Tatry 2017
Tatry 2017
Wstęp
Czekania tyle, a jak przyszło co do czego, to prognozy pogody zagrały nam na nosie. Pokazało ledwie kilkanaście stopni (i to w porywach) i wielkie zlewy. Chcąc nie chcąc, pojechaliśmy więc na wakacje, ale zaopatrzeni we wszelakie grube rzeczy. Co zrobić...
Planów tym razem nie mieliśmy. W zasadzie nie liczyliśmy na wiele. Mieliśmy działać spontanicznie, planując wieczorem dnia poprzedniego w oparciu o dwadzieścia różnych prognoz, w tym na najlepszą. Na kolano, które boli, jak ma padać. Bolało.
Część Pierwsza - w chmurze.
Kolano bolało od rana. Właściwie całą noc też. Rankiem zaparkowaliśmy pojazd w Siwej. Za dychę. I mimo dużej kolejki na traktoropociąg typu Rakoń (piękna rzecz) udało się nam do niego wskoczyć. Było nieźle. Ruszyliśmy w kierunku schroniska na Chochołowskiej, nie do końca wiedząc, gdzie pójdziemy.
Na szczęście dość szybko nam zleciało mało ciekawe przejście doliny. I w międzyczasie postanowiliśmy, że pierwszego dnia to raczej coś na rozgrzewkę będziemy robić, a nie jakieś tam wyrypy na dzień dobry.
Ze zwierząt występowała krowa. Julka bardzo nie chciała jej pogłaskać. Bo jej będzie śmierdzieć ręka. A krowa była bardzo przyjazna. Oblizała mi całą rękę aż po łokieć. Muchy goniły za mną do końca dnia.
Chwilkę siedzimy przed schroniskiem, a potem wbijamy się w błotnisty szlak na Grzesia. Stopniowo nabieramy wysokości i pojawiają się oczekiwane widoki.
Atrakcją tego dnia są graniczne słupki. Julka zalicza każdy po kolei.
A pogoda jest taka, jaką każdy widzi. Chłodno, jak na lipiec. Wietrznie. Zmiennie, niestabilnie. Czasem wyskakuje słońce, za moment przychodzi chmurzysko i robi się mordor.
No ale na szczęście na Grzegorza nie jest daleko, więc niebawem stajemy na jego malowniczym szczycie.
Wieje dość mocno, na szczęście w plecy, ale mniejsi turyści muszą się mocno trzymać słupków granicznych, żeby ich nie zwiało.
Chwilkę siedzimy, pięć sekund zastanowienia się, analizy warunków pogodowych i ruszamy w tunel kosówek wyłaniający się przed nami.
Zerkamy z zaciekawieniem na brakujący nam wciąż fragment rohackiej perci z Pacholą i Salatynem. Przy okazji zauważamy, że im wyżej, tym ciemniej.
Po drodze odkrywamy Wielkie Jezioro Łuczniańskie (Velke Lucne Pleso), do którego oczywiście leci masa kamieni - stały punkt programu.
A to moja banda wakacyjna, w drodze.
Do Rakonia coraz bliżej. Fajny ten szlak jest na rozgrzewkę. Zresztą nie szedłem nim dobrych kilka lat, więc co nieco trzeba sobie przypomnieć.
A ludzi na szlaku mało. Co prawda przed nami widać dość dużą, zogranizowaną "bandę", ale tak to pojedyńcze osoby się zdecydowały pójść wyżej. Większość siedzi na dole, widzimy ich doskonale z góry, jak się przemieszczają na polanie.
A widoczność, choć nie powala, daje nam sporo radości. Widać Starorobociański na przykład.
Oraz Ornak z Trzydniowiańskim.
A my posuwamy się do przodu, od słupka do słupka.
Przed Rakoniem dopada nas ciemna, złowieszcza chmura. Robi się ciemno. Jest klimat.
Czarnowidząca żona oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła wróżyć rychłej ulewy, burzy, gradobicia, końca świata... No, a że chmury faktycznie były ciemne, trudno było lekceważyć te krakanie.
W każdym razie ubieramy się cieplej i trawersujemy sobie Rakonia, bo się nam nie chce iść na jego nudny szczyt.
Plus jest taki, że dwie minuty szybciej osiągamy siodło pod Wołowcem, a i ścieżynka też jest bardziej przyjazna niż grzbietowa, kamienista droga.
Wieje jak ch. No i ciemniej się zrobiło. Wołowiec schował się w chmurze. Myślimy, co robić. Bo się zaciągnęło nieźle. Iść żeby iść? Bez widoków?
Decyduje Julka. Chce iść. Bo nigdy nie była w chmurze. Po pół godzinie spełnia swoje marzenie. Chyba sobie inaczej to wyobrażała. Coś mówiła o wacie cukrowej. Za dużo bajek....
Na górze szybko się okazuje, że sytuacja jest bardzo zmienna.
Dziewczyny chowają się przed wiatrem w rowie grzbietowym, ja idę upolować zauważonego wcześniej kamzika.
Na moment przejaśnia się nieco więcej...
Po czym zaczyna padać, wiać jeszcze bardziej i w takich to okolicznościach oddalamy się na tyle gwałtownie, na ile pozwala osuwający się spod nóg piarg.
Dwadzieścia minut dłuży się niemiłosiernie, w dodatku w połowie zejścia Julka MUSI siku. Ech...
Odbijamy do Wyżniej Chochołowskiej. Pięć minut po zejściu z grani wychodzi słońce. Ot, taka ironia losu. Ale wychodzi coś jeszcze. Taki bonus.
W palącym słońcu obniżamy się do doliny.
Oczywiście nie obywa się bez problemów, bo Julka panicznie boi się owadów. Lubi tylko biedronki i motylki, ale duża mucha na kamieniu albo bąk na kwiatku to już przeszkoda trudna do pokonania. No i słowo, które wywołuje paniczny lęk - szerszeń.
No ale w końcu się udaje zejść po ludzku do wygodnej drogi
A nawet załapać się na ostatni kurs Rakonia.
