowcami, których misją życiową jest tak wolna jazda, aby doprowadzić wszystkich innych do szewskiej pasji .
Czasem zdarzają się zabawne sytuacje: gdzieś z bocznej drogi wyskakuje samochód z przyczepką, na której ulokowano dwie krowy. Serpentyny powodują, że mućki latają z jednej strony na drugą, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Może nie powinniśmy, ale kilka kilometrów zanosiliśmy się śmiechem, bo wyglądało to przezabawnie. Podziwiam, iż choroba lokomocyjna nie zakończyła się zanieczyszczaniem okolicy.
W jednej z wiosek samochód zjechał w bok na jakiś targ i już odetchnąłem z ulgą, gdy w tym czasie jego miejsce zajął inny wóz z przyczepką, a tam do dwóch sztuk bydła doszły... dwie owce . Rezultat był ten sam: biedne zwierzęta latały po przyczepie jak pijany po autobusie, a ja ze śmiechu prawie puszczałem kierownicę . Dobrze, że udało mi się w końcu ich wyprzedzić, bo nabijanie się z nieszczęsnych pasażerów mogłoby zakończyć się wypadkiem .
Jedyną miejscowością, w której na chwilę się zatrzymaliśmy, było Prijepolje (Пријепоље) leżące nad rzeką Lim. To ostatnie miasto przed granicą z Czarnogórą. Już kiedyś w nim byliśmy i zwiedziliśmy pobliski monastyr, więc tym razem oglądam tylko nietypowy pomnik, ulokowany przy głównej drodze.
Są to ruiny partyzanckiego szpitala, w którym w grudniu 1943 Jugosłowianie bronili się przed jednostkami niemieckimi nacierającymi z drugiej strony rzeki. Po wojnie resztki zaadaptowano go do nowego celu i uzupełniono tablicami z nazwiskami 408 poległych partyzantów oraz odpowiednimi rzeźbami.
Oglądając tą kompozycję mam wrażenie, że jeden partyzant przepycha się i przewraca drugiego, aby jako pierwszy rzucić kamieniem.
Obiekt był chroniony prawem już w czasach jugosłowiańskich o czym świadczy plakietka z godłem Serbskiej Republiki Socjalistycznej. Godło były podobne do dzisiejszej tarczy herbowej, będącej częścią herbu Serbii, z tym, że usunięto z niego tzw. krzyż serbski. Zachowano natomiast otaczające go cztery "krzesiwa" (podobne do litery S w cyrylicy), przez co wyglądało dość dziwnie, jakby niekompletnie.
Chodząc po dość rozległym terenie pomnika-szpitala widzę faceta, który od strony drogi przy czymś klęka. Pomyślałem, że może zapala tu świeczkę albo znicz, a on... nabierał wody.
Trudno mu się było dziwić, dzień od początku zapowiadał się upalny, a teraz temperatura zbliżała się do 40-tki...
Prijepolje otaczają góry Zlatar. Mieszkańcy mają ładne widoki z okien domów.
Jeszcze piękniej jest po wyjechaniu z miasta.
Do granicy docieramy szybciej niż sądziłem. Radość była przedwczesna, bowiem okazało się, iż to tylko serbski posterunek. Podobnie jak na moście na Dunaju w Batinie funkcjonariusze urzędują w blaszanych budkach i wygląda to na prowizorkę.
Odprawa poszła dość szybko, po czym zaczął się kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Przynajmniej tak to wyglądało, bo w rzeczywistości nadal byliśmy w Serbii, tyle, że już po kontroli. Krajobraz się nie zmienił: na lewo od drogi płynął Lim, następnie biegły tory słynnej linii kolejowej Belgrad-Bar, a potem strzelały w niebo góry dochodzące do 1000-1200 metrów n.p.m..
Minęliśmy samotną restaurację i wreszcie na mostku widać czerwone tablice informujące, że zmieniamy państwo.
