Jagodowo- wierzbówkowe góry (Czorna Repa, Berdo, Trościan)
Jagodowo- wierzbówkowe góry (Czorna Repa, Berdo, Trościan)
Dziwne przygody na tym wyjezdzie zaczynają sie juz we Wrocławiu. Nie wiem co sie stało ale wszyscy dzis gadają do mnie po angielsku. Najpierw gdy szukam przejscia przez rozkopane ulice przy dworcu. Podbiega do mnie jakas kobieta: "Can I help you?". Mowie wiec do niej- po polsku, ze szukam przejscia. -"O jak dobrze pani mówi po polsku!!", - "Bo ja tu mieszkam!", -"Ooo juz dlugo?", - "Tak, od urodzenia". Kawałek dalej atakuje mnie stado Hindusów aby zrobic sobie wspolne zdjecie telefonem na kiju. "A ty skad przyjechalas? Bo my z Indii". Kawałek dalej jakis facet oferuje mi uslugi przewodnickie i zwiedzanie miasta. Potem jeszcze raz w knajpie pod wiaduktem, gdy czekam na toperza, barmanka leci po kolezanke, ktora zna angielski- a ja jeszcze nie zdazylam sie odezwac. Naprawde mam poczucie, ze jestem w jakiejs ukrytej kamerze i ktos tam z drugiej strony swietnie sie bawi.
Pod wiaduktem mijamy fajne graffiti. Przynajmniej tu mozna oczy nacieszyc piętrusiem! Ech.. jak ja dawno juz takim nie mialam okazji jechac!
Jedziemy bezposrednim nocnym pociagiem z Wrocławia do Lwowa. Tani to on niestety nie jest ale dzieki niemu jestesmy dzien wczesniej w gorach. Dzis trafiamy na fajny sklad bo jedzie ukrainski wagon. Z dywanikami, kocykami jak z plackarty, fajną kolorową kapą i bez klimy, wiec nie musimy siedziec w swetrach i szalikach. I okna sie normalnie otwieraja! Sa i jeszcze inne plusy, ktore wyjda na jaw niebawem
Uderzamy tez do prowadnicy zapytac czy handluje piwem - pare lat temu zawsze mozna bylo kupic lwiwskie. Niestety- dzis babka nie ma i kieruje nas do Warsu. Nasz wagon jedzie jako pierwszy za lokomotywą, potem jest cały skład osobowy, ktory bedzie odczepiany w Przemyslu i na koncu ow Wars. Wyłaze z wagonu i wpadam w straszliwy tłum. Przeciskam sie pomiedzy dziesiatkami laptopow, przekraczam plątaniny kabli popodpinane do wtyczek, ładowarek i rozdzielnikow. Staram sie nie wyrwac zadnego waznego kabelka od sluchawek, ktore zwykle przypominaja czapke pilota. Niektore osoby siedzace w korytarzu w kucki jednoczesnie korzystaja z laptopa, tableta i smartfona, wiec koniecznosc wstania zwykle konczy sie mniejsza lub wieksza katastrofą. Na ekranach dominuje fejsbuk, ale sporadycznie pojawiaja sie tez gołe baby i rysunki techniczne W Warsie kupuje dwa piwa i pieczone serki. Co sie okazuje- piwo moge kupic, moge wypic jednym haustem, ale nie moge go legalnie wyniesc z wagonu jadalnego. Gosc zza baru musi mi je tu otworzyc i zabrac kapsle. Oczyma wyobrazni widze juz podroz powrotna poprzez 4 wagony nabite ludzmi i połyskujaca elektronika z dwoma otwartymi browarami w rekach i serkiem chyba na głowie. Na tym etapie przypominam sobie, ze zbieractwo popłaca! Przeciez ja w kieszeni mam kilka kapsli, ktore zabralam z wroclawskiej knajpy na pamiatke (a dokladniej na przyozdobienie scian naszego domowego kibla). Zatykamy wiec piwa a jakis miły chlopak (czujący powage sytuacji) daje mi worek. Bo reklamowki tez nie moge dostac od obslugi Warsu, gdyz istnieje prawdopodobienstwo ze uzyje jej w niecnych celach. Gdy wracam ze zdobyczą przez wagony spotykam kontrolera. "Bileciki do kontroli". Nie mam przy sobie - zostaly u prowadnicy, one zawsze zabieraja bilet w drzwiach. Tłumacze wiec, ze ja jestem z tego sypialnego do Lwowa i moj bilet jest tam. "Poprosze dokumenty". Jasne! A dokumenty gdzie? W sypialnym! Nie wiem czemu ale chyba kompletnie nie wygladam na kogos, kto moze chciec odwiedzic piekne miasto Lwów, bo koles mi kompletnie nie wierzy. Na tym etapie zauwaza rowniez ze trzymam w rece piwo z Warsu (worek jest przezroczysty). "Nie wolno wynosic piwa z Warsu! Nie wolno tu pic piwa w pociagu!". "Co pani ma zamiar zrobic z tym piwem?"- pyta calkowicie retorycznie. Poniewaz uwazam, ze na pytania grzecznie jest odpowiedziec - mowie ze mamy w planie wypic je w wagonie sypialnym. "Bedzie mandat za jazde bez biletu i za picie piwa w pociagu". - "Ale ja bilet mam! A piwo jest pełne!". Rewizor robi sie czerwony na gębie ze zlosci. Nie odstepuje mnie na krok- prawie trzyma mnie za reke (nie wiem czy obawia sie, ze wyskocze przez okno w czasie jazdy- razem z piwem i serkami, ktore juz zdazyly wystygnac...) Mam takie małe deja vu.. Jakos staje mi przed oczami moj nielegalnie przewozony "pies" Szarik... ech.. ile to juz lat?? Pikanterii sytuacji dodaje fakt, ze nie moge sie dostac do ukrainskiego wagonu. Wyjsc sie udalo przez przejscie miedzywagonowe, wejsc juz nie. Drzwi sie zatrzasnely! Trzeba czekac na stacje. Do Gliwic daleka droga a mi sie juz chce do kibla! Obok stoi jakis chlopak, rowniez schwytany na jakis niecnych praktykach. Nie znam jego historii ale chyba po prostu jechal na gape. Pan rewizor zadzwonil juz po SOKistow. Pociag czeka dluzszy postoj w Pyskowicach (zmiana kierunku jazdy) i tu mamy sie spotkac z SOKistami. Wylazimy na peron. Spisuja mandat dla chlopaka. Przychodzi kolej na mnie. "Co planuje pani zrobic z tym piwem?" -" Wypic je w wagonie sypialnym". SOKisci rozkladaja rece. "Ten wagon nam nie podlega. To czy tam ktos pije piwo czy nie to jest sprawa pomiedzy pasazerem a obsluga ukrainskiego wagonu. Nam nic do tego". Sprawdzają tylko czy piwo jest pełne i czy bylo otwarte, czy nie zawinil barman z Warsu. Widac ze jest zamkniete niefabrycznie. Kapsle sa z zupelnie innych marek. "Skad pani miala kapsle?", - "A co, nie wolno nosic kapsli w kieszeniach?", "A po co?", - "To taki talizman, przynosi szczescie, moge dac panu jeden". SOKista patrzy na mnie a rozbawienie, niedowierzanie i niepokoj mieszają mu sie na pysku. Idziemy zapukac do naszego wagonu. Otwiera prowadnica i wita mnie okrzykiem "A nie mowilam, ze w Warsie kupicie sobie piwko!". SOKisci nie sprawdzaja juz ani mojego biletu ani dokumentow. Wierza na slowo prowadnicy. Zreszta i tak ten wagon im nie podlega. Rewizor, jak to oni maja w zwyczaju, rozplynal sie w powietrzu.
Sączymy sobie zdobyczne browarki na kanapie w kolorowe ciapki. Zastanawiamy sie nad sensem "prawa", ktorego wlasnie stalam sie bardzo naocznym swiadkiem. Wypicie jednego piwa w przedziale czy korytarzu to wielka zbrodnia. Natomiast nachlanie sie jak świnia w Warsie i powrot w takim stanie do tego samego przedzialu- juz nie. Gdzie tu logika?
We Lwowie siąpi deszcz. Nie przeszkadza to gromadzie ludzi koczowac w samych spiworach na trawniku przed dworcem. Pomiedzy spiworami stoi kilka dzieciecych wozkow. Koczownicy zaczynaja sie powoli budzic. Jakas kobita karmi wyjete ze spiwora niemowle, jakis facet pali papierosa nie wychodzac spod worka i troche mu sie ten worek podpala. Po raz pierwszy widze tu pod dworcem taka scenke. Miejscowi chyba przywykli do tego widoku, na nikim nie robi to wrazenia. Ludziska mijaja tabor ze znudzonymi i obojetnymi minami.
Mamy zamiar jechac elektriczką na Mukaczewo. Na peronie zbiera sie potworny tłum - az sie nie chce wierzyc, ze to wszystko ma cień szansy znalezc sie w jednym pociagu. Juz godzine wczesniej peron jest pelny - potem sie tylko dopycha.
Gdy widac nadjezdzajacy pociag z tłumu padaja rozne hasła: "Przezyja tylko najsilniejsi", "Do startu, gotowi...". "Boże daj zeby tu zatrzymaly sie drzwi"- rzuca babka obok mnie. Chyba ma jakies układy tam na gorze bo wlasnie tak sie dzieje. Drzwi sa naprzeciw mnie, ze 2 metry. Ale nie moge sie ruszyc z miejsca. Ludzie tak napierają z bokow, ze mimo najszczerszych checi nie moge sie poruszyc. I jeszcze ten placak. Wlasnie - glownie przez plecak jestem uziemiona- plecak jest sciskany z bokow, wpadł jakby w kleszcze i nie mam szans go wyszarpac. Toperz jest metr od drzwi. Glowa wystaje mu ponad tłum. Od razu widac, ze jest to postac, ktora ma szanse w tym boju. Jeszcze pociag sie nie zatrzymal a juz jakas staruszka pakuje sie toperzowi kuprem na brzuch. Madra - wiadomo ze toperz poniesie ją ze sobą do pociagu. I faktycznie wsiadaja jako jedni z pierwszych. Ubiegly ich tylko dwie kobity w wieku nieokreslonym, kazda z wielką siata w rece. Babeczki nawiazaly chyba jakis pakt z silami nieczystymi, bo ich zwinne ruchy przecza zasadom fizyki, grawitacji i zdrowego rozsadku. Dobra. Toperz w srodku - znaczy mam gdzie siedziec przez najblizsze 4 godziny. O ile uda mi sie dostac do pociagu co pewne nie jest... Przy takich dywagacjach stwierdzam, ze stracilam kontakt z podlozem. Moje nogi dyndaja w powietrzu. Nie mam sie nawet od czego odepchnac. Jedyna szansa jest odbicie sie od cizby z tylu. Trafiam nogą na twardy grunt gdzies za mna- chyba walizka- i hooop! Juz trzymam poręcz pociagu. Teraz tłum dziala na plus- wnosi mnie do srodka. uffff.. siedze kolo toperza! Ale jak udało sie to szczupłej dziewczynie z poltoramerowym kwiatkiem doniczkowym? Albo Cygance z czworgiem dzieci w wieku 1-4? Kwiatek jest nie złamany a dzieci niezadeptane. Magia!
W srodku jest ciasno, sporo ludzi stoi, ale nie jest zle. Da rade przedryfowac do kibla a i konduktorka sprawdza bilety. Widac, ze weszlo by ludzi 2 razy tyle. Jak to jest, ze te wagony sa tak cholernie pojemne? Po raz kolejny mozna poczuc podziw dla radzieckiej mysli technicznej!
Nie obywa sie jednak bez scen. Dochodzi do jednej szarpaniny. Facet poszedł do kibla a jak wrocil to jego miejsce jest juz zajete, mimo ze lezala tam czapka. Czapka wisi na poreczy. Gosc sie wkurza. Krzyczy, ze jest żołnierzem, ze wlasnie wraca na przepustke z frontu, ze juz 27 godzin jest w drodze, ze to miejsce mu sie nalezy i wogole przeciez bylo jego i łap tamtego za kurtke. Widac, ze bedzie grubo. Na tym etapie facet, ktory podsiadł żolnierza cos mu szepnal na ucho. I żołnierz puscil kurtke i odszedł bez slowa. Duzo bym dała aby dowiedziec sie co za zaklęcie tak szybko i bezproblemowo ucina sytuacje, ktore pachną natychmiastowym i solidnym mordobiciem..
Wszyscy prawie wysiadaja tam gdzie my - w Sławsku. Peron wyglada jak Kostrzyn w woodstockowa sobote. Bo dzisiaj sa Dni Sławska- koncerty, festyny, kramy i imprezy. Niestety jest tez deszcz. I to nie byle jaki- taki w postaci sciany wody. Ładujemy sie wiec do przydworcowej knajpy i spedzamy tam chyba ze 3 godziny. A deszcz nie ma ochoty ustac... Znikaja wszystkie okoliczne gory, ktore po wyjsciu z pociagu jeszcze majaczyly na horyzoncie. Cały karpacki swiat otula sie gesta mgla. Jest godzina 16.. Zupelnie nie chce sie nam w tej ulewie drałowac do Rozanki a potem wchodzic na mokra polonine gdzie nic nie widac i jeszcze stawiac tam namiot w bagnie. Trza szukac tu kwatery. Pytam babke w barze. Nie bedzie to proste- sa dni Slawska w koncu. Przybylo tu kilka tysiecy ludzi i gdzies wszyscy nocują. Wiekszosc rezerwowala pokoje juz miesiac temu albo wczesniej. Zagaduję wiec goscia w uazie, wyglada na taksowkarza amatora. Zawozi nas do swojej rodziny. Przygotowują tu domek pod wynajem dla turystow. Nie jest jeszcze gotowy, ale nam nie trzeba luksusow. Chcemy tylko zeby bylo sucho.
Troche siedzimy w pokoju, ale ile mozna siedziec? Wciagamy peleryny i ruszamy na skąpane w wodzie miasto.
Zagladamy jeszcze do dwoch knajp. Jedna stylizowana na ekskluzywna, w drugiej tylko piwo, zakąsek brak. Ta przy dworcu bije je na łeb na szyje.
