Tatry 2017
Część piąta - Lepiej być nie mogło
Po wyrypie w jaskini przyszedł czas na kolejny dzień bardziej górski. Zbieramy się z rana i o dziewiątej parkujemy na parkingu Rohace - Spalena. Bilet na parking 3 euro. W tym zniżka na kolejkę 2 euro i darmowa kawa. No, miło się zaczyna.
Kolejką, jak uczył towarzysz Złoniemił, poruszamy się w kierunku szczytów.
Tym sposobem zaczynamy wycieczkę pięćset metrów wyżej i omijamy wątpliwą przyjemność łażenia po lesie. I tak szacując, jesteśmy dobre dwie godziny do przodu. Pakujemy się w kosówki, a gdy te się kończą, ładujemy się w zakosiki. Szlak jest nowy, na większości map nie jest jeszcze uwzględniony. Znaki zielone. A kolejka 7 euro, bilet z parkingu daje zniżkę na paragon a nie na bilet (czyli dwa bilety 14 euro - 2 znizki ---> 12 euro. Julka za darmo)
Dość szybko nabieramy wysokości. Po jakichś trzech kwadransach wydostajemy się w pobliże grani, którą wiedzie szlak ze Zverovki.
Widoki powalają. Szczególnie pięknie wygląda Orawa i blisko piętrzące się przed nami Salatyny. W kierunku wschodnim tak sobie. Żyleta to to nie jest, ale nie ma co narzekać.
Odchodzimy kawałek od węzła szlaków, bo tam kilka osób siedzi. Gdzieś tam, na trawce jemy kanapki, niektórzy piją piwko. Wchodzi doskonale.
Ruszamy w kierunku Brestovej, ciągle jednak rozglądając się na boki. To kolejny dziewiczy szlak.
Szlak przypomina nieco nasz Ornak, ale grzbiet jest zdecydowanie węższy. No dobra, bardziej przypomina odcinek Kończysty - Jarząbczy.
Idę i idę, napatrzeć się nie mogę. Pogoda dopisuje. Nawet nasza Królowa i Pilsko są dziś widoczne.
Pięknie tutaj. I w miarę pusto. Około dziesiątej godziny stajemy tuż przed obliczem Brestovej. Troszkę z daleka te podejście wygląda na ostre. No ale my zaoszczędziliśmy siłę jadąc kolejką, to wsuniemy się na górę w try miga!
Na Brestovej krótki popas się należy. Kilka osób tu już odpoczywa. Ale nijak się to ma do tłumów w polskiej części Tatr.
Teraz czeka nas spore obniżenie i jeszcze dłuższe podejście na Salatyna. Już z daleka widać, że to będzie piarżysko.
Brestova ładnie się prezentuje z siodła.
Ale jeszcze ładniej, gdy odejdziemy wyżej. Z prawej strony widać grzbiet, na który wydostaliśmy się z kolejki.
Na podejściu jakiś Słowak, co wypił kilka piwek na Brestovej, ryczy. Do Julki. Dawaj, dawaj, hore! Tak dobre dziesięć minut. Potem usiłuje od nas wyżebrać wodę. Szybko mu kac wyszedł. No cóż, każdego szkoda. No ale dzięki niemu nie zwracałem uwagi na podejście i szybko się okazało, że właściwie to już jesteśmy na Salatynie.
Tu się okazało, że od strony Liptowa idą szare i ciemne chmury, a pogoda będzie się raczej psuć. Wiemy też, że Salatyn jest miejscem krytycznym. Możemy się stąd cofnąć bezpiecznie. Dalej nie będzie już to takie oczywiste. Niemniej Orawa nadal ładna. Liptów ciemny i zamglony. W sumie okazuje się, że nie mam za wiele zdjęć na Liptów, to macie tą Orawę. Bo ładniejsza była.
Na Salatynie rozdzielamy się na moment. Ja zostaję u góry i rozkładam klubowy obrus. Trochę wieje, to go przycisnąć kamieniami musiałem.
No a dziewczyny poszły do kotlinki pod szczytem poukładać napis. W sumie potem żałowałem, że nie napisałem tam linka do forum, ale by mi to pewnie zajęło z dobrą godzinę.
Po drodze znajdujemy jeszcze śnieg, co oczywiście jest sporą atrakcją. No i trzeba na niego wejść.
tak idziemy dalej, ja wciąż żałuję, że nie poukładałem tego linka z kamieni. No ale dochodzę na szczyt i co ja widzę?
Nawet Rycerza dojrzałem stamtąd.
Pogoda się stabilizuje. To znaczy zaciąga się na szaro, ale nic poza tym. Złazimy głęboko w dół na Przełęcz pod Dzwonem i zaczynamy naszą zabawę. Piękną grań, z lufami, a nawet łańcuchami. Coś w rodzaju Czarnych Ścian bądź Granatów. Tak mniej więcej. Ta grań to Skrzyniarki. Jestem tu pierwszy raz, ale zapewniam, że nie ostatni.
Kapitalny teren! Mijamy skałę Kredkę!
Oglądamy się też czasem za siebie, bo Salatyny także prezentują się co najmniej godnie. A co do ludzi... Mijamy chyba pięć osób.
Wszyscy mamy dużo radochy z tej trasy. Magda już zapowiedziała, że chce tu wrócić bez Julki, żeby przejść ją w normalnym tempie. Bo z Julką to takie ledwo wykręcane czasy mapowe mamy. A "szłoby urwać z godzinę".
Gdy zbliżamy się do Spalonej Kopy, pojawiają się łańcuchy. Okrutne są i groźne. Chrzęszczą groźnie ostrząc kły na niewinnych turystów.
Tu ostatni z nich, wcześniejsze były mniej przyjazne i zdjęć robić nie szło, bo ręce zajęte były.
A potem to już jest kilka ścieżek i idzie się na czuja. No ale bez przygód wydostajemy się w rejon szczytu, podziwiając przy okazji majestat Rohacza Płaczliwego.
Gdy zaś obracam się za siebie, uświadamiamy sobie, że kawałek trasy to jednak przeszliśmy. To Brestova. Dwie godziny temu tam byliśmy.
A to Przełęcz Banikowska. Według planów tam kończymy.
