Wędrówki po górach Paring - dawne i mniej dawne
Wędrówki po górach Paring - dawne i mniej dawne
Ostatni raz odwiedzałem góry Paring w 2007 r. Dwadzieścia cztery lata po pierwszej mojej wizycie w tym masywie i sześć lat po jednodniowym "muśnięciu" niewielkiego fragmentu tych gór w ich zachodniej części. Tak jakoś wyszło, że snucie moich impresji z i o Paringu rozpocznę od tego ostatniego pobytu - może dlatego, że są to jeszcze w miarę świeże, bo raptem dziewięcioletnie, wspomnienia, może z tego powodu, że mam po prostu więcej fotografii z tego wyjazdu, czy może wreszcie dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszych odwiedzin Paringu, tych z 1983 r., ten pobyt był zdecydowanie krótszy i po prostu łatwiej i szybciej można będzie ten temat kronikarsko ugryźć.
A zatem do dzieła...
Rumuńska część wakacji w 2007 roku z pewnych powodów nie mogła być długa. Nasza skromna sześcioosobowa ekipa, mieszcząca się w trzech namiotach, mogła sobie pozwolić na góra trzynastodniowy wyjazd, licząc od dnia wyjazdu z Wrocławia do dnia powrotu nad Odrę. Odliczając czas spędzony w podróży, pozostawało nam zatem około dziesięciu dni na góry lub, jeśli pogoda będzie trefna , na jakieś inne podgórskie atrakcje (podczas spotkania przedwyjazdowego odpukiwaliśmy w niemalowany, zalany piwem, blat stolika w niezapomnianym "Kalogródku" przy ulicy Kuźniczej; tu wyprzedzę nieco fakty - odpukiwaliśmy nie do końca skutecznie).
Do Rumunii wybraliśmy się pociągiem. Były to ostatnie podrygi w miarę sensownych połączeń kolejowych Polski z Rumunią. Jeździł wtedy jeszcze pociąg z Warszawy przez Kraków, Muszynę, Budapeszt i Rumunię do nadczarnomorskiej bułgarskiej Warny. Nic, tylko do niego wsiąść - najlepiej w Krakowie, ale z międzynarodowymi biletami wykupionymi dopiero z końcowej polskiej stacji - Muszyny i do Muszyny (do tej stacji kupowaliśmy bilety w taryfie krajowej). Zakupione wtedy przez nas bilety międzynarodowe to nieistniejąca już taryfa EuroDomino, nie za droga (dla dwójki naszych studentów - mojej córki Uli i jej chłopaka, dziś mojego zięcia, Kuby - wręcz tania), a jednocześnie bardzo wygodna i "elastyczna". Nie pamiętam już szczegółów tej oferty, ale chodziło w niej m.in. o to, że cena ważnego dwa tygodnie biletu była ceną przejazdu do pierwszej stacji kolejowej w Rumunii (w naszym przypadku było to Curtici), od której później po tym kraju można było jeździć już "za darmo", ale "tylko" w ciągu czterech wybranych dni spośród czternastu dni ważności biletu. Wyboru dni przejazdowych można było dokonywać juz na miejscu - w Rumunii. Istniał też warunek, aby przejazdy w Rumunii "tam" i "z powrotem" w znaczącej części biegły tą samą trasą. Teoretycznie można więc było, np. przy totalnym załamaniu pogody w górach, rzucić te całe Karpaty w diabły i pozostałą część pobytu w Rumunii spędzić gdzieś na nadczarnomorskich plażach. Koszt liczącego niemal tysiąc kilometrów przejazdu nad morze i powrót stamtąd do Curtici znalazłby się więc w cenie naszego biletu.
Pobytu nad Morzem Czarnym jednak nie planowaliśmy, ale trochę pokombinować z naszymi biletami - czemu nie. Z jakiejś mierze się to udało - ale o tym później.
Rozpoczętą wyjazdem w Wrocławia podróż do Rumunii (wyjechaliśmy 28 sierpnia, około godziny 17.00) spędziliśmy na wesoło, jednak z małymi gastrycznymi przygodami. W Krakowie, gdzie mieliśmy przesiadkę, "załapaliśmy się" na uroczyste inauguracyjne otwarcie Galerii Krakowskiej. Może nie na samą fetę otwierającą ten przybytek, ale na pewno na zalegające jeszcze na półkach towary w mocno promocyjnych cenach. Na nasze nieszczęście wśród tych towarów za ćwierć darmo było też kupione w delikatesach Galerii Krakowskiej piwo "Żywiec". Po pierwszym niezaplanowanym pobycie w wagonowym kibelku i powrocie do przedziału, zająłem się lekturą piwnej etykiety. Wyjaśniło się, skąd wzięła się tak bardzo atrakcyjna cena - data ważności produktu kończyła się w okolicach Bożego Ciała. Trochę się więc z naszym wyjazdem w rumuńskie Karpaty spóźniliśmy. Jakiś plus jednak z tej "przygody" pozostał - od dziewięciu lat nie kupiłem ani razu butelkowanego, ani też zapuszkowanego "Żywca". Są lepsze (i pewniejsze) produkty branży piwowarskiej.
Dojechaliśmy do Curtici i mogliśmy wpisać na naszych biletach trasę pierwszego z wybranych dni przejazdów wewnątrzrumuńskich: 29. 08. 2007 Curtici - Deva - Petroşani.
Do Petroşani, stolicy zagłębia węglowego w dolinie rzeki Jiu, dojechaliśmy, z przesiadką w Devie, równo dobę po wyjeździe z Wrocławia, czyli około 17.00 czasu miejscowego (czyli faktycznie jechaliśmy 23 godziny). Do centrum miasta nie zachodziliśmy. Zaraz po wyjściu z dworca staliśmy się celem ataku właściciela busa. Napastnik oferował nam podwiezienie w każde wybrane przez nas miejsce. Na nasze "Groapa Seacă" rzucił swoją propozycję cenową. Nie pamiętam już ile to wtedy było, ale z pewnością nie była to kwota wygórowana. Nawet przez myśl nie przyszła nam chęć targowania się z kierowcą. Kilka minut później jechaliśmy już na wschód, w kierunku leżącego na wysokości 1600 m n.p.m. schroniska Cabana Groapa Seacă. Trzeba było zatem doby, aby - jak ktoś w busie żartobliwie zauważył - dostać się pociągiem i samochodem z Wrocławia na Śnieżkę.
