34 kilometry w poszukiwaniu tatrzańskich tłumów
-
- Posty: 67
- Rejestracja: 2017-07-17, 15:56
34 kilometry w poszukiwaniu tatrzańskich tłumów
https://www.facebook.com/nogiwgore/post ... 9751194563
34 KILOMETRY W POSZUKIWANIU TATRZAŃSKICH TŁUMÓW
#tatry #tatryzachodnie #gory
Nie wiem, co nas podkusiło żeby w środku wakacyjnego sezonu jechać w Tatry. Lipiec i sierpień były miesiącami zakazanymi na takie wycieczki, ze względu na panujący tam tłok. Trzeba było ustąpić tym, którzy mają dalej i nie tak często. I takie było coroczne postanowienie.
A jednak. Jest 5 sierpień a my wstajemy o 4 rano, żeby być na szlaku zanim jeszcze tłumy utworzą kolejki po wszystko. Niewyspani, ale spakowani i bez planu. Gdzie idziemy? Gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było. Zazwyczaj człowiek w sobotę nad ranem wracał do domu po imprezie mniej lub bardziej krętą ścieżką, czasami nadrabiając kilometrów, bo droga to wiadomo – lubi się pogubić. Nasza okaże się bardziej kręta i o wiele dłuższa, niż nawet najbardziej spektakularne szlaki pokonywane po dobrej imprezie.
Co zadecydowało, że Tatry Zachodnie? Nic. Nigdy tam nie byliśmy, bo ta część gór zawsze była zdegradowana, jako te po których ani się człowiek nie powspina, ani nie poszaleje z wysokością i zawsze im czegoś brakowało, żeby się nimi zainteresować. Dopiero teraz, jak padł pomysł na kolejną wielką górę i przyszedł czas na trening kondycyjny trafiło się tym Zachodnim, że mogliśmy być ich gośćmi. W życiu bym nie podejrzewała, że takie górki mogą dać tak w dupę. Ale na razie to nawet nie wiem za bardzo, dokąd dojdziemy. Spakowani z kanapkami z topionym i kiszonym jak zawsze mkniemy o świcie, byleby tylko zdążyć przed tłumami. W głowie mam wizję kolejek na szlaku, braku miejsca na szczycie i hałas. Nie chcę tego. Jadę tam, bo potrzebuje odpocząć. Od kiedy wróciłam z Kazbeku nie byłam w górach, poza przypadkowym alpejskim dwutysięcznikiem. Ale tego nie było w planach. Dzisiaj plany są i celem jest totalny odpoczynek i spacer bez pośpiechu, z możliwością zejścia, gdzie się chce, poleżenia na trawie, policzenia chmur na niebie. Tylko wszystko to mogą popsuć te tłumy. Lubię ludzi, ale wtedy, kiedy potrzebuje odpoczynku wolę przestrzeń dla siebie. Chodźmy szybko, przed tłumami.
Chochołowską przechodzimy ekspresowo, z przewidywanych tłumów mijamy kilka miłych, witających się osób. Mgła się unosi, pachnie a nas pochłania rozmowa o przyszłej wielkiej górze więc nawet nie wiadomo, kiedy wskakujemy na dziewiczy dla nas szlak na Grzesia. Ja sobie nawet tych Tatr Zachodnich nie wyobrażałam. Wysokie znam, wiem, że kuszą ale nie zapraszają. Dumne, groźne, często z głowami w chmurach i zadartymi nosami. A tu co? Ide przez ten niekiedy przypominający amazoński las i Nawe nie wiem, czego się spodziewać. Polanka z krzyżem, która okazała się szczytem kompletnie mnie zaskakuje. Żadna to góra przecież, to taki pagórek, ale jaki przyjemny! Jaki widok! Łykam oczami wszystko to, co dzieje się dokoła (na szczycie 4 osoby, które zaraz sobie pójdą więc jesteśmy sami). Temperatura jest wysoka więc trochę zimneg wiaterku robi robotę i ta górka okazuje się genialnym miejscem na zjedzenie kanapki z topionym i kiszonym. Ten widok – dokoła zielone połacie ścian schodzących ze szczytów w dół – mały Kaukaz. Łagodna, piękna zieleń i te idące w dal niteczki, które zaraz wyznaczą nam dalszą trasę. Jest pięknie. Idziemy tą niteczką dalej.