Na Spalonej siedzimy dobry kwadrans. Z nami, a właściwie nieopodal jeden turysta, Śpiący. W dodatku taka mała niespodzianka. Wychodzi słońce.
Po kamieniach, wąską ścieżynką obniżamy się nieznacznie. Ten odcinek jest naprawdę godny polecenia. Tak, jak całe Skrzyniarki.
I wąską granią podążamy w kierunku najwyższego na dziś szczytu - Pachoła. Poniżej Spalona i ścieżynka, którą już przebyliśmy.
Ktoś coś pisał o znakach, pozdrowieniach... Są takowe. Jeden dla Cepra.
Drugi dla reszty. Szczególnie dla Piotrka, Dobromiła i Laynna.
A z tyłu, role drugoplanowe grają: Mała Fatra, Siwy Wierch, Salatyny i Brestova.
Znaki znakami, a my się zbliżamy już do Pachoła. A to wielkie coś wyrasta przed nami i straszy podejściem.
Pierwsza część podejścia tradycyjna - piarżysta ścieżynka, osuwające się kamienie, pot z czoła.
Później taki trawersik z pięknym widokiem. Na przykład na Hrubą Kopę.
A potem...
Ale chwilka. Mniej więcej w najniższym punkcie przełęczy, czyli kilka zdjęć wcześniej odchodzi ścieżka do Doliny Spalonej. Ona nie jest oznaczona na mapach. Ale jest, jest wyraźna i widziałem na własne oczy, że Słowacy z niej schodzą do szlaku w dolinie, omijając Pacholę. To tak piszę na wszelki wypadek, jakby ktoś musiał ewakuować się wcześniej z grani.
Dobra, wracamy do Pachoła. Pojawia się komin z łańcuchami. Nie jest to nic strasznego, niemniej jest. No i Julia mi numer wycięła na tych łańcuchach, bo w najmniej niepodziewanym momencie oparła swój zad na moim nosie i trzeba było się mocno zapierać nogami, żeby nie ... no, żeby się nie spierdolić.
Po kominku ścieżka praktycznie znika i idzie się piękną granią, takimi wielkimi głazami, aż na szczyt. Byłem zachwycony takim sposobem poprowadzenia szlaku.
Na szczycie robimy popas. Teraz już tylko z górki. A widok? Piękny, cholera jasna, piękny.
Nasi tu byli.
Raz, raz, już jesteśmy na Banikowskiej. Raz, raz, Magda już w dolinie, daleko. My powoli, w porównaniu z nią, ale też dość sprawnie obniżamy się w dolinę.
Rozglądamy się po okolicy wyszukując świstaków, ale nie, dziś się pochowały, choć słyszeliśmy świsty gdzieś w rejonie Salatyna.
Był pomysł iść "stawami" ale w międzyczasie przychodzimy po rozum do głowy i schodzimy normalnie.
W końcu łączymy się z tłumami schodzącymi z Rohackich Ples i z Tatiakovej Chaty - i docieramy do punktu wyjścia. A tam niespodzianka.
Po drodze mały incydent - remont i zwężenie drogi na Suchej Horze do Chochołowa. Oczywiście jeden pas, ale jedzie się w obie strony. Myśmy mieli zielone, ale od Polski jadą i tak. Po trawie. Jakaś wypasiona fura - tak na oko za stówkę co najmniej - zahacza lusterkiem w moje. Moja obudowa pęka. Mam nadzieję, ze jego też pękła.
A nie, był jeszcze jeden incydent. Zamknęli słowacki sklep. Spóźniliśmy się kwadrans. Znów był Leżajsk, zamiast Bażanta.
Ale odbiłem sobie w budce, ku zdziwieniu wszystkich wessałem frytki i całą kurę.
"Gdzie on to zmieścił?"
A co by facet powiedział, jakby Cepra zobaczył...
Po wyrypie w jaskini przyszedł czas na kolejny dzień bardziej górski. Zbieramy się z rana i o dziewiątej parkujemy na parkingu Rohace - Spalena. Bilet na parking 3 euro. W tym zniżka na kolejkę 2 euro i darmowa kawa. No, miło się zaczyna.
Kolejką, jak uczył towarzysz Złoniemił, poruszamy się w kierunku szczytów.
Tym sposobem zaczynamy wycieczkę pięćset metrów wyżej i omijamy wątpliwą przyjemność łażenia po lesie. I tak szacując, jesteśmy dobre dwie godziny do przodu. Pakujemy się w kosówki, a gdy te się kończą, ładujemy się w zakosiki. Szlak jest nowy, na większości map nie jest jeszcze uwzględniony. Znaki zielone. A kolejka 7 euro, bilet z parkingu daje zniżkę na paragon a nie na bilet (czyli dwa bilety 14 euro - 2 znizki ---> 12 euro. Julka za darmo)
Dość szybko nabieramy wysokości. Po jakichś trzech kwadransach wydostajemy się w pobliże grani, którą wiedzie szlak ze Zverovki.
Widoki powalają. Szczególnie pięknie wygląda Orawa i blisko piętrzące się przed nami Salatyny. W kierunku wschodnim tak sobie. Żyleta to to nie jest, ale nie ma co narzekać.
Odchodzimy kawałek od węzła szlaków, bo tam kilka osób siedzi. Gdzieś tam, na trawce jemy kanapki, niektórzy piją piwko. Wchodzi doskonale.
Ruszamy w kierunku Brestovej, ciągle jednak rozglądając się na boki. To kolejny dziewiczy szlak.
Szlak przypomina nieco nasz Ornak, ale grzbiet jest zdecydowanie węższy. No dobra, bardziej przypomina odcinek Kończysty - Jarząbczy.
Idę i idę, napatrzeć się nie mogę. Pogoda dopisuje. Nawet nasza Królowa i Pilsko są dziś widoczne.
Pięknie tutaj. I w miarę pusto. Około dziesiątej godziny stajemy tuż przed obliczem Brestovej. Troszkę z daleka te podejście wygląda na ostre. No ale my zaoszczędziliśmy siłę jadąc kolejką, to wsuniemy się na górę w try miga!
Na Brestovej krótki popas się należy. Kilka osób tu już odpoczywa. Ale nijak się to ma do tłumów w polskiej części Tatr.