Czarnogóra. Montenegro. Najmłodsze europejskie państwo, którego powstanie nie budziło kontrowersji (pomijając Serbów, rzecz jasna). Byłem w niej do tej pory dwa razy: na jeden dzień, odwiedzając Zatokę Kotorską, oraz niewiele dłużej, podróżując niegdyś z Kosowa. Tym razem chcielibyśmy zobaczyć coś więcej.
Przejechaliśmy może kilometr i na lewym brzegu znów pojawiły się serbskie znaki graniczne. To monastyr Kumanica (Куманица) dostępny w normalny sposób tylko od czarnogórskiej strony. Od reszty Serbii można dojechać tylko krętą, wąską górską drogą albo przybyć pociągiem.
Trochę żałuję, że do niego nie zajrzeliśmy (ciekawe, czy znowu byłaby kontrola?), ale już wkrótce wyrasta przed nami okazały budynek czarnogórskich służb granicznych. W porównaniu z serbskim blaszakiem to mamy tutaj kontrast typu "król i żebrak".
Pierwsze co się rzuca w oczy to alfabet łaciński. Po proklamowaniu niepodległości Czarnogórcy generalnie zrezygnowali z cyrylicy, choć oficjalnie nadal jest ona w użyciu.
Druga odprawa trwała trochę dłużej, bo i więcej samochodów tu stało, ale zmieściliśmy się w kwadransie.
Swoją drogą zastanawiam się, czy naprawdę te wszystkie przejścia graniczne i kontrole są tutaj tak potrzebne? Mówimy o dwóch zaprzyjaźnionych narodach, które żyły ze sobą przez kilkadziesiąt lat. Etnicznie i językowo to prawie to samo, ba, według niektórych danych większość Czarnogórców używa na co dzień języka serbskiego, a nie czarnogórskiego! Czy konieczne jest takie utrudnianie życia zwykłym mieszkańcom, którzy po obu stronach granicy zostawili krewnych, znajomych, czasem domy i interesy? Podobnie sytuacja miała miejsce np. z Czechami i Słowakami czy państwami bałtyckimi... Ehh, polityka.
Skoro już dotarliśmy do Czarnogóry, to teraz trzeba dostać się do morza. Drogi czarnogórskie są jeszcze bardziej kręte niż serbskie, podobnie zatłoczone, no i nie sposób nie zwracać uwagi na otaczające nas krajobrazy.
Asfalt wije się po zboczach, przecina doliny, wdrapujemy się do góry i znów zjeżdżamy na dół. Przygotowanie tych dróg dla samochodów musiało pochłonąć wiele materiałów budowlanych i dynamitu. Trzeba być cały czas czujnym - mimo zabezpieczeń często na szosę spadają kamienie, a prawie każdy tunel jest nieoświetlony.
Na tablicach, ścianach i głazach wymalowane są setki numerów telefonów do pomocy drogowej. Nie dziwię się - spotykamy sporo samochodów, które nie dały rady podjazdom albo temperaturze, przekraczającej już 40 stopni i nadal rosnącej. Nie wyobrażam sobie tutaj jazdy bez klimy!
Po półtorej godzinie zawijasów stajemy na parkingu, gdzie dolina robi się trochę szersza. Znajduje się tu monastyr Morača, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego.
Klasztor założono w XIII wieku. W 1504 roku spalili go Turcy, po czym został odbudowany. Ostatni raz nieproszeni goście znad Bosforu plądrowali okolicę jeszcze w 1877 roku.
Główna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy pochodzi z okresu lokacji, ale z zewnątrz nie wygląda jakoś nadzwyczajnie. Reprezentuje styl raszkański, w którym elementy bizantyjskie przeplatają się z romańskimi.
Wewnętrzne freski powstawały od XIII (jedynie fragment) do XVII wieku. Niestety, w tej świątyni nie pozwalają robić zdjęć, więc muszę się zadowolić kilkoma "przypadkowymi" .
Wokół cerkwi stoją zabudowana konaku, w którym w 2010 roku mieszkało trzech mnichów. Jeden z nich siedzi w cieniu i pije kawę, śmiejąc się z kobiet, które zafascynowane są ogromnych rozmiarów... ogórkami .