Szlak mamy pusty i zachwycac możemy sięnie tylko widokami, ale ciszą, wiatrem i zapachem. I tym cudownym brakiem planu i pośpiechu. Robimy tyle przystanków, ile chcemy. Czas mamy i tak kosmicznie dobry, jak na tym razem powolne tempo. Można otoczenie delikatnie i powoli chłonąć a nie chapać byle szybciej, jak podczas wspinaczek w Wysokich. Na Rakoniu kolejna kanapka z topionym i kiszonym, łyk wody i przed nami Wołowiec. To wszystko wszystkim znane dla nas jest dzisiaj tajemniczym światem do odkrycia. Dlaczego Wołowiec? Po drodze zastanawiamy się nad nadanymi przez ludzi imionami tych gór. Podczas wejścia na Wołowiec zaczynam czuć cś dziwnego w nogach. One nie chcą iść. Ja wiem dlaczego. One się boją – przeszliśmy pierwsze kilkanaście kilometrów a one się boją wysiłku. Pamiętają, co musiały robić wchodząc na Kazbek, pamiętają podejście, śnieg, skały, skakanie przez rzekę i zero odpoczynku. Bardzo ciężko mi złapać jakieś fajne, równe tempo i osiągnąć tę bardzo pożądaną górską mantrę. Z Wołowca widze Rochacze i już wiem, gdzie zawlokę te nogi następnym razem. Na razie jednak, opuszczając tatrzański tłum w liczbie może piętnastu osób, głównie Słowaków, skręcam w szlak, w który nikt nie skręca. Coś z nim nie tak? Jest na mapie, jest na ziemi – dlaczego tam nikt nie idzie?
No właśnie nie wiem, bo jest to droga wiodąca przez wszystkie opowieści o skrzatach, krasnalach, górskich ludkach, elfach… i cisza i sami. I jest niesamowicie. I nie wiem, ile idziemy tą piękną granią, ale stawianie stopy za stopą po cienkiej, żółtawej ścieżce, gnie niegdzie nawet bardzo stromej, trzymanie się ostrych skał i pochłanianie oczami wielkich ilości żywe, cudnej zieleni. Nawet udaje mi się oszukac moje nogi, bo one już Ida tak, jak powinny – umysł i nogi działają oddzielnie. Jest mantra. Za każdym razem, jak jestem w górach to myślę sobie, że to najpiękniejsze miejsce, w jakim byłam. To fajnie, dzięki temu jeszcze tyle przede mną. Są takie piękne skały, błyszczące, skrzące i ta ścieżka jak niteczka na wielkiej zielonej pościeli. Ta część trasy mi się podoba najbardziej. Nie czuje nic zego, samo dobro. Poczucie, że wszystko jest tak, jak powinno. I ani żywej duszy. Gdzie te tłumy? Na końcu niteczki widać, są, nareszcie!
Kilka osób siedzi pod wejściem na Jarząbczy Wierch. Fajna to góra, bo kiedys z jedną z koleżanek, której nazwisko podobne do imienia tej góry, wymyśliłyśmy sobie, że na nią wejdziemy – ot, tak po prostu. A teraz ja wchodzę na nią, nie wiedząc, że to ona. Podejście si.ę robi w końcu prawdziwe męczące i widok z góry coraz bardziej tatrzański. Ale ja nie musze nigdze dalej iść, leżąc na skale wcinam kolejna już dzisiaj kanapkę z topionym i kiszonym i znowu mogę się cieszyć. Idziemy dalej?
Chodźmy. Szlak na Kończysty pokazał w końcu tłumy – spotkaliśmy może dziesięć osób. A tam to ja już mogę leżeć i nic nie robić. Pić herbatę, jeść kanapki i gapić się na słowackie kolosy wyliczając, które za mną, które przede mną. I cieszę się, że jestem po tej stronie a nie własnie tam, bo były takie plany… a mi się kompletnie nie chce uważac na chwyty i stopnie, pilnować skały, chwytać za łancuchy i wyciągać daleko nogi, żeby sięgnąć kolejnej klamry. O nie, ja sobie leżę, objadam się i zastanawiam się czy chce mi się wchodzić na Starorobociański, czy może innym razem. Jak już tu jesteśmy, to chodźmy.