No i jak tylko wsiedliśmy do auta, lunęło i to porządnie.
Tak minął pierwszy, rozruchowy dzień.
Czekania tyle, a jak przyszło co do czego, to prognozy pogody zagrały nam na nosie. Pokazało ledwie kilkanaście stopni (i to w porywach) i wielkie zlewy. Chcąc nie chcąc, pojechaliśmy więc na wakacje, ale zaopatrzeni we wszelakie grube rzeczy. Co zrobić...
Planów tym razem nie mieliśmy. W zasadzie nie liczyliśmy na wiele. Mieliśmy działać spontanicznie, planując wieczorem dnia poprzedniego w oparciu o dwadzieścia różnych prognoz, w tym na najlepszą. Na kolano, które boli, jak ma padać. Bolało.
Część Pierwsza - w chmurze.
Kolano bolało od rana. Właściwie całą noc też. Rankiem zaparkowaliśmy pojazd w Siwej. Za dychę. I mimo dużej kolejki na traktoropociąg typu Rakoń (piękna rzecz) udało się nam do niego wskoczyć. Było nieźle. Ruszyliśmy w kierunku schroniska na Chochołowskiej, nie do końca wiedząc, gdzie pójdziemy.
Na szczęście dość szybko nam zleciało mało ciekawe przejście doliny. I w międzyczasie postanowiliśmy, że pierwszego dnia to raczej coś na rozgrzewkę będziemy robić, a nie jakieś tam wyrypy na dzień dobry.
Ze zwierząt występowała krowa. Julka bardzo nie chciała jej pogłaskać. Bo jej będzie śmierdzieć ręka. A krowa była bardzo przyjazna. Oblizała mi całą rękę aż po łokieć. Muchy goniły za mną do końca dnia.
Chwilkę siedzimy przed schroniskiem, a potem wbijamy się w błotnisty szlak na Grzesia. Stopniowo nabieramy wysokości i pojawiają się oczekiwane widoki.
Atrakcją tego dnia są graniczne słupki. Julka zalicza każdy po kolei.
A pogoda jest taka, jaką każdy widzi. Chłodno, jak na lipiec. Wietrznie. Zmiennie, niestabilnie. Czasem wyskakuje słońce, za moment przychodzi chmurzysko i robi się mordor.
No ale na szczęście na Grzegorza nie jest daleko, więc niebawem stajemy na jego malowniczym szczycie.
Wieje dość mocno, na szczęście w plecy, ale mniejsi turyści muszą się mocno trzymać słupków granicznych, żeby ich nie zwiało.
Chwilkę siedzimy, pięć sekund zastanowienia się, analizy warunków pogodowych i ruszamy w tunel kosówek wyłaniający się przed nami.
Zerkamy z zaciekawieniem na brakujący nam wciąż fragment rohackiej perci z Pacholą i Salatynem. Przy okazji zauważamy, że im wyżej, tym ciemniej.
Po drodze odkrywamy Wielkie Jezioro Łuczniańskie (Velke Lucne Pleso), do którego oczywiście leci masa kamieni - stały punkt programu.
A to moja banda wakacyjna, w drodze.
Do Rakonia coraz bliżej. Fajny ten szlak jest na rozgrzewkę. Zresztą nie szedłem nim dobrych kilka lat, więc co nieco trzeba sobie przypomnieć.
A ludzi na szlaku mało. Co prawda przed nami widać dość dużą, zogranizowaną "bandę", ale tak to pojedyńcze osoby się zdecydowały pójść wyżej. Większość siedzi na dole, widzimy ich doskonale z góry, jak się przemieszczają na polanie.
A widoczność, choć nie powala, daje nam sporo radości. Widać Starorobociański na przykład.
Oraz Ornak z Trzydniowiańskim.
A my posuwamy się do przodu, od słupka do słupka.
Przed Rakoniem dopada nas ciemna, złowieszcza chmura. Robi się ciemno. Jest klimat.
Czarnowidząca żona oczywiście nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła wróżyć rychłej ulewy, burzy, gradobicia, końca świata... No, a że chmury faktycznie były ciemne, trudno było lekceważyć te krakanie.
W każdym razie ubieramy się cieplej i trawersujemy sobie Rakonia, bo się nam nie chce iść na jego nudny szczyt.
Plus jest taki, że dwie minuty szybciej osiągamy siodło pod Wołowcem, a i ścieżynka też jest bardziej przyjazna niż grzbietowa, kamienista droga.
Wieje jak ch. No i ciemniej się zrobiło. Wołowiec schował się w chmurze. Myślimy, co robić. Bo się zaciągnęło nieźle. Iść żeby iść? Bez widoków?
Decyduje Julka. Chce iść. Bo nigdy nie była w chmurze. Po pół godzinie spełnia swoje marzenie. Chyba sobie inaczej to wyobrażała. Coś mówiła o wacie cukrowej. Za dużo bajek....
Na górze szybko się okazuje, że sytuacja jest bardzo zmienna.
Dziewczyny chowają się przed wiatrem w rowie grzbietowym, ja idę upolować zauważonego wcześniej kamzika.
Na moment przejaśnia się nieco więcej...
Po czym zaczyna padać, wiać jeszcze bardziej i w takich to okolicznościach oddalamy się na tyle gwałtownie, na ile pozwala osuwający się spod nóg piarg.
Dwadzieścia minut dłuży się niemiłosiernie, w dodatku w połowie zejścia Julka MUSI siku. Ech...
Odbijamy do Wyżniej Chochołowskiej. Pięć minut po zejściu z grani wychodzi słońce. Ot, taka ironia losu. Ale wychodzi coś jeszcze. Taki bonus.
W palącym słońcu obniżamy się do doliny.
Oczywiście nie obywa się bez problemów, bo Julka panicznie boi się owadów. Lubi tylko biedronki i motylki, ale duża mucha na kamieniu albo bąk na kwiatku to już przeszkoda trudna do pokonania. No i słowo, które wywołuje paniczny lęk - szerszeń.