Dla pięciu osób, spośród naszej szóstki, droga skalnym wąwozem doliny Jieţ, prowadząca na przełęcz Groapa Seacă była już znana. Jest to okazja, aby w kilku zdaniach przedstawić naszą ekipę. Namiot nr 1 (żeńska dwójka) obsadzony był przez Anię i Ilonę, namiot nr 2 przez Ulę i Kubę, namiot nr 3 zajmowałem ja z Maćkiem - moim kolegą z SKPS. W maju 2005 r. współorganizowałem dla Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego dziesięciodniową archeologiczno-turystyczno-krajoznawczą wycieczkę autokarową, w której uczestniczyły wszystkie dziewczyny (Ania, Ilona i Ula) oraz Maciek i ja. Podczas tej wycieczki przejechaliśmy m.in. z Petroşani do schroniska Obirşia Lotrului, drogą pięknie poprowadzoną pomiędzy górami Paring i Şureanu i wiodącą przez przełęcz Groapa Seacă (1600 m n.p.m.) oraz leżące nieco poniżej przełęczy schronisko o tej samej nazwie. Wtedy, w maju 2005 r., najwyższe partie Paringu były jeszcze w znacznej części pokryte śniegiem. Mogliśmy na nie tylko z dołu popatrzeć, zresztą turystyczny i archeologiczny cel przejazdu z Petroşani do Obirşii Lotrului był zupełnie inny. Z Obirşii rozpoczynaliśmy dwudniowe przejście przez góry Şureanu do najwyżej położonego stanowiska archeologicznego w całych Karpatach - leżących na wysokości ok. 2000 m n.p.m. reliktów starożytnej twierdzy dackiej w rejonie przełęczy Ocolu (przejście to opisałem już na innych forach, m.in.: http://www.beskidzkie.fora.pl/karpaty-z ... ,4966.html oraz http://npm.pl/forum/viewtopic.php?t=4183 ). W tej wędrówce po górach Şureanu uczestniczyli m.in. Ula, Maciek i ja, natomiast Ania z Iloną przejechały się tylko naszym autokarem z Petroşani do Obirşii Lotrului, a stamtąd z powrotem do Petroşani (nie zabrały wtedy z Polski sprzętu biwakowego, dlatego z ciężkim sercem musiały z wędrówki zrezygnować). Przejazd przez góry, atmosfera schroniska w Obirşii i zapewne wiele jeszcze innych czynników spowodowały, że dziewczyny złapały rumuńskiego bakcyla. Rok później uczestniczyły w podobnej autokarowo-pieszej eskapadzie po Rumunii, gdy jako cel obraliśmy sobie region marmaroski i Bukowinę (z pieszymi wycieczkami po Górach Rodniańskich, Kelimeńskich i Rarau). Na sierpniowy wyjazd w 2007 r. nie trzeba je było długo namawiać. Przejrzały we Wrocławiu kilka swoich zdjęć sprzed dwóch lat z widoczkami zaśnieżonego Paringu - o chociażby takich...
... i gdzieś tak z godzinę po złożeniu im propozycji wyjazdu usłyszałem - "jasne, że jedziemy!"
Maćka poznałem jesienią 1985 r. Był wtedy jeszcze licealistą, ale zapisał się na kurs studenckiego przewodnika sudeckiego. Przez dłuższy okres czasu, a ściślej 15 lat, jeżeli spotykaliśmy się w górach, to tylko w Sudetach. Zmieniło się to dopiero w 2000 r., kiedy pierwszy raz pojechaliśmy razem do Rumunii. Od tego czasu takich naszych wspólnych wyjazdów w różne niesudeckie masywy uzbierało się już sporo. Przed 2000 r. Maciek kilkakrotnie przebywał w różnych częściach Karpat rumuńskich - najczęściej w Górach Fogaraskich. Latem turystycznie, zimą bardziej na sportowo (m.in. taternickie wejścia na Negoiu). I nigdy mu się Karpaty rumuńskie nie znudziły, nawet po wejściach na położone na innych kontynentach szczyty przeszło dwukrotnie wyższe niż fogaraski Moldoveanu.
Moja córka Ula zachorowała na Karpaty w lecie 2000 r., gdy była jeszcze gimnazjalistką. Miała wtedy okazję porównać Alpy austriackie i Karpaty rumuńskie. Nie miała wątpliwości, które góry bardziej do niej przemawiają, które ją bardziej zauroczyły. Później na plan pierwszy przebiły się Karpaty Wschodnie, zwłaszcza ukraińskie, i cała ich kulturowa otoczka (i z tymi klimatami po studiach zawodowo się związała), ale - mam taką nadzieję - wędrówki po połoninach rumuńskiego odcinka Łuku Karpat to nie jest w jej przypadku (i w przypadku Kuby) zamknięty epizod.
30 sierpnia 2007 r. (czwartek)
Trasa: Schronisko Groapa Seacă (ok. 1600) - dolina Jieţ - schron Refugiul Agăţat (1750) - stina Roşiile - Lacul (jezioro) Zanoaga Stânei (ok. 1910)
Pobudka, spojrzenie w stronę gór i ulga... Pogoda nie najgorsza! Oby tylko przez tych kilka dni się utrzymała!
Szybkie śniadanie w schronisku, kawa i - dla potrzebujących - piwo...
...i równie szybkie wyjście w góry.
Schronisko Groapa Seacă jest świetnym punktem wyjściowym w góry Paring. Wysoko położone, z dobrym dojazdem od strony zachodniej, czyli z Petroşani, a po zmodernizowaniu drogi transkarpackiej (DN 67 C,) tzw. Transalpiny, również i od strony wschodniej, umożliwia w ciągu zaledwie kilku godzin wędrówki dotarcie do podnóża najwyższych szczytów masywu. Masywu, przypomnijmy, pod względem wysokości, niewiele ustępującemu Tatrom. Właśnie w pierwszym dniu naszej wycieczki z 2007 r. chcieliśmy rozbić nasze namioty u stóp najwyższego szczytu tych gór (Paringul Mare 2519 m n.p.m.), w kotle polodowcowego jeziora Zanoaga Stânei.
Schronisko Groapa Seacă ma tylko dwie wady. Pierwszą jest to, że rozpoczynając z tego miejsca poznawanie Paringu, traci się możliwość poznania zachodniej części masywu, w której znajdują się takie szczyty jak Gemănarea (2426), Cirja (Cârja - 2405) i Stoieniţa (2421) oraz urocze zgrupowania jezior polodowcowych rozrzuconych w rozległym kotle pod Vf. Slivei (2420). Tę wadę akurat mogłem w 2007 r. przeboleć. Zachodnią część Paringu udało mi się w miarę dobrze - tak przypuszczam - poznać już wcześniej. Gorzej z tą drugą wadą..., ale o niej za pewien czas.
Na razie wędrujemy na południe, ścieżką wiodącą prostopadle do głównego grzbietu Paringu. Nasza droga, którą poprowadzony jest szlak oznaczony czerwonym kółkiem, wiedzie doliną rzeki Jieţ. W tym miejscu jest to już wąski strumień, zupełnie nieprzypominający rzeki wpadającej w pobliżu Petroşani do siostrzanej rzeki Jiul de Est. Nie spieszymy się... pogaduchy, częste postoje, borówki...
Mijamy jakieś konstrukcje betonowe. Brzydkie toto, ale dziwić nie może. Jeżeli blisko połowa kraju znajduje się w Karpatach (dokładnie 47,4%, dla porównania w Polsce - 6,3 % powierzchni kraju), to siłą rzeczy takie cuda mniejszej i większej architektury przemysłowej trzeba upchnąć również i w górach. Zresztą, za każdym moim pobytem w Rumunii mniej rażą - albo zarastają roślinnością, albo się do nich po prostu przyzwyczajam... Beton oczywiście widzę, ale widzę też tzw. kontekst - taki jak tutaj, z zamykającymi widok od północy połoninami gór Şureanu.
Pierwsze goryczki... No tak, te kwiatki musiały nas przywitać jako pierwsze!