Z dołu wygląda na trochę stromy i bulerniany szlak, szczególnie, że za nami już jakieś 20 kilometrów więc niechęć do dalszej tułaczki jest uzasadniona. Ale jak już jesteśmy, to chodźmy. Szczerze, to trochę nam się nie chce, tym bardziej, że widac tam w końcu jakieś tłumy. Wejście na ten wierch mi się nie podoba, bo jestem już trochę zmęczona i jest gorąco. Szurając po ścieżce pełnej małych białych kamyków przypomina mi się taka historyjka z dzieciństwa. Czasami chodziliśmy na kopalnie – to popatrzeć na ciężarówy, to się pobawić a czasmai po prostu na skróty do kumpli. Kiedy było gorąco to droga na kopalnie była bardzo zakurzona i poorana przez ciężarówy. Zazwyczaj unosiła się nad nią półmetrowa chmura kurzu. Było tam sucho. I zawsze jak szłam tą drogą to mi się wydawała taka beznadziejna i ci ciężarówkarze… tez mi się wydawało, że mają jakieś smutne życie. I nie chciałam już chodzic po tej drodze, nie chciałam mieć nigdy smutnego życia. Skąd mi się to idąc na Starorobociański Wierch przypomniało – nie wiem. Człowiekowi zmęczonemu różne rzeczy przychodzą do głowy. Niebawem się okaże, że nawet może się zgubić na prostej drodze. Widok, jaki oferuje szczyt przy tej pogodzie to połączenie wszystkiego, co najpięniejsze w górach. Życie jest piękne, nawet jak bolą nogi. Tutaj ludzi jest dużo, ale to nie jest tum czy tłok. Po prostu ludzie, którzy weszli na szczyt. Zejście już od tej pory będzie straszną bulernią. Nawet nie stąd do Siwej Przełęczy, bo to nam jakoś mija, ale od Przełęczy w dół jest ciężko. Kamienista, dość stroma ścieżka, na której trzeba naprawdę uważać, bo nogi już tracą czujność. Nie ma wody. Nadal jest gorąco. Z zazdrością patrzę na zbiegających swawolnie po kamyczkach ludzi, którzy nas mijają. Tylko ciekawe, czy oni przeszli trzydzieści kilometrów – jeśli tak, to podziwiam! O jak dobrze, kiedy pojawia się strumyk – górska woda zawsze orzeźwia i budzi a szum przy zejściu dodaje fajnej energii. Idziemy najwolniej, ale ostrożnie i już marzymy bardzo, żeby być na dole. Moją ulubiona rozmową przy zejściu po całodziennej wędrówce jest rozmowa o jedzeniu. Kurde! Barszcz i pierogi albo na przykład zupa grzybowa! Ty, a jakieś dobre naleśniki… dobrze, że mamy ostatnie wygniecione kanapki z topionym i kiszonym… ratują sytuacje. Moment kryzysowy nadchodzi, kiedy Starorobociańską płyną stróżki wody, które trzeba pokonać – zrobienie dużego kroku na już tak prostej drodze – naprawdę? Ja już marudzę, już chcę czysta koszulkę, ciepłe jedzenie, zimne piwo i usiąść. Już chyba blisko, już widać Kominiarski. Już chcę stąd wyjść. Wychodzimy, nareszcie. Ale gdzie?
Cholera! Gdzie my jesteśmy? Tutaj tego nie było, ani teg mostka, ani takich skałek ani nawet takiej drogi… nie wiemy gdzie jesteśmy. Ani to Kościeliska, ani Chochołowska… aut na Siwej Polanie a my umęczeni, upoceni w samej dupie. Skończyły się kanapki z topionym i kiszonym, woda ze strumyka i jeszcze wszyscy spacerowicze tacy czyści i eleganccy a my uwaleni kurzem, upoceni i totalnie zmęczeni. Idziemy za tatrzańskim tłumem w stronę wyjścia z tej dziwnej, nieznanej doliny – tłum liczy jakieś dziesięć osób. Według mapy jesteśmy w Dolinie Chochołowskiej, ale to niemożliwe – to nie jest Chochołowska… zgłupieliśmy. Dopiero przy mostku, gdzie jest krzyżyk i wianuszek z kwiatów poznaliśmy, że to jednak Chochołowska, tylko rano przecięliśmy ja w 40 minut rozmawiając o wielkiej górze. Teraz możemy sobie pogratulować, śmiejemy się mimo zmęczenia. Zanim wyjdziemy z doliny są parasolki i zimne piwo, uklejeni pochłaniamy je jak szaleni. Dzwoni tata, sprawdzam, że na liczniku 34,5 km a jeszcze 0,5 do auta… przekazuje to tacie, który mówi, że jesteśmy nienormalni. Śmieję się, pozdrawiam serdecznie i odkładam słuchawkę. Myślę sobie, że może i tak.