No ale w końcu się udaje zejść po ludzku do wygodnej drogi
A nawet załapać się na ostatni kurs Rakonia.
No i jak tylko wsiedliśmy do auta, lunęło i to porządnie.
Tak minął pierwszy, rozruchowy dzień.
sokół pisze: Ale wychodzi coś jeszcze. Taki
Uroczy typ.
sokół pisze:No i jak tylko wsiedliśmy do auta, lunęło i to porządnie.
To się nazywa wyczucie sytuacji
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Ja na miejscu szczura bym Was zjadł.
Dzięki pogodzie ma zazdrość będzie mniejsza, chociaż nikomu niczego nie zazdroszczę
Dzięki pogodzie ma zazdrość będzie mniejsza, chociaż nikomu niczego nie zazdroszczę
Rozkręci się później.Vision pisze:brakuje mi serdecznych pozdrowień dla taty.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Część druga - PPK
O świcie zrywamy się z łóżek. Po deszczu ani śladu. Prognozy w miarę pozytywne. Idziemy łowić świstaki. Zapomniałem napisać, ze w Chochołowskiej były trzy sztuki. W tym jeden pół metra od nas, pod kamieniami. Julka się zakochała, bo widziała jego oczko. Zdjęcia wyszły wspaniale. Kawałek sierści i piękne kamienie. Trzeba się poprawić.
Pakujemy się w japońca (precz z busami) i fruuu do Jaworzyny. Parking pusty. Zostawiamy pojazd i idziemy na zastavkę. Za kilka minut podjeżdża wozidlo i za dwa i pół euro na trzy gęby podjeżdżamy sobie do Zdziaru.
Dość szybko się oczywiście okazuje, że błękitne niebo nie ma większych szans z szarymi chmurami, ale my nie przejmujemy się. Podążamy z zaciekawieniem w górę Doliny Mąkowej. Z zaciekawieniem, bo nigdy żadno z nas tu nie było. Aż dziwne, że ten szlak uchował się tak długo.
Najpierw oczywiście jest las, ale ten las jest zupełnie inny, niż w innych częściach Tatr. Jakiś taki bardziej zielony, bardziej tajemniczy. Mijamy kilka mostków. Nad potokiem, którego nie ma. Julka zrozpaczona, już chciała kamieniami rzucać do wody.
Później mamy nieco kłopotów. Upału może nie ma, ale ciepło jest na pewno. To nie szkodzi. Julka zapięta pod szyję. Trzeba przejść przez wielkie liście, trawy, a tam przecież milion owadów. Wszystkie tylko czekają na to, żeby Julkę pożreć. Kilka razy da się słyszeć dziwne jęki. To nie wilki. To Julka przebiega w panice obok muchy.
No ale sielanka się kończy i zaczyna się podejście na próg doliny Szerokiej. Takie dosyć konkretne. Mamy szczęście, że jest sucho, bo przy mokrej skale może tu być wesoło. Także w dół ten szlak jakoś taki mało przystępny mi się wydaje.
Największą atrakcją okazuje się być łańcuch, którym młoda szła do samego końca, aż w krzaki.
Wychodzimy na próg. Do przodu niewiele widać, bo szlak idzie takim łukiem, zresztą tyle tam krzaków i roślinności, że za każdym zakrętem myślisz, że zobaczysz przełęcz, a widzisz tylko kolejne łady kwiecia. Za to do tyłu otwiera się widok coraz to szerzej i szerzej.
Młoda zadowolona, bo pełno motylków. Magda z kolei urzeczona jednym z kwiatków.
Wreszcie powoli widać koniec, lub to, co końcem być może. Tu musi być pięknie wtedy, gdy jest pełne słońce. Gdy te łąki są podświetlone i kolory aż kłują w oczy. My mamy połowiczne szczęście. Mogła być totalna szarówa, a czasem coś się przebija.
No i ostatnia prosta, która okazuje się prostą dość długą. I łagodną. Z dołu wyglądało to na męki, u góry okazuje się przyjemnym spacerem. A w ogóle to byłem przekonany patrząc z dołu, że tam jest po prostu trawka i tyle. Taka, jak na Wołowcu albo Małołączniaku. A tam są łany krzaczorów sięgających do kolan!
Kiedy mamy już pięć minut do siodła, dosłownie przy szlaku, no nie wiem, dziesięć metrów, może piętnaście, o w tym miejscu:
Tak, właśnie tam, znajdują się norki chomików tatrzańskich. No i wyobraźcie sobie, że jeden stary chomik pilnuje, a dwa młode w norce powyżej harcują w najlepsze. I za moment do starego dołączy jeszcze jeden chomik. Są tak blisko...
Przyglądamy się im dość długo, w końcu wychodzimy na siodło, ignorując tym razem zupełnie tabuny kozic, które hasają sobie w tej okolicy. Trzy godziny podejścia to cena, jaką trzeba zapłacić za wyjście do góry, ale tam czeka nagroda.
Dodatkową atrakcją jest pies. Słowacki. Nawet można go głaskać.
Psiak, owszem, słodki, ale ja tam wolę góry.
Mimo dość dużej ilości osób będących na przełęczy nie da się odczuć, że tu ciasno. I bez problemu udaje się nam znaleźć ławeczkę. Taką ławeczkę to bym chciał mieć przed domem. Codziennie bym tam siedział.
Ruszamy dalej. Teraz chyba najbardziej malowniczy odcinek. Wąziutką ścieżynką trawersuje się stoki Szalonego Wierchu. Lufa momentami jest dość duża, ale zupełnie się jej nie odczuwa, bo zamiast skał, wszędzie trawa. Odcinek kapitalny, szkoda tylko, że nie jest długi. Trwa może ze dwadzieścia minut.
No, nie wiem, jak bym tu szedł szybko za setnym razem, ale za pierwszym to szliśmy bardzo wolno, bo non stop robiliśmy zdjęcia i podziwialiśmy okolicę.