Zastanawiamy się z Maćkiem, czy podczas naszej wędrówki przez Paring natkniemy się na krótkołodygową goryczkę Kluzjusza (gentiana clusii), która od samego początku istnienia wrocławskiego Akademickiego Klubu Turystycznego, czyli od 1957 r., jest jego godłem. Wiele lat temu, wraz z blachą Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich (SKPS był jedną z sekcji AKT), wręczano nam również metalową maleńką goryczkę. Prawie cała moja turystyczna przygoda, a na pewno ta studencka i poststudencka, związana jest z tym kwiatkiem.
Goryczkę Kluzjusza widziałem w Paringu tylko podczas mojego pierwszego wyjazdu, w 1983 r. W 2007 r. - wyprzedzę nieco fakty - ani jeden taki kwiatek nie wpadł ani mi, ani Maćkowi, w oczy. Ale że Kluzjusze w Paringu jednak są, przekonuje chociażby internet:
http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... ius/95811/
W pewnym momencie znakowana ścieżka wykręciła niemal pod kątem prostym. Trochę nielogicznie, gdyż z miejsca zakrętu w górę doliny biegła cały czas wydeptana owczymi raciczkami sporej szerokości wygodna perć. Z pewnością doprowadzała tam, gdzie chcieliśmy w tym dniu dojść, czyli w rejon jeziora Zanoaga. Ten niespodziewany zakręt i ścieżka za zakrętem musiał do czegoś prowadzić - zaczęliśmy się nawet z Maćkiem domyślać, do czego...
Na razie jeszcze drewniany mostek przerzucony przez szeroki może na trzy kroki strumień. Aż trudno pojąć, że to ten sam Jieţ, którego wody dwadzieścia kilka kilometrów dalej, gdzieś przed Petroşani wycięły w skale rozdzielający góry Paring i Şureanu fantastyczny, głęboki wąwóz. Tutaj - taki sobie strumyczek...
Jeszcze może z trzysta, może czterysta metrów... i jest! Mieliśmy rację, szlak musiał dotrzeć do tego właśnie miejsca!
Wspominałem wcześniej o drugiej poważnej niedogodności schroniska Groapa Seacă. Jest to dość specyficzna wada, zresztą bardzo subiektywna. Moim zdaniem schronisko znajduje się zbyt blisko jednego z najciekawszych w rumuńskich Karpatach samoobsługowych schronów turystycznych. Mowa tu o schronie "Refugiul Agaţat", położonym zaledwie dwie godziny niespiesznego marszu od schroniska. Obydwa obiekty dzieli raptem dystans zaledwie 5 km i tylko 150 m różnicy poziomów (schron położony jest na wysokości 1750 m n.p.m.). Jeżeli jest ładna pogoda, to noclegi w obydwu tych obiektach, w dwóch kolejnych dobach, są takie trochę pozbawione sensu. No chyba, że celem wędrówki jest właśnie Refugiul Agaţat. To co innego!
Obiekt ten został zbudowany w latach 1985-1986 przez Viorela Morara z Devy. Na wzniesienie schronu Morar, któremu pomagali członkowie rodziny oraz przyjaciele, poświęcił łącznie 6-7 tygodni. Zbudowany w konstrukcji zrębowej schron zachwyca od pierwszego wejrzenia. Znajduje się on na wysokim na ok. 5,5 m potężnym głazie, położonym na wschodnim skraju niewielkiej polany. Aby się dostać do środka, trzeba wejść z poziomu polany po drewnianych schodkach. Całość przypomina jakąś baśniową twierdzę.
Wewnątrz prycze, na których może spać 5-6 osób, trochę pozostawionych przez turystów artykułów spożywczych (herbata, cukier, przyprawy) i kilka książek, w tym również i dwie polskie (tak było przynajmniej w sierpniu 2007 r.). Dość czysto, chociaż słyszałem opinie, że można tam niekiedy trafić na totalny bajzel. Ale to akurat przypadłość wielu chatek, i to nie tylko tych znajdujących się w rumuńskich Karpatach.
Przy schronie posiedzieliśmy pewnie z czterdzieści minut. Chyba nawet nie obiecywaliśmy sobie, że może kiedyś trafimy tu na noc. Zobaczymy - będzie jak będzie. Na razie wymarsz i ponownie do góry.
Wysokość łapaliśmy dość szybko. Co jakiś czas spoglądaliśmy za siebie. Widoczny wśród świerków dach schronu Agaţat znajdował się coraz niżej i robił się coraz mniejszy...
... aż znikł. Zresztą za chwilę znaleźliśmy się w kosówce. Przez chwilę poza nią, karłowatą jarzębiną, i goryczkami niewiele więcej widzieliśmy. Ścieżka w kosodrzewinie była wyraźna, szliśmy zarówno za znakami szlaku wymalowanych z rzadka na kamieniach, jak i śladami owczych raciczek. Gdzieś tam na górze musiała być bacówka - stâna, zresztą bacówkę Roşile pamiętałem z mojej pierwszej wędrówki po Paringu.
Jeszcze kilka smagnięć gałązek kosodrzewiny i pojawiły się nagle widoki. Zbliżyliśmy się do pierwszego progu kotła polodowcowego
Po jego przekroczeniu znaleźliśmy się w prawie już odsłoniętej przestrzeni, ze sporymi jeszcze łanami kosodrzewiny, ale łatwymi do obejścia... Szlakiem, owczymi ścieżkami, najrozmaitszymi własnymi wariantami...
Tu powitał nas kolejny symbol karpackiej flory - tojad mocny (Aconitum firmum). No to czekaliśmy jeszcze na przywitanie się z rododendronami. Powinny pojawić się za minutę, może pięć, no góra dziesięć...
I rzeczywiście pojawiły się. Oczywiście nie były to takie rododendrony olbrzymy, jakie od wczesnego dzieciństwa oglądam każdego maja koło "mojego" zamku Książ i w znajdującym się w granicach "mojej" Niemczy (a co! - pochwalę się, jestem obywatelem honorowym tego uroczego miasteczka) arboretum w Wojsławicach, ale kępy ich skarłowaciałych krewniaków - różaneczników alpejskich (Rhododendron ferrugineum), których w polskich górach praktycznie się nie uświadczy (jedynie w Karkonoszach, w Sowiej Dolinie, ale to sztucznie - sto kilkanaście lat temu - wprowadzona introdukcja), natomiast praktycznie w każdym wyższym paśmie Karpat rumuńskich i ukraińskich zawsze będą cieszyć wzrok.
Pokonaliśmy kolejny prożek kotła polodowcowego. Za chwilę miałem się znaleźć w miejscu, w którym już kiedyś byłem. Oczekiwałem, że nic się nie zmieniło, że zobaczę nie tylko tę samą dolinę, ale i taką samą bacówkę...
Bacówka - stâna Roşiile - stała w tym samym miejscu co kiedyś. Ale nie była już to ta sama bacówka, co kiedyś. Tętniąca życiem, rozbrzmiewająca owczymi dzwonkami i przedwieczornym beczeniem kilku setek owiec. Była opuszczona, zapewne od kilku już dobrych lat, i zniszczona...
A taka była w 1983 r.
Podeszliśmy do zrujnowanej bacówki. W dalszym ciągu - jak w 1983 r. - jej dach pokryty był częściowo duraluminiowymi blachami z poszycia wojskowego samolotu Lisunow Li-2, który zimą 1966 r. roztrzaskał się kilkaset metrów od bacówki.
Skrzętni górale wykorzystali blachę dużego transportowo-pasażerskiego samolotu nie tylko do zadaszenia bacówki. Różne części samolotu wmontowano w konstrukcję zagrody dla owiec - tak to wyglądało w sierpniu 1983 r.