EPILOG
Dalej upoceni i brudni jemy upragniony obiad w Ziębówka, przepyszny i patrzymy na Czerwone Wierchy – wiecie, że jak zachodzi słońce one są naprawdę czerwone. Przeżuwając jednego z lepszych placków ziemniaczanych, jakie w życiu jadłam patrzę tak na nie i myślę sobie, że gdzies tam za nimi przez 34 kilometry ciągnie się ta piękna droga, którą właśnie przeszliśmy. Tylko tatrzańskich tłumów nie udało nam się znaleźć
34 KILOMETRY W POSZUKIWANIU TATRZAŃSKICH TŁUMÓW
#tatry #tatryzachodnie #gory
Nie wiem, co nas podkusiło żeby w środku wakacyjnego sezonu jechać w Tatry. Lipiec i sierpień były miesiącami zakazanymi na takie wycieczki, ze względu na panujący tam tłok. Trzeba było ustąpić tym, którzy mają dalej i nie tak często. I takie było coroczne postanowienie.
A jednak. Jest 5 sierpień a my wstajemy o 4 rano, żeby być na szlaku zanim jeszcze tłumy utworzą kolejki po wszystko. Niewyspani, ale spakowani i bez planu. Gdzie idziemy? Gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było. Zazwyczaj człowiek w sobotę nad ranem wracał do domu po imprezie mniej lub bardziej krętą ścieżką, czasami nadrabiając kilometrów, bo droga to wiadomo – lubi się pogubić. Nasza okaże się bardziej kręta i o wiele dłuższa, niż nawet najbardziej spektakularne szlaki pokonywane po dobrej imprezie.
Co zadecydowało, że Tatry Zachodnie? Nic. Nigdy tam nie byliśmy, bo ta część gór zawsze była zdegradowana, jako te po których ani się człowiek nie powspina, ani nie poszaleje z wysokością i zawsze im czegoś brakowało, żeby się nimi zainteresować. Dopiero teraz, jak padł pomysł na kolejną wielką górę i przyszedł czas na trening kondycyjny trafiło się tym Zachodnim, że mogliśmy być ich gośćmi. W życiu bym nie podejrzewała, że takie górki mogą dać tak w dupę. Ale na razie to nawet nie wiem za bardzo, dokąd dojdziemy. Spakowani z kanapkami z topionym i kiszonym jak zawsze mkniemy o świcie, byleby tylko zdążyć przed tłumami. W głowie mam wizję kolejek na szlaku, braku miejsca na szczycie i hałas. Nie chcę tego. Jadę tam, bo potrzebuje odpocząć. Od kiedy wróciłam z Kazbeku nie byłam w górach, poza przypadkowym alpejskim dwutysięcznikiem. Ale tego nie było w planach. Dzisiaj plany są i celem jest totalny odpoczynek i spacer bez pośpiechu, z możliwością zejścia, gdzie się chce, poleżenia na trawie, policzenia chmur na niebie. Tylko wszystko to mogą popsuć te tłumy. Lubię ludzi, ale wtedy, kiedy potrzebuje odpoczynku wolę przestrzeń dla siebie. Chodźmy szybko, przed tłumami.