W parku mamy okazje załapac sie na mini koncert. Na balkonie biblioteki jakis trzech gosci daje wyraz swoim muzycznym talentom- graja, spiewaja, tancza troche- na ile powierzchnia balkonu pozwala. Widowni jest niewiele, bo trzeba stac w deszczu. Ale artystom to nie przeszkadza.
Odwiedzamy tez jakis plac gdzie stoi posąg Matki Boskiej pod czujnym okiem krasnoarmijcow.
Sa tu tez nowe tablice pamiatkowe. Upamietniaja dwoch mlodych chlopakow ze Slawska, ktorzy zgineli w Donbasie. Cały czas jakos nie dociera do mnie, ze ta cala wojna jest tak blisko i w miejscu gdzie bylismy tak niedawno. Straszne..
Okolo 19 przestaje padac wiec postanawiamy isc zobaczyc glowne imprezy, na ktore zjechalo sie tu pol oblasti. Mamy jednak ze soba wode - 4 butelki poltoralitrowe. Siatka pekła. Nie chce nam sie ich odnosic na kwatere, ktora jest w przeciwna strone niz festyn. Chowam je pod wiaduktem, w krzakach, miedzy spękanymi kawalkami betonu. Wezmiemy je wracajac. I woda znika... To juz drugi raz na Ukrainie jak zajumali mi wode. Pierwszy raz lata temu z przedsionka namiotu na Starostynie. Zwykla potoczanka. Trzy butelki. Wtedy bylo to bardziej traumatyczne. A moze to jakis lokalny sport i przesąd? Podprowadzisz wode - bedziesz mial szczescie w milosci? I pomyslec, ze niektorzy turysci chowaja w krzakach plecaki, rowery i na lekko ida np. na szczyt gory.
Nie znajac jeszcze losow wody, wiec w calkiem dobrym humorze, suniemy na obrzeza miejsca festynowego. Cala droga obstawiona jest autami. Sporo ludzi chyba nie dociera na masowe koncerty i zapodaje impreze w gronie znajomych przy klapie swojej maszyny. Muzyczka leci z kazdego pokazdu inna, wodeczka sie leje, a smakowitosc i finezyjnosc zakąsek sugeruje, ze byly przygotowane wczoraj w domach. Co chwile przejezdza tez jakies auta z pasazerami na dachu a idac do kibla w krzaki mozna nie raz sie potknac o tych, ktorze mimo wczesnej pory, juz polegli.
Na plac koncertowy wchodzi sie przez wąskie gardło gdzie panuje scisk prawie taki jak w drzwiach elektriczki.
Powodem jest to, ze trzeba zostac zlustrowanym przez wzrok dwoch ochroniarzy bez szyi. Nie wiem czego oni szukaja i jakie maja wytyczne - wchodza ludzie z torbami, z duzymi plecakami. Zarowno kilkanascie litrow wodki jak i bombe mozna wniesc bez problemu.
Plac jest zapewne miłym, wygrzanym i pylistym w upalne okresy roku. Po dzisiejszych wielkich opadach spore jego czesci sa wielkim bajorem.
Wiekszosc ludzi jednak chyba nastawila sie na pierwsza wersje pogody - wiec przybyla w adidasach, sandalach czy czółenkach, ktore za bardzo nie zdaja egzaminu w mazi po kostki. Dlatego tez stosuje sie nagminnie obuwie zastepcze. Folia ponad wszystko. Niektora w regionalny desen. W wydaniu de lux wspomagana pakunkowa tasma klejąca.
Sa karuzele
i balony z Maszą. Niedzwiedzia brak (mam nadzieje, ze na dobre brak, a nie ze jutro spotkamy go w gorach
Na scenie udziela sie gosc w zabawnych okularach, czarnym afro na glowie, łancuchach i połyskujacym wdzianku.
Caly czas skacze i nawoluje publiczosc do zabawy. Po jego bokach pląsają dwie dosc rozneglizowane dziewczyny. Jedna piosenka szczegolnie zapadla mi w pamiec. Dedykowana wszystkim lokalsom, ktorzy maja auta na polskich blachach. "Opa opa taczki z Europa". Gdy pada pytanie kto ma auto na polskich blachach rece podnosi chyba 1/3 zgromadzonych. Ja tez
Rano okolice spowija mgła, ale wisi dosc nisko wiec jest jakas nadzieja. Okolo 9 mgly zaczynaja pękac i przedziera sie slonce! Hurra! czyli jednak ruszamy w strone połonin! Widok z okna napawa optymizmem!
W całym Sławsku wisza reklamy wypozyczalni kładów "Nie męcz nóg"!
Do Werchnej Rózanki jedziemy z Romanem. Patrzac po blachach na aucie to nasz sąsiad. Oczywiscie on tez jest jednym z bohaterow wczorajszej piosenki z Dni Sławska. Majac te blachy nie musi placic cła i jakis tam jeszcze innych podatkow. Auto jest tansze, moze nim jezdzic 10 lat i raz na rok musi sie gdzies odmeldowac w Polsce.
Po drodze duzo jest fajnych miejsc biwakowych nad rzeką. Przy wielu stoja calkiem wypasne wiaty a nawet jedna chatka. Kiedys wrocimy tu autem!
Mijamy cerkiew w Niznej Różance.
Z Romanem zegnamy sie pod kolejna cerkwia. Moglibysmy podjechac i dalej ale zal nam przemknac przez wies, przez ktora mozna przejsc i sie nią nacieszyc. Ogladamy sobie cerkiew.
i zarosły bujnymi ziołami cmentarzyk
Jest tez targ, gdzie nabywam butle domaszniego wina, ktore okazuje sie obrzydliwe w smaku - wali octem na kilometr. Ale czas bedzie dzialal na jego korzysc. Niby mowia, ze wino im starsze tym lepsze, ale nie sądzilam ze juz kilka godzin tak diametralnie zmienia postac rzeczy.
Zatrzymujemy sie tez pod kazdym sklepem. Jest taki w starym stylu..
i w nowym.
Mijamy miłe chałupki...
i nietypowe pojazdy.
Ciekawe czy w ramach "dekomunizacji" każą gruzawikowi wydrapac z karoserii?
Spotykamy tez pojazd milosnika dywanów. Mysmy wylozyli sobie tył busia dywanem. Ale jak widac motor tez mozna!
Droga z Różanki na grzbiet jest dosyc długa i monotonna. Pozno zaczynaja sie widoki
Miejscami wystepuje nawierzchnia utwardzona naturalna!
Obowiazkowy postoj przy pasterskim zrodelku.
I łąki jakie kocham najbardziej!
Zaczynaja sie odsłaniac widoki!
Włazimy na grzbiet gdzies w połowie, wiec mimo ze potem idziemy na prawo - to odkrecamy na lewo, bo tam gdzies jest ta cała Czorna Repa. Po drodze spotykamy jeden kład, dwa motory, rodzinke z dziecmi i jagodziarza. Mamy do czynienia z pracoholikiem, bo dzis jest niedziela. Jego kumple wiec byczą sie w domu. On poszedł bo twierdzi, ze lubi zbierac. A za torbe jagod płacą w skupie 500 hrywien, a w domu nie wysiedzi. Bardzo dzika góra wiec to nie jest ale idzie sie calkiem przyjemnie, gawędzac sobie to z tym to z owym. Grzbietem idzie błotnista droga.
Nie przypuszczalismy, ze ta gorka jest az tak widokowa, tu Gorgany, tu Borżawa i dziesiatki gorek, ktorych nijak nie umiemy zidentyfokowac czym sa. Ale sa ladne! i moze nawet kiedys tam bylismy? Albo bedziemy? I tu winko zakupione na bazarze w Różance zaczyna smakowac calkiem zacnie!
Na gorce, ktora wydaje sie nam byc ową Czorną Repą dostrzegamy koniec ladnej pogody. Pociagamy troche bazarowych wyrobow regionalnych i zarzadzamy odwrot, w strone gdzie ku poloninom podchodzi las. Siwosc horyzontu podpelza coraz blizej, zjadajac kolejne gorskie pasma. Raczej nie mamy wątpliowsci, ze nam dzis dopucka...
Spotykamy tez pamiątkowy krzyz i tablice. Ale nikt tu nie zginął i wyglada na to, ze jest postawiony dziekczynnie przez kolesia, ktory wyzdrowial z ciezkiej choroby? Albo cos zle zrozumialam? Nie mamy pojecia czemu stoi akurat tutaj...
Gdy rozbijamy sie na milej polance to burza jakos sie rozwiewa i traci nam z oczu. Polazła gdzie indziej albo wyparowała!
Jemy zupki, kanapki, dopijamy reszte wina, ktore smakuje juz tak wybornie, ze żalujemy ze nie wzielismy dwoch butelek. Niebo nad nami jest lazurowe, a popoludniowe słonce spala nam pyski.
Poranek na połoninie jest rownie sympatyczny jak wieczor.
Suniemy dalej w strone Wołosianki. Spotykamy dzis wiecej jagodziarzy. Widac ze jest dzien roboczy. Droga mija nam powoli bo co chwile zatrzymujemy sie przy krzaczkach uginających sie od ciemnoniebieskich pysznosci!
Szczyt Wysokiego Wierchu jest zabudowany i wyglada jak małe miasteczko.
Wczasowicze ze Sławska docierają tu kolejką linową.
Na górce panuje atmosfera festynowo- bazarowa, ogolnie jeden wielki piknik. Jest tez knajpa, koniki do jezdzenia i kłady mozna sobie wypozyczyc. Na dwie ostatnie atrakcje nie ma jednak zbyt wielu chetnych, gdyz glowna atrakcja wiekszosci gawiedzi jest ucztowanie. Sa tu tez szaszłyki, na które poczatkowo ostrzymy sobie zęby, ale ostatecznie odpuszczamy. Szaszlykow jest 10 razy mniej niz wyglodnialych turystow, wiec wyrywaja sobie z rąk takie jeszcze półsurowe mięso. Jakos nie mam ochoty stawac z nimi w szranki w tej kategorii, wiec zadowalami sie placuszkami zwanymi "syrniki" i domowymi nalewkami, ktorych jest tu calkiem niezly wybor! Ktos z tłumu komentuje: "Mięsko nie musi byc dobrze dopieczone, grunt zeby dobrze zapic" i oddala sie z krwistym jeszcze szaszłykiem. Chłopaki z Czerkas dyskutują z panią szaszłykową smak i przyrzadzanie miedowuchy- bo ponoc ta karpacka znacznie rozni sie w aromacie od tej spozywanej w Czerkasach. Widzac we mnie osobe nietutejszą dopytuja jaka my mamy miedowuche. Hmmm.. chyba nie mamy wcale? Tłumacze, ze my mamy za to miód pitny, ale raczej o mocy wina niz nalewki. Nie znają tu tego napitku. Chłopaki obiecują, ze sprobują tego wynalazku juz niebawem- we wrzesniu jadą do Radomia do pracy.
Niektorzy wykazali sie sprytem. Przyniesli swoje mięso a tu je tylko pieką korzystajac z "komercyjnych" palenisk. Wiele osob decyduje sie pomóc pani szaszłykowej, ktora nie bardzo sie wyrabia z ogarnianiem calego stoiska. Gdzies z boku grupka starszych kobiet intonuje jakies zawodzące piesni.
Mimo dosc sporego zaludnienia i zagospodarowania to jest tu nawet calkiem sympatycznie! Tak troche jakby jakis festyn dożynkowy z lubuskiego przeniesc na szczyty gór
Schodzimy w strone Wołosianki. Wystarczy oddalic sie 200 m od szaszłykowiska i juz jestesmy sami. Tylko my, łany wierzbówki i nikła woń mięsiwa, ktora przywiał ze szczytu wiatr...
Po drodze do wsi mija nas gruzawik. Oczywiscie machamy na stopa. Niestety gdy podjezdza blizej widac, ze nie mogą nas zabrac. Cała paka jest szczelnie wypelniona ludzmi o fioletowych obliczach. Tam gdzie nie akurat nie ma czlowieka to stoi kobiałka, pudło, beczka czy torba wypelniona po brzegi jagodami. Wrzucenie tam naszych plecakow od razu by skutkowało zupą jagodowa.
cdn
Pod wiaduktem mijamy fajne graffiti. Przynajmniej tu mozna oczy nacieszyc piętrusiem! Ech.. jak ja dawno juz takim nie mialam okazji jechac!