Zaczęliśmy się rozglądać w miejscu katastrofy. Na hali co jakiś czas odkrywaliśmy jakieś elementy konstrukcyjne - fragmenty silnika gwiazdowego...
... i dość sporo innych części.
Nie były to jednak takie duże elementy, jakie zalegały w pobliżu bacówki w latach 80. minionego wieku. Natknęliśmy się wtedy na praktycznie cały tył kadłuba, wraz ze statecznikiem pionowym samolotu.
Pamiętam, że pierwsze nasze wrażenie było wtedy niesamowite. Wokół tego fragmentu najspokojniej w świecie pasły się owce. Gdy podeszliśmy bliżej, majestatycznie odeszły kilkadziesiąt metrów dalej, pozwalając mam zrobić kilka fotek. Nie pomyślały, że skubiące trawę tuż przy wraku byłyby bardziej fotogeniczne. Ale kilkanaście spośród nich przynajmniej na drugi plan się załapało...
Połaziliśmy jeszcze trochę w miejscu katastrofy. Zrobiłem jeszcze kilkanaście zdjęć - jakieś golenie podwozia, strzępu blach itp. - i poszliśmy dalej... I wyżej. W stronę jeziora Zanoaga Stânei. Tam chcieliśmy rozbić nasze namioty.
Czekało nas jeszcze pokonanie jednego stosunkowo niewysokiego progu polodowcowego. Po drodze wygłady polodowcowe (tzw. mutony), trochę zsuniętych ze zboczy w ciągu minionych tysięcy i setek lat skał najrozmaitszych rozmiarów, i znaleźliśmy sie na kolejnym piętrze doliny Roşiile, już w najbliższej okolicy jeziora Zanoaga Stânei.
A w chwilę później dotarliśmy do samego jeziora. Jego tafla rozpościera się na wysokości 1910 m n.p.m.
Trzeba było rozbić namioty. Ula z Kubą rozbili swoją Lafumę w może cztery-pięć minut, dziewczyny coś "marabutowego" postawiły jakieś dwie minuty później, a Maciek i ja w dalszym ciągu walczyliśmy z jakimś czeskim wynalazkiem Maćka. Maciek, zakochany we wszystkim co czeskie, zabrał na ten wyjazd jeden ze swoich właśnie czeskich namiotów. Akurat ten, który różnego rodzaju sznurków i linek ma niewiele mniej od brytyjskiego spadochronu z lat II wojny światowej. Cała pozostała czwórka miała niezły ubaw, patrząc na naszą heroiczną walkę ze spadochronem, pardon namiotem. W Paringu mieliśmy nasze Arnhem - "O jedną dolinę za daleko"... I tak całe szczęście, że (jeszcze) nie wiało!
Ale w końcu rozstawiliśmy nasze namioty i było fajnie. Upragnione spokojne górskie późne popołudnie...
a następnie zasłużona kolacja...
Po której można się było cieszyć pierwszą prawdziwie karpacką górską nocą w 2007 roku.
c.d.n.
A zatem do dzieła...
Rumuńska część wakacji w 2007 roku z pewnych powodów nie mogła być długa. Nasza skromna sześcioosobowa ekipa, mieszcząca się w trzech namiotach, mogła sobie pozwolić na góra trzynastodniowy wyjazd, licząc od dnia wyjazdu z Wrocławia do dnia powrotu nad Odrę. Odliczając czas spędzony w podróży, pozostawało nam zatem około dziesięciu dni na góry lub, jeśli pogoda będzie trefna , na jakieś inne podgórskie atrakcje (podczas spotkania przedwyjazdowego odpukiwaliśmy w niemalowany, zalany piwem, blat stolika w niezapomnianym "Kalogródku" przy ulicy Kuźniczej; tu wyprzedzę nieco fakty - odpukiwaliśmy nie do końca skutecznie).
Do Rumunii wybraliśmy się pociągiem. Były to ostatnie podrygi w miarę sensownych połączeń kolejowych Polski z Rumunią. Jeździł wtedy jeszcze pociąg z Warszawy przez Kraków, Muszynę, Budapeszt i Rumunię do nadczarnomorskiej bułgarskiej Warny. Nic, tylko do niego wsiąść - najlepiej w Krakowie, ale z międzynarodowymi biletami wykupionymi dopiero z końcowej polskiej stacji - Muszyny i do Muszyny (do tej stacji kupowaliśmy bilety w taryfie krajowej). Zakupione wtedy przez nas bilety międzynarodowe to nieistniejąca już taryfa EuroDomino, nie za droga (dla dwójki naszych studentów - mojej córki Uli i jej chłopaka, dziś mojego zięcia, Kuby - wręcz tania), a jednocześnie bardzo wygodna i "elastyczna". Nie pamiętam już szczegółów tej oferty, ale chodziło w niej m.in. o to, że cena ważnego dwa tygodnie biletu była ceną przejazdu do pierwszej stacji kolejowej w Rumunii (w naszym przypadku było to Curtici), od której później po tym kraju można było jeździć już "za darmo", ale "tylko" w ciągu czterech wybranych dni spośród czternastu dni ważności biletu. Wyboru dni przejazdowych można było dokonywać juz na miejscu - w Rumunii. Istniał też warunek, aby przejazdy w Rumunii "tam" i "z powrotem" w znaczącej części biegły tą samą trasą. Teoretycznie można więc było, np. przy totalnym załamaniu pogody w górach, rzucić te całe Karpaty w diabły i pozostałą część pobytu w Rumunii spędzić gdzieś na nadczarnomorskich plażach. Koszt liczącego niemal tysiąc kilometrów przejazdu nad morze i powrót stamtąd do Curtici znalazłby się więc w cenie naszego biletu.
Pobytu nad Morzem Czarnym jednak nie planowaliśmy, ale trochę pokombinować z naszymi biletami - czemu nie. Z jakiejś mierze się to udało - ale o tym później.
Rozpoczętą wyjazdem w Wrocławia podróż do Rumunii (wyjechaliśmy 28 sierpnia, około godziny 17.00) spędziliśmy na wesoło, jednak z małymi gastrycznymi przygodami. W Krakowie, gdzie mieliśmy przesiadkę, "załapaliśmy się" na uroczyste inauguracyjne otwarcie Galerii Krakowskiej. Może nie na samą fetę otwierającą ten przybytek, ale na pewno na zalegające jeszcze na półkach towary w mocno promocyjnych cenach. Na nasze nieszczęście wśród tych towarów za ćwierć darmo było też kupione w delikatesach Galerii Krakowskiej piwo "Żywiec". Po pierwszym niezaplanowanym pobycie w wagonowym kibelku i powrocie do przedziału, zająłem się lekturą piwnej etykiety. Wyjaśniło się, skąd wzięła się tak bardzo atrakcyjna cena - data ważności produktu kończyła się w okolicach Bożego Ciała. Trochę się więc z naszym wyjazdem w rumuńskie Karpaty spóźniliśmy. Jakiś plus jednak z tej "przygody" pozostał - od dziewięciu lat nie kupiłem ani razu butelkowanego, ani też zapuszkowanego "Żywca". Są lepsze (i pewniejsze) produkty branży piwowarskiej.