Chochołowską przechodzimy ekspresowo, z przewidywanych tłumów mijamy kilka miłych, witających się osób. Mgła się unosi, pachnie a nas pochłania rozmowa o przyszłej wielkiej górze więc nawet nie wiadomo, kiedy wskakujemy na dziewiczy dla nas szlak na Grzesia. Ja sobie nawet tych Tatr Zachodnich nie wyobrażałam. Wysokie znam, wiem, że kuszą ale nie zapraszają. Dumne, groźne, często z głowami w chmurach i zadartymi nosami. A tu co? Ide przez ten niekiedy przypominający amazoński las i Nawe nie wiem, czego się spodziewać. Polanka z krzyżem, która okazała się szczytem kompletnie mnie zaskakuje. Żadna to góra przecież, to taki pagórek, ale jaki przyjemny! Jaki widok! Łykam oczami wszystko to, co dzieje się dokoła (na szczycie 4 osoby, które zaraz sobie pójdą więc jesteśmy sami). Temperatura jest wysoka więc trochę zimneg wiaterku robi robotę i ta górka okazuje się genialnym miejscem na zjedzenie kanapki z topionym i kiszonym. Ten widok – dokoła zielone połacie ścian schodzących ze szczytów w dół – mały Kaukaz. Łagodna, piękna zieleń i te idące w dal niteczki, które zaraz wyznaczą nam dalszą trasę. Jest pięknie. Idziemy tą niteczką dalej.
Szlak mamy pusty i zachwycac możemy sięnie tylko widokami, ale ciszą, wiatrem i zapachem. I tym cudownym brakiem planu i pośpiechu. Robimy tyle przystanków, ile chcemy. Czas mamy i tak kosmicznie dobry, jak na tym razem powolne tempo. Można otoczenie delikatnie i powoli chłonąć a nie chapać byle szybciej, jak podczas wspinaczek w Wysokich. Na Rakoniu kolejna kanapka z topionym i kiszonym, łyk wody i przed nami Wołowiec. To wszystko wszystkim znane dla nas jest dzisiaj tajemniczym światem do odkrycia. Dlaczego Wołowiec? Po drodze zastanawiamy się nad nadanymi przez ludzi imionami tych gór. Podczas wejścia na Wołowiec zaczynam czuć cś dziwnego w nogach. One nie chcą iść. Ja wiem dlaczego. One się boją – przeszliśmy pierwsze kilkanaście kilometrów a one się boją wysiłku. Pamiętają, co musiały robić wchodząc na Kazbek, pamiętają podejście, śnieg, skały, skakanie przez rzekę i zero odpoczynku. Bardzo ciężko mi złapać jakieś fajne, równe tempo i osiągnąć tę bardzo pożądaną górską mantrę. Z Wołowca widze Rochacze i już wiem, gdzie zawlokę te nogi następnym razem. Na razie jednak, opuszczając tatrzański tłum w liczbie może piętnastu osób, głównie Słowaków, skręcam w szlak, w który nikt nie skręca. Coś z nim nie tak? Jest na mapie, jest na ziemi – dlaczego tam nikt nie idzie?
No właśnie nie wiem, bo jest to droga wiodąca przez wszystkie opowieści o skrzatach, krasnalach, górskich ludkach, elfach… i cisza i sami. I jest niesamowicie. I nie wiem, ile idziemy tą piękną granią, ale stawianie stopy za stopą po cienkiej, żółtawej ścieżce, gnie niegdzie nawet bardzo stromej, trzymanie się ostrych skał i pochłanianie oczami wielkich ilości żywe, cudnej zieleni. Nawet udaje mi się oszukac moje nogi, bo one już Ida tak, jak powinny – umysł i nogi działają oddzielnie. Jest mantra. Za każdym razem, jak jestem w górach to myślę sobie, że to najpiękniejsze miejsce, w jakim byłam. To fajnie, dzięki temu jeszcze tyle przede mną. Są takie piękne skały, błyszczące, skrzące i ta ścieżka jak niteczka na wielkiej zielonej pościeli. Ta część trasy mi się podoba najbardziej. Nie czuje nic zego, samo dobro. Poczucie, że wszystko jest tak, jak powinno. I ani żywej duszy. Gdzie te tłumy? Na końcu niteczki widać, są, nareszcie!
Kilka osób siedzi pod wejściem na Jarząbczy Wierch. Fajna to góra, bo kiedys z jedną z koleżanek, której nazwisko podobne do imienia tej góry, wymyśliłyśmy sobie, że na nią wejdziemy – ot, tak po prostu. A teraz ja wchodzę na nią, nie wiedząc, że to ona. Podejście si.ę robi w końcu prawdziwe męczące i widok z góry coraz bardziej tatrzański. Ale ja nie musze nigdze dalej iść, leżąc na skale wcinam kolejna już dzisiaj kanapkę z topionym i kiszonym i znowu mogę się cieszyć. Idziemy dalej?