Jedziemy bezposrednim nocnym pociagiem z Wrocławia do Lwowa. Tani to on niestety nie jest ale dzieki niemu jestesmy dzien wczesniej w gorach. Dzis trafiamy na fajny sklad bo jedzie ukrainski wagon. Z dywanikami, kocykami jak z plackarty, fajną kolorową kapą i bez klimy, wiec nie musimy siedziec w swetrach i szalikach. I okna sie normalnie otwieraja! Sa i jeszcze inne plusy, ktore wyjda na jaw niebawem
Uderzamy tez do prowadnicy zapytac czy handluje piwem - pare lat temu zawsze mozna bylo kupic lwiwskie. Niestety- dzis babka nie ma i kieruje nas do Warsu. Nasz wagon jedzie jako pierwszy za lokomotywą, potem jest cały skład osobowy, ktory bedzie odczepiany w Przemyslu i na koncu ow Wars. Wyłaze z wagonu i wpadam w straszliwy tłum. Przeciskam sie pomiedzy dziesiatkami laptopow, przekraczam plątaniny kabli popodpinane do wtyczek, ładowarek i rozdzielnikow. Staram sie nie wyrwac zadnego waznego kabelka od sluchawek, ktore zwykle przypominaja czapke pilota. Niektore osoby siedzace w korytarzu w kucki jednoczesnie korzystaja z laptopa, tableta i smartfona, wiec koniecznosc wstania zwykle konczy sie mniejsza lub wieksza katastrofą. Na ekranach dominuje fejsbuk, ale sporadycznie pojawiaja sie tez gołe baby i rysunki techniczne W Warsie kupuje dwa piwa i pieczone serki. Co sie okazuje- piwo moge kupic, moge wypic jednym haustem, ale nie moge go legalnie wyniesc z wagonu jadalnego. Gosc zza baru musi mi je tu otworzyc i zabrac kapsle. Oczyma wyobrazni widze juz podroz powrotna poprzez 4 wagony nabite ludzmi i połyskujaca elektronika z dwoma otwartymi browarami w rekach i serkiem chyba na głowie. Na tym etapie przypominam sobie, ze zbieractwo popłaca! Przeciez ja w kieszeni mam kilka kapsli, ktore zabralam z wroclawskiej knajpy na pamiatke (a dokladniej na przyozdobienie scian naszego domowego kibla). Zatykamy wiec piwa a jakis miły chlopak (czujący powage sytuacji) daje mi worek. Bo reklamowki tez nie moge dostac od obslugi Warsu, gdyz istnieje prawdopodobienstwo ze uzyje jej w niecnych celach. Gdy wracam ze zdobyczą przez wagony spotykam kontrolera. "Bileciki do kontroli". Nie mam przy sobie - zostaly u prowadnicy, one zawsze zabieraja bilet w drzwiach. Tłumacze wiec, ze ja jestem z tego sypialnego do Lwowa i moj bilet jest tam. "Poprosze dokumenty". Jasne! A dokumenty gdzie? W sypialnym! Nie wiem czemu ale chyba kompletnie nie wygladam na kogos, kto moze chciec odwiedzic piekne miasto Lwów, bo koles mi kompletnie nie wierzy. Na tym etapie zauwaza rowniez ze trzymam w rece piwo z Warsu (worek jest przezroczysty). "Nie wolno wynosic piwa z Warsu! Nie wolno tu pic piwa w pociagu!". "Co pani ma zamiar zrobic z tym piwem?"- pyta calkowicie retorycznie. Poniewaz uwazam, ze na pytania grzecznie jest odpowiedziec - mowie ze mamy w planie wypic je w wagonie sypialnym. "Bedzie mandat za jazde bez biletu i za picie piwa w pociagu". - "Ale ja bilet mam! A piwo jest pełne!". Rewizor robi sie czerwony na gębie ze zlosci. Nie odstepuje mnie na krok- prawie trzyma mnie za reke (nie wiem czy obawia sie, ze wyskocze przez okno w czasie jazdy- razem z piwem i serkami, ktore juz zdazyly wystygnac...) Mam takie małe deja vu.. Jakos staje mi przed oczami moj nielegalnie przewozony "pies" Szarik... ech.. ile to juz lat?? Pikanterii sytuacji dodaje fakt, ze nie moge sie dostac do ukrainskiego wagonu. Wyjsc sie udalo przez przejscie miedzywagonowe, wejsc juz nie. Drzwi sie zatrzasnely! Trzeba czekac na stacje. Do Gliwic daleka droga a mi sie juz chce do kibla! Obok stoi jakis chlopak, rowniez schwytany na jakis niecnych praktykach. Nie znam jego historii ale chyba po prostu jechal na gape. Pan rewizor zadzwonil juz po SOKistow. Pociag czeka dluzszy postoj w Pyskowicach (zmiana kierunku jazdy) i tu mamy sie spotkac z SOKistami. Wylazimy na peron. Spisuja mandat dla chlopaka. Przychodzi kolej na mnie. "Co planuje pani zrobic z tym piwem?" -" Wypic je w wagonie sypialnym". SOKisci rozkladaja rece. "Ten wagon nam nie podlega. To czy tam ktos pije piwo czy nie to jest sprawa pomiedzy pasazerem a obsluga ukrainskiego wagonu. Nam nic do tego". Sprawdzają tylko czy piwo jest pełne i czy bylo otwarte, czy nie zawinil barman z Warsu. Widac ze jest zamkniete niefabrycznie. Kapsle sa z zupelnie innych marek. "Skad pani miala kapsle?", - "A co, nie wolno nosic kapsli w kieszeniach?", "A po co?", - "To taki talizman, przynosi szczescie, moge dac panu jeden". SOKista patrzy na mnie a rozbawienie, niedowierzanie i niepokoj mieszają mu sie na pysku. Idziemy zapukac do naszego wagonu. Otwiera prowadnica i wita mnie okrzykiem "A nie mowilam, ze w Warsie kupicie sobie piwko!". SOKisci nie sprawdzaja juz ani mojego biletu ani dokumentow. Wierza na slowo prowadnicy. Zreszta i tak ten wagon im nie podlega. Rewizor, jak to oni maja w zwyczaju, rozplynal sie w powietrzu.
Sączymy sobie zdobyczne browarki na kanapie w kolorowe ciapki. Zastanawiamy sie nad sensem "prawa", ktorego wlasnie stalam sie bardzo naocznym swiadkiem. Wypicie jednego piwa w przedziale czy korytarzu to wielka zbrodnia. Natomiast nachlanie sie jak świnia w Warsie i powrot w takim stanie do tego samego przedzialu- juz nie. Gdzie tu logika?
We Lwowie siąpi deszcz. Nie przeszkadza to gromadzie ludzi koczowac w samych spiworach na trawniku przed dworcem. Pomiedzy spiworami stoi kilka dzieciecych wozkow. Koczownicy zaczynaja sie powoli budzic. Jakas kobita karmi wyjete ze spiwora niemowle, jakis facet pali papierosa nie wychodzac spod worka i troche mu sie ten worek podpala. Po raz pierwszy widze tu pod dworcem taka scenke. Miejscowi chyba przywykli do tego widoku, na nikim nie robi to wrazenia. Ludziska mijaja tabor ze znudzonymi i obojetnymi minami.
Mamy zamiar jechac elektriczką na Mukaczewo. Na peronie zbiera sie potworny tłum - az sie nie chce wierzyc, ze to wszystko ma cień szansy znalezc sie w jednym pociagu. Juz godzine wczesniej peron jest pelny - potem sie tylko dopycha.
Gdy widac nadjezdzajacy pociag z tłumu padaja rozne hasła: "Przezyja tylko najsilniejsi", "Do startu, gotowi...". "Boże daj zeby tu zatrzymaly sie drzwi"- rzuca babka obok mnie. Chyba ma jakies układy tam na gorze bo wlasnie tak sie dzieje. Drzwi sa naprzeciw mnie, ze 2 metry. Ale nie moge sie ruszyc z miejsca. Ludzie tak napierają z bokow, ze mimo najszczerszych checi nie moge sie poruszyc. I jeszcze ten placak. Wlasnie - glownie przez plecak jestem uziemiona- plecak jest sciskany z bokow, wpadł jakby w kleszcze i nie mam szans go wyszarpac. Toperz jest metr od drzwi. Glowa wystaje mu ponad tłum. Od razu widac, ze jest to postac, ktora ma szanse w tym boju. Jeszcze pociag sie nie zatrzymal a juz jakas staruszka pakuje sie toperzowi kuprem na brzuch. Madra - wiadomo ze toperz poniesie ją ze sobą do pociagu. I faktycznie wsiadaja jako jedni z pierwszych. Ubiegly ich tylko dwie kobity w wieku nieokreslonym, kazda z wielką siata w rece. Babeczki nawiazaly chyba jakis pakt z silami nieczystymi, bo ich zwinne ruchy przecza zasadom fizyki, grawitacji i zdrowego rozsadku. Dobra. Toperz w srodku - znaczy mam gdzie siedziec przez najblizsze 4 godziny. O ile uda mi sie dostac do pociagu co pewne nie jest... Przy takich dywagacjach stwierdzam, ze stracilam kontakt z podlozem. Moje nogi dyndaja w powietrzu. Nie mam sie nawet od czego odepchnac. Jedyna szansa jest odbicie sie od cizby z tylu. Trafiam nogą na twardy grunt gdzies za mna- chyba walizka- i hooop! Juz trzymam poręcz pociagu. Teraz tłum dziala na plus- wnosi mnie do srodka. uffff.. siedze kolo toperza! Ale jak udało sie to szczupłej dziewczynie z poltoramerowym kwiatkiem doniczkowym? Albo Cygance z czworgiem dzieci w wieku 1-4? Kwiatek jest nie złamany a dzieci niezadeptane. Magia!
W srodku jest ciasno, sporo ludzi stoi, ale nie jest zle. Da rade przedryfowac do kibla a i konduktorka sprawdza bilety. Widac, ze weszlo by ludzi 2 razy tyle. Jak to jest, ze te wagony sa tak cholernie pojemne? Po raz kolejny mozna poczuc podziw dla radzieckiej mysli technicznej!
Nie obywa sie jednak bez scen. Dochodzi do jednej szarpaniny. Facet poszedł do kibla a jak wrocil to jego miejsce jest juz zajete, mimo ze lezala tam czapka. Czapka wisi na poreczy. Gosc sie wkurza. Krzyczy, ze jest żołnierzem, ze wlasnie wraca na przepustke z frontu, ze juz 27 godzin jest w drodze, ze to miejsce mu sie nalezy i wogole przeciez bylo jego i łap tamtego za kurtke. Widac, ze bedzie grubo. Na tym etapie facet, ktory podsiadł żolnierza cos mu szepnal na ucho. I żołnierz puscil kurtke i odszedł bez slowa. Duzo bym dała aby dowiedziec sie co za zaklęcie tak szybko i bezproblemowo ucina sytuacje, ktore pachną natychmiastowym i solidnym mordobiciem..
Wszyscy prawie wysiadaja tam gdzie my - w Sławsku. Peron wyglada jak Kostrzyn w woodstockowa sobote. Bo dzisiaj sa Dni Sławska- koncerty, festyny, kramy i imprezy. Niestety jest tez deszcz. I to nie byle jaki- taki w postaci sciany wody. Ładujemy sie wiec do przydworcowej knajpy i spedzamy tam chyba ze 3 godziny. A deszcz nie ma ochoty ustac... Znikaja wszystkie okoliczne gory, ktore po wyjsciu z pociagu jeszcze majaczyly na horyzoncie. Cały karpacki swiat otula sie gesta mgla. Jest godzina 16.. Zupelnie nie chce sie nam w tej ulewie drałowac do Rozanki a potem wchodzic na mokra polonine gdzie nic nie widac i jeszcze stawiac tam namiot w bagnie. Trza szukac tu kwatery. Pytam babke w barze. Nie bedzie to proste- sa dni Slawska w koncu. Przybylo tu kilka tysiecy ludzi i gdzies wszyscy nocują. Wiekszosc rezerwowala pokoje juz miesiac temu albo wczesniej. Zagaduję wiec goscia w uazie, wyglada na taksowkarza amatora. Zawozi nas do swojej rodziny. Przygotowują tu domek pod wynajem dla turystow. Nie jest jeszcze gotowy, ale nam nie trzeba luksusow. Chcemy tylko zeby bylo sucho.
Troche siedzimy w pokoju, ale ile mozna siedziec? Wciagamy peleryny i ruszamy na skąpane w wodzie miasto.
Zagladamy jeszcze do dwoch knajp. Jedna stylizowana na ekskluzywna, w drugiej tylko piwo, zakąsek brak. Ta przy dworcu bije je na łeb na szyje.
W parku mamy okazje załapac sie na mini koncert. Na balkonie biblioteki jakis trzech gosci daje wyraz swoim muzycznym talentom- graja, spiewaja, tancza troche- na ile powierzchnia balkonu pozwala. Widowni jest niewiele, bo trzeba stac w deszczu. Ale artystom to nie przeszkadza.
Odwiedzamy tez jakis plac gdzie stoi posąg Matki Boskiej pod czujnym okiem krasnoarmijcow.
Sa tu tez nowe tablice pamiatkowe. Upamietniaja dwoch mlodych chlopakow ze Slawska, ktorzy zgineli w Donbasie. Cały czas jakos nie dociera do mnie, ze ta cala wojna jest tak blisko i w miejscu gdzie bylismy tak niedawno. Straszne..
Okolo 19 przestaje padac wiec postanawiamy isc zobaczyc glowne imprezy, na ktore zjechalo sie tu pol oblasti. Mamy jednak ze soba wode - 4 butelki poltoralitrowe. Siatka pekła. Nie chce nam sie ich odnosic na kwatere, ktora jest w przeciwna strone niz festyn. Chowam je pod wiaduktem, w krzakach, miedzy spękanymi kawalkami betonu. Wezmiemy je wracajac. I woda znika... To juz drugi raz na Ukrainie jak zajumali mi wode. Pierwszy raz lata temu z przedsionka namiotu na Starostynie. Zwykla potoczanka. Trzy butelki. Wtedy bylo to bardziej traumatyczne. A moze to jakis lokalny sport i przesąd? Podprowadzisz wode - bedziesz mial szczescie w milosci? I pomyslec, ze niektorzy turysci chowaja w krzakach plecaki, rowery i na lekko ida np. na szczyt gory.
Nie znajac jeszcze losow wody, wiec w calkiem dobrym humorze, suniemy na obrzeza miejsca festynowego. Cala droga obstawiona jest autami. Sporo ludzi chyba nie dociera na masowe koncerty i zapodaje impreze w gronie znajomych przy klapie swojej maszyny. Muzyczka leci z kazdego pokazdu inna, wodeczka sie leje, a smakowitosc i finezyjnosc zakąsek sugeruje, ze byly przygotowane wczoraj w domach. Co chwile przejezdza tez jakies auta z pasazerami na dachu a idac do kibla w krzaki mozna nie raz sie potknac o tych, ktorze mimo wczesnej pory, juz polegli.
Na plac koncertowy wchodzi sie przez wąskie gardło gdzie panuje scisk prawie taki jak w drzwiach elektriczki.
Powodem jest to, ze trzeba zostac zlustrowanym przez wzrok dwoch ochroniarzy bez szyi. Nie wiem czego oni szukaja i jakie maja wytyczne - wchodza ludzie z torbami, z duzymi plecakami. Zarowno kilkanascie litrow wodki jak i bombe mozna wniesc bez problemu.
Plac jest zapewne miłym, wygrzanym i pylistym w upalne okresy roku. Po dzisiejszych wielkich opadach spore jego czesci sa wielkim bajorem.
Wiekszosc ludzi jednak chyba nastawila sie na pierwsza wersje pogody - wiec przybyla w adidasach, sandalach czy czółenkach, ktore za bardzo nie zdaja egzaminu w mazi po kostki. Dlatego tez stosuje sie nagminnie obuwie zastepcze. Folia ponad wszystko. Niektora w regionalny desen. W wydaniu de lux wspomagana pakunkowa tasma klejąca.
Sa karuzele
i balony z Maszą. Niedzwiedzia brak (mam nadzieje, ze na dobre brak, a nie ze jutro spotkamy go w gorach
Na scenie udziela sie gosc w zabawnych okularach, czarnym afro na glowie, łancuchach i połyskujacym wdzianku.