Dojechaliśmy do Curtici i mogliśmy wpisać na naszych biletach trasę pierwszego z wybranych dni przejazdów wewnątrzrumuńskich: 29. 08. 2007 Curtici - Deva - Petroşani.
Do Petroşani, stolicy zagłębia węglowego w dolinie rzeki Jiu, dojechaliśmy, z przesiadką w Devie, równo dobę po wyjeździe z Wrocławia, czyli około 17.00 czasu miejscowego (czyli faktycznie jechaliśmy 23 godziny). Do centrum miasta nie zachodziliśmy. Zaraz po wyjściu z dworca staliśmy się celem ataku właściciela busa. Napastnik oferował nam podwiezienie w każde wybrane przez nas miejsce. Na nasze "Groapa Seacă" rzucił swoją propozycję cenową. Nie pamiętam już ile to wtedy było, ale z pewnością nie była to kwota wygórowana. Nawet przez myśl nie przyszła nam chęć targowania się z kierowcą. Kilka minut później jechaliśmy już na wschód, w kierunku leżącego na wysokości 1600 m n.p.m. schroniska Cabana Groapa Seacă. Trzeba było zatem doby, aby - jak ktoś w busie żartobliwie zauważył - dostać się pociągiem i samochodem z Wrocławia na Śnieżkę.
Dla pięciu osób, spośród naszej szóstki, droga skalnym wąwozem doliny Jieţ, prowadząca na przełęcz Groapa Seacă była już znana. Jest to okazja, aby w kilku zdaniach przedstawić naszą ekipę. Namiot nr 1 (żeńska dwójka) obsadzony był przez Anię i Ilonę, namiot nr 2 przez Ulę i Kubę, namiot nr 3 zajmowałem ja z Maćkiem - moim kolegą z SKPS. W maju 2005 r. współorganizowałem dla Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego dziesięciodniową archeologiczno-turystyczno-krajoznawczą wycieczkę autokarową, w której uczestniczyły wszystkie dziewczyny (Ania, Ilona i Ula) oraz Maciek i ja. Podczas tej wycieczki przejechaliśmy m.in. z Petroşani do schroniska Obirşia Lotrului, drogą pięknie poprowadzoną pomiędzy górami Paring i Şureanu i wiodącą przez przełęcz Groapa Seacă (1600 m n.p.m.) oraz leżące nieco poniżej przełęczy schronisko o tej samej nazwie. Wtedy, w maju 2005 r., najwyższe partie Paringu były jeszcze w znacznej części pokryte śniegiem. Mogliśmy na nie tylko z dołu popatrzeć, zresztą turystyczny i archeologiczny cel przejazdu z Petroşani do Obirşii Lotrului był zupełnie inny. Z Obirşii rozpoczynaliśmy dwudniowe przejście przez góry Şureanu do najwyżej położonego stanowiska archeologicznego w całych Karpatach - leżących na wysokości ok. 2000 m n.p.m. reliktów starożytnej twierdzy dackiej w rejonie przełęczy Ocolu (przejście to opisałem już na innych forach, m.in.: http://www.beskidzkie.fora.pl/karpaty-z ... ,4966.html oraz http://npm.pl/forum/viewtopic.php?t=4183 ). W tej wędrówce po górach Şureanu uczestniczyli m.in. Ula, Maciek i ja, natomiast Ania z Iloną przejechały się tylko naszym autokarem z Petroşani do Obirşii Lotrului, a stamtąd z powrotem do Petroşani (nie zabrały wtedy z Polski sprzętu biwakowego, dlatego z ciężkim sercem musiały z wędrówki zrezygnować). Przejazd przez góry, atmosfera schroniska w Obirşii i zapewne wiele jeszcze innych czynników spowodowały, że dziewczyny złapały rumuńskiego bakcyla. Rok później uczestniczyły w podobnej autokarowo-pieszej eskapadzie po Rumunii, gdy jako cel obraliśmy sobie region marmaroski i Bukowinę (z pieszymi wycieczkami po Górach Rodniańskich, Kelimeńskich i Rarau). Na sierpniowy wyjazd w 2007 r. nie trzeba je było długo namawiać. Przejrzały we Wrocławiu kilka swoich zdjęć sprzed dwóch lat z widoczkami zaśnieżonego Paringu - o chociażby takich...
... i gdzieś tak z godzinę po złożeniu im propozycji wyjazdu usłyszałem - "jasne, że jedziemy!"
Maćka poznałem jesienią 1985 r. Był wtedy jeszcze licealistą, ale zapisał się na kurs studenckiego przewodnika sudeckiego. Przez dłuższy okres czasu, a ściślej 15 lat, jeżeli spotykaliśmy się w górach, to tylko w Sudetach. Zmieniło się to dopiero w 2000 r., kiedy pierwszy raz pojechaliśmy razem do Rumunii. Od tego czasu takich naszych wspólnych wyjazdów w różne niesudeckie masywy uzbierało się już sporo. Przed 2000 r. Maciek kilkakrotnie przebywał w różnych częściach Karpat rumuńskich - najczęściej w Górach Fogaraskich. Latem turystycznie, zimą bardziej na sportowo (m.in. taternickie wejścia na Negoiu). I nigdy mu się Karpaty rumuńskie nie znudziły, nawet po wejściach na położone na innych kontynentach szczyty przeszło dwukrotnie wyższe niż fogaraski Moldoveanu.
Moja córka Ula zachorowała na Karpaty w lecie 2000 r., gdy była jeszcze gimnazjalistką. Miała wtedy okazję porównać Alpy austriackie i Karpaty rumuńskie. Nie miała wątpliwości, które góry bardziej do niej przemawiają, które ją bardziej zauroczyły. Później na plan pierwszy przebiły się Karpaty Wschodnie, zwłaszcza ukraińskie, i cała ich kulturowa otoczka (i z tymi klimatami po studiach zawodowo się związała), ale - mam taką nadzieję - wędrówki po połoninach rumuńskiego odcinka Łuku Karpat to nie jest w jej przypadku (i w przypadku Kuby) zamknięty epizod.
30 sierpnia 2007 r. (czwartek)
Trasa: Schronisko Groapa Seacă (ok. 1600) - dolina Jieţ - schron Refugiul Agăţat (1750) - stina Roşiile - Lacul (jezioro) Zanoaga Stânei (ok. 1910)
Pobudka, spojrzenie w stronę gór i ulga... Pogoda nie najgorsza! Oby tylko przez tych kilka dni się utrzymała!
Szybkie śniadanie w schronisku, kawa i - dla potrzebujących - piwo...
...i równie szybkie wyjście w góry.
Schronisko Groapa Seacă jest świetnym punktem wyjściowym w góry Paring. Wysoko położone, z dobrym dojazdem od strony zachodniej, czyli z Petroşani, a po zmodernizowaniu drogi transkarpackiej (DN 67 C,) tzw. Transalpiny, również i od strony wschodniej, umożliwia w ciągu zaledwie kilku godzin wędrówki dotarcie do podnóża najwyższych szczytów masywu. Masywu, przypomnijmy, pod względem wysokości, niewiele ustępującemu Tatrom. Właśnie w pierwszym dniu naszej wycieczki z 2007 r. chcieliśmy rozbić nasze namioty u stóp najwyższego szczytu tych gór (Paringul Mare 2519 m n.p.m.), w kotle polodowcowego jeziora Zanoaga Stânei.