Teraz czeka nas spore obniżenie i jeszcze dłuższe podejście na Salatyna. Już z daleka widać, że to będzie piarżysko.
Brestova ładnie się prezentuje z siodła.
Ale jeszcze ładniej, gdy odejdziemy wyżej. Z prawej strony widać grzbiet, na który wydostaliśmy się z kolejki.
Na podejściu jakiś Słowak, co wypił kilka piwek na Brestovej, ryczy. Do Julki. Dawaj, dawaj, hore! Tak dobre dziesięć minut. Potem usiłuje od nas wyżebrać wodę. Szybko mu kac wyszedł. No cóż, każdego szkoda. No ale dzięki niemu nie zwracałem uwagi na podejście i szybko się okazało, że właściwie to już jesteśmy na Salatynie.
Tu się okazało, że od strony Liptowa idą szare i ciemne chmury, a pogoda będzie się raczej psuć. Wiemy też, że Salatyn jest miejscem krytycznym. Możemy się stąd cofnąć bezpiecznie. Dalej nie będzie już to takie oczywiste. Niemniej Orawa nadal ładna. Liptów ciemny i zamglony. W sumie okazuje się, że nie mam za wiele zdjęć na Liptów, to macie tą Orawę. Bo ładniejsza była.
Na Salatynie rozdzielamy się na moment. Ja zostaję u góry i rozkładam klubowy obrus. Trochę wieje, to go przycisnąć kamieniami musiałem.
No a dziewczyny poszły do kotlinki pod szczytem poukładać napis. W sumie potem żałowałem, że nie napisałem tam linka do forum, ale by mi to pewnie zajęło z dobrą godzinę.
Po drodze znajdujemy jeszcze śnieg, co oczywiście jest sporą atrakcją. No i trzeba na niego wejść.
tak idziemy dalej, ja wciąż żałuję, że nie poukładałem tego linka z kamieni. No ale dochodzę na szczyt i co ja widzę?
Nawet Rycerza dojrzałem stamtąd.
Pogoda się stabilizuje. To znaczy zaciąga się na szaro, ale nic poza tym. Złazimy głęboko w dół na Przełęcz pod Dzwonem i zaczynamy naszą zabawę. Piękną grań, z lufami, a nawet łańcuchami. Coś w rodzaju Czarnych Ścian bądź Granatów. Tak mniej więcej. Ta grań to Skrzyniarki. Jestem tu pierwszy raz, ale zapewniam, że nie ostatni.
Kapitalny teren! Mijamy skałę Kredkę!
Oglądamy się też czasem za siebie, bo Salatyny także prezentują się co najmniej godnie. A co do ludzi... Mijamy chyba pięć osób.
Wszyscy mamy dużo radochy z tej trasy. Magda już zapowiedziała, że chce tu wrócić bez Julki, żeby przejść ją w normalnym tempie. Bo z Julką to takie ledwo wykręcane czasy mapowe mamy. A "szłoby urwać z godzinę".
Gdy zbliżamy się do Spalonej Kopy, pojawiają się łańcuchy. Okrutne są i groźne. Chrzęszczą groźnie ostrząc kły na niewinnych turystów.
Tu ostatni z nich, wcześniejsze były mniej przyjazne i zdjęć robić nie szło, bo ręce zajęte były.
A potem to już jest kilka ścieżek i idzie się na czuja. No ale bez przygód wydostajemy się w rejon szczytu, podziwiając przy okazji majestat Rohacza Płaczliwego.
Gdy zaś obracam się za siebie, uświadamiamy sobie, że kawałek trasy to jednak przeszliśmy. To Brestova. Dwie godziny temu tam byliśmy.
A to Przełęcz Banikowska. Według planów tam kończymy.
Na Spalonej siedzimy dobry kwadrans. Z nami, a właściwie nieopodal jeden turysta, Śpiący. W dodatku taka mała niespodzianka. Wychodzi słońce.
Po kamieniach, wąską ścieżynką obniżamy się nieznacznie. Ten odcinek jest naprawdę godny polecenia. Tak, jak całe Skrzyniarki.
I wąską granią podążamy w kierunku najwyższego na dziś szczytu - Pachoła. Poniżej Spalona i ścieżynka, którą już przebyliśmy.
Ktoś coś pisał o znakach, pozdrowieniach... Są takowe. Jeden dla Cepra.
Drugi dla reszty. Szczególnie dla Piotrka, Dobromiła i Laynna.
A z tyłu, role drugoplanowe grają: Mała Fatra, Siwy Wierch, Salatyny i Brestova.
Znaki znakami, a my się zbliżamy już do Pachoła. A to wielkie coś wyrasta przed nami i straszy podejściem.
Pierwsza część podejścia tradycyjna - piarżysta ścieżynka, osuwające się kamienie, pot z czoła.
Później taki trawersik z pięknym widokiem. Na przykład na Hrubą Kopę.
A potem...
Ale chwilka. Mniej więcej w najniższym punkcie przełęczy, czyli kilka zdjęć wcześniej odchodzi ścieżka do Doliny Spalonej. Ona nie jest oznaczona na mapach. Ale jest, jest wyraźna i widziałem na własne oczy, że Słowacy z niej schodzą do szlaku w dolinie, omijając Pacholę. To tak piszę na wszelki wypadek, jakby ktoś musiał ewakuować się wcześniej z grani.
Dobra, wracamy do Pachoła. Pojawia się komin z łańcuchami. Nie jest to nic strasznego, niemniej jest. No i Julia mi numer wycięła na tych łańcuchach, bo w najmniej niepodziewanym momencie oparła swój zad na moim nosie i trzeba było się mocno zapierać nogami, żeby nie ... no, żeby się nie spierdolić.
Po kominku ścieżka praktycznie znika i idzie się piękną granią, takimi wielkimi głazami, aż na szczyt. Byłem zachwycony takim sposobem poprowadzenia szlaku.
Na szczycie robimy popas. Teraz już tylko z górki. A widok? Piękny, cholera jasna, piękny.
Nasi tu byli.
Raz, raz, już jesteśmy na Banikowskiej. Raz, raz, Magda już w dolinie, daleko. My powoli, w porównaniu z nią, ale też dość sprawnie obniżamy się w dolinę.