Caly czas skacze i nawoluje publiczosc do zabawy. Po jego bokach pląsają dwie dosc rozneglizowane dziewczyny. Jedna piosenka szczegolnie zapadla mi w pamiec. Dedykowana wszystkim lokalsom, ktorzy maja auta na polskich blachach. "Opa opa taczki z Europa". Gdy pada pytanie kto ma auto na polskich blachach rece podnosi chyba 1/3 zgromadzonych. Ja tez
Rano okolice spowija mgła, ale wisi dosc nisko wiec jest jakas nadzieja. Okolo 9 mgly zaczynaja pękac i przedziera sie slonce! Hurra! czyli jednak ruszamy w strone połonin! Widok z okna napawa optymizmem!
W całym Sławsku wisza reklamy wypozyczalni kładów "Nie męcz nóg"!
Do Werchnej Rózanki jedziemy z Romanem. Patrzac po blachach na aucie to nasz sąsiad. Oczywiscie on tez jest jednym z bohaterow wczorajszej piosenki z Dni Sławska. Majac te blachy nie musi placic cła i jakis tam jeszcze innych podatkow. Auto jest tansze, moze nim jezdzic 10 lat i raz na rok musi sie gdzies odmeldowac w Polsce.
Po drodze duzo jest fajnych miejsc biwakowych nad rzeką. Przy wielu stoja calkiem wypasne wiaty a nawet jedna chatka. Kiedys wrocimy tu autem!
Mijamy cerkiew w Niznej Różance.
Z Romanem zegnamy sie pod kolejna cerkwia. Moglibysmy podjechac i dalej ale zal nam przemknac przez wies, przez ktora mozna przejsc i sie nią nacieszyc. Ogladamy sobie cerkiew.
i zarosły bujnymi ziołami cmentarzyk
Jest tez targ, gdzie nabywam butle domaszniego wina, ktore okazuje sie obrzydliwe w smaku - wali octem na kilometr. Ale czas bedzie dzialal na jego korzysc. Niby mowia, ze wino im starsze tym lepsze, ale nie sądzilam ze juz kilka godzin tak diametralnie zmienia postac rzeczy.
Zatrzymujemy sie tez pod kazdym sklepem. Jest taki w starym stylu..
i w nowym.
Mijamy miłe chałupki...
i nietypowe pojazdy.
Ciekawe czy w ramach "dekomunizacji" każą gruzawikowi wydrapac z karoserii?
Spotykamy tez pojazd milosnika dywanów. Mysmy wylozyli sobie tył busia dywanem. Ale jak widac motor tez mozna!
Droga z Różanki na grzbiet jest dosyc długa i monotonna. Pozno zaczynaja sie widoki
Miejscami wystepuje nawierzchnia utwardzona naturalna!
Obowiazkowy postoj przy pasterskim zrodelku.
I łąki jakie kocham najbardziej!
Zaczynaja sie odsłaniac widoki!
Włazimy na grzbiet gdzies w połowie, wiec mimo ze potem idziemy na prawo - to odkrecamy na lewo, bo tam gdzies jest ta cała Czorna Repa. Po drodze spotykamy jeden kład, dwa motory, rodzinke z dziecmi i jagodziarza. Mamy do czynienia z pracoholikiem, bo dzis jest niedziela. Jego kumple wiec byczą sie w domu. On poszedł bo twierdzi, ze lubi zbierac. A za torbe jagod płacą w skupie 500 hrywien, a w domu nie wysiedzi. Bardzo dzika góra wiec to nie jest ale idzie sie calkiem przyjemnie, gawędzac sobie to z tym to z owym. Grzbietem idzie błotnista droga.
Nie przypuszczalismy, ze ta gorka jest az tak widokowa, tu Gorgany, tu Borżawa i dziesiatki gorek, ktorych nijak nie umiemy zidentyfokowac czym sa. Ale sa ladne! i moze nawet kiedys tam bylismy? Albo bedziemy? I tu winko zakupione na bazarze w Różance zaczyna smakowac calkiem zacnie!
Na gorce, ktora wydaje sie nam byc ową Czorną Repą dostrzegamy koniec ladnej pogody. Pociagamy troche bazarowych wyrobow regionalnych i zarzadzamy odwrot, w strone gdzie ku poloninom podchodzi las. Siwosc horyzontu podpelza coraz blizej, zjadajac kolejne gorskie pasma. Raczej nie mamy wątpliowsci, ze nam dzis dopucka...
Spotykamy tez pamiątkowy krzyz i tablice. Ale nikt tu nie zginął i wyglada na to, ze jest postawiony dziekczynnie przez kolesia, ktory wyzdrowial z ciezkiej choroby? Albo cos zle zrozumialam? Nie mamy pojecia czemu stoi akurat tutaj...
Gdy rozbijamy sie na milej polance to burza jakos sie rozwiewa i traci nam z oczu. Polazła gdzie indziej albo wyparowała!
Jemy zupki, kanapki, dopijamy reszte wina, ktore smakuje juz tak wybornie, ze żalujemy ze nie wzielismy dwoch butelek. Niebo nad nami jest lazurowe, a popoludniowe słonce spala nam pyski.
Poranek na połoninie jest rownie sympatyczny jak wieczor.
Suniemy dalej w strone Wołosianki. Spotykamy dzis wiecej jagodziarzy. Widac ze jest dzien roboczy. Droga mija nam powoli bo co chwile zatrzymujemy sie przy krzaczkach uginających sie od ciemnoniebieskich pysznosci!
Szczyt Wysokiego Wierchu jest zabudowany i wyglada jak małe miasteczko.
Wczasowicze ze Sławska docierają tu kolejką linową.
Na górce panuje atmosfera festynowo- bazarowa, ogolnie jeden wielki piknik. Jest tez knajpa, koniki do jezdzenia i kłady mozna sobie wypozyczyc. Na dwie ostatnie atrakcje nie ma jednak zbyt wielu chetnych, gdyz glowna atrakcja wiekszosci gawiedzi jest ucztowanie. Sa tu tez szaszłyki, na które poczatkowo ostrzymy sobie zęby, ale ostatecznie odpuszczamy. Szaszlykow jest 10 razy mniej niz wyglodnialych turystow, wiec wyrywaja sobie z rąk takie jeszcze półsurowe mięso. Jakos nie mam ochoty stawac z nimi w szranki w tej kategorii, wiec zadowalami sie placuszkami zwanymi "syrniki" i domowymi nalewkami, ktorych jest tu calkiem niezly wybor! Ktos z tłumu komentuje: "Mięsko nie musi byc dobrze dopieczone, grunt zeby dobrze zapic" i oddala sie z krwistym jeszcze szaszłykiem. Chłopaki z Czerkas dyskutują z panią szaszłykową smak i przyrzadzanie miedowuchy- bo ponoc ta karpacka znacznie rozni sie w aromacie od tej spozywanej w Czerkasach. Widzac we mnie osobe nietutejszą dopytuja jaka my mamy miedowuche. Hmmm.. chyba nie mamy wcale? Tłumacze, ze my mamy za to miód pitny, ale raczej o mocy wina niz nalewki. Nie znają tu tego napitku. Chłopaki obiecują, ze sprobują tego wynalazku juz niebawem- we wrzesniu jadą do Radomia do pracy.
Niektorzy wykazali sie sprytem. Przyniesli swoje mięso a tu je tylko pieką korzystajac z "komercyjnych" palenisk. Wiele osob decyduje sie pomóc pani szaszłykowej, ktora nie bardzo sie wyrabia z ogarnianiem calego stoiska. Gdzies z boku grupka starszych kobiet intonuje jakies zawodzące piesni.
Mimo dosc sporego zaludnienia i zagospodarowania to jest tu nawet calkiem sympatycznie! Tak troche jakby jakis festyn dożynkowy z lubuskiego przeniesc na szczyty gór
Schodzimy w strone Wołosianki. Wystarczy oddalic sie 200 m od szaszłykowiska i juz jestesmy sami. Tylko my, łany wierzbówki i nikła woń mięsiwa, ktora przywiał ze szczytu wiatr...
Po drodze do wsi mija nas gruzawik. Oczywiscie machamy na stopa. Niestety gdy podjezdza blizej widac, ze nie mogą nas zabrac. Cała paka jest szczelnie wypelniona ludzmi o fioletowych obliczach. Tam gdzie nie akurat nie ma czlowieka to stoi kobiałka, pudło, beczka czy torba wypelniona po brzegi jagodami. Wrzucenie tam naszych plecakow od razu by skutkowało zupą jagodowa.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba1 pisze:Pod wiaduktem mijamy fajne graffiti. Przynajmniej tu mozna oczy nacieszyc piętrusiem! Ech.. jak ja dawno juz takim nie mialam okazji jechac!
Moje ostatnie "klasyczne" NRD-owskie piętrusy na bocznym torze wrocławskiego Dworca Głównego, z czerwca 2011 r. Łza się w oku kręci...
Rozmaitych przygód z personelem pociągów, kolejarzami i SOK-istami też trochę doświadczyłem, ale wczoraj przeżyłem prawdziwy szok. I to o zdecydowanie pozytywnym zabarwieniu. Wybrałem się z żoną i młodszą córką na jakąś wycieczkę po Krzeszowskich Wzgórzach i Górach Kruczych. Planowaliśmy wracać do Świebodzic pociągiem z Kamiennej Góry (letnie, sezonowe pociągi weekendowe i świąteczne z czeskiego Trutnova do Jeleniej Góry m.in. przez Sędzisław, gdzie przesiada się na pociągi jadące w stronę Wałbrzycha i Wrocławia). Ostatni pociąg z Trutnova miał przyjechać do Kamiennej Góry o 20.04 i dziesięć minut później wjechać na stację w Sędzislawiu; po pięciu kolejnych minutach już mieliśmy pakować się do pociągu osobowego jadącego przez nasze Świebodzice do Wrocławia.
Takie były plany, ale dwie-trzy minuty po planowanym wjeździe pociągu z Trutnova na stację w Kamiennej Górze, pojawił się na peronie pracownik kamiennogórskiego PKS-u (dworzec PKS w Kamiennej Górze znajduje się tuż przy praktycznie nieczynnym i pozbawionym personelu dworcu PKP) i przepraszając (!!!!!) poinformował kilkunastu pasażerów, że nasz pociąg jeszcze na terenie Czech miał wypadek i za kilkanaście minut powinien pojawić się jadący z Trutnova czeski autobus zastępczy. Cały problem polegał na tym, że w Sędzisławiu pociąg osobowy nie mógł czekać na ten kilkanaście minut opóźniony autobus, gdyż niedługo po nim z Jeleniej Góry wyjeżdżał pociąg InterCity do Gdyni. W Sędzisławiu nie ma natomiast toru rezerwowego, na który można byłoby skierować "czekający" pociąg osobowy.
Pociągi InterCity akurat zatrzymują się zarówno w Sędzisławiu, jak i w Świebodzicach, a zatem do domu jeszcze tego wieczoru byśmy dojechali - aczkolwiek znacznie drożej. Jednak zachowanie pracowników kolei (Kolei Dolnośląskich i InterCity) przerosło nasze oczekiwania. W chwilę po wyjeździe z Kamiennej Góry konduktor z naszego autobusu zaczął gdzieś wydzwaniać. Trochę to trwało - na tyle długo, że dojechaliśmy do Sędzisławia. Tam nam oznajmił, że wypisze nam do naszych stacji docelowych (poza naszą rodzinką reszta jechała do Wrocławia) bilety w taryfie Kolei Dolnośląskich, które będą honorowane w nadjeżdżającym pociągu InterCity. I co ciekawe, bilety wystawił od Sędzisławia, nie zaś od Kamiennej Góry. Absolutnie bez żadnych dopłat, ze wszystkimi możliwymi zniżkami (dla mnie belferska, dla córki studencka, dla żony 1-2-3). I zdążył to wypisać w niespełna pół minuty. No rewelacja. Brawo!
Kierownik pośpiesznego pociągu InterRegio o wszystkim już wiedział. Zerknął na bilety i poprosił, abyśmy znaleźli sobie jakieś wolne miejsce. Obowiązkowych w pociągach InterCity miejscówek nie wypisywał.
Ale wracając do Waszej wschodniobieszczadzkiej wycieczki, to mam takie oto pytanie. Czy jadąc z Romanem ze Sławska do Różanki Niżnej dostrzegłaś taką oto turbazę?
Znajduje (lub znajdowała) się tuż przy drodze, w miejscu, w którym potok Różanka wpada do Oporu. Spędziłem tam kiedyś dwie fajne noce i przyznam się, że chciałbym się jeszcze w tym miejscu pojawić. Obiektem zarządzała bardzo sympatyczna kierowniczka, której można było powierzyć wszystkie swoje ciężkie bambetle i na lekko chodzić po okolicznych górkach. A że jest tam tyle do oglądania to przecież sama wiesz!
Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy!
Cisy2 pisze:Moje ostatnie "klasyczne" NRD-owskie piętrusy na bocznym torze wrocławskiego Dworca Głównego, z czerwca 2011 r. Łza się w oku kręci...
Ja tez ostatni raz mialam do czynienia z piętrusiem tez w 2011- na powrocie z Woodstocku jechalismy takim na trasie Kostrzyn- Witnica (bo tam zostawilismy skodusie). Nie pamietam dokad docelowo jechal ale gdzies bardzo daleko. Chyba byly to jakies bardzo rezerwowe sklady podstawione tylko z racji imprezy.
Rozmaitych przygód z personelem pociągów, kolejarzami i SOK-istami też trochę doświadczyłem, ale wczoraj przeżyłem prawdziwy szok. I to o zdecydowanie pozytywnym zabarwieniu. Wybrałem się z żoną i młodszą córką na jakąś wycieczkę po Krzeszowskich Wzgórzach i Górach Kruczych. Planowaliśmy wracać do Świebodzic pociągiem z Kamiennej Góry (letnie, sezonowe pociągi weekendowe i świąteczne z czeskiego Trutnova do Jeleniej Góry m.in. przez Sędzisław, gdzie przesiada się na pociągi jadące w stronę Wałbrzycha i Wrocławia). Ostatni pociąg z Trutnova miał przyjechać do Kamiennej Góry o 20.04 i dziesięć minut później wjechać na stację w Sędzislawiu; po pięciu kolejnych minutach już mieliśmy pakować się do pociągu osobowego jadącego przez nasze Świebodzice do Wrocławia.