Schronisko Groapa Seacă ma tylko dwie wady. Pierwszą jest to, że rozpoczynając z tego miejsca poznawanie Paringu, traci się możliwość poznania zachodniej części masywu, w której znajdują się takie szczyty jak Gemănarea (2426), Cirja (Cârja - 2405) i Stoieniţa (2421) oraz urocze zgrupowania jezior polodowcowych rozrzuconych w rozległym kotle pod Vf. Slivei (2420). Tę wadę akurat mogłem w 2007 r. przeboleć. Zachodnią część Paringu udało mi się w miarę dobrze - tak przypuszczam - poznać już wcześniej. Gorzej z tą drugą wadą..., ale o niej za pewien czas.
Na razie wędrujemy na południe, ścieżką wiodącą prostopadle do głównego grzbietu Paringu. Nasza droga, którą poprowadzony jest szlak oznaczony czerwonym kółkiem, wiedzie doliną rzeki Jieţ. W tym miejscu jest to już wąski strumień, zupełnie nieprzypominający rzeki wpadającej w pobliżu Petroşani do siostrzanej rzeki Jiul de Est. Nie spieszymy się... pogaduchy, częste postoje, borówki...
Mijamy jakieś konstrukcje betonowe. Brzydkie toto, ale dziwić nie może. Jeżeli blisko połowa kraju znajduje się w Karpatach (dokładnie 47,4%, dla porównania w Polsce - 6,3 % powierzchni kraju), to siłą rzeczy takie cuda mniejszej i większej architektury przemysłowej trzeba upchnąć również i w górach. Zresztą, za każdym moim pobytem w Rumunii mniej rażą - albo zarastają roślinnością, albo się do nich po prostu przyzwyczajam... Beton oczywiście widzę, ale widzę też tzw. kontekst - taki jak tutaj, z zamykającymi widok od północy połoninami gór Şureanu.
Pierwsze goryczki... No tak, te kwiatki musiały nas przywitać jako pierwsze!
Zastanawiamy się z Maćkiem, czy podczas naszej wędrówki przez Paring natkniemy się na krótkołodygową goryczkę Kluzjusza (gentiana clusii), która od samego początku istnienia wrocławskiego Akademickiego Klubu Turystycznego, czyli od 1957 r., jest jego godłem. Wiele lat temu, wraz z blachą Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich (SKPS był jedną z sekcji AKT), wręczano nam również metalową maleńką goryczkę. Prawie cała moja turystyczna przygoda, a na pewno ta studencka i poststudencka, związana jest z tym kwiatkiem.
Goryczkę Kluzjusza widziałem w Paringu tylko podczas mojego pierwszego wyjazdu, w 1983 r. W 2007 r. - wyprzedzę nieco fakty - ani jeden taki kwiatek nie wpadł ani mi, ani Maćkowi, w oczy. Ale że Kluzjusze w Paringu jednak są, przekonuje chociażby internet:
http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... ius/95811/
W pewnym momencie znakowana ścieżka wykręciła niemal pod kątem prostym. Trochę nielogicznie, gdyż z miejsca zakrętu w górę doliny biegła cały czas wydeptana owczymi raciczkami sporej szerokości wygodna perć. Z pewnością doprowadzała tam, gdzie chcieliśmy w tym dniu dojść, czyli w rejon jeziora Zanoaga. Ten niespodziewany zakręt i ścieżka za zakrętem musiał do czegoś prowadzić - zaczęliśmy się nawet z Maćkiem domyślać, do czego...
Na razie jeszcze drewniany mostek przerzucony przez szeroki może na trzy kroki strumień. Aż trudno pojąć, że to ten sam Jieţ, którego wody dwadzieścia kilka kilometrów dalej, gdzieś przed Petroşani wycięły w skale rozdzielający góry Paring i Şureanu fantastyczny, głęboki wąwóz. Tutaj - taki sobie strumyczek...
Jeszcze może z trzysta, może czterysta metrów... i jest! Mieliśmy rację, szlak musiał dotrzeć do tego właśnie miejsca!
Wspominałem wcześniej o drugiej poważnej niedogodności schroniska Groapa Seacă. Jest to dość specyficzna wada, zresztą bardzo subiektywna. Moim zdaniem schronisko znajduje się zbyt blisko jednego z najciekawszych w rumuńskich Karpatach samoobsługowych schronów turystycznych. Mowa tu o schronie "Refugiul Agaţat", położonym zaledwie dwie godziny niespiesznego marszu od schroniska. Obydwa obiekty dzieli raptem dystans zaledwie 5 km i tylko 150 m różnicy poziomów (schron położony jest na wysokości 1750 m n.p.m.). Jeżeli jest ładna pogoda, to noclegi w obydwu tych obiektach, w dwóch kolejnych dobach, są takie trochę pozbawione sensu. No chyba, że celem wędrówki jest właśnie Refugiul Agaţat. To co innego!
Obiekt ten został zbudowany w latach 1985-1986 przez Viorela Morara z Devy. Na wzniesienie schronu Morar, któremu pomagali członkowie rodziny oraz przyjaciele, poświęcił łącznie 6-7 tygodni. Zbudowany w konstrukcji zrębowej schron zachwyca od pierwszego wejrzenia. Znajduje się on na wysokim na ok. 5,5 m potężnym głazie, położonym na wschodnim skraju niewielkiej polany. Aby się dostać do środka, trzeba wejść z poziomu polany po drewnianych schodkach. Całość przypomina jakąś baśniową twierdzę.
Wewnątrz prycze, na których może spać 5-6 osób, trochę pozostawionych przez turystów artykułów spożywczych (herbata, cukier, przyprawy) i kilka książek, w tym również i dwie polskie (tak było przynajmniej w sierpniu 2007 r.). Dość czysto, chociaż słyszałem opinie, że można tam niekiedy trafić na totalny bajzel. Ale to akurat przypadłość wielu chatek, i to nie tylko tych znajdujących się w rumuńskich Karpatach.
Przy schronie posiedzieliśmy pewnie z czterdzieści minut. Chyba nawet nie obiecywaliśmy sobie, że może kiedyś trafimy tu na noc. Zobaczymy - będzie jak będzie. Na razie wymarsz i ponownie do góry.
Wysokość łapaliśmy dość szybko. Co jakiś czas spoglądaliśmy za siebie. Widoczny wśród świerków dach schronu Agaţat znajdował się coraz niżej i robił się coraz mniejszy...
... aż znikł. Zresztą za chwilę znaleźliśmy się w kosówce. Przez chwilę poza nią, karłowatą jarzębiną, i goryczkami niewiele więcej widzieliśmy. Ścieżka w kosodrzewinie była wyraźna, szliśmy zarówno za znakami szlaku wymalowanych z rzadka na kamieniach, jak i śladami owczych raciczek. Gdzieś tam na górze musiała być bacówka - stâna, zresztą bacówkę Roşile pamiętałem z mojej pierwszej wędrówki po Paringu.
Jeszcze kilka smagnięć gałązek kosodrzewiny i pojawiły się nagle widoki. Zbliżyliśmy się do pierwszego progu kotła polodowcowego
Po jego przekroczeniu znaleźliśmy się w prawie już odsłoniętej przestrzeni, ze sporymi jeszcze łanami kosodrzewiny, ale łatwymi do obejścia... Szlakiem, owczymi ścieżkami, najrozmaitszymi własnymi wariantami...