Rzut okiem do tyłu, na Płaczliwą
A tu właśnie jest Szalony Przechód i widoczna, wąska ścieżynka...
Dobra, dość. I tak przesadziłem z reklamą tego miejsca. Niemniej - kto nie był - niech idzie. No warto, naprawdę.
My tymczasem docieramy na Szeroki Przechód.
I to właśnie stąd jest najpiękniejszy widok na Tatry Wysokie.
Każdy tu znajdzie coś dla siebie. Fanatycy pięknych widoków, romantycy. A także wspinacze.
Teraz krótkie, trzydziestominutowe zejście na PPK. Taki staaaaary skrót. PPK czyli Przełęcz Pod Kopą. Kiedyś magiczne miejsce. Teraz już nie jest magicznym. I jak ktoś schodzi z góry, to wrażenia nie robi.
Za to zejście jest także godne polecenia i widokowe. Ale dosyć tego. Zamilknę. Obejrzyjcie i oceńcie sami.
O przepraszam, ale ta pani nie jest elementem stałym w tej panoramie i gdy pójdziecie tam kiedyś, może jej tam nie być. Reszta powinna się znajdować na swoim miejscu.
Wystarczy. Chyba Was przekonałem do tego szlaku, co?
No i jesteśmy na tej PPK. I sobie schodzimy powolutku. Do Jaworzyny. Ale można zejść także na drugą stronę. Do Zielonego Stawu Kieżmarskiego. I wrócić autobusem do auta.
Zejście do Jaworzyny to także wąska, malownicza ścieżynka.
Niecała godzina w pięknej scenerii i już jesteśmy w dolinie.
Spotykamy niedźwiedzie, na szczęście są przyjazne.
I wygodną drogą zniżamy się ku cywilizacji, mijając kilka osób na krzyż, spoglądając też czasem za siebie, bo znów się zaciąga, tym razem dość poważnie.
Ale nie, nie lunie dzisiaj. Przechodzimy piękną Polanę Pod Muraniem, i asfaltem docieramy do auta.
Za parking nikt nie pobierał opłaty, mimo tabliczki z ceną (3,5 euro za dobę). Całość z popasami zajęła nam niecałe siedem godzin.
Jedziemy do Zakopanego. Po drodze mijając sznury samochodów stojących od Łysej Polany aż do Porońca. A dwa kilometry dalej, za granicą pusto...
W Zakopcu obiecany plac zabaw i piękna pogoda.
I to wszystko. Tą trasę polecam szczerze. Taki Wołowiec może się schować. To tak, jakby porównywać trabanta z mercedesem.
O świcie zrywamy się z łóżek. Po deszczu ani śladu. Prognozy w miarę pozytywne. Idziemy łowić świstaki. Zapomniałem napisać, ze w Chochołowskiej były trzy sztuki. W tym jeden pół metra od nas, pod kamieniami. Julka się zakochała, bo widziała jego oczko. Zdjęcia wyszły wspaniale. Kawałek sierści i piękne kamienie. Trzeba się poprawić.
Pakujemy się w japońca (precz z busami) i fruuu do Jaworzyny. Parking pusty. Zostawiamy pojazd i idziemy na zastavkę. Za kilka minut podjeżdża wozidlo i za dwa i pół euro na trzy gęby podjeżdżamy sobie do Zdziaru.
Dość szybko się oczywiście okazuje, że błękitne niebo nie ma większych szans z szarymi chmurami, ale my nie przejmujemy się. Podążamy z zaciekawieniem w górę Doliny Mąkowej. Z zaciekawieniem, bo nigdy żadno z nas tu nie było. Aż dziwne, że ten szlak uchował się tak długo.
Najpierw oczywiście jest las, ale ten las jest zupełnie inny, niż w innych częściach Tatr. Jakiś taki bardziej zielony, bardziej tajemniczy. Mijamy kilka mostków. Nad potokiem, którego nie ma. Julka zrozpaczona, już chciała kamieniami rzucać do wody.
Później mamy nieco kłopotów. Upału może nie ma, ale ciepło jest na pewno. To nie szkodzi. Julka zapięta pod szyję. Trzeba przejść przez wielkie liście, trawy, a tam przecież milion owadów. Wszystkie tylko czekają na to, żeby Julkę pożreć. Kilka razy da się słyszeć dziwne jęki. To nie wilki. To Julka przebiega w panice obok muchy.
No ale sielanka się kończy i zaczyna się podejście na próg doliny Szerokiej. Takie dosyć konkretne. Mamy szczęście, że jest sucho, bo przy mokrej skale może tu być wesoło. Także w dół ten szlak jakoś taki mało przystępny mi się wydaje.
Największą atrakcją okazuje się być łańcuch, którym młoda szła do samego końca, aż w krzaki.
Wychodzimy na próg. Do przodu niewiele widać, bo szlak idzie takim łukiem, zresztą tyle tam krzaków i roślinności, że za każdym zakrętem myślisz, że zobaczysz przełęcz, a widzisz tylko kolejne łady kwiecia. Za to do tyłu otwiera się widok coraz to szerzej i szerzej.
Młoda zadowolona, bo pełno motylków. Magda z kolei urzeczona jednym z kwiatków.
Wreszcie powoli widać koniec, lub to, co końcem być może. Tu musi być pięknie wtedy, gdy jest pełne słońce. Gdy te łąki są podświetlone i kolory aż kłują w oczy. My mamy połowiczne szczęście. Mogła być totalna szarówa, a czasem coś się przebija.
No i ostatnia prosta, która okazuje się prostą dość długą. I łagodną. Z dołu wyglądało to na męki, u góry okazuje się przyjemnym spacerem. A w ogóle to byłem przekonany patrząc z dołu, że tam jest po prostu trawka i tyle. Taka, jak na Wołowcu albo Małołączniaku. A tam są łany krzaczorów sięgających do kolan!