Rozglądamy się po okolicy wyszukując świstaków, ale nie, dziś się pochowały, choć słyszeliśmy świsty gdzieś w rejonie Salatyna.
Był pomysł iść "stawami" ale w międzyczasie przychodzimy po rozum do głowy i schodzimy normalnie.
W końcu łączymy się z tłumami schodzącymi z Rohackich Ples i z Tatiakovej Chaty - i docieramy do punktu wyjścia. A tam niespodzianka.
Po drodze mały incydent - remont i zwężenie drogi na Suchej Horze do Chochołowa. Oczywiście jeden pas, ale jedzie się w obie strony. Myśmy mieli zielone, ale od Polski jadą i tak. Po trawie. Jakaś wypasiona fura - tak na oko za stówkę co najmniej - zahacza lusterkiem w moje. Moja obudowa pęka. Mam nadzieję, ze jego też pękła.
A nie, był jeszcze jeden incydent. Zamknęli słowacki sklep. Spóźniliśmy się kwadrans. Znów był Leżajsk, zamiast Bażanta.
Ale odbiłem sobie w budce, ku zdziwieniu wszystkich wessałem frytki i całą kurę.
"Gdzie on to zmieścił?"
A co by facet powiedział, jakby Cepra zobaczył...
Ostatnio zmieniony 2017-07-16, 21:00 przez sokół, łącznie zmieniany 7 razy.
Dzięki za pozdrowienia. Odpozdrawiam pełną dłonią.
Do kurczaków dają sztućce? Przecież nie będę brudził sobie rąk...
Taniej ubrać, niż wyżywić.
Przy parkingu zamiast kawy mogłeś poprosić o kurę.
Do kurczaków dają sztućce? Przecież nie będę brudził sobie rąk...
Z piórami? Dwa tygodnie, codziennie na przegryzkę kura...sokół pisze:Żarłem te kurczaki chyba pięć dni pod rząd. Aż nie mogłem na nie patrzeć. Oczywiście to nie były obiady, to były takie podwieczorki.
...
wessałem frytki i całą kurę.
Taniej ubrać, niż wyżywić.
Przy parkingu zamiast kawy mogłeś poprosić o kurę.
Zapytałby, co może jeszcze uczynić, aby uśmiech zagościł na cepra licu...sokół pisze:A co by facet powiedział, jakby Cepra zobaczył...
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
- sprocket73
- Posty: 5935
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Niezła przeplatanka, a to coś u nas, a to u Słowaków. Pogoda przynajmniej taka, że nie ma nudy jak podczas nieprzerwanej lampy. Smocza Jama fajna jest, żeby górskiego bakcyla złapać. Ukochaną tam zabrałem na pierwszą tatrzańską wycieczkę. Julka śmiga po górach jak Tobi (Brestowa-Pachoł).
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
sprocket73 pisze:Smocza Jama fajna jest, żeby górskiego bakcyla złapać.
Spotkałem tam kiedyś grupę Ślązaków. Od 15 do 65 lat ( tak na oko ). Pięknie gadali w jaskini
Panie i Panie - dzień piąty piękny. Jadę tam w sierpniu. Dziękuję za pozdrowienia.
Ostatnio zmieniony 2017-07-17, 07:57 przez Dobromił, łącznie zmieniany 1 raz.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
sokół pisze:Drugi dla reszty. Szczególnie dla Piotrka, Dobromiła i Laynna.
Szczególnie dziękuje
sokół pisze:Kolejką, jak uczył towarzysz Złoniemił, poruszamy się w kierunku szczytów
Uprzedzając szczegóły, od tego lata, też dołączam do tego szczególnego grona, prawdziwych turystów, którzy korzystają z kolejek
sprocket73 pisze:Niezła przeplatanka
No, tak wyszło jakoś... w sumie to dobrze, bo było bardzo zróżnicowanie.
Dobromił pisze:dzień piąty piękny. Jadę tam w sierpniu
No nie pożałujesz. Inaczej tam niż na znanym Ci odcinku na Trzech Kopach, ale inaczej nie znaczy gorzej
Pamiętaj o kolejce. Z tego, co pamiętam, kursuje 8-16.
sokół pisze:Pamiętaj o kolejce. Z tego, co pamiętam, kursuje 8-16.
Od poniedziałku do piątku też ?
sokół pisze:No nie pożałujesz.
Jestem tego pewien po oglądnięciu Waszych zdjęć.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Część szósta - mądry wycof ujmy nie przynosi czyli zwycięstwo duchów nad GTX
W ramach wstępu - duch górski to w naszej gwarze turysta odziany w pelerynę foliową, charakteryzującą się szpiczastym kapturkiem.
Dzień po Słowacji padało, ale i tak miał być dzień lajtowy. Czyli wiadomo - stragany.
No ale następnego dnia miało być ładnie. Nie chcieliśmy się zajechać, nastawiając się na większy wycisk kolejnego dnia, więc postanowiliśmy dla relaksu przejść ścieżkę nad Reglami od Nędzówki do Kużnic. Ewentualnie, gdyby się nam jednak zachciało po drodze, mieliśmy w planie odbijać na Kopę Kondracką i stamtąd pędzić ku Kasprowemu, bo w sumie chcieliśmy tam iść kilka dni wcześniej, ale wiało i nic z tego nie wyszło.
W palącym słońcu wydostajemy się z busa i uderzamy na szlak. Niby się chmurzy, ale jest gorąco. patelnia.
Szlak najpierw prowadzi polem, ale już zbliżamy się do drogi pod reglami, gdzie będzie odbicie do Stanikowa
W międzyczasie troszkę się zaciągnęło, ale przecież to wyraźnie idzie na bok, gdzieś w Chochołowie co najwyżej może padać, a wiatr leci w kierunku północno-wschodnim. Czyli nam zaciąga chmury od Rohaczy mniej więcej.
Wchodzimy w dolinkę tworzącą coś w rodzaju malowniczego wąwozu.
Napisałem wcześniej, że chmury ciągną od Rohaczy, to dość ważna informacja. Bo będąc w dolinie, nie widzę, co się dzieje. Od wejścia w dolinę minęło dziesięć minut, przeszliśmy jakieś sześćset metrów. Jak nie jebnie nagle... Zrobiło się czarno. Zaczęło huczeć. I zlewa.