Tu powitał nas kolejny symbol karpackiej flory - tojad mocny (Aconitum firmum). No to czekaliśmy jeszcze na przywitanie się z rododendronami. Powinny pojawić się za minutę, może pięć, no góra dziesięć...
I rzeczywiście pojawiły się. Oczywiście nie były to takie rododendrony olbrzymy, jakie od wczesnego dzieciństwa oglądam każdego maja koło "mojego" zamku Książ i w znajdującym się w granicach "mojej" Niemczy (a co! - pochwalę się, jestem obywatelem honorowym tego uroczego miasteczka) arboretum w Wojsławicach, ale kępy ich skarłowaciałych krewniaków - różaneczników alpejskich (Rhododendron ferrugineum), których w polskich górach praktycznie się nie uświadczy (jedynie w Karkonoszach, w Sowiej Dolinie, ale to sztucznie - sto kilkanaście lat temu - wprowadzona introdukcja), natomiast praktycznie w każdym wyższym paśmie Karpat rumuńskich i ukraińskich zawsze będą cieszyć wzrok.
Pokonaliśmy kolejny prożek kotła polodowcowego. Za chwilę miałem się znaleźć w miejscu, w którym już kiedyś byłem. Oczekiwałem, że nic się nie zmieniło, że zobaczę nie tylko tę samą dolinę, ale i taką samą bacówkę...
Bacówka - stâna Roşiile - stała w tym samym miejscu co kiedyś. Ale nie była już to ta sama bacówka, co kiedyś. Tętniąca życiem, rozbrzmiewająca owczymi dzwonkami i przedwieczornym beczeniem kilku setek owiec. Była opuszczona, zapewne od kilku już dobrych lat, i zniszczona...
A taka była w 1983 r.
Podeszliśmy do zrujnowanej bacówki. W dalszym ciągu - jak w 1983 r. - jej dach pokryty był częściowo duraluminiowymi blachami z poszycia wojskowego samolotu Lisunow Li-2, który zimą 1966 r. roztrzaskał się kilkaset metrów od bacówki.
Skrzętni górale wykorzystali blachę dużego transportowo-pasażerskiego samolotu nie tylko do zadaszenia bacówki. Różne części samolotu wmontowano w konstrukcję zagrody dla owiec - tak to wyglądało w sierpniu 1983 r.
Zaczęliśmy się rozglądać w miejscu katastrofy. Na hali co jakiś czas odkrywaliśmy jakieś elementy konstrukcyjne - fragmenty silnika gwiazdowego...
... i dość sporo innych części.
Nie były to jednak takie duże elementy, jakie zalegały w pobliżu bacówki w latach 80. minionego wieku. Natknęliśmy się wtedy na praktycznie cały tył kadłuba, wraz ze statecznikiem pionowym samolotu.
Pamiętam, że pierwsze nasze wrażenie było wtedy niesamowite. Wokół tego fragmentu najspokojniej w świecie pasły się owce. Gdy podeszliśmy bliżej, majestatycznie odeszły kilkadziesiąt metrów dalej, pozwalając mam zrobić kilka fotek. Nie pomyślały, że skubiące trawę tuż przy wraku byłyby bardziej fotogeniczne. Ale kilkanaście spośród nich przynajmniej na drugi plan się załapało...
Połaziliśmy jeszcze trochę w miejscu katastrofy. Zrobiłem jeszcze kilkanaście zdjęć - jakieś golenie podwozia, strzępu blach itp. - i poszliśmy dalej... I wyżej. W stronę jeziora Zanoaga Stânei. Tam chcieliśmy rozbić nasze namioty.
Czekało nas jeszcze pokonanie jednego stosunkowo niewysokiego progu polodowcowego. Po drodze wygłady polodowcowe (tzw. mutony), trochę zsuniętych ze zboczy w ciągu minionych tysięcy i setek lat skał najrozmaitszych rozmiarów, i znaleźliśmy sie na kolejnym piętrze doliny Roşiile, już w najbliższej okolicy jeziora Zanoaga Stânei.
A w chwilę później dotarliśmy do samego jeziora. Jego tafla rozpościera się na wysokości 1910 m n.p.m.
Trzeba było rozbić namioty. Ula z Kubą rozbili swoją Lafumę w może cztery-pięć minut, dziewczyny coś "marabutowego" postawiły jakieś dwie minuty później, a Maciek i ja w dalszym ciągu walczyliśmy z jakimś czeskim wynalazkiem Maćka. Maciek, zakochany we wszystkim co czeskie, zabrał na ten wyjazd jeden ze swoich właśnie czeskich namiotów. Akurat ten, który różnego rodzaju sznurków i linek ma niewiele mniej od brytyjskiego spadochronu z lat II wojny światowej. Cała pozostała czwórka miała niezły ubaw, patrząc na naszą heroiczną walkę ze spadochronem, pardon namiotem. W Paringu mieliśmy nasze Arnhem - "O jedną dolinę za daleko"... I tak całe szczęście, że (jeszcze) nie wiało!
Ale w końcu rozstawiliśmy nasze namioty i było fajnie. Upragnione spokojne górskie późne popołudnie...
a następnie zasłużona kolacja...
Po której można się było cieszyć pierwszą prawdziwie karpacką górską nocą w 2007 roku.
c.d.n.
Ostatnio zmieniony 2016-12-12, 16:24 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Wyjaśniło się, skąd wzięła się tak bardzo atrakcyjna cena - data ważności produktu kończyła się w okolicach Bożego Ciała.
teoretycznie nie powinno się nic stać - to nie mięso Mój rekord to piwo przeterminowane o ponad półtora roku Inna sprawa, że z Żywcem to nic nie wiadomo
Jakiś plus jednak z tej "przygody" pozostał - od dziewięciu lat nie kupiłem ani razu butelkowanego, ani też zapuszkowanego "Żywca". Są lepsze (i pewniejsze) produkty branży piwowarskiej.
i tak trzymać
Zaczyna się jak zawsze interesująco
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
31. 08. 2007 (piątek)
Trasa: Lacul Zănoaga Stânei (1910)- Lacul Roşiile (1978) - Lacul Lung (2005) - Lacul Mândra (2148) - grań Muchia Pontul Roşu - Parangul Mare (2519) - Şaua Gruiul (2305) - Vf. Gruiul (2345) - Şaua Pâcleşa - Vf. Pâcleşa (2335) - grzbiet Piciorul Pâcleşa nad przełączą Şaua Iesul (2310)
Pierwsza prawdziwie karpacka noc w 2007 roku była krótka. Przynajmniej dla mnie. Obudziłem się dobrze przed szóstą i wyszedłem z namiotu. Z aparatem fotograficznym oczywiście... Szukałem znajomych miejsc, potykałem się o słabo widoczne o świcie kamienie, licznie rozsiane na górskich murawach i o szczegóły własnej niepamięci. Gdzieśmy w ogóle się rozbili, czy dokładnie tam, gdzie kiedyś stały namioty Cześka, Andrzeja oraz Joli i Wacka, czy może kilkanaście, lub nawet kilkadziesiąt metrów od tamtych miejsc? Wiem, że to irracjonalne, ale to dokładne powiązanie miejsc rozstawienia namiotów sprzed wielu lat i sprzed kilku godzin, wydawało mi się wtedy nadzwyczaj ważne. Przypominało mi to trochę, a może nawet nieco bardziej niż trochę, próby znalezienia w dawno nieodwiedzanym schronisku jakiegoś znajomego kąta sprzed lat. Tego samego pokoju, blatu w kuchni turystycznej, czy chociażby tego samego stolika w świetlicy...