Kiedy mamy już pięć minut do siodła, dosłownie przy szlaku, no nie wiem, dziesięć metrów, może piętnaście, o w tym miejscu:
Tak, właśnie tam, znajdują się norki chomików tatrzańskich. No i wyobraźcie sobie, że jeden stary chomik pilnuje, a dwa młode w norce powyżej harcują w najlepsze. I za moment do starego dołączy jeszcze jeden chomik. Są tak blisko...
Przyglądamy się im dość długo, w końcu wychodzimy na siodło, ignorując tym razem zupełnie tabuny kozic, które hasają sobie w tej okolicy. Trzy godziny podejścia to cena, jaką trzeba zapłacić za wyjście do góry, ale tam czeka nagroda.
Dodatkową atrakcją jest pies. Słowacki. Nawet można go głaskać.
Psiak, owszem, słodki, ale ja tam wolę góry.
Mimo dość dużej ilości osób będących na przełęczy nie da się odczuć, że tu ciasno. I bez problemu udaje się nam znaleźć ławeczkę. Taką ławeczkę to bym chciał mieć przed domem. Codziennie bym tam siedział.
Ruszamy dalej. Teraz chyba najbardziej malowniczy odcinek. Wąziutką ścieżynką trawersuje się stoki Szalonego Wierchu. Lufa momentami jest dość duża, ale zupełnie się jej nie odczuwa, bo zamiast skał, wszędzie trawa. Odcinek kapitalny, szkoda tylko, że nie jest długi. Trwa może ze dwadzieścia minut.
No, nie wiem, jak bym tu szedł szybko za setnym razem, ale za pierwszym to szliśmy bardzo wolno, bo non stop robiliśmy zdjęcia i podziwialiśmy okolicę.
Rzut okiem do tyłu, na Płaczliwą
A tu właśnie jest Szalony Przechód i widoczna, wąska ścieżynka...
Dobra, dość. I tak przesadziłem z reklamą tego miejsca. Niemniej - kto nie był - niech idzie. No warto, naprawdę.
My tymczasem docieramy na Szeroki Przechód.
I to właśnie stąd jest najpiękniejszy widok na Tatry Wysokie.
Każdy tu znajdzie coś dla siebie. Fanatycy pięknych widoków, romantycy. A także wspinacze.
Teraz krótkie, trzydziestominutowe zejście na PPK. Taki staaaaary skrót. PPK czyli Przełęcz Pod Kopą. Kiedyś magiczne miejsce. Teraz już nie jest magicznym. I jak ktoś schodzi z góry, to wrażenia nie robi.
Za to zejście jest także godne polecenia i widokowe. Ale dosyć tego. Zamilknę. Obejrzyjcie i oceńcie sami.
O przepraszam, ale ta pani nie jest elementem stałym w tej panoramie i gdy pójdziecie tam kiedyś, może jej tam nie być. Reszta powinna się znajdować na swoim miejscu.
Wystarczy. Chyba Was przekonałem do tego szlaku, co?
No i jesteśmy na tej PPK. I sobie schodzimy powolutku. Do Jaworzyny. Ale można zejść także na drugą stronę. Do Zielonego Stawu Kieżmarskiego. I wrócić autobusem do auta.
Zejście do Jaworzyny to także wąska, malownicza ścieżynka.
Niecała godzina w pięknej scenerii i już jesteśmy w dolinie.
Spotykamy niedźwiedzie, na szczęście są przyjazne.
I wygodną drogą zniżamy się ku cywilizacji, mijając kilka osób na krzyż, spoglądając też czasem za siebie, bo znów się zaciąga, tym razem dość poważnie.
Ale nie, nie lunie dzisiaj. Przechodzimy piękną Polanę Pod Muraniem, i asfaltem docieramy do auta.
Za parking nikt nie pobierał opłaty, mimo tabliczki z ceną (3,5 euro za dobę). Całość z popasami zajęła nam niecałe siedem godzin.
Jedziemy do Zakopanego. Po drodze mijając sznury samochodów stojących od Łysej Polany aż do Porońca. A dwa kilometry dalej, za granicą pusto...
W Zakopcu obiecany plac zabaw i piękna pogoda.
I to wszystko. Tą trasę polecam szczerze. Taki Wołowiec może się schować. To tak, jakby porównywać trabanta z mercedesem.
Ostatnio zmieniony 2017-07-15, 09:26 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
sokół pisze:Wystarczy. Chyba Was przekonałem do tego szlaku, co?
Mnie przekonałeś. No zobaczymy, bo de facto moje nie ujawniane plany na ten rok się skończyły. Teraz będzie coś spontanicznie wymyślane (no mam plan na Cieńków...ale teraz czekam na pogodę sprocketową i kolory, więc nie koniecznie w tym roku może się udać, patrząc na moje szczęście do pogody...).
Część trzecia - trzeba wierzyć do końca
Po Bielskich nastał trzeci dzień, słoneczny, ale "odpoczynkowy", czyli stragany, place zabaw...
A czwartego miało być pochmurnie, ale sucho, bez opadów. No, ewentualnie wieczorem mogło pokropić.
Podjechaliśmy więc do ronda i pomknęliśmy do Kużnic. I wtoczyliśmy się do Jaworzynki.
Plany nie były sprecyzowane. Oficjalnie była mowa o trasie Gąsienicowa - Liliowe - Czerwone Wierchy. Ale przewijała się także druga opcja. Skrajny - Zadni Granat. Przewijała się nieśmiale, ale na tyle długo, że była poważnie brana pod uwagę.
No ale po dwudziestu minutach od wejścia na szlak zaczęło padać i plany zaczęły się nieśmiało oddalać.
Na Karczmisku jeszcze jako tako to wyglądało.
Ale już zejście do Murowańca w strugach deszczu bardzo szybko uświadomiło mi, że dziś "uj z tego będzie".
Schowaliśmy się na schodach w Murowańcu, bo nie było miejsca w jadalni. Potem jakaś dziura się tam zrobiła, to dziewczyny poszły siedzieć, a ja twardo trwałem na murku przed schronem, kurząc i sprawdzając prognozy, które i tak miały się nie sprawdzić.