No to nic, przecież mamy GTX.
Na wszelki wypadek stajemy, włazimy pod drzewo.
Po piętnastu minutach, gdy nie przestaje padać, stwierdzamy, że to nie ma sensu. Szlak zmienia się w rzekę. Cofamy się. Dwie minuty późnej deszcz ustaje. No ale co z tego. Kurtki dały radę. Ale woda z nich ścieka na spodenki. Dupy mokre. Buty z goreteksem dały radę. Prawie. Producent nie przewidział, że deszcz może ściekać po nogach i wlatywać do środka.
Na wlocie doliny, pod daszkiem bramy zlot duchów. Oczywiście każdy z nich suchy. No kurwa!
Przechodzę koło nich i wyrzucam z siebie tylko jeden tekst.
-Każdego szkoda.
Postanawiamy wracać drogą pod reglami, bo jak to Magda mówi "żaden busiarz nas nie wpuści do środka". No a ja staram się wyciągać plusy tej sytuacji.
- Wiesz, w sumie to nigdy nie szedłem tym odcinkiem drogi pod reglami.
Zmokłe kury w akcji.
Po kwadransie od wycofu oraz po mniej więcej czterdziestu minutach od rozpoczęcia wycieczki wychodzi słońce. I napierdziela do końca dnia...
Przebieramy się i idziemy pod skocznię i na stragany, bo kurtki trzeba wysuszyć na jutro.
A mnie się takie wnioski nasuwają. Kurtka GTX to jest fajna na mżawkę. Na zlewę to może pomóc tylko coś w rodzaju płachty. I gdybym miał jakiś worek, folię... i gdybym ją przygotował nawet domowym sposobem, instalując na brzegach sznurki i przywiązał takie ustrojstwo do gałęzi pod kątem, żeby woda ściekała...
Może jestem szalony, ale wiem, że w praktyce byłoby to o wiele bardziej skuteczne i zamierzam w niedługiej przyszłości coś takiego właśnie wykombinować i nosić w plecaku na wypadek większego opadu.
No chyba, żeby się całkiem opatulić w ubrania nieprzemakalne, z góry na dół, ale jak u iść w długich spodniach, jak było prawie trzydzieści stopni?
W ramach wstępu - duch górski to w naszej gwarze turysta odziany w pelerynę foliową, charakteryzującą się szpiczastym kapturkiem.
Dzień po Słowacji padało, ale i tak miał być dzień lajtowy. Czyli wiadomo - stragany.
No ale następnego dnia miało być ładnie. Nie chcieliśmy się zajechać, nastawiając się na większy wycisk kolejnego dnia, więc postanowiliśmy dla relaksu przejść ścieżkę nad Reglami od Nędzówki do Kużnic. Ewentualnie, gdyby się nam jednak zachciało po drodze, mieliśmy w planie odbijać na Kopę Kondracką i stamtąd pędzić ku Kasprowemu, bo w sumie chcieliśmy tam iść kilka dni wcześniej, ale wiało i nic z tego nie wyszło.
W palącym słońcu wydostajemy się z busa i uderzamy na szlak. Niby się chmurzy, ale jest gorąco. patelnia.
Szlak najpierw prowadzi polem, ale już zbliżamy się do drogi pod reglami, gdzie będzie odbicie do Stanikowa
W międzyczasie troszkę się zaciągnęło, ale przecież to wyraźnie idzie na bok, gdzieś w Chochołowie co najwyżej może padać, a wiatr leci w kierunku północno-wschodnim. Czyli nam zaciąga chmury od Rohaczy mniej więcej.
Wchodzimy w dolinkę tworzącą coś w rodzaju malowniczego wąwozu.
Napisałem wcześniej, że chmury ciągną od Rohaczy, to dość ważna informacja. Bo będąc w dolinie, nie widzę, co się dzieje. Od wejścia w dolinę minęło dziesięć minut, przeszliśmy jakieś sześćset metrów. Jak nie jebnie nagle... Zrobiło się czarno. Zaczęło huczeć. I zlewa.
No to nic, przecież mamy GTX.
Na wszelki wypadek stajemy, włazimy pod drzewo.
Po piętnastu minutach, gdy nie przestaje padać, stwierdzamy, że to nie ma sensu. Szlak zmienia się w rzekę. Cofamy się. Dwie minuty późnej deszcz ustaje. No ale co z tego. Kurtki dały radę. Ale woda z nich ścieka na spodenki. Dupy mokre. Buty z goreteksem dały radę. Prawie. Producent nie przewidział, że deszcz może ściekać po nogach i wlatywać do środka.
Na wlocie doliny, pod daszkiem bramy zlot duchów. Oczywiście każdy z nich suchy. No kurwa!
Przechodzę koło nich i wyrzucam z siebie tylko jeden tekst.
-Każdego szkoda.
Postanawiamy wracać drogą pod reglami, bo jak to Magda mówi "żaden busiarz nas nie wpuści do środka". No a ja staram się wyciągać plusy tej sytuacji.
- Wiesz, w sumie to nigdy nie szedłem tym odcinkiem drogi pod reglami.
Zmokłe kury w akcji.
Po kwadransie od wycofu oraz po mniej więcej czterdziestu minutach od rozpoczęcia wycieczki wychodzi słońce. I napierdziela do końca dnia...
Przebieramy się i idziemy pod skocznię i na stragany, bo kurtki trzeba wysuszyć na jutro.
A mnie się takie wnioski nasuwają. Kurtka GTX to jest fajna na mżawkę. Na zlewę to może pomóc tylko coś w rodzaju płachty. I gdybym miał jakiś worek, folię... i gdybym ją przygotował nawet domowym sposobem, instalując na brzegach sznurki i przywiązał takie ustrojstwo do gałęzi pod kątem, żeby woda ściekała...
Może jestem szalony, ale wiem, że w praktyce byłoby to o wiele bardziej skuteczne i zamierzam w niedługiej przyszłości coś takiego właśnie wykombinować i nosić w plecaku na wypadek większego opadu.