Chodźmy. Szlak na Kończysty pokazał w końcu tłumy – spotkaliśmy może dziesięć osób. A tam to ja już mogę leżeć i nic nie robić. Pić herbatę, jeść kanapki i gapić się na słowackie kolosy wyliczając, które za mną, które przede mną. I cieszę się, że jestem po tej stronie a nie własnie tam, bo były takie plany… a mi się kompletnie nie chce uważac na chwyty i stopnie, pilnować skały, chwytać za łancuchy i wyciągać daleko nogi, żeby sięgnąć kolejnej klamry. O nie, ja sobie leżę, objadam się i zastanawiam się czy chce mi się wchodzić na Starorobociański, czy może innym razem. Jak już tu jesteśmy, to chodźmy.
Z dołu wygląda na trochę stromy i bulerniany szlak, szczególnie, że za nami już jakieś 20 kilometrów więc niechęć do dalszej tułaczki jest uzasadniona. Ale jak już jesteśmy, to chodźmy. Szczerze, to trochę nam się nie chce, tym bardziej, że widac tam w końcu jakieś tłumy. Wejście na ten wierch mi się nie podoba, bo jestem już trochę zmęczona i jest gorąco. Szurając po ścieżce pełnej małych białych kamyków przypomina mi się taka historyjka z dzieciństwa. Czasami chodziliśmy na kopalnie – to popatrzeć na ciężarówy, to się pobawić a czasmai po prostu na skróty do kumpli. Kiedy było gorąco to droga na kopalnie była bardzo zakurzona i poorana przez ciężarówy. Zazwyczaj unosiła się nad nią półmetrowa chmura kurzu. Było tam sucho. I zawsze jak szłam tą drogą to mi się wydawała taka beznadziejna i ci ciężarówkarze… tez mi się wydawało, że mają jakieś smutne życie. I nie chciałam już chodzic po tej drodze, nie chciałam mieć nigdy smutnego życia. Skąd mi się to idąc na Starorobociański Wierch przypomniało – nie wiem. Człowiekowi zmęczonemu różne rzeczy przychodzą do głowy. Niebawem się okaże, że nawet może się zgubić na prostej drodze. Widok, jaki oferuje szczyt przy tej pogodzie to połączenie wszystkiego, co najpięniejsze w górach. Życie jest piękne, nawet jak bolą nogi. Tutaj ludzi jest dużo, ale to nie jest tum czy tłok. Po prostu ludzie, którzy weszli na szczyt. Zejście już od tej pory będzie straszną bulernią. Nawet nie stąd do Siwej Przełęczy, bo to nam jakoś mija, ale od Przełęczy w dół jest ciężko. Kamienista, dość stroma ścieżka, na której trzeba naprawdę uważać, bo nogi już tracą czujność. Nie ma wody. Nadal jest gorąco. Z zazdrością patrzę na zbiegających swawolnie po kamyczkach ludzi, którzy nas mijają. Tylko ciekawe, czy oni przeszli trzydzieści kilometrów – jeśli tak, to podziwiam! O jak dobrze, kiedy pojawia się strumyk – górska woda zawsze orzeźwia i budzi a szum przy zejściu dodaje fajnej energii. Idziemy najwolniej, ale ostrożnie i już marzymy bardzo, żeby być na dole. Moją ulubiona rozmową przy zejściu po całodziennej wędrówce jest rozmowa o jedzeniu. Kurde! Barszcz i pierogi albo na przykład zupa grzybowa! Ty, a jakieś dobre naleśniki… dobrze, że mamy ostatnie wygniecione kanapki z topionym i kiszonym… ratują sytuacje. Moment kryzysowy nadchodzi, kiedy Starorobociańską płyną stróżki wody, które trzeba pokonać – zrobienie dużego kroku na już tak prostej drodze – naprawdę? Ja już marudzę, już chcę czysta koszulkę, ciepłe jedzenie, zimne piwo i usiąść. Już chyba blisko, już widać Kominiarski. Już chcę stąd wyjść. Wychodzimy, nareszcie. Ale gdzie?