Napisałem "namioty Cześka, Andrzeja oraz Joli i Wacka"... Oprócz nich stały tu jeszcze wtedy chyba dwa lub trzy inne. W którymś z nich spała moja siostra Ilona, może w tym samym, może w jeszcze innym dwóch jej kolegów z geologii. Mojego namiotu tam nie było... Stał sobie w sąsiedniej dolinie, nad najpiękniejszym - przynajmniej dla mnie - polodowcowym jeziorze w tym masywie, Lacul Slivei. Doliny Roşiile i Slivei oddzielała wysoka, odchodząca na północ od głównego grzbietu Paringu grań Slivei, którą można było przejść przez przełęcz o wysokości 2273 m n.p.m. Kilka zaś ostatnich namiotów naszego obozu wędrownego z sierpnia 1983 r. znajdowało się wówczas gdzieś wysoko, w tzw. dolince wiszącej, znajdującej się tuż poniżej głównego grzbietu.
Czekając na lepsze światło do fotografowania, wróciłem jeszcze raz do tych sierpniowych dni sprzed przeszło trzydziestu lat. Stanowiliśmy wtedy bardzo liczną grupę, liczącą dobrze ponad dwudziestu uczestników. Drugiego dnia wędrówki grzbietem Paringu, już dość późnym popołudniem, gdy nasza ekipa rozciągnęła się na odcinku chyba z dwóch kilometrów, uderzyła w nas burza. Zebraliśmy się w trzy odrębne grupki i każda uciekała do najbliższej doliny, we wszystkich trzech przypadkach na północną stronę grzbietu. Każdy z nas wiedział tylko tyle, i kim w danej chwili jest, nie wiedzieliśmy nic o pozostałych uczestnikach obozu, na ile grup się podzielili, gdzie zeszli i czy mają kompletne namioty. Ta ostatnia kwestia jest zasadna - namioty mieliśmy wówczas znacznie cięższe niż dzisiejsze, stąd często załoga jednego namiotu dzieliła się jego ciężarem - jedna osoba brała tropik, druga maszty i śledzie namiotowe, ostatnia wreszcie sypialnię.
W kolejnym dniu trwały poszukiwania. Właściwie po omacku - snujące się w kotłach mgły, blisko dziesięć potencjalnych dolin do spenetrowania, a poza tym - wiadomo - nie nastała jeszcze era telefonii komórkowej. Najpierw odczuwaliśmy więc niepewność, później następowała ulga i radość, gdy gdzieś tam w oddali namierzaliśmy znajome - pomarańczowe, żółte lub zielone - sylwetki wypatrywanych namiotów, i wreszcie pomoc w ewakuacji grupy trzeciej - tej z dolinki wiszącej (oj, ci to mieli w nocy horror, gdyż mieli zaledwie jeden tropik i trzy sypialnie od namiotów), którą połączyliśmy z podobozem rozbitym nad Lacul Slivei. A po południu to już totalna radocha - wyjście na lekko na Paringula Mare, żadnych ciężarów na grzbiecie. Dzień niby stracony, bo przecież nie przesunęliśmy się z naszymi namiotami nawet o kilometr w kierunku wschodnim, ale przecież dzień taki, który pamięta się do końca życia. Od porannych obaw o los bliskich, po popołudniową górską euforię...
Jeszcze na szczycie spotkanie z rodakami - z naprzeciwka, od strony wschodniej, na najwyższy szczyt Paringu weszła grupa studentów z Lublina, z tamtejszego Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich. Wspólne zdjęcia, śmiech, wymiana adresów (chodziło o wysłanie fotek) i nasze zejście w dół, najpierw właśnie do naszego podobozu rozbitego nad Lacul Zanoaga Stânei.
O tym wszystkim myślałem czekając na pierwsze światło. Wreszcie doczekałem się... Znowu zacząłem łazić koło naszych namiotów
Wyrośnięte i mocno już przekwitłe zbrązowiałe ciemiężyce (ciemiężyca zielona - Veratrum lobelianum) przypominały, że to już koniec sierpnia...
Ale - o dziwo - rododendrony w dalszym ciągu utrzymywały - może specjalnie dla nas - swoją późnolipcową różowoczerwoną świeżą barwę. Były wszędzie...
Dzień był inny niż przed laty... Mgły, owszem, były... ale pojawiały się w naszym skalnym teatrze na najwyżej parędziesiąt sekund. I jak szybko się pojawiały, tak szybko znikały.
Wtedy wisiały nad nami praktycznie cały czas.
No właśnie, przypomniałem sobie o tym murku zbudowanym, zapewne przez pasterzy, przy północnym brzegu jeziora. Wtedy naprawdę pomagał. Wiało tak, że nasze radzieckie palniki dławiły się, płomień spod menażek uciekał. Ale w tym jednym miejscu "dawało radę". Gorąca herbata, taka najzwyklejsza na świecie, socjalistyczna "Ulung" lub "Madras" , po zejściu z Paringula Mare, była już nie najzwyklejsza, tylko "ta jedyna i najlepsza"... Zwłaszcza przygotowana przez Ryśka...
Szukam tych zbawiennych przed laty kamiennych ścianek... Nie ma! Zmieniło się trochę. Gdyby nie widoczny na moich starych zdjęciach i widziany na żywo duży głaz, wystający z toni jeziora, pomyślałbym, że trafiłem nad jakiś sąsiedni górski staw.
A pogoda z każdą chwilą się poprawiała...
Biegałem wokół jeziora jak głupi...
Nawet nie zauważyłem, kiedy towarzystwo zaczęło wychodzić z namiotów... Najpierw "opróżniony" ze swojej załogi został namiot żeński, później mieszany, po długiej zaś chwili przed namiotem pojawił się Maciek.
Można było już nie tylko snuć wspomnienia o niegdysiejszych "Ulungach" i "Madrasach", lecz wrzucić do wrzątku kilka torebek biedronkowej "Sagi" lub czegoś w tym niskobudżetowym stylu. Też smakowała, i to jak! Zresztą jak i całe śniadanie.
Pokrzepieni - stosunkowo długim (w moim przypadku), długim (cała reszta) snem, dobrym śniadaniem, super pogodą i widokami - mogliśmy zabrać się za pakowanie plecaków.
Na północ, zdawałoby się na wyciągnięcie ręki, mieliśmy góry Şureanu. Dwa lata wcześniej połowa spośród nas (Ula, Maciek i ja) biegaliśmy po tych, wznoszących się na przeszło 2000 metrów nad poziomem morza, połoninach.
Plecaki już przygotowane do zarzucenia na ramiona...
... i wreszcie zarzucone
Czas na start... Tylko którędy iść, którą wybrać drogę na szczyt Paringula Mare. Najsensowniej byłoby wejść na przełęcz 2273 m w grani Slivei, a zatem wyjść od jeziora najpierw w kierunku zachodnim, a później bocznym grzbietem wejść od południa na grań główną Paringu, nieco na zachód od szczytu. Tak byłoby najrozsądniej, ale... tak już przed laty szedłem. Musiałbym powtarzać. Wiadomo, że super, ale... Wyszedł więc ze mnie egoizm