Takie były plany, ale dwie-trzy minuty po planowanym wjeździe pociągu z Trutnova na stację w Kamiennej Górze, pojawił się na peronie pracownik kamiennogórskiego PKS-u (dworzec PKS w Kamiennej Górze znajduje się tuż przy praktycznie nieczynnym i pozbawionym personelu dworcu PKP) i przepraszając (!!!!!) poinformował kilkunastu pasażerów, że nasz pociąg jeszcze na terenie Czech miał wypadek i za kilkanaście minut powinien pojawić się jadący z Trutnova czeski autobus zastępczy. Cały problem polegał na tym, że w Sędzisławiu pociąg osobowy nie mógł czekać na ten kilkanaście minut opóźniony autobus, gdyż niedługo po nim z Jeleniej Góry wyjeżdżał pociąg InterCity do Gdyni. W Sędzisławiu nie ma natomiast toru rezerwowego, na który można byłoby skierować "czekający" pociąg osobowy.
Pociągi InterCity akurat zatrzymują się zarówno w Sędzisławiu, jak i w Świebodzicach, a zatem do domu jeszcze tego wieczoru byśmy dojechali - aczkolwiek znacznie drożej. Jednak zachowanie pracowników kolei (Kolei Dolnośląskich i InterCity) przerosło nasze oczekiwania. W chwilę po wyjeździe z Kamiennej Góry konduktor z naszego autobusu zaczął gdzieś wydzwaniać. Trochę to trwało - na tyle długo, że dojechaliśmy do Sędzisławia. Tam nam oznajmił, że wypisze nam do naszych stacji docelowych (poza naszą rodzinką reszta jechała do Wrocławia) bilety w taryfie Kolei Dolnośląskich, które będą honorowane w nadjeżdżającym pociągu InterCity. I co ciekawe, bilety wystawił od Sędzisławia, nie zaś od Kamiennej Góry. Absolutnie bez żadnych dopłat, ze wszystkimi możliwymi zniżkami (dla mnie belferska, dla córki studencka, dla żony 1-2-3). I zdążył to wypisać w niespełna pół minuty. No rewelacja. Brawo!
Kierownik pośpiesznego pociągu InterRegio o wszystkim już wiedział. Zerknął na bilety i poprosił, abyśmy znaleźli sobie jakieś wolne miejsce. Obowiązkowych w pociągach InterCity miejscówek nie wypisywał.
Ojoj! bardzo mile! przywracajace wiare w kolej i w ludzi w ogole!
Czy jadąc z Romanem ze Sławska do Różanki Niżnej dostrzegłaś taką oto turbazę?
Niestety nie kojarze tgeo milego miejsca... Baze kojarze jakas jedna, bardzo niedaleko po skrecie z glownej drogi, po prawej stronie, ale taka dosc obrzydliwie nowoczesną i wypiglowana.
Twoje zdjecie utwierdza mnie w przekonaniu ze musze tam wrocic. Teraz mi zal zesmy wczesniej nie pozegnali sie z Romanem i jednak nie przeszli tego odcinka trasy piechotą. Tyle tam bylo ciekawych miejsc na biwaki z wiatkami a nawet jedna "chatka" , w sensie niby jak wiata ale calkowicie zabudowana, z drzwiami, okienkiem i chyba kominem. I raczej nie wygladala na prywatna dacze tylko na ogolnodostepne miejsce. Kojarzysz tam moze takie miejsce? Miedzy skretem z glownej drogi a Nizna Rozanka.
A jakos glupio nam bylo prosic Romana zeby sie zatrzymal bo chcemy jakas bude obejrzec ;-)
Znajduje (lub znajdowała) się tuż przy drodze, w miejscu, w którym potok Różanka wpada do Oporu. Spędziłem tam kiedyś dwie fajne noce i przyznam się, że chciałbym się jeszcze w tym miejscu pojawić. Obiektem zarządzała bardzo sympatyczna kierowniczka, której można było powierzyć wszystkie swoje ciężkie bambetle i na lekko chodzić po okolicznych górkach. A że jest tam tyle do oglądania to przecież sama wiesz!
A jak dawno tam byles? Masz jakies zdjecia ze srodka? Zdecydowanie wyglada na miejsce gdzie bym chetnie zakotwiczyla, przynajmniej na jedna noc!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba1 pisze:Ja tez ostatni raz mialam do czynienia z piętrusiem tez w 2011- na powrocie z Woodstocku jechalismy takim na trasie Kostrzyn- Witnica (bo tam zostawilismy skodusie).
Ja nawet później, gdyż w październiku 2014 r. Nie był to jednak ten kultowy, opracowany w NRD jeszcze w latach 50. XX w. piętrus oznaczony na PKP jako Bipa, Bhp i Bdhpumn, lecz jego modyfikacja z lat 70. i produkowana w Gorlitz aż do schyłku NRD - seria Bmto. Niekiedy takie wagony podczepiane są do zasadniczego składu pociągu "Kamieńczyk" z Poznania do Szklarskiej Poręby Górnej. Właśnie takim wracałem kilka lat temu z Karkonoszy. To juz jednak nie to co stara Bipa - i nie ma korbki
W turbazie "Trembita" byłem w maju 2002 r. Był to jeszcze czas fotografii analogowej. Zdjęć robiło się znacznie mniej. Byliśmy grupą kilkunastoosobową i po wycieczce mieliśmy wymieniać się zdjęciami. Jak to często bywa, do tego ostatniego etapu nie doszło. Nie mam zdjęć z imprezy (właściwie imprez) w turbazie, gdyż ja grałem na gitarze, a ktoś (ale kto?) pstrykał zdjęcia.
Z "Trembity" zrobiliśmy jedną nieco dłuższą wycieczkę na lekko - na górę Makówka z cmentarzem z I wojny światowej. Relacja jest na zapomnianym już forum beskidzkim:
http://www.beskidzkie.fora.pl/karpaty-z ... ,5014.html
Zwiedziliśmy również skały w Uryczu nad Stryjem (skały, średniowieczny zamek Tustań oraz muzeum i cerkiew św. Mikołaja)...
... oraz znajdujący się blisko miasteczka Skole wodospad Kamionki
Samego Sławska generalnie nie zwiedzaliśmy, zachodziliśmy tam już pod wieczór (do sklepów i knajpy), gdy nie było już "fotograficznych" warunków. Stąd i zdjęcia kiepskie:
Z wycieczki na Makówkę mieliśmy jednak dość ładny widoczek i na Sławsko, i na Wysoki Wierch (1242 m n.p.m.), na którym byliście (to ta dość wysoka góra widoczna na prawo centrum Sławska):
Trościan mnie zawsze trochę odstraszał - tłumem ludzi oczywiście. Oglądałem go sobie tylko z oddali - właśnie z Makówki i Menczyła podczas naszej wycieczki w 2002 r. oraz z Berda (1199 m n.p.m) w marcu 2012 r.
Ostatnio zmieniony 2017-08-17, 13:01 przez Cisy2, łącznie zmieniany 2 razy.
Ja nawet później, gdyż w październiku 2014 r. Nie był to jednak ten kultowy, opracowany w NRD jeszcze w latach 50. XX w. piętrus oznaczony na PKP jako Bipa, Bhp i Bdhpumn, lecz jego modyfikacja z lat 70. i produkowana w Gorlitz aż do schyłku NRD - seria Bmto. Niekiedy takie wagony podczepiane są do zasadniczego składu pociągu "Kamieńczyk" z Poznania do Szklarskiej Poręby Górnej. Właśnie takim wracałem kilka lat temu z Karkonoszy. To juz jednak nie to co stara Bipa - i nie ma korbki :-D
Zawsze cos! I taki by mnie uradowal! Chcialabym kiedys przewiezc kabaczka piętrusiem!
W turbazie "Trembita" byłem w maju 2002 r. Był to jeszcze czas fotografii analogowej. Zdjęć robiło się znacznie mniej. Byliśmy grupą kilkunastoosobową i po wycieczce mieliśmy wymieniać się zdjęciami. Jak to często bywa, do tego ostatniego etapu nie doszło. Nie mam zdjęć z imprezy (właściwie imprez) w turbazie, gdyż ja grałem na gitarze, a ktoś (ale kto?) pstrykał zdjęcia.
kurcze... no bardzo ciekawe czy ona jeszcze jest i czy sie zmienila! troche lat minelo.. W Polsce to napewno by ją zaorali, ale Ukraina zmienia sie mniej... moze szansa jest....
Trościan mnie zawsze trochę odstraszał - tłumem ludzi oczywiście
Oj to mysmy chyba byli na innym Trościanie :
"Miasto duchów" raczej : Tłumow nie zarejestrowalismy. Spalismy na ganku pustego budynku. Na krzesełkach wyciagu sie pobujałam jak na hustawce... Bedzie pod koniec relacji. Dziwne miejsce ten Trościan ;-)
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
sokół pisze:Te piętrusy to była cudowna rzecz. Zawsze najbardziej mi zależało, żeby koniecznie siedzieć u góry. To były czasy... A takie jeździły przeważnie na Zwardoń i do Głębiec z Katowic. A teraz? Jakieś tramwajopociągi...
Nooo to bylo takie wygodne- ile miejsca w tym bylo. NIe bylo problemu zeby z bagazem przejsc...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Pyliste drogi prowadzą z Wielkiego Wierchu zakosami w dół.
W Wołosiance schodzimy prosto na sklep! I jak tu nie skorzystac i nie wypic piwa pod cienistym daszkiem z omaszałego eternitu?
Jak przystalo na fajny karpacki sklep jest tu na wyposazniu wychodek. Musi tu rzadzic ktos niezbyt pałający sympatią do muzyki. Role srajtaśmy pełnia spiewniki- z kolędami, z utworami jakiegos chóru z Odessy itp.
Kawałek dalej, pod cerkwią znow sklep! No nie wyjdziemy z tej wsi! Rozsiadamy sie pod wiatką. Co chwile przejezdza gruzawik przykrywajac caly otaczajacy swiat chmurą pyłu. Sloneczko sie odbija w kopułach cerkwi, jest upalne popoludnie. Zimne piwo spłukuje z gardła kurz i upał. Gdzies w pobliskiej chałupie ktos przygrywa na harmoszcze. Siedzimy tu dłuzej niz planowalismy!
Nie wiem czemu we wsi sa dwie cerkwie bardzo blisko siebie? Moze innego obrządku?
Niestety coraz czesciej miejscowym, ktorzy chca podkreslic swoj patriotyzm, nie wystarcza powieszenie normalnej ukrainskiej flagi… Czerwono- czarne niegdys mozna bylo spotkac jedynie na “kopcach UPA” czy manifestacjach skrajnych ugrupowac. Teraz powiewaja na urzedach, w prywatnych samochodach czy np. pod cerkwiami.
Kilka razy probowalam sfotografowac ową banderowską flagę w aucie- w połaczeniu z polskimi blachami, ale niestety poki co wszystkie wyszły nieostre...
W koncu opuszczamy podcerkiewny sklepik i pylistymi drogami suniemy w zaplanowanym kierunku. Na rozdrozu stoi wagon. Jak to reklama potrafi czasem zmylic Na tym etapie mamy nadzieje, ze ów “turystyczny kompleks” to bedzie cos w naszym stylu, cos z dawnych lat, pokrytego patyną, gdzies na koncu swiata…
Dalej tuptamy przez wies Ternawka, ktora jest połozona na wysokich, widokowych wzgórzach.
Sianokosy w pelni.
Wioska sie ciągnie i ciągnie, strasznie zwarta zabudowa. Włazimy jakby na przełecz a tam dalej domy i domy. Nie bardzo jest gdzie dogodnie postawic namiot, coby nie wypadło w czyims ogrodzie. Reklamowany na baraczku "turystyczny kompleks" okazuje sie byc calkiem nową bazą narciarską, ktora niezbyt przypada nam do gustu. I na dodatek jakis pies ujada przy bramie, potem cała noc slyszymy go z daleka. Fajnie sie musi spac uzytkownikom bazy jak cale dnie i noce ciagle hau i hau i hau hau hau.
Na nocleg ostatecznie wbijamy w chaszcz na zboczu gory. Zapadamy gdzies w ten las po lewej.
Przez drzewa przebłyskuje cerkiew.
Wieczorem przyjezdza traktor i parkuje chyba 15 metrow od nas. Jest tu jakas zwirownia i chyba chlopaki przyjechaly poza godzinami jej pracy zajumac troche kamienia. Potem na drodze nieopodal przystaja dwie kobity na ploty i chyba przez pol godziny narzekaja na swoich chłopow. Przejezdza tez kilka busów do osrodka na górze. Poznym wieczorem idzie jakis zalany gosc i spiewa na całe gardło. Smiesznie tak jakos, ze my ich wszystkich widzimy i słyszymy a oni o naszej obecnosci nie maja najmniejszego pojecia- tak fajnie schowani siedzimy w tym krzakach. Otaczają nas tylko łany wierzbówki!
Rano schodzimy łąkami i lasami w strone Ławocznego. Tu dla odmiany miejsc na dogodne biwaki jest zatrzesienie- malownicze polany, pachnące starym drewnem wiatki.
Wszystkie wzgórza sa rozowe od wierzbówek!
Napotykamy tez potoczek wiec jest kąpiel (o ile w wodzie po kostki mozna sie wykąpac ) i pranie. W tym roku bardzo jest krucho z potokami i zrodelkami- wszystko wyschniete!
Na całej tegorocznej trasie spotykamy bardzo duzo pojazdow na starych radzieckich blachach- czarnych czyli tych sprzed 1982 roku.
W oddali widzimy gorki, na które zmierzamy.
Schodzimy do Ławocznego.
Przełezimy pod ciekawym wiaduktem kolejowym. Wchodzi sie tu jak do bunkra- temperatura jest chyba o 15 stopni nizsza niz na drodze przez wies! Kiedys, jako małe dziecko, miałam dziwne, powtarzajace sie sny. Śnił mi sie ogromny, cienisty wiadukt, ze scian którego wychodziły wilki. Nie probowaly mnie zjesc, tylko biegały wokol a ja sie ich bałam. Wiadukt byl ogromny, przechodziła pod nim droga i rzeka. Nie byl jednolity, miejscami wpadały w jego ciemne czeluscie promienie sloneczne. Sen ten powtarzał sie kilkadziesiat razy na przestrzeni kilku lat. I dzis uswiadomiłam sobie, ze w Ławocznym jest własnie ten wiadukt z mojego snu sprzed lat... Niesamowite wrazenie zobaczyc miejsce, ktore dotychczas uwazalo sie jedynie za wytwor wlasnej wyobrazni...