Klasztory musiały kiedyś być samowystarczalne, więc i dzisiaj uprawiają ogródek, hodują pszczoły itp.
Widać, że ktoś o to dba z pasją (lub wiarą... w coś/kogoś).
Moją uwagę przyciąga nietypowy (już drugi dzisiaj) pomnik. Z lewej strony standardowa lista poległych: z wojen bałkańskich oraz z lat 1912-1918 (Serbowie od odzyskania niepodległości niemal non stop z kimś wojowali). Natomiast po prawej II wojna światowa, gwiazda, sierp i młot. Taka mieszanka socjalistyczno-religijna dość często występująca na bałkańskich cmentarzach. Czy ktoś sobie wyobraża, że np. u paulinów w Częstochowie pochowano albo upamiętniono partyzantów Gwardii Ludowej?
Krótka chwila schłodzenia...
Pędzimy dalej na południe, cały czas wzdłuż rzeki Moračy. Czasem jest trochę szerzej...
...a czasem wąsko. Pięknie!
Nagle na trzeciego wyprzedza mnie wypasione porsche! Ze dwie chwile później widzę za sobą radiowóz na sygnale. Gorączkowe myślenie: "złamałem przepisy? Pewnie, że tak, łamię je tutaj non stop, podobnie jak inni, ale chyba nie w tym momencie!". Na szczęście policja szybko pędzi do przodu i po jakimś czasie stoją na poboczu wraz z zatrzymanym porschakiem . Będzie mandat czy łapówa?
Wreszcie krajobraz zaczyna się trwale zmieniać. Obok drogi sterczą filary przyszłego mostu; powstaje tu pierwsza czarnogórska autostrada! Koszty zapewne będą ogromne, a pierwsze odcinki mają zostać otwarte w 2019 roku.
Rzeki to nie wzrusza, spokojnie płynie w wydrążonym korycie.
Zerkam na samochody wyświetlacz - 43 stopnie, za chwilę podniesie się jeszcze o dwa. Każde wyjście z wozu graniczy z bólem. Człowiek jednak nie jest przyzwyczajony do takiego klimatu... A wychodzę dość często, bo ciągle coś nowego i ciekawego.
Dołem linia kolejowa do Baru. W oddali ludzie kąpią się w rzece, która pewno musi być cholernie zimna w porównaniu z powietrzem.
Zastanawiałem się, czy zahaczyć o Podgoricę. Stolica Czarnogóry znana jest ze swojej bezpłciowości. Ostatecznie uznałem, że mogę ją przełożyć "na zaś" i tylko przemknąłem wewnętrzną obwodnicą.
Na rondzie ze ślepymi zjazdami nie mogłem się jednak powstrzymać i wyszedłem zrobić kilka zdjęć - w końcu co stolica to stolica .
Niedaleko jest stołeczne lotnisko (nadal używające kodu pochodzącego od "Titograd"). Kto będzie szybszy: samochód czy samolot Montenegro Airlines?
Dwupasmówka kończy się rondem.
Przed nami pojawia się wielka wodna tafla - to Jezioro Szkoderskie (Skadarsko jezero, alb. Liqueni i Shkodrës). Droga i linia kolejowa przecina je wąską groblą, ale kawałek dalej muszę stanąć i uwiecznić. Powietrze jest tak rozgrzane, że wszystko staje się blade.
Gdzieś tam daleko jest Albania, do której należy 1/3 zbiornika.
Czarnogóra nie posiada jeszcze autostrad, ale drogę ekspresową już tak - odcinek prowadzący do tunelu Sozina. Tunel otwarto w 2005 roku, liczy 4189 metrów i skrócił czas podróży nad morze o jakieś 30 kilometrów. Przejazd nim kosztuje 2,5 euro.
A za nim już czeka Morze Adriatyckie.
To raj dla miłośników wypraw górskich, ale ile trzeba by mieć czasu, aby je spenetrować? Mi pozostało symbolicznie nacieszyć się nimi podczas jazdy samochodem. A jak pisałem wcześniej: to zakręty, zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty!