No chyba, żeby się całkiem opatulić w ubrania nieprzemakalne, z góry na dół, ale jak u iść w długich spodniach, jak było prawie trzydzieści stopni?
Ostatnio zmieniony 2017-07-17, 10:16 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
Dobromił pisze:Od poniedziałku do piątku też ?
Myśmy byli w niedzielę, ale wg stronki internetowej jedzie codziennie. http://www.tatrawest.sk/ski-areal/snehove-podmienky/
Ja ciągle powtarzam, że dłużej pospać i o poranku wyruszyć w plener po ....anku i dobrym śniadanku.
No i nikt mnie nie słucha. Wyszlibyście godzinę później (po ulewie) i z uśmiechem ruszyli zdobywać góry.
A może był brak ciepłej wody na prysznic, zresztą chlorowanej? Słusznie, zdrowsza jest deszczówka.
Patrzeć na prognozy jak ja w piątek - weekend pogodny tylko na Trójmiasto i Żuławy, to nie pcham się w góry.
No i nikt mnie nie słucha. Wyszlibyście godzinę później (po ulewie) i z uśmiechem ruszyli zdobywać góry.
A może był brak ciepłej wody na prysznic, zresztą chlorowanej? Słusznie, zdrowsza jest deszczówka.
Patrzeć na prognozy jak ja w piątek - weekend pogodny tylko na Trójmiasto i Żuławy, to nie pcham się w góry.
Ostatnio zmieniony 2017-07-17, 10:59 przez ceper, łącznie zmieniany 1 raz.
- Tępy dyszel
- Posty: 2927
- Rejestracja: 2013-07-07, 16:49
- Lokalizacja: Tychy
sokół pisze:toś coś pisał o znakach, pozdrowieniach... Są takowe. Jeden dla Cepra.
Twoja córka, nie jest zbyt mądra, jak na swój wiek ?
Igraszki z deszczem ale ogólnie pisząc, w niezłej widoczności, lepszej, niż przez niby pogodną aurę ale z sinym niebem i ,,zawiesiną".
Góry + żona + dziecko = genialne połączenie
Część szósta - Bystra Ławka bez ławki.
Miało był ładnie. To postanowiliśmy uderzyć na Słowację. Wersje były trzy. Rakuska, Sławkowski i Bystra Ławka. Wygrała ta ostatnia, bo - Magda nie była, nie wraca się tym samym szlakiem no i ja w sumie byłem, ale dawno temu i warto było sobie przypomnieć.
Prawdziwy turysta ma pomarańczowe spodnie. Takie oczojebne. Miałem takie dawno temu. Ale się sprały. I czas odcisnął na nich piętno. W Zakopcu znalazłem nowe. Dwa dni się kręciłem, wydałem o wiele za dużo kasy, niż zwykle na spodnie, ale musiałem je mieć.
Po 80 minutach jazdy wysiadamy. Na dzień dobry rzucają się w oczy stragany. Julka oczywiście znów coś wypatrzyła. Dobra, jak będziesz ładnie szła, nie ma problemu.
Acha, to nie nasze auto. Ja bezzmiennie woże zad starą hondą. I nie zamierzam tego zmieniać.
Mijamy kolejkę (ułatwiła by nam pozornie, bo większe trudności mielibyśmy na zejściu, a tego chciałem uniknąć) i podchodzimy w głąb Młynickiej.
Po drodze mija nas czarny piesek. Chce wyjeść Julce deserek z kubka. Spotykamy go jeszcze po chwili pod wodospadem. I to nie jest ostatnie spotkanie. Julka jest wniebowzięta.
W Dolinie Młynickiej dawno nie byłem, nie pamiętam większości, szczególnie z dolnej części. A jest co oglądać, chociaż zgodnie stwierdzamy, że dupy nie urywa i Pięć Stawów Spiskich jest ładniejsze.
No ale podeszliśmy pod Wodospad Skok. Robi wrażenie. Nasza Siklawa to takie trochę spuszczanie wody w kiblu przy tym.
Wspinamy się lewą stroną wodospadu wygodną ścieżką, która przechodzi w płyty. Są łańcuchy. Ja tam przeskakuje bez ich pomocy. Bo w dobrą pogodę nie są potrzebne. No ale mamy w zespole kogoś, kto tylko czeka na takie bajery.
Wychodzimy na próg. Niektórym było mało wrażeń, to sobie dziewczyna wyszukiwała swoich ścieżek.
Odpoczywamy chwilkę nad stawkiem i ruszamy dalej, bardzo fajną drogą. Magda podpytuje, gdzie ławka, zdziwiona lekko, że jeszcze jej nie widać, a niby tak blisko już jesteśmy.
Tak sobie suniemy, powolutku, stopniowo zdobywając wysokość. Gdzieś tam gwiżdżą świstaki, ale ich nie widać. A pogoda? Raz słońce, raz chmury.
Całkiem ładnie tu. Również z tyłu. Kameralny staw. A z prawej szczyt z krzyżem. Przednie Solisko chyba. Można tam iść. Nie byłem tam. Nigdy mi się nie chciało. Ale z Młynickiej całkiem nieźle się prezentuje.
Po drodze wyprzedzamy grupę belgijskich chyba harcerzy. Są doskonale wyposażeni. Nie mają plecaków, tylko reklamówki. Jedna z dziewczyn to nawet niesie dwie. Może myślą, że u góry biedronka jest...
Mijamy tablicę upamiętniającą katastrofę helikoptera słowackich ratowników. Nieopodal leżą jeszcze części maszyny, mimo, że to już 38 lat minęło. Julka wyraźnie poruszona faktem, że zginęło dziewięciu ludzi. Szuka krwi na skałach.
Osiągamy Capie Pleso i ruszamy ostrzej w górę. I wiecie co? Pięknie stąd się prezentuje Szatan.
Wielkie kamienie, nieco dowolności w wyborze ścieżki, kiepskie oznakowanie. To nic. Prawdziwa turystka zawsze znajdzie dobrą drogę. A wiecie dlaczego? Bo prawdziwe turystki mają czerwone polary.
Czeka nas teraz ponad dwieście metrów przewyższenia. Z dołu wygląda to strasznie, na domiar złego widać ludzików przekraczających wielki płat śniegu pod przełęczą. No cóż, najwyżej, jak się nie da, wrócimy po własnych śladach.