Chyba zaporożec nie byl w tym roku uzywany
Z wioski idziemy w strone przełeczy.
Sa tam ladne widoki, polanki- szkoda tylko ze srodkiem wali linia wysokiego napiecia. Przełecz nazywa sie dosc nieorginalnie- Prislip. My ją nazwalismy "Skwierczącą Przełęczą". Staramy sie postawic namiot jak najdalej od tych świszczacych drutów, które podswiadomie budzą jakis niepokoj.
Kolacje mamy z takim widokiem.
W nocy cos wpada na nasz namiot z przerazliwych kwikiem i chrumkaniem. Chyba warchlak. Bardzo sie cieszymy, ze sie pozbierał i odszedł sam a nie przyszła mu na pomoc mamusia..
Rano widac, ze szykuje sie upalny dzien. Zbieramy manele i ruszamy w strone lokalnych połoninek. Idziemy z 200 metrow a tam chatka! Drewniana, nowiutka- pachnąca jeszcze zywicą, otwarta... Obok miejsce na ognisko, wiatka... W srodku nawet piec ale jeszcze nie podłączony. Dlaczego najlepsze miejsce na nocleg jest zawsze kawałek dalej?
Tuptamy sobie przez Płaj, przez Berdo.. Słoneczko dopieka, trawy szumią, wzrok ginie gdzies na dalekich, falistych szczytach... Azrodełka wszystkie pozamieniały sie w młaki! Nie ma opcji nabrac wody...
Na całej połoninie jest zatrzesienie jagodziarzy! Nie dziwota- wystarczy kucnąc i wokol siebie by sie zebrało całe wiadro. Niektorzy wjechali tu łądą żiguli. Jak oni tego dokonali na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą!
Wdajemy sie w pogawedke z chłopakami ze Skola- ojciec i syn.
Przyjechali na wakacje do babci do Tucholki i wlasnie wylezli po jagody. O 16 ma przyjechac gruzawik i zabrac zbieraczy ale mamy obawy, ze bedzie rownie pełen jak ten wczoraj. Chłopaki chca nam dac jedzenie- chleb, ser, pomidory. Jedzenia akurat mamy pod dostatkiem - raczej z braku wody musimy dzis zejsc do wioski. Liczylismy na jakies zrodła czy potoczki po drodze- ale to chyba na wiosne. Jagodziarze potwierdzaja- wszystko wyschło, a z bagnistych kałuz nie chca pic nawet psy..
Droga z Berda do Tucholki prowadzi serpentynami i dluzy sie nam straszliwie.
Na jednej z polan mijamy zapomnianą chatke. Mocno zarosnieta, z zawalonym balkonem. Drzwi zamkniete ale mozna by wlezc przez strychowe okna. Dalej w krzakach lezy drabina.
W Tucholce zwracaja uwage dwa niedokonczone drewniane pałace.
Sa tez starsze domy drewniane o gabarytach wiekszych niz zwykła chatka.
Zagubiony znak.
W sklepie obkupujemy sie w wode, trudno, nie ma wyjscia, musimy to dzwigac z wiosek. Nabywamy tez pielmieni, ktore gotujemy w jednej z kilku fajnych przysklepowych wiatek.
W wiosce sa dwie cerkwie.
Jednej z nich strzegą niebieskie anioły.
Szukamy drogi na Kalne, co poczatkowo nam niezbyt dobrze idzie bo pytamy miejscowych. A oni probują nas wpuscic w jakies zanikajace bagienne sciezki- chyba skrót. Tak trafiamy na teren jakiegos zakładu pełnego maszyn- pająków
Ostatecznie znajdujemy wlasciwą droge i zaczynamy sie rozgladac za miejscem na nocleg.
cdn
W Wołosiance schodzimy prosto na sklep! I jak tu nie skorzystac i nie wypic piwa pod cienistym daszkiem z omaszałego eternitu?
Jak przystalo na fajny karpacki sklep jest tu na wyposazniu wychodek. Musi tu rzadzic ktos niezbyt pałający sympatią do muzyki. Role srajtaśmy pełnia spiewniki- z kolędami, z utworami jakiegos chóru z Odessy itp.
Kawałek dalej, pod cerkwią znow sklep! No nie wyjdziemy z tej wsi! Rozsiadamy sie pod wiatką. Co chwile przejezdza gruzawik przykrywajac caly otaczajacy swiat chmurą pyłu. Sloneczko sie odbija w kopułach cerkwi, jest upalne popoludnie. Zimne piwo spłukuje z gardła kurz i upał. Gdzies w pobliskiej chałupie ktos przygrywa na harmoszcze. Siedzimy tu dłuzej niz planowalismy!
Nie wiem czemu we wsi sa dwie cerkwie bardzo blisko siebie? Moze innego obrządku?
Niestety coraz czesciej miejscowym, ktorzy chca podkreslic swoj patriotyzm, nie wystarcza powieszenie normalnej ukrainskiej flagi… Czerwono- czarne niegdys mozna bylo spotkac jedynie na “kopcach UPA” czy manifestacjach skrajnych ugrupowac. Teraz powiewaja na urzedach, w prywatnych samochodach czy np. pod cerkwiami.
Kilka razy probowalam sfotografowac ową banderowską flagę w aucie- w połaczeniu z polskimi blachami, ale niestety poki co wszystkie wyszły nieostre...
W koncu opuszczamy podcerkiewny sklepik i pylistymi drogami suniemy w zaplanowanym kierunku. Na rozdrozu stoi wagon. Jak to reklama potrafi czasem zmylic Na tym etapie mamy nadzieje, ze ów “turystyczny kompleks” to bedzie cos w naszym stylu, cos z dawnych lat, pokrytego patyną, gdzies na koncu swiata…
Dalej tuptamy przez wies Ternawka, ktora jest połozona na wysokich, widokowych wzgórzach.
Sianokosy w pelni.
Wioska sie ciągnie i ciągnie, strasznie zwarta zabudowa. Włazimy jakby na przełecz a tam dalej domy i domy. Nie bardzo jest gdzie dogodnie postawic namiot, coby nie wypadło w czyims ogrodzie. Reklamowany na baraczku "turystyczny kompleks" okazuje sie byc calkiem nową bazą narciarską, ktora niezbyt przypada nam do gustu. I na dodatek jakis pies ujada przy bramie, potem cała noc slyszymy go z daleka. Fajnie sie musi spac uzytkownikom bazy jak cale dnie i noce ciagle hau i hau i hau hau hau.
Na nocleg ostatecznie wbijamy w chaszcz na zboczu gory. Zapadamy gdzies w ten las po lewej.
Przez drzewa przebłyskuje cerkiew.
Wieczorem przyjezdza traktor i parkuje chyba 15 metrow od nas. Jest tu jakas zwirownia i chyba chlopaki przyjechaly poza godzinami jej pracy zajumac troche kamienia. Potem na drodze nieopodal przystaja dwie kobity na ploty i chyba przez pol godziny narzekaja na swoich chłopow. Przejezdza tez kilka busów do osrodka na górze. Poznym wieczorem idzie jakis zalany gosc i spiewa na całe gardło. Smiesznie tak jakos, ze my ich wszystkich widzimy i słyszymy a oni o naszej obecnosci nie maja najmniejszego pojecia- tak fajnie schowani siedzimy w tym krzakach. Otaczają nas tylko łany wierzbówki!
Rano schodzimy łąkami i lasami w strone Ławocznego. Tu dla odmiany miejsc na dogodne biwaki jest zatrzesienie- malownicze polany, pachnące starym drewnem wiatki.
Wszystkie wzgórza sa rozowe od wierzbówek!
Napotykamy tez potoczek wiec jest kąpiel (o ile w wodzie po kostki mozna sie wykąpac ) i pranie. W tym roku bardzo jest krucho z potokami i zrodelkami- wszystko wyschniete!
Na całej tegorocznej trasie spotykamy bardzo duzo pojazdow na starych radzieckich blachach- czarnych czyli tych sprzed 1982 roku.
W oddali widzimy gorki, na które zmierzamy.
Schodzimy do Ławocznego.
Przełezimy pod ciekawym wiaduktem kolejowym. Wchodzi sie tu jak do bunkra- temperatura jest chyba o 15 stopni nizsza niz na drodze przez wies! Kiedys, jako małe dziecko, miałam dziwne, powtarzajace sie sny. Śnił mi sie ogromny, cienisty wiadukt, ze scian którego wychodziły wilki. Nie probowaly mnie zjesc, tylko biegały wokol a ja sie ich bałam. Wiadukt byl ogromny, przechodziła pod nim droga i rzeka. Nie byl jednolity, miejscami wpadały w jego ciemne czeluscie promienie sloneczne. Sen ten powtarzał sie kilkadziesiat razy na przestrzeni kilku lat. I dzis uswiadomiłam sobie, ze w Ławocznym jest własnie ten wiadukt z mojego snu sprzed lat... Niesamowite wrazenie zobaczyc miejsce, ktore dotychczas uwazalo sie jedynie za wytwor wlasnej wyobrazni...
Chyba zaporożec nie byl w tym roku uzywany
Z wioski idziemy w strone przełeczy.
Sa tam ladne widoki, polanki- szkoda tylko ze srodkiem wali linia wysokiego napiecia. Przełecz nazywa sie dosc nieorginalnie- Prislip. My ją nazwalismy "Skwierczącą Przełęczą". Staramy sie postawic namiot jak najdalej od tych świszczacych drutów, które podswiadomie budzą jakis niepokoj.
Kolacje mamy z takim widokiem.
W nocy cos wpada na nasz namiot z przerazliwych kwikiem i chrumkaniem. Chyba warchlak. Bardzo sie cieszymy, ze sie pozbierał i odszedł sam a nie przyszła mu na pomoc mamusia..
Rano widac, ze szykuje sie upalny dzien. Zbieramy manele i ruszamy w strone lokalnych połoninek. Idziemy z 200 metrow a tam chatka! Drewniana, nowiutka- pachnąca jeszcze zywicą, otwarta... Obok miejsce na ognisko, wiatka... W srodku nawet piec ale jeszcze nie podłączony. Dlaczego najlepsze miejsce na nocleg jest zawsze kawałek dalej?
Tuptamy sobie przez Płaj, przez Berdo.. Słoneczko dopieka, trawy szumią, wzrok ginie gdzies na dalekich, falistych szczytach... Azrodełka wszystkie pozamieniały sie w młaki! Nie ma opcji nabrac wody...
Na całej połoninie jest zatrzesienie jagodziarzy! Nie dziwota- wystarczy kucnąc i wokol siebie by sie zebrało całe wiadro. Niektorzy wjechali tu łądą żiguli. Jak oni tego dokonali na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą!
Wdajemy sie w pogawedke z chłopakami ze Skola- ojciec i syn.
Przyjechali na wakacje do babci do Tucholki i wlasnie wylezli po jagody. O 16 ma przyjechac gruzawik i zabrac zbieraczy ale mamy obawy, ze bedzie rownie pełen jak ten wczoraj. Chłopaki chca nam dac jedzenie- chleb, ser, pomidory. Jedzenia akurat mamy pod dostatkiem - raczej z braku wody musimy dzis zejsc do wioski. Liczylismy na jakies zrodła czy potoczki po drodze- ale to chyba na wiosne. Jagodziarze potwierdzaja- wszystko wyschło, a z bagnistych kałuz nie chca pic nawet psy..
Droga z Berda do Tucholki prowadzi serpentynami i dluzy sie nam straszliwie.
Na jednej z polan mijamy zapomnianą chatke. Mocno zarosnieta, z zawalonym balkonem. Drzwi zamkniete ale mozna by wlezc przez strychowe okna. Dalej w krzakach lezy drabina.
W Tucholce zwracaja uwage dwa niedokonczone drewniane pałace.
Sa tez starsze domy drewniane o gabarytach wiekszych niz zwykła chatka.
Zagubiony znak.
W sklepie obkupujemy sie w wode, trudno, nie ma wyjscia, musimy to dzwigac z wiosek. Nabywamy tez pielmieni, ktore gotujemy w jednej z kilku fajnych przysklepowych wiatek.
W wiosce sa dwie cerkwie.
Jednej z nich strzegą niebieskie anioły.
Szukamy drogi na Kalne, co poczatkowo nam niezbyt dobrze idzie bo pytamy miejscowych. A oni probują nas wpuscic w jakies zanikajace bagienne sciezki- chyba skrót. Tak trafiamy na teren jakiegos zakładu pełnego maszyn- pająków
Ostatecznie znajdujemy wlasciwą droge i zaczynamy sie rozgladac za miejscem na nocleg.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba1 pisze:Na jednej z polan mijamy zapomnianą chatke. Mocno zarosnieta, z zawalonym balkonem. Drzwi zamkniete ale mozna by wlezc przez strychowe okna. Dalej w krzakach lezy drabina.
No popatrz, jak tam wszystko się szybko zmienia. W marcu 2012 r. również schodziłem tą samą drogą z Berda do Tucholki. Ta sama chatka pachniała nowością, wyglądała, jakby ją ktoś zbudował kilka miesięcy wcześniej. Nie podchodziłem do niej - zrobiłem tylko zdjęcie z płaju.
buba pisze:Ale jaja! To ona ma tylko 5 lat??? W zyciu bym nie powiedziala! myslalam ze starenka chatynka! Tak szybko by przegniły bele balkonika? Niesamowite!
No chyba, że przed moim przejściem w 2012 r. zrobiono jej taki sam lifting jak w tym samym mniej więcej czasie sudeckiej "Szwajcarce". No bo zobacz:
listopad 2011 r.
marzec 2013 r.
Ale znowuż niebezpiecznie oddalamy się od Karpat Wschodnich :
Ostatnio zmieniony 2017-08-18, 16:08 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
No chyba, że przed moim przejściem w 2012 r. zrobiono jej taki sam lifting jak w tym samym mniej więcej czasie sudeckiej "Szwajcarce". No bo zobacz:
Tam to mam nadzieje ze zrobili lifting totalny w obsludze i juz nie wyrzucaja turystow na bucie poznym wieczorem jak nie ma miejsc w pokojach...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
W połowie drogi miedzy Tucholką a Kalnym, gdzies w rejonie wieży przekaznikowej, zapadamy w krzaki na nocleg.