Przyszła jakaś wycieczka. Zakonnica tłumaczy dzieciakom, że mają spokojnie zająć miejsca w schronisku. Chciałbym widzieć jej minę za moment, jak weszli do środka.
Plany na dalszy dzień omawiamy sms-ami. Magda w śrdoku, ja na zewnątrz.
- Pada?
- Nie, ledwo, ledwo, ale zaraz może lunąć.
- Acha.
- Ale jakaś wycieczka z przewodnikiem idzie na Kasprowy.
- Acha.
Po kwadransie dziewczyny wychodzą. Udało mi się wybić im z głowy zejście do Brzezin. Nie wolno się poddawać.
Idziemy na Kasprowy. Bo się przejaśniło.
Kwadrans od schroniska znów zaczyna padać. Dobrze, że teraz. Nie, nie wracamy.
- To blisko. Jak bedzie źle to zjedziesz z młodą kolejką.
Podziałało. Idziemy. Idą tez dzieciaki z wycieczki. W bluzach, bez peleryn. A leje. Opiekun grupy chyba się z ujem na głowy pozamieniał.
Ale szlak szybko nabiera wysokości i stacja kolejki tuż, tuż.
W końcowym etapie podejścia przykrywa nas chmura. Robi się wilgotno. Dziewczynka z wycieczki od tego z ujem zamiast głowy nie umie oddychać. Uj podchodzi, każe pic jej wodę. Dziewczynka, na oko dziesięć lat jest przerażona. Na szczęście ma pięć minut do przełęczy. Uj prowadzi ją, ta cała blada. Na przełęczy innemu chłopaczkowi puściła się krew z nosa. Uj gada - wasi rodzice będą z was dumni.
Idę dalej, nawet nie myślę, co będzie dalej, bo bym musiał ujowi przyjebać.
Siedzimy w budynku stacji, bo wieje jak w Planicy. Pół godziny czekamy. W międzyczasie bezcenne widoki. Ludzie w krótkich rękawkach, z dziećmi, z wózkiem wysiadają z wagonika. Otwierają się drzwi stacji, do środka napierdziela lodowata mgła (u góry pokazuje jakieś 6 stopni) - miny ich bezcenne. Wydali 300 zł, w końcu robią słitfocie z kija selfie z napisem Kasprowy w środku.
My w końcu decydujemy się wyjść. Spróbujemy chociaż. Wychodzimy na szczyt. Wieje tak, że ciężko oddychać. Mgła, zacina deszczem. Prosto w ryj. Zalało mi zęby, więc nawet nie protestuję, gdy Magda woła, że z Czerwonych nici.
Czekajcie...
Pod pretekstem przepakowania czegoś w plecaku zwlekam, żeby jeszcze chwilkę poczekać... Chowamy się za obserwatorium.. dwie, trzy minuty...
I nagle..
No dobra, po kilku sekundach..
Deszcz zacina tak, że zalewa obiektywy. Ale to nic. Schodzimy kilkaset kroków niżej. Tu nie wieje, nie pada. Zaczyna się spektakl.
Schodzimy stopniowo, a w dole chmury stopniowo się podnoszą. Musiało padać tam, w dole.
W Wysokich również niespokojnie. Ale jakże pięknie.
TOPR czuwa!
Pogoda znów się psuje. To już ostatnie podrygi okienka, na które niespodziewanie trafiliśmy.
Za Myślenickimi Turniami zaczyna padać. Nas już to nie rusza. Jesteśmy w lesie. Zadowoleni. I tak wyciągnęliśmy maksa z tego, co nam pogoda dała.
Pada do końca dnia. I całą noc. Ale udało się. Chociaż Kasprowy to takie nic, lepsze było iść tam, niż moknąć w zamglonych dolinach. Za wiarę do końca spotkała nas nagroda. Zacząłem wtedy wierzyć, że to będą udane wakacje (pod kątem wyjść w góry).
Po Bielskich nastał trzeci dzień, słoneczny, ale "odpoczynkowy", czyli stragany, place zabaw...
A czwartego miało być pochmurnie, ale sucho, bez opadów. No, ewentualnie wieczorem mogło pokropić.
Podjechaliśmy więc do ronda i pomknęliśmy do Kużnic. I wtoczyliśmy się do Jaworzynki.
Plany nie były sprecyzowane. Oficjalnie była mowa o trasie Gąsienicowa - Liliowe - Czerwone Wierchy. Ale przewijała się także druga opcja. Skrajny - Zadni Granat. Przewijała się nieśmiale, ale na tyle długo, że była poważnie brana pod uwagę.
No ale po dwudziestu minutach od wejścia na szlak zaczęło padać i plany zaczęły się nieśmiało oddalać.
Na Karczmisku jeszcze jako tako to wyglądało.
Ale już zejście do Murowańca w strugach deszczu bardzo szybko uświadomiło mi, że dziś "uj z tego będzie".
Schowaliśmy się na schodach w Murowańcu, bo nie było miejsca w jadalni. Potem jakaś dziura się tam zrobiła, to dziewczyny poszły siedzieć, a ja twardo trwałem na murku przed schronem, kurząc i sprawdzając prognozy, które i tak miały się nie sprawdzić.
Przyszła jakaś wycieczka. Zakonnica tłumaczy dzieciakom, że mają spokojnie zająć miejsca w schronisku. Chciałbym widzieć jej minę za moment, jak weszli do środka.
Plany na dalszy dzień omawiamy sms-ami. Magda w śrdoku, ja na zewnątrz.
- Pada?
- Nie, ledwo, ledwo, ale zaraz może lunąć.
- Acha.
- Ale jakaś wycieczka z przewodnikiem idzie na Kasprowy.
- Acha.
Po kwadransie dziewczyny wychodzą. Udało mi się wybić im z głowy zejście do Brzezin. Nie wolno się poddawać.
Idziemy na Kasprowy. Bo się przejaśniło.