Zaczyna się bardziej skalny teren. To dobrze. Piargi męczą. Z tyłu pokazują się Mięguszowieckie. Wyrastają zza pięknego Szczyrbskiego. W dole ujawnia się też najwyżej położone w dolinie jezioro. Kołowe pleso chyba, o ile pamiętam.
Tak sobie idziemy, będąc coraz bliżej przesmyku w skałach.
A że nabieramy wysokości, ponad Basztami wychodzą charakterystyczne cycki. To Wysoka.
Skałki wypiętrzają się przed nami jedna po drugiej. Niemniej nie jest to nie do przeskoczenia.
W końcu stajemy na wypłaszczeniu przed murem skalnym. To tu zalega płat śniegu. Julka robi kulki. Ścieżka obchodzi go, więc problemu nie ma. Stąd ostatnie widoki na Szatany i okolicę.
Chowam aparat. Czekają nas dwa łańcuchy do góry. Trudność żadna. Porównywalna do Pacholi. Albo Smoczej Jamy. Magda przeskakuje na drugą stronę jak kozica, wyciąga aparat i robi zdjęcie, gdy w szczelinę gramoli się z dołu Skrzat. To jej nowy rekord wysokości. 2300m.
Teraz czeka nas trochę trudniejsze zadanie, zejście. W tym Julka mocna nie jest. Przy okazji słyszę Magdy reakcję.
- To już?
Opuszczamy się na dwóch łańcuchach i wkraczamy w straszne zniszczoną ścieżynkę, osuwającą się spod nóg. Przy okazji meldując się w Dolinie Furkotnej.
Jest i Krywań. Widoki stamtąd... no cóż, widziałem lepsze i szersze. Na pewno lepsze są z Furkotu. Kiedyś szlak szedł na Przechód i stamtąd na Furkota był rzut kamieniem. Teraz mocno ograniczony widok mocno obniża ocenę tego miejsca.
Magda tradycyjnie pierwsza pędzi w dół. My z Julką wolniej, ale takie warunki, niespecjalne.
No ale piarżysko się kończy i jest normalna, kamienna ścieżka.
Obniżamy się bez przygód, pokonując kolejne progi doliny. No dobra, jedna przygoda była. Oczywiście było obowiązkowe siku tam, gdzie za bardzo nie ma jak...
Ten najniższy bardziej przypomina Tatry Zachodnie.
Dochodzimy do rozstaju. Nie chcemy iść magistralą, więc postanawiamy podejść nieco do chaty pod Soliskiem. To był dobry wybór, bo ścieżynka okazała się bardzo malownicza. Jedynym minusem była spora ilość owadów,ku rozpaczy dzielnego dziecka.
Przy chacie robimy odpoczynek Ale krótki, bo Julka wypatrzyła jezioro, a wie, że tam są stragany.
Obniżamy się więc ku nim widokowym zboczem. Od lewej: Przednie Solisko (z tej strony już nie jest takie ciekawe) Szczyrbski, Szatan z Basztami. No i Dolina Młynicka.
Pokazuje się także otoczenie Doliny Złomisk. Od Wysokiej do Kończystej.
A Szczyrbskie Jezioro coraz bliżej.
Na koniec mocniej się chmurzy. Tatry Niżne już w ołowiu. Będzie załamanie pogody. Oj, będzie....
W końcu osiągamy cel. Dla ciekawych dodam, że nad jeziorem spotykamy czarnego pieska. Tego samego, który był pod wodospadem.
Żremy langosy (kto nie żarł ten niech zeżre, tak zajebista rzecz, że dziś Magda próbowała w domu powtórzyć i prawie jej wyszło, a mój brzuch jest najszczęśliwszy na świecie) i robimy obiecane zakupy na straganach.
I wracamy do Zakopanego. Niestety nie czerwonym autem, ale srebrnym.
Rano przyszło załamanie pogody. Deszcz, mgła. Z dwudziestu kilku stopni zrobiło się dziesięć. Do tego wiatr. Nie udało się więcej wyjść w góry. Ale to nic. Góry poczekają. Jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa.
Miało był ładnie. To postanowiliśmy uderzyć na Słowację. Wersje były trzy. Rakuska, Sławkowski i Bystra Ławka. Wygrała ta ostatnia, bo - Magda nie była, nie wraca się tym samym szlakiem no i ja w sumie byłem, ale dawno temu i warto było sobie przypomnieć.
Prawdziwy turysta ma pomarańczowe spodnie. Takie oczojebne. Miałem takie dawno temu. Ale się sprały. I czas odcisnął na nich piętno. W Zakopcu znalazłem nowe. Dwa dni się kręciłem, wydałem o wiele za dużo kasy, niż zwykle na spodnie, ale musiałem je mieć.
Po 80 minutach jazdy wysiadamy. Na dzień dobry rzucają się w oczy stragany. Julka oczywiście znów coś wypatrzyła. Dobra, jak będziesz ładnie szła, nie ma problemu.
Acha, to nie nasze auto. Ja bezzmiennie woże zad starą hondą. I nie zamierzam tego zmieniać.
Mijamy kolejkę (ułatwiła by nam pozornie, bo większe trudności mielibyśmy na zejściu, a tego chciałem uniknąć) i podchodzimy w głąb Młynickiej.
Po drodze mija nas czarny piesek. Chce wyjeść Julce deserek z kubka. Spotykamy go jeszcze po chwili pod wodospadem. I to nie jest ostatnie spotkanie. Julka jest wniebowzięta.
W Dolinie Młynickiej dawno nie byłem, nie pamiętam większości, szczególnie z dolnej części. A jest co oglądać, chociaż zgodnie stwierdzamy, że dupy nie urywa i Pięć Stawów Spiskich jest ładniejsze.
No ale podeszliśmy pod Wodospad Skok. Robi wrażenie. Nasza Siklawa to takie trochę spuszczanie wody w kiblu przy tym.
Wspinamy się lewą stroną wodospadu wygodną ścieżką, która przechodzi w płyty. Są łańcuchy. Ja tam przeskakuje bez ich pomocy. Bo w dobrą pogodę nie są potrzebne. No ale mamy w zespole kogoś, kto tylko czeka na takie bajery.