Oprócz ciągłych zwrotów w lewo lub w prawo jazdę skutecznie spowalnia duży ruch i, oględnie pisząc, zawalidrogi. Już kiedyś wspominałem, że dla mnie Bałkany nie kojarzą się z piratami drogowymi ale kierowcami, których misją życiową jest tak wolna jazda, aby doprowadzić wszystkich innych do szewskiej pasji .
Czasem zdarzają się zabawne sytuacje: gdzieś z bocznej drogi wyskakuje samochód z przyczepką, na której ulokowano dwie krowy. Serpentyny powodują, że mućki latają z jednej strony na drugą, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Może nie powinniśmy, ale kilka kilometrów zanosiliśmy się śmiechem, bo wyglądało to przezabawnie. Podziwiam, iż choroba lokomocyjna nie zakończyła się zanieczyszczaniem okolicy.
W jednej z wiosek samochód zjechał w bok na jakiś targ i już odetchnąłem z ulgą, gdy w tym czasie jego miejsce zajął inny wóz z przyczepką, a tam do dwóch sztuk bydła doszły... dwie owce . Rezultat był ten sam: biedne zwierzęta latały po przyczepie jak pijany po autobusie, a ja ze śmiechu prawie puszczałem kierownicę . Dobrze, że udało mi się w końcu ich wyprzedzić, bo nabijanie się z nieszczęsnych pasażerów mogłoby zakończyć się wypadkiem .
Jedyną miejscowością, w której na chwilę się zatrzymaliśmy, było Prijepolje (Пријепоље) leżące nad rzeką Lim. To ostatnie miasto przed granicą z Czarnogórą. Już kiedyś w nim byliśmy i zwiedziliśmy pobliski monastyr, więc tym razem oglądam tylko nietypowy pomnik, ulokowany przy głównej drodze.
Są to ruiny partyzanckiego szpitala, w którym w grudniu 1943 Jugosłowianie bronili się przed jednostkami niemieckimi nacierającymi z drugiej strony rzeki. Po wojnie resztki zaadaptowano go do nowego celu i uzupełniono tablicami z nazwiskami 408 poległych partyzantów oraz odpowiednimi rzeźbami.
Oglądając tą kompozycję mam wrażenie, że jeden partyzant przepycha się i przewraca drugiego, aby jako pierwszy rzucić kamieniem.
Obiekt był chroniony prawem już w czasach jugosłowiańskich o czym świadczy plakietka z godłem Serbskiej Republiki Socjalistycznej. Godło były podobne do dzisiejszej tarczy herbowej, będącej częścią herbu Serbii, z tym, że usunięto z niego tzw. krzyż serbski. Zachowano natomiast otaczające go cztery "krzesiwa" (podobne do litery S w cyrylicy), przez co wyglądało dość dziwnie, jakby niekompletnie.
Chodząc po dość rozległym terenie pomnika-szpitala widzę faceta, który od strony drogi przy czymś klęka. Pomyślałem, że może zapala tu świeczkę albo znicz, a on... nabierał wody.
Trudno mu się było dziwić, dzień od początku zapowiadał się upalny, a teraz temperatura zbliżała się do 40-tki...
Prijepolje otaczają góry Zlatar. Mieszkańcy mają ładne widoki z okien domów.
Jeszcze piękniej jest po wyjechaniu z miasta.
Do granicy docieramy szybciej niż sądziłem. Radość była przedwczesna, bowiem okazało się, iż to tylko serbski posterunek. Podobnie jak na moście na Dunaju w Batinie funkcjonariusze urzędują w blaszanych budkach i wygląda to na prowizorkę.
Odprawa poszła dość szybko, po czym zaczął się kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Przynajmniej tak to wyglądało, bo w rzeczywistości nadal byliśmy w Serbii, tyle, że już po kontroli. Krajobraz się nie zmienił: na lewo od drogi płynął Lim, następnie biegły tory słynnej linii kolejowej Belgrad-Bar, a potem strzelały w niebo góry dochodzące do 1000-1200 metrów n.p.m..
Minęliśmy samotną restaurację i wreszcie na mostku widać czerwone tablice informujące, że zmieniamy państwo.