Kwadrans od schroniska znów zaczyna padać. Dobrze, że teraz. Nie, nie wracamy.
- To blisko. Jak bedzie źle to zjedziesz z młodą kolejką.
Podziałało. Idziemy. Idą tez dzieciaki z wycieczki. W bluzach, bez peleryn. A leje. Opiekun grupy chyba się z ujem na głowy pozamieniał.
Ale szlak szybko nabiera wysokości i stacja kolejki tuż, tuż.
W końcowym etapie podejścia przykrywa nas chmura. Robi się wilgotno. Dziewczynka z wycieczki od tego z ujem zamiast głowy nie umie oddychać. Uj podchodzi, każe pic jej wodę. Dziewczynka, na oko dziesięć lat jest przerażona. Na szczęście ma pięć minut do przełęczy. Uj prowadzi ją, ta cała blada. Na przełęczy innemu chłopaczkowi puściła się krew z nosa. Uj gada - wasi rodzice będą z was dumni.
Idę dalej, nawet nie myślę, co będzie dalej, bo bym musiał ujowi przyjebać.
Siedzimy w budynku stacji, bo wieje jak w Planicy. Pół godziny czekamy. W międzyczasie bezcenne widoki. Ludzie w krótkich rękawkach, z dziećmi, z wózkiem wysiadają z wagonika. Otwierają się drzwi stacji, do środka napierdziela lodowata mgła (u góry pokazuje jakieś 6 stopni) - miny ich bezcenne. Wydali 300 zł, w końcu robią słitfocie z kija selfie z napisem Kasprowy w środku.
My w końcu decydujemy się wyjść. Spróbujemy chociaż. Wychodzimy na szczyt. Wieje tak, że ciężko oddychać. Mgła, zacina deszczem. Prosto w ryj. Zalało mi zęby, więc nawet nie protestuję, gdy Magda woła, że z Czerwonych nici.
Czekajcie...
Pod pretekstem przepakowania czegoś w plecaku zwlekam, żeby jeszcze chwilkę poczekać... Chowamy się za obserwatorium.. dwie, trzy minuty...
I nagle..
No dobra, po kilku sekundach..
Deszcz zacina tak, że zalewa obiektywy. Ale to nic. Schodzimy kilkaset kroków niżej. Tu nie wieje, nie pada. Zaczyna się spektakl.
Schodzimy stopniowo, a w dole chmury stopniowo się podnoszą. Musiało padać tam, w dole.
W Wysokich również niespokojnie. Ale jakże pięknie.
TOPR czuwa!
Pogoda znów się psuje. To już ostatnie podrygi okienka, na które niespodziewanie trafiliśmy.
Za Myślenickimi Turniami zaczyna padać. Nas już to nie rusza. Jesteśmy w lesie. Zadowoleni. I tak wyciągnęliśmy maksa z tego, co nam pogoda dała.
Pada do końca dnia. I całą noc. Ale udało się. Chociaż Kasprowy to takie nic, lepsze było iść tam, niż moknąć w zamglonych dolinach. Za wiarę do końca spotkała nas nagroda. Zacząłem wtedy wierzyć, że to będą udane wakacje (pod kątem wyjść w góry).
Chyba własnie tego dnia z rana se głośno myślę: ja haruję w upale, sokół zaś byczy się w Taterkach, więc odrobina ochłody by nam się przydała. Żona dodała: deszcz potrzebny jest i to od zaraz, może być przelotny.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Część czwarta - Błotne potwory
Jak już wcześniej wspomniałem, całą noc padało. Do południa także. Tośmy poszli do sali zabaw. Ale popołudniem miało się pojawić kilkugodzinne okno pogodowe. Grzechem byłoby nie spróbować z niego skorzystać.
Podjeżdżamy do Kir i ruszamy w pustą Dolinę Kościeliską...
Po drodze spotykamy barana - celebrytę, który nie ucieka, a wręcz przeciwnie. Daje się głaskać, z czego korzystają chyba wszyscy obecni w dolinie ludzie. Pewnie do wieczora go wygłaskali do łysego.
Okno pogodowe faktycznie jest. Staram się też znaleźć okna kadrowe. To przestrzeń w dolinie, która obejmuje widoki, a nie obejmuje ludzi. Kilka takich miejsc się znalazło, aczkolwiek trzeba było włazić w krzaki.
Po drodze jeszcze wyskakuje mi kolano (na prostej drodze) i mamy problem, bo spacer po płaskim sprawia mi ból. Chwila konsternacji, chrupnęło solidnie, wskoczyło wszystko na swoje miejsce. Ufff. Docieramy do Polany Pisanej. Okienko pogodowe powoli zaczyna się... przesłaniać chmurami.
Odbijamy od deptaka i po kilku chwilach osiągamy miejsce, w którym...nigdy nie byłem. Jest ślisko, wilgotno, pięknie. Jestem zauroczony. W dodatku ludzi może pięć - sześć. A to tylko dziesięć minut od szlaku.
Docieramy do Rynku. Jakiś pan ostrzega nas, ze dalej nie można z dziećmi.
- Ona czeka na te łańcuchy.
Pan robi dziwną minę i oddala się. A dziewczyny pchają się na drabinę.
Łańcuchy są. Stromo jest i wchodzimy sprawdzonym już sposobem. Magda pierwsza. Julka za nią. A ja jak cień, osłaniając ciałem tyły. Julka radzi sobie dobrze, ale kilka razy mój brzuch okazuje się potrzebny, bo jak trzeba się podciągnąć to przecież lepiej oprzeć dupę na tacie i dopiero sunąć do góry. Jak zwał tak zwał, w ten opracowany przez nas sposób dostajemy się pod wylot Smoczej Jamy.
Teraz są dwie opcje. Obejść jaskinię albo przejść środkiem. Magda nie chce iść. Bo ciemno i nie mamy czołówek. Julka chce iść do jaskini.
- Tato, ja chcę pomarańczową latarkę!