I znow wsrod wierzbówki! Na kolacje mamy wino "Willa Kryma" (na szczescie lepsze od "Perły Krymu", ktora znajomy kupil na Zakarpaciu i smakowala jak przefermentowane pomyje ). Napoj zagryzamy serem i rodzynkami a wokol nas bzyczy strasznie duzo owadów. Co ciekawe - tworzą jedynie podkład dzwiekowy, zaden z nich nie siada na nas a tym bardziej nie probuje ukąsic. Samych swierszczopodobnych czy innych konikow polnych jest kilka dobrych rodzajow, kolorow i wielkosci!
Widoki z pagóra.
Rano schodzimy do wsi Kalne gdzie na rozdrozu napotykamy sklep objazdowy.
Dopiero gdy oddalamy sie z tego miejsca dociera do nas, ze najprawdopodoniej dalej juz sklepu nie bedzie.. Wioska jest nieduza, luzno rozsiane zabudowania po wzgorzach. Dominuja domy z fajnymi balkonikami.
Sa tez zdobione studnie.
Na wielu chałupach sa obrazki. Najczesciej wpisane w koło lub romb. Zwykle przedstawiajace jakies scenki z zycia wsi lub lasu.
Żar sie leje z nieba i z kazdym krokiem coraz bardziej marzymy o piwie. Ja co chwile mam wrazenie, ze widze sklep ale potem okazuje sie, ze nie mialam racji. Toperz sie smieje i nazywa to "bubomorgana". Tu np. dobrze wypatrzylam ale no.. niestety...
Mijamy cerkiew.
i zabudowania urzedowe- wieksze niz chałupy ale rowniez drewniane.
Gdy juz praktycznie calkowicie tracimy nadzieje na piwopój, na samym koncu wsi- jest! Rozsiadamy sie wiec w cieniu i przez chyba z godzine kontemplujemy spokojne, sielskie popoludnie.
A potem pniemy sie na kolejne wzgorze.
Miedzy Kalnym a Ławocznym, na samej przeleczy, napotykamy chyba najbardziej wypaśną ambone jaka dotychczas udalo sie napotkac. Nie dosc ze ogromna, to w srodku jest jeszcze stol z ławami. Na 3 osoby luksus do spania!
Nad samym Ławocznym tez stoi sympatyczna wiata z drewniana podloga i widokiem na wies.
Dzis tez poszukiwania potoczków spełzły na niczym. W koncu w Ławocznym znajdujemy jakąs "krowianke" o lekkim zapachu obornika- ale płynie i jest dosc chlodna. Przynajmniej robimy sobie pranie!
W Ławocznym jestesmy jakies 2 godziny przed planowanym przyjazdem elektriczki wiec idziemy jeszcze do sklepu na pielmieni.
Wyciagamy tez mapy i dochodzimy do wniosku, ze na Paraszke braknie nam czasu. Zeby choc miec jeden dzien wiecej. Paraszka musi wiec zaczekac a my na dzisiaj wymyslilismy sobie jeszcze wyjscie na Trościan.
A potem sie okazuje, ze elektriczka jest opozniona 40 minut! Chyba dopiero drugi raz zdarzylo mi sie na Ukrainie trafic na spozniony pociag!
Wysiadamy w Sławsku i tuptamy w strone owego Trościana. Odmawiamy wszystkim natretnym taksowkarzom, ktorzy chca nas wiesc do kurortowej dzielnicy. A potem troche załujemy bo robi sie pozno. Moze trzeba bylo jednak podjechac? Na wszelki wypadek zagladamy jak wyglada sprawa kolejki linowej- ktora ponoc jezdzi na ową góre. Poki co wszystko jest tam zamkniete na głucho, ciezko ocenic czy na amen czy po prostu jestesmy po godzinach pracy. Poza tym po linach wjezdzaja krzesełka tak małe, ze na hustawke dla kabaka to by sie nadały, ale czy nasze tłuste kupry by tam weszły to juz nie wiem. A z wielkim plecakiem na kolanach to juz calkiem tego nie widzimy.
Słoneczko juz sie chowa za góry, a my tuptamy przez dzielnice pensjonatow z postanowieniem, ze szlag z Trościanem- rozbijamy sie jak sie tylko skoncza zabudowania.
Ostatni kilometr naszej trasy to totalna masakra- prawie pionowa sciana pod wyciagiem narciarskim (schodzacy jagodziarze odradzili nam wejscie pod wyciagiem krzesełkowym ze wzgledu na nieprzebyty chaszcz)
Momentami nie daje rady isc nawet na czworakach i po prostu sie czołgam, chwytajac sie kamieni, ziół, luznego błota, ktore niestety ni cholery nie chce dawac oparcia. Kilka razy proba podciagniecia sie w gore konczy sie na zjechaniu na brzuchu i brodzie w strone przeciwną. Przypomina nam sie droga do Szatinwanku w Armenii- acz tam bylo jeszcze gorzej- bo byla skała, kolczasta roslinnosc i najprawdopodobniej węże.. Kilka razy toperz zostawia swoj plecak i wraca po moj, bo nie jestem w stanie czołgac sie z obciazeniem. Nie dziwie sie, ze na mapach nie mam znaczonej od strony Sławska zadnej drogi czy nawet sciezki. Ale wydawalo nam sie to niedorzeczne- przeciez niemozliwe, zeby z takiego uzdrowiska nie bylo drogi na szczyt! Co chwile nam sie wydaje, ze to juz juz szczyt a tu dupa... kolejny garbek..
Zabudowania na naszej drodze sie nie koncza, ale konczy sie sciezka i góra. Na szczycie jest pelno budek, baraków, wagoników, wiat i miejsc na szaszłyki. Wszystko puste. Czesc pozamykana i jakby niekiedy uzywana- przynajmniej zimą, swiadcza o tym usmiechniete twarze narciarzy na plakatach. Inne baraczki sa pootwierane, popadłe w ruine.. Na szczycie pusto, spotykamy tylko jednego mlodego chłopaka, ktory jest jakis dziwny. Na nasz widok jakby sie bardzo wystraszyl. Chyba sie nie spodziewal o tej godziny najscia turystow, na dodatek z plecakami i jeszcze nietutejszych. Chlopak robi sobie grila, gada przez telefon i jakby na kogos czekal. Pytamy go czy zna inna droge na Sławsko (zjazd tą dzisiejsza w doł moze byc jutro ..hmmm.. ciekawy..) Chłopak twierdzi, ze drogi nie zna, on nic nie wie i mine ma taka jakby chcial powiedziec "nie znam wogole zadnego Sławska, nie wiem co to droga i moze juz sobie pojdziecie bo ja sie was boje!"
Do snu ukladamy sie na werandzie jednego z budynkow. Noc jest ciepła, gwiezdzista, nawet świetliste piłki po niebie latają No wlasnie.... Poznym wieczorem jestesmy swiadkami dosc nietypowego zjawiska (przynajmniej dla nas). Widowisko wyglada troche jak spadajaca gwiazda tylko duzo wieksza. Cos jak duza, świecąca piłka. Pojawia sie nad gorami, długo leci i ma kolor zielonkawy. I znika. Rozmywa sie w powietrzu. Meteoryt? Raca? Ki diabeł?
Dlugo mam nieodparte wrazenie, ze szczyt tej gory mi cos przypomina, jakis film? albo miejsce gdzie bylam bardzo dawno temu? Potem dociera do mnie, ze chyba przypomina mi to taki rysunkowy serial z dziecinstwa- "Wuzzle". I byl taki odcinek gdy ekipa nie mogla nigdzie znalezc noclegu, bo wszedzie miejsca byly zajete. I trafili do "miasta duchów", ktorym bylo pozornie opuszczone miasteczko jakby z Dzikiego Zachodu.. Teraz juz wiem- Wuzzle były na Troscianie!
Calkiem sami tu jednak nie jestesmy. Jest sliczny puszysty kot, do ktorego troche trace sympatie gdy w nocy skacze mi przypadkiem na twarz. W naszej wiatce śpimy srednio bo towarzyszy nam uczta. Jakies zwierzatko (kuna moze?) cała noc cos wpierdziela mlaskajac straszliwie. Chyba upolowała cos duzego i teraz opycha sie tym po dach! Probuje wypatrzec dziada, swiece latarka ale wtedy ciamkanie zawsze milknie.
Rano wstajemy dosc wczesnie jak na nas - kolo 7. Trzeba zdazyc na pociag a nie bardzo wiemy ile nam zajmie zejscie z tej pionowej skarpy.
Nasze miłe spanko.
W dole, nad Sławskiem, snują sie mgły.
Łazimy jeszcze raz za dnia miedzy baraczkami i wagonikami, zaglądajac we wnetrza i rozwazajac czy moze bylo tu jakies jeszcze lepsze miejsce na nocleg? Wszystko jest w na tyle dobrym stanie, ze wyglada jak uzywane- tylko ludzie nagle wyparowali! Na jednym ze stołow suszą sie zioła- tegoroczne. Zaglądam do jednej z budek- w srodku na piecu sa rozłozone szaszłyki! Zatem to nie moze byc opuszczone miejsce? Chyba....
Anteny w barwach narodowych jeszcze nie widzialam!
Na szczycie stoi tez pomnik lokalnego działacza związanego z narciarstwem.
Dobrą chwile uzywam wyciagowego krzesełka jako hustawki. Fajnie sie tak pobujac w tym widokowym i dziwnym miejscu.
Zagladamy tez do baraczku operatora wyciagu. Piec jest ciepły. Toperz mowil, ze okolo switu idac do kibla widzial naszego wczorajszego znajomego z jakas dziewczyna, jak kreca sie kolo wyciagu. Znaczy wybrali sobie romantyczne miejsce na randke? I byli pewni samotnosci- az sie jakis dwoch glupich plecakowcow zwlekło i zagrozilo przerwaniem sielanki? Jakos wszystko zaczyna do siebie pasowac!
Droga w dol idzie nam lepiej niz przypuszczalismy. Wykorzystujac w kilku miejscach opcje "dupozjazd" i jest nawet calkiem akceptowalnie.
Na Troscianie, w ktoryms momencie, poczułam ze zalatuje wyrazny aromat miety. Czyzby gdzies tu rosła? Zebralismy wierzbowke, wiązówke, dziurawiec, macierzanke.. Ale miety nie bylo... Pozniej odkrywam zrodlo zapachu, ktory za nami chodzi. Siadłam w gume do zucia. Przykleiła sie do spodni na dobre. Probuje ją zcierac szmatką, wydrapywac nozem. Bezskutecznie. Chyba skonczy sie łatką w tym miejscu. Jakis czas pozniej zalatuje mnie zapach kupy. Juz zaczynam sie obawiac nie na zarty, ale to na szczescie chyba od pasących sie nieopodal owieczek
W Sławsku jestesmy sporo przed czasem. Idziemy sie wiec powłoczyc po targu przykolejowym. Mozna zakupic wszystko- od dywanow, przez ręczniki na wężach ogrodowych konczac. Miejsce to jest tak wyprazone sloncem, ze jednemu sprzedawcy popękały gumowe piłki. Jest chyba 50 stopni.
W Sławsku sa dwa perony- ale nie "pierwszy i drugi" a "szeroki i wąski". Jak przez megafon zapowiadaja pociag to mowia, ze "odjedzie z szerokiego peronu". I wszystko jasne! Nie trzeba sie zastanawiac, ktory jest pierwszy! Fajny patent!
W poczekalni kręci sie spora grupa dzieci a kazde z nich ma przyklejoną kartke na czole. Nie wiem co to ma symbolizowac, ale wyglada dosc nietypowo.
Jakis czas siedzimy sobie na peronie i przygladamy sie lokalnym klimatom okołokolejowym
W elektriczce m.in. podrozuje cyganska rodzina. Na oko półtoraroczne dziecko wylewa na podloge różowa oranzade, wkrusza do tego czipsy i tupta po owej mazi bosymi nozkami. Od czasu do czasu czuje naplyw apetytu, schyla sie i wyciaga rozmiękły chrupek, ktory z apetytem zjada. Czworka starszego rodzenswta patrzy z zazdroscia. Wyglada jakby im juz nie wypadało wyczyniać takie brewerie. Z melancholijnymi minami zjadaja wiec czipsy na sucho z torebki. Siedzaca nieopodal babuszka, obciera co chwile chusteczka buty, opryskane przez tupiące w soku dziecko. W drugim koncu wagonu dwoch chlopakow wrzucilo pod siedzenie papierek po lodzie. Konduktor to zauwazyl. Robi im awanture. Chyba skonczy sie mandatem. Ten sam konduktor gdy mija Cyganów, patrzy w inna strone. Akurat podziwia ksztalty lamp. Ot kasty nietykalnych...
A tu nietypowa jak na ukrainskie zwyczaje stacyjka- opuszczona i zarośnieta. Rzadko to sie tutaj zdarza. Ciekawe czemu akurat ją spotkał taki los? Pociag sie tutaj zatrzymuje, wiec przystanek jest uzywany.
Panie z lizakami oczywiscie na stanowiskach. Podniesienie bialego lizaka oznacza odjazd, ale co oznacza żółta pałeczka to nie rozszyfrowalam!
We Lwowie nocujemy tam gdzie zawsze- jestesmy wierni hotelowi Arena
Zaglądajac na przyoperowy bazarek zauwazamy zmiane asortymentu. Dawniej nie sprzedawano tu srajtasmy i wycieraczek z Putinem ani koszulek z UPA.
Z dziwnych rzeczy mozna tez sobie nabyc dokument potwierdzajacy, ze jestes znanym politykiem lub celebrytą.
Nieopodal znow powiew "nowych czasow"- zbiórka na wojne na wschodzie...
Przy tym wszystkim zastanawiajaco wypada plakat reklamujacy zaciąganie sie do strazy granicznej. Nie ma jednak wzmianki czy jedzie sie do Mościsk czy do Donbasu. A ma to chyba spore znaczenie
Nie tylko na karpackich wsiach, ale rowniez w centrum miasta mozna wypatrzec auta na czarnych blachach!
Przypadł mi do serca tez jeden miejski szalet - udekorowany kwiatkami. Od razu jakos tak przytulnie sie zrobilo!
A tak prezentuje sie Lwów o 5 nad ranem Wstaje kolejny, sloneczny dzien.. żal wracac...