Czarnogóra. Montenegro. Najmłodsze europejskie państwo, którego powstanie nie budziło kontrowersji (pomijając Serbów, rzecz jasna). Byłem w niej do tej pory dwa razy: na jeden dzień, odwiedzając Zatokę Kotorską, oraz niewiele dłużej, podróżując niegdyś z Kosowa. Tym razem chcielibyśmy zobaczyć coś więcej.
Przejechaliśmy może kilometr i na lewym brzegu znów pojawiły się serbskie znaki graniczne. To monastyr Kumanica (Куманица) dostępny w normalny sposób tylko od czarnogórskiej strony. Od reszty Serbii można dojechać tylko krętą, wąską górską drogą albo przybyć pociągiem.
Trochę żałuję, że do niego nie zajrzeliśmy (ciekawe, czy znowu byłaby kontrola?), ale już wkrótce wyrasta przed nami okazały budynek czarnogórskich służb granicznych. W porównaniu z serbskim blaszakiem to mamy tutaj kontrast typu "król i żebrak".
Pierwsze co się rzuca w oczy to alfabet łaciński. Po proklamowaniu niepodległości Czarnogórcy generalnie zrezygnowali z cyrylicy, choć oficjalnie nadal jest ona w użyciu.
Druga odprawa trwała trochę dłużej, bo i więcej samochodów tu stało, ale zmieściliśmy się w kwadransie.
Swoją drogą zastanawiam się, czy naprawdę te wszystkie przejścia graniczne i kontrole są tutaj tak potrzebne? Mówimy o dwóch zaprzyjaźnionych narodach, które żyły ze sobą przez kilkadziesiąt lat. Etnicznie i językowo to prawie to samo, ba, według niektórych danych większość Czarnogórców używa na co dzień języka serbskiego, a nie czarnogórskiego! Czy konieczne jest takie utrudnianie życia zwykłym mieszkańcom, którzy po obu stronach granicy zostawili krewnych, znajomych, czasem domy i interesy? Podobnie sytuacja miała miejsce np. z Czechami i Słowakami czy państwami bałtyckimi... Ehh, polityka.
Skoro już dotarliśmy do Czarnogóry, to teraz trzeba dostać się do morza. Drogi czarnogórskie są jeszcze bardziej kręte niż serbskie, podobnie zatłoczone, no i nie sposób nie zwracać uwagi na otaczające nas krajobrazy.
Asfalt wije się po zboczach, przecina doliny, wdrapujemy się do góry i znów zjeżdżamy na dół. Przygotowanie tych dróg dla samochodów musiało pochłonąć wiele materiałów budowlanych i dynamitu. Trzeba być cały czas czujnym - mimo zabezpieczeń często na szosę spadają kamienie, a prawie każdy tunel jest nieoświetlony.
Na tablicach, ścianach i głazach wymalowane są setki numerów telefonów do pomocy drogowej. Nie dziwię się - spotykamy sporo samochodów, które nie dały rady podjazdom albo temperaturze, przekraczającej już 40 stopni i nadal rosnącej. Nie wyobrażam sobie tutaj jazdy bez klimy!
Po półtorej godzinie zawijasów stajemy na parkingu, gdzie dolina robi się trochę szersza. Znajduje się tu monastyr Morača, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego.
Klasztor założono w XIII wieku. W 1504 roku spalili go Turcy, po czym został odbudowany. Ostatni raz nieproszeni goście znad Bosforu plądrowali okolicę jeszcze w 1877 roku.
Główna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy pochodzi z okresu lokacji, ale z zewnątrz nie wygląda jakoś nadzwyczajnie. Reprezentuje styl raszkański, w którym elementy bizantyjskie przeplatają się z romańskimi.
Wewnętrzne freski powstawały od XIII (jedynie fragment) do XVII wieku. Niestety, w tej świątyni nie pozwalają robić zdjęć, więc muszę się zadowolić kilkoma "przypadkowymi" .