Wychodzimy na próg. Niektórym było mało wrażeń, to sobie dziewczyna wyszukiwała swoich ścieżek.
Odpoczywamy chwilkę nad stawkiem i ruszamy dalej, bardzo fajną drogą. Magda podpytuje, gdzie ławka, zdziwiona lekko, że jeszcze jej nie widać, a niby tak blisko już jesteśmy.
Tak sobie suniemy, powolutku, stopniowo zdobywając wysokość. Gdzieś tam gwiżdżą świstaki, ale ich nie widać. A pogoda? Raz słońce, raz chmury.
Całkiem ładnie tu. Również z tyłu. Kameralny staw. A z prawej szczyt z krzyżem. Przednie Solisko chyba. Można tam iść. Nie byłem tam. Nigdy mi się nie chciało. Ale z Młynickiej całkiem nieźle się prezentuje.
Po drodze wyprzedzamy grupę belgijskich chyba harcerzy. Są doskonale wyposażeni. Nie mają plecaków, tylko reklamówki. Jedna z dziewczyn to nawet niesie dwie. Może myślą, że u góry biedronka jest...
Mijamy tablicę upamiętniającą katastrofę helikoptera słowackich ratowników. Nieopodal leżą jeszcze części maszyny, mimo, że to już 38 lat minęło. Julka wyraźnie poruszona faktem, że zginęło dziewięciu ludzi. Szuka krwi na skałach.
Osiągamy Capie Pleso i ruszamy ostrzej w górę. I wiecie co? Pięknie stąd się prezentuje Szatan.
Wielkie kamienie, nieco dowolności w wyborze ścieżki, kiepskie oznakowanie. To nic. Prawdziwa turystka zawsze znajdzie dobrą drogę. A wiecie dlaczego? Bo prawdziwe turystki mają czerwone polary.
Czeka nas teraz ponad dwieście metrów przewyższenia. Z dołu wygląda to strasznie, na domiar złego widać ludzików przekraczających wielki płat śniegu pod przełęczą. No cóż, najwyżej, jak się nie da, wrócimy po własnych śladach.
Zaczyna się bardziej skalny teren. To dobrze. Piargi męczą. Z tyłu pokazują się Mięguszowieckie. Wyrastają zza pięknego Szczyrbskiego. W dole ujawnia się też najwyżej położone w dolinie jezioro. Kołowe pleso chyba, o ile pamiętam.
Tak sobie idziemy, będąc coraz bliżej przesmyku w skałach.
A że nabieramy wysokości, ponad Basztami wychodzą charakterystyczne cycki. To Wysoka.
Skałki wypiętrzają się przed nami jedna po drugiej. Niemniej nie jest to nie do przeskoczenia.
W końcu stajemy na wypłaszczeniu przed murem skalnym. To tu zalega płat śniegu. Julka robi kulki. Ścieżka obchodzi go, więc problemu nie ma. Stąd ostatnie widoki na Szatany i okolicę.
Chowam aparat. Czekają nas dwa łańcuchy do góry. Trudność żadna. Porównywalna do Pacholi. Albo Smoczej Jamy. Magda przeskakuje na drugą stronę jak kozica, wyciąga aparat i robi zdjęcie, gdy w szczelinę gramoli się z dołu Skrzat. To jej nowy rekord wysokości. 2300m.
Teraz czeka nas trochę trudniejsze zadanie, zejście. W tym Julka mocna nie jest. Przy okazji słyszę Magdy reakcję.
- To już?
Opuszczamy się na dwóch łańcuchach i wkraczamy w straszne zniszczoną ścieżynkę, osuwającą się spod nóg. Przy okazji meldując się w Dolinie Furkotnej.
Jest i Krywań. Widoki stamtąd... no cóż, widziałem lepsze i szersze. Na pewno lepsze są z Furkotu. Kiedyś szlak szedł na Przechód i stamtąd na Furkota był rzut kamieniem. Teraz mocno ograniczony widok mocno obniża ocenę tego miejsca.
Magda tradycyjnie pierwsza pędzi w dół. My z Julką wolniej, ale takie warunki, niespecjalne.
No ale piarżysko się kończy i jest normalna, kamienna ścieżka.
Obniżamy się bez przygód, pokonując kolejne progi doliny. No dobra, jedna przygoda była. Oczywiście było obowiązkowe siku tam, gdzie za bardzo nie ma jak...
Ten najniższy bardziej przypomina Tatry Zachodnie.
Dochodzimy do rozstaju. Nie chcemy iść magistralą, więc postanawiamy podejść nieco do chaty pod Soliskiem. To był dobry wybór, bo ścieżynka okazała się bardzo malownicza. Jedynym minusem była spora ilość owadów,ku rozpaczy dzielnego dziecka.
Przy chacie robimy odpoczynek Ale krótki, bo Julka wypatrzyła jezioro, a wie, że tam są stragany.
Obniżamy się więc ku nim widokowym zboczem. Od lewej: Przednie Solisko (z tej strony już nie jest takie ciekawe) Szczyrbski, Szatan z Basztami. No i Dolina Młynicka.
Pokazuje się także otoczenie Doliny Złomisk. Od Wysokiej do Kończystej.
A Szczyrbskie Jezioro coraz bliżej.
Na koniec mocniej się chmurzy. Tatry Niżne już w ołowiu. Będzie załamanie pogody. Oj, będzie....
W końcu osiągamy cel. Dla ciekawych dodam, że nad jeziorem spotykamy czarnego pieska. Tego samego, który był pod wodospadem.
Żremy langosy (kto nie żarł ten niech zeżre, tak zajebista rzecz, że dziś Magda próbowała w domu powtórzyć i prawie jej wyszło, a mój brzuch jest najszczęśliwszy na świecie) i robimy obiecane zakupy na straganach.
I wracamy do Zakopanego. Niestety nie czerwonym autem, ale srebrnym.
Rano przyszło załamanie pogody. Deszcz, mgła. Z dwudziestu kilku stopni zrobiło się dziesięć. Do tego wiatr. Nie udało się więcej wyjść w góry. Ale to nic. Góry poczekają. Jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa.
Ostatnio zmieniony 2017-07-17, 21:22 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 9 gości