KONIEC
I znow wsrod wierzbówki! Na kolacje mamy wino "Willa Kryma" (na szczescie lepsze od "Perły Krymu", ktora znajomy kupil na Zakarpaciu i smakowala jak przefermentowane pomyje ). Napoj zagryzamy serem i rodzynkami a wokol nas bzyczy strasznie duzo owadów. Co ciekawe - tworzą jedynie podkład dzwiekowy, zaden z nich nie siada na nas a tym bardziej nie probuje ukąsic. Samych swierszczopodobnych czy innych konikow polnych jest kilka dobrych rodzajow, kolorow i wielkosci!
Widoki z pagóra.
Rano schodzimy do wsi Kalne gdzie na rozdrozu napotykamy sklep objazdowy.
Dopiero gdy oddalamy sie z tego miejsca dociera do nas, ze najprawdopodoniej dalej juz sklepu nie bedzie.. Wioska jest nieduza, luzno rozsiane zabudowania po wzgorzach. Dominuja domy z fajnymi balkonikami.
Sa tez zdobione studnie.
Na wielu chałupach sa obrazki. Najczesciej wpisane w koło lub romb. Zwykle przedstawiajace jakies scenki z zycia wsi lub lasu.
Żar sie leje z nieba i z kazdym krokiem coraz bardziej marzymy o piwie. Ja co chwile mam wrazenie, ze widze sklep ale potem okazuje sie, ze nie mialam racji. Toperz sie smieje i nazywa to "bubomorgana". Tu np. dobrze wypatrzylam ale no.. niestety...
Mijamy cerkiew.
i zabudowania urzedowe- wieksze niz chałupy ale rowniez drewniane.
Gdy juz praktycznie calkowicie tracimy nadzieje na piwopój, na samym koncu wsi- jest! Rozsiadamy sie wiec w cieniu i przez chyba z godzine kontemplujemy spokojne, sielskie popoludnie.
A potem pniemy sie na kolejne wzgorze.
Miedzy Kalnym a Ławocznym, na samej przeleczy, napotykamy chyba najbardziej wypaśną ambone jaka dotychczas udalo sie napotkac. Nie dosc ze ogromna, to w srodku jest jeszcze stol z ławami. Na 3 osoby luksus do spania!
Nad samym Ławocznym tez stoi sympatyczna wiata z drewniana podloga i widokiem na wies.
Dzis tez poszukiwania potoczków spełzły na niczym. W koncu w Ławocznym znajdujemy jakąs "krowianke" o lekkim zapachu obornika- ale płynie i jest dosc chlodna. Przynajmniej robimy sobie pranie!
W Ławocznym jestesmy jakies 2 godziny przed planowanym przyjazdem elektriczki wiec idziemy jeszcze do sklepu na pielmieni.
Wyciagamy tez mapy i dochodzimy do wniosku, ze na Paraszke braknie nam czasu. Zeby choc miec jeden dzien wiecej. Paraszka musi wiec zaczekac a my na dzisiaj wymyslilismy sobie jeszcze wyjscie na Trościan.
A potem sie okazuje, ze elektriczka jest opozniona 40 minut! Chyba dopiero drugi raz zdarzylo mi sie na Ukrainie trafic na spozniony pociag!
Wysiadamy w Sławsku i tuptamy w strone owego Trościana. Odmawiamy wszystkim natretnym taksowkarzom, ktorzy chca nas wiesc do kurortowej dzielnicy. A potem troche załujemy bo robi sie pozno. Moze trzeba bylo jednak podjechac? Na wszelki wypadek zagladamy jak wyglada sprawa kolejki linowej- ktora ponoc jezdzi na ową góre. Poki co wszystko jest tam zamkniete na głucho, ciezko ocenic czy na amen czy po prostu jestesmy po godzinach pracy. Poza tym po linach wjezdzaja krzesełka tak małe, ze na hustawke dla kabaka to by sie nadały, ale czy nasze tłuste kupry by tam weszły to juz nie wiem. A z wielkim plecakiem na kolanach to juz calkiem tego nie widzimy.
Słoneczko juz sie chowa za góry, a my tuptamy przez dzielnice pensjonatow z postanowieniem, ze szlag z Trościanem- rozbijamy sie jak sie tylko skoncza zabudowania.
Ostatni kilometr naszej trasy to totalna masakra- prawie pionowa sciana pod wyciagiem narciarskim (schodzacy jagodziarze odradzili nam wejscie pod wyciagiem krzesełkowym ze wzgledu na nieprzebyty chaszcz)
Momentami nie daje rady isc nawet na czworakach i po prostu sie czołgam, chwytajac sie kamieni, ziół, luznego błota, ktore niestety ni cholery nie chce dawac oparcia. Kilka razy proba podciagniecia sie w gore konczy sie na zjechaniu na brzuchu i brodzie w strone przeciwną. Przypomina nam sie droga do Szatinwanku w Armenii- acz tam bylo jeszcze gorzej- bo byla skała, kolczasta roslinnosc i najprawdopodobniej węże.. Kilka razy toperz zostawia swoj plecak i wraca po moj, bo nie jestem w stanie czołgac sie z obciazeniem. Nie dziwie sie, ze na mapach nie mam znaczonej od strony Sławska zadnej drogi czy nawet sciezki. Ale wydawalo nam sie to niedorzeczne- przeciez niemozliwe, zeby z takiego uzdrowiska nie bylo drogi na szczyt! Co chwile nam sie wydaje, ze to juz juz szczyt a tu dupa... kolejny garbek..
Zabudowania na naszej drodze sie nie koncza, ale konczy sie sciezka i góra. Na szczycie jest pelno budek, baraków, wagoników, wiat i miejsc na szaszłyki. Wszystko puste. Czesc pozamykana i jakby niekiedy uzywana- przynajmniej zimą, swiadcza o tym usmiechniete twarze narciarzy na plakatach. Inne baraczki sa pootwierane, popadłe w ruine.. Na szczycie pusto, spotykamy tylko jednego mlodego chłopaka, ktory jest jakis dziwny. Na nasz widok jakby sie bardzo wystraszyl. Chyba sie nie spodziewal o tej godziny najscia turystow, na dodatek z plecakami i jeszcze nietutejszych. Chlopak robi sobie grila, gada przez telefon i jakby na kogos czekal. Pytamy go czy zna inna droge na Sławsko (zjazd tą dzisiejsza w doł moze byc jutro ..hmmm.. ciekawy..) Chłopak twierdzi, ze drogi nie zna, on nic nie wie i mine ma taka jakby chcial powiedziec "nie znam wogole zadnego Sławska, nie wiem co to droga i moze juz sobie pojdziecie bo ja sie was boje!"
Do snu ukladamy sie na werandzie jednego z budynkow. Noc jest ciepła, gwiezdzista, nawet świetliste piłki po niebie latają No wlasnie.... Poznym wieczorem jestesmy swiadkami dosc nietypowego zjawiska (przynajmniej dla nas). Widowisko wyglada troche jak spadajaca gwiazda tylko duzo wieksza. Cos jak duza, świecąca piłka. Pojawia sie nad gorami, długo leci i ma kolor zielonkawy. I znika. Rozmywa sie w powietrzu. Meteoryt? Raca? Ki diabeł?
Dlugo mam nieodparte wrazenie, ze szczyt tej gory mi cos przypomina, jakis film? albo miejsce gdzie bylam bardzo dawno temu? Potem dociera do mnie, ze chyba przypomina mi to taki rysunkowy serial z dziecinstwa- "Wuzzle". I byl taki odcinek gdy ekipa nie mogla nigdzie znalezc noclegu, bo wszedzie miejsca byly zajete. I trafili do "miasta duchów", ktorym bylo pozornie opuszczone miasteczko jakby z Dzikiego Zachodu.. Teraz juz wiem- Wuzzle były na Troscianie!
Calkiem sami tu jednak nie jestesmy. Jest sliczny puszysty kot, do ktorego troche trace sympatie gdy w nocy skacze mi przypadkiem na twarz. W naszej wiatce śpimy srednio bo towarzyszy nam uczta. Jakies zwierzatko (kuna moze?) cała noc cos wpierdziela mlaskajac straszliwie. Chyba upolowała cos duzego i teraz opycha sie tym po dach! Probuje wypatrzec dziada, swiece latarka ale wtedy ciamkanie zawsze milknie.
Rano wstajemy dosc wczesnie jak na nas - kolo 7. Trzeba zdazyc na pociag a nie bardzo wiemy ile nam zajmie zejscie z tej pionowej skarpy.
Nasze miłe spanko.
W dole, nad Sławskiem, snują sie mgły.
Łazimy jeszcze raz za dnia miedzy baraczkami i wagonikami, zaglądajac we wnetrza i rozwazajac czy moze bylo tu jakies jeszcze lepsze miejsce na nocleg? Wszystko jest w na tyle dobrym stanie, ze wyglada jak uzywane- tylko ludzie nagle wyparowali! Na jednym ze stołow suszą sie zioła- tegoroczne. Zaglądam do jednej z budek- w srodku na piecu sa rozłozone szaszłyki! Zatem to nie moze byc opuszczone miejsce? Chyba....
Anteny w barwach narodowych jeszcze nie widzialam!
Na szczycie stoi tez pomnik lokalnego działacza związanego z narciarstwem.
Dobrą chwile uzywam wyciagowego krzesełka jako hustawki. Fajnie sie tak pobujac w tym widokowym i dziwnym miejscu.
Zagladamy tez do baraczku operatora wyciagu. Piec jest ciepły. Toperz mowil, ze okolo switu idac do kibla widzial naszego wczorajszego znajomego z jakas dziewczyna, jak kreca sie kolo wyciagu. Znaczy wybrali sobie romantyczne miejsce na randke? I byli pewni samotnosci- az sie jakis dwoch glupich plecakowcow zwlekło i zagrozilo przerwaniem sielanki? Jakos wszystko zaczyna do siebie pasowac!
Droga w dol idzie nam lepiej niz przypuszczalismy. Wykorzystujac w kilku miejscach opcje "dupozjazd" i jest nawet calkiem akceptowalnie.
Na Troscianie, w ktoryms momencie, poczułam ze zalatuje wyrazny aromat miety. Czyzby gdzies tu rosła? Zebralismy wierzbowke, wiązówke, dziurawiec, macierzanke.. Ale miety nie bylo... Pozniej odkrywam zrodlo zapachu, ktory za nami chodzi. Siadłam w gume do zucia. Przykleiła sie do spodni na dobre. Probuje ją zcierac szmatką, wydrapywac nozem. Bezskutecznie. Chyba skonczy sie łatką w tym miejscu. Jakis czas pozniej zalatuje mnie zapach kupy. Juz zaczynam sie obawiac nie na zarty, ale to na szczescie chyba od pasących sie nieopodal owieczek
W Sławsku jestesmy sporo przed czasem. Idziemy sie wiec powłoczyc po targu przykolejowym. Mozna zakupic wszystko- od dywanow, przez ręczniki na wężach ogrodowych konczac. Miejsce to jest tak wyprazone sloncem, ze jednemu sprzedawcy popękały gumowe piłki. Jest chyba 50 stopni.
W Sławsku sa dwa perony- ale nie "pierwszy i drugi" a "szeroki i wąski". Jak przez megafon zapowiadaja pociag to mowia, ze "odjedzie z szerokiego peronu". I wszystko jasne! Nie trzeba sie zastanawiac, ktory jest pierwszy! Fajny patent!
W poczekalni kręci sie spora grupa dzieci a kazde z nich ma przyklejoną kartke na czole. Nie wiem co to ma symbolizowac, ale wyglada dosc nietypowo.
Jakis czas siedzimy sobie na peronie i przygladamy sie lokalnym klimatom okołokolejowym
W elektriczce m.in. podrozuje cyganska rodzina. Na oko półtoraroczne dziecko wylewa na podloge różowa oranzade, wkrusza do tego czipsy i tupta po owej mazi bosymi nozkami. Od czasu do czasu czuje naplyw apetytu, schyla sie i wyciaga rozmiękły chrupek, ktory z apetytem zjada. Czworka starszego rodzenswta patrzy z zazdroscia. Wyglada jakby im juz nie wypadało wyczyniać takie brewerie. Z melancholijnymi minami zjadaja wiec czipsy na sucho z torebki. Siedzaca nieopodal babuszka, obciera co chwile chusteczka buty, opryskane przez tupiące w soku dziecko. W drugim koncu wagonu dwoch chlopakow wrzucilo pod siedzenie papierek po lodzie. Konduktor to zauwazyl. Robi im awanture. Chyba skonczy sie mandatem. Ten sam konduktor gdy mija Cyganów, patrzy w inna strone. Akurat podziwia ksztalty lamp. Ot kasty nietykalnych...
A tu nietypowa jak na ukrainskie zwyczaje stacyjka- opuszczona i zarośnieta. Rzadko to sie tutaj zdarza. Ciekawe czemu akurat ją spotkał taki los? Pociag sie tutaj zatrzymuje, wiec przystanek jest uzywany.
Panie z lizakami oczywiscie na stanowiskach. Podniesienie bialego lizaka oznacza odjazd, ale co oznacza żółta pałeczka to nie rozszyfrowalam!
We Lwowie nocujemy tam gdzie zawsze- jestesmy wierni hotelowi Arena
Zaglądajac na przyoperowy bazarek zauwazamy zmiane asortymentu. Dawniej nie sprzedawano tu srajtasmy i wycieraczek z Putinem ani koszulek z UPA.
Z dziwnych rzeczy mozna tez sobie nabyc dokument potwierdzajacy, ze jestes znanym politykiem lub celebrytą.
Nieopodal znow powiew "nowych czasow"- zbiórka na wojne na wschodzie...
Przy tym wszystkim zastanawiajaco wypada plakat reklamujacy zaciąganie sie do strazy granicznej. Nie ma jednak wzmianki czy jedzie sie do Mościsk czy do Donbasu. A ma to chyba spore znaczenie
Nie tylko na karpackich wsiach, ale rowniez w centrum miasta mozna wypatrzec auta na czarnych blachach!
Przypadł mi do serca tez jeden miejski szalet - udekorowany kwiatkami. Od razu jakos tak przytulnie sie zrobilo!
A tak prezentuje sie Lwów o 5 nad ranem Wstaje kolejny, sloneczny dzien.. żal wracac...
KONIEC
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 50 gości