Cholera! Gdzie my jesteśmy? Tutaj tego nie było, ani teg mostka, ani takich skałek ani nawet takiej drogi… nie wiemy gdzie jesteśmy. Ani to Kościeliska, ani Chochołowska… aut na Siwej Polanie a my umęczeni, upoceni w samej dupie. Skończyły się kanapki z topionym i kiszonym, woda ze strumyka i jeszcze wszyscy spacerowicze tacy czyści i eleganccy a my uwaleni kurzem, upoceni i totalnie zmęczeni. Idziemy za tatrzańskim tłumem w stronę wyjścia z tej dziwnej, nieznanej doliny – tłum liczy jakieś dziesięć osób. Według mapy jesteśmy w Dolinie Chochołowskiej, ale to niemożliwe – to nie jest Chochołowska… zgłupieliśmy. Dopiero przy mostku, gdzie jest krzyżyk i wianuszek z kwiatów poznaliśmy, że to jednak Chochołowska, tylko rano przecięliśmy ja w 40 minut rozmawiając o wielkiej górze. Teraz możemy sobie pogratulować, śmiejemy się mimo zmęczenia. Zanim wyjdziemy z doliny są parasolki i zimne piwo, uklejeni pochłaniamy je jak szaleni. Dzwoni tata, sprawdzam, że na liczniku 34,5 km a jeszcze 0,5 do auta… przekazuje to tacie, który mówi, że jesteśmy nienormalni. Śmieję się, pozdrawiam serdecznie i odkładam słuchawkę. Myślę sobie, że może i tak.
EPILOG
Dalej upoceni i brudni jemy upragniony obiad w Ziębówka, przepyszny i patrzymy na Czerwone Wierchy – wiecie, że jak zachodzi słońce one są naprawdę czerwone. Przeżuwając jednego z lepszych placków ziemniaczanych, jakie w życiu jadłam patrzę tak na nie i myślę sobie, że gdzies tam za nimi przez 34 kilometry ciągnie się ta piękna droga, którą właśnie przeszliśmy. Tylko tatrzańskich tłumów nie udało nam się znaleźć
Zachodnie, moim zdaniem (pewnie mnie za to tatrzańscy mistycy zlinczują) są piękniejszą wersją Tatr.
Dają bardziej w dupę te podejścia. Choć znam wiele innych górek, które potrafią bardziej skopać po dupie, ot Mala Fatra, Wyspowy. I kilka podejść w Żywieckim.
a tego się nie da odmienić?
Dają bardziej w dupę te podejścia. Choć znam wiele innych górek, które potrafią bardziej skopać po dupie, ot Mala Fatra, Wyspowy. I kilka podejść w Żywieckim.
@nogiwgore pisze:obiad w Ziębówka
a tego się nie da odmienić?
Fajna traska, też bym się skoczył tam, jeszcze bym o Bystrą zahaczył. Do zrobienia, dawno temu zrobiłem z kolegą identyczną prawie pętlę - z tą róznicą, że startowaliśmy z Nowego Bystrego i szliśmy pieszo przez Gubałowkę i Kiry, a wracaliśmy przez Ornak i Kościeliską. I Gubałówkę. Potem dwa dni nie umiałem chodzić, ale było fajnie.
-
- Posty: 67
- Rejestracja: 2017-07-17, 15:56
@nogiwgore pisze:i odkładam słuchawkę.
Eh te kobiety, nawet stacjonarny ze sobą w góry noszą.
@nogiwgore pisze:Przeżuwając jednego z lepszych placków ziemniaczanych, jakie w życiu jadłam
Mi tam po całym dniu w górach, wiele rzeczy tak smakuje, jakby to było najlepsze co w życiu jadłem.
Fajna wycieczka, ale do powtórzenia, bo te tłumy trzeba w końcu znaleźć.
Ostatnio zmieniony 2017-08-08, 16:55 przez Vision, łącznie zmieniany 1 raz.
-
- Posty: 67
- Rejestracja: 2017-07-17, 15:56
-
- Posty: 67
- Rejestracja: 2017-07-17, 15:56
-
- Posty: 67
- Rejestracja: 2017-07-17, 15:56
Tak, to mega przeżycie. Można sobie w marszu pomedytować:) Wschód to w ogóle najfajniej byłoby ze szczytu podziwiać, ale to wtedy trzeba by było w nocy z czołówką iść. Albo spać na szczycie. A propos to kiedyś na szlaku spotkałem gościa, który opowiedział mi jak spał na ... Rysach. Uwierzyłem, w sumie czemu nie...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 11 gości