Wokół cerkwi stoją zabudowana konaku, w którym w 2010 roku mieszkało trzech mnichów. Jeden z nich siedzi w cieniu i pije kawę, śmiejąc się z kobiet, które zafascynowane są ogromnych rozmiarów... ogórkami .
Klasztory musiały kiedyś być samowystarczalne, więc i dzisiaj uprawiają ogródek, hodują pszczoły itp.
Widać, że ktoś o to dba z pasją (lub wiarą... w coś/kogoś).
Moją uwagę przyciąga nietypowy (już drugi dzisiaj) pomnik. Z lewej strony standardowa lista poległych: z wojen bałkańskich oraz z lat 1912-1918 (Serbowie od odzyskania niepodległości niemal non stop z kimś wojowali). Natomiast po prawej II wojna światowa, gwiazda, sierp i młot. Taka mieszanka socjalistyczno-religijna dość często występująca na bałkańskich cmentarzach. Czy ktoś sobie wyobraża, że np. u paulinów w Częstochowie pochowano albo upamiętniono partyzantów Gwardii Ludowej?
Krótka chwila schłodzenia...
Pędzimy dalej na południe, cały czas wzdłuż rzeki Moračy. Czasem jest trochę szerzej...
...a czasem wąsko. Pięknie!
Nagle na trzeciego wyprzedza mnie wypasione porsche! Ze dwie chwile później widzę za sobą radiowóz na sygnale. Gorączkowe myślenie: "złamałem przepisy? Pewnie, że tak, łamię je tutaj non stop, podobnie jak inni, ale chyba nie w tym momencie!". Na szczęście policja szybko pędzi do przodu i po jakimś czasie stoją na poboczu wraz z zatrzymanym porschakiem . Będzie mandat czy łapówa?
Wreszcie krajobraz zaczyna się trwale zmieniać. Obok drogi sterczą filary przyszłego mostu; powstaje tu pierwsza czarnogórska autostrada! Koszty zapewne będą ogromne, a pierwsze odcinki mają zostać otwarte w 2019 roku.
Rzeki to nie wzrusza, spokojnie płynie w wydrążonym korycie.
Zerkam na samochody wyświetlacz - 43 stopnie, za chwilę podniesie się jeszcze o dwa. Każde wyjście z wozu graniczy z bólem. Człowiek jednak nie jest przyzwyczajony do takiego klimatu... A wychodzę dość często, bo ciągle coś nowego i ciekawego.
Dołem linia kolejowa do Baru. W oddali ludzie kąpią się w rzece, która pewno musi być cholernie zimna w porównaniu z powietrzem.
Zastanawiałem się, czy zahaczyć o Podgoricę. Stolica Czarnogóry znana jest ze swojej bezpłciowości. Ostatecznie uznałem, że mogę ją przełożyć "na zaś" i tylko przemknąłem wewnętrzną obwodnicą.
Na rondzie ze ślepymi zjazdami nie mogłem się jednak powstrzymać i wyszedłem zrobić kilka zdjęć - w końcu co stolica to stolica .
Niedaleko jest stołeczne lotnisko (nadal używające kodu pochodzącego od "Titograd"). Kto będzie szybszy: samochód czy samolot Montenegro Airlines?
Dwupasmówka kończy się rondem.
Przed nami pojawia się wielka wodna tafla - to Jezioro Szkoderskie (Skadarsko jezero, alb. Liqueni i Shkodrës). Droga i linia kolejowa przecina je wąską groblą, ale kawałek dalej muszę stanąć i uwiecznić. Powietrze jest tak rozgrzane, że wszystko staje się blade.
Gdzieś tam daleko jest Albania, do której należy 1/3 zbiornika.
Czarnogóra nie posiada jeszcze autostrad, ale drogę ekspresową już tak - odcinek prowadzący do tunelu Sozina. Tunel otwarto w 2005 roku, liczy 4189 metrów i skrócił czas podróży nad morze o jakieś 30 kilometrów. Przejazd nim kosztuje 2,5 euro.
A za nim już czeka Morze Adriatyckie.
Ostatnio zmieniony 2017-09-09, 10:14 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 68 gości