Magda patrzy z politowaniem.
- Nie mamy czołówek.
Na to ja wyciągam dwie. Julka zakłada swoją i nim się podzieliliśmy z Magdą drugą sztuką, uciekła do groty.
Stój!
Dochodzę do niej i idziemy razem. Jest ślisko. Trzeba uważać. No ale to mała jaskinia. Dziesięć metrów prosto i łuk w lewo. Stamtąd już widać światło z wylotu.
Magda bierze czołówkę i wychodzi szybko do góry. My z Julką powoli. Jedno miejsce jest takie mało pewne, muszę się nieźle rozkraczyć, żeby ją asekurować. No ale w końcu dajemy radę i powoli wyłaniamy się z ciemności. Przejście zajmuje kilka minut.
Po wyjściu wszyscy zgodnie stwierdzili, że było zajebiście. Tylko że Julka cała upaprana w błocie. I ja też. Magda oczywiście czysta jak łza.
Teraz czeka nas kwadrans zejścia lasem i łąką do Polany Pisanej. Przy okazji zaciąga się na dobre.
Konkurs na najbrudniejsze spodnie bezapelacyjnie wygrywa Julka.
Zaczyna padać. Wracamy więc w deszczu. Mijając duchy w różnych kolorach. Przeważają żółte i niebieskie, ale są i różowe. Niedaleko wylotu doliny deszcz ustępuje. Jeszcze barany trzeba obejrzeć w zagrodzie.
I to by było na tyle z dnia. No, jeszcze obowiązkowy kurczak z rożna z frytkami w super budce nieopodal kwatery. Żarłem te kurczaki chyba pięć dni pod rząd. Aż nie mogłem na nie patrzeć. Oczywiście to nie były obiady, to były takie podwieczorki.
Jak już wcześniej wspomniałem, całą noc padało. Do południa także. Tośmy poszli do sali zabaw. Ale popołudniem miało się pojawić kilkugodzinne okno pogodowe. Grzechem byłoby nie spróbować z niego skorzystać.
Podjeżdżamy do Kir i ruszamy w pustą Dolinę Kościeliską...
Po drodze spotykamy barana - celebrytę, który nie ucieka, a wręcz przeciwnie. Daje się głaskać, z czego korzystają chyba wszyscy obecni w dolinie ludzie. Pewnie do wieczora go wygłaskali do łysego.
Okno pogodowe faktycznie jest. Staram się też znaleźć okna kadrowe. To przestrzeń w dolinie, która obejmuje widoki, a nie obejmuje ludzi. Kilka takich miejsc się znalazło, aczkolwiek trzeba było włazić w krzaki.
Po drodze jeszcze wyskakuje mi kolano (na prostej drodze) i mamy problem, bo spacer po płaskim sprawia mi ból. Chwila konsternacji, chrupnęło solidnie, wskoczyło wszystko na swoje miejsce. Ufff. Docieramy do Polany Pisanej. Okienko pogodowe powoli zaczyna się... przesłaniać chmurami.
Odbijamy od deptaka i po kilku chwilach osiągamy miejsce, w którym...nigdy nie byłem. Jest ślisko, wilgotno, pięknie. Jestem zauroczony. W dodatku ludzi może pięć - sześć. A to tylko dziesięć minut od szlaku.
Docieramy do Rynku. Jakiś pan ostrzega nas, ze dalej nie można z dziećmi.
- Ona czeka na te łańcuchy.
Pan robi dziwną minę i oddala się. A dziewczyny pchają się na drabinę.
Łańcuchy są. Stromo jest i wchodzimy sprawdzonym już sposobem. Magda pierwsza. Julka za nią. A ja jak cień, osłaniając ciałem tyły. Julka radzi sobie dobrze, ale kilka razy mój brzuch okazuje się potrzebny, bo jak trzeba się podciągnąć to przecież lepiej oprzeć dupę na tacie i dopiero sunąć do góry. Jak zwał tak zwał, w ten opracowany przez nas sposób dostajemy się pod wylot Smoczej Jamy.
Teraz są dwie opcje. Obejść jaskinię albo przejść środkiem. Magda nie chce iść. Bo ciemno i nie mamy czołówek. Julka chce iść do jaskini.
- Tato, ja chcę pomarańczową latarkę!
Magda patrzy z politowaniem.
- Nie mamy czołówek.
Na to ja wyciągam dwie. Julka zakłada swoją i nim się podzieliliśmy z Magdą drugą sztuką, uciekła do groty.
Stój!
Dochodzę do niej i idziemy razem. Jest ślisko. Trzeba uważać. No ale to mała jaskinia. Dziesięć metrów prosto i łuk w lewo. Stamtąd już widać światło z wylotu.
Magda bierze czołówkę i wychodzi szybko do góry. My z Julką powoli. Jedno miejsce jest takie mało pewne, muszę się nieźle rozkraczyć, żeby ją asekurować. No ale w końcu dajemy radę i powoli wyłaniamy się z ciemności. Przejście zajmuje kilka minut.
Po wyjściu wszyscy zgodnie stwierdzili, że było zajebiście. Tylko że Julka cała upaprana w błocie. I ja też. Magda oczywiście czysta jak łza.
Teraz czeka nas kwadrans zejścia lasem i łąką do Polany Pisanej. Przy okazji zaciąga się na dobre.
Konkurs na najbrudniejsze spodnie bezapelacyjnie wygrywa Julka.
Zaczyna padać. Wracamy więc w deszczu. Mijając duchy w różnych kolorach. Przeważają żółte i niebieskie, ale są i różowe. Niedaleko wylotu doliny deszcz ustępuje. Jeszcze barany trzeba obejrzeć w zagrodzie.
I to by było na tyle z dnia. No, jeszcze obowiązkowy kurczak z rożna z frytkami w super budce nieopodal kwatery. Żarłem te kurczaki chyba pięć dni pod rząd. Aż nie mogłem na nie patrzeć. Oczywiście to nie były obiady, to były takie podwieczorki.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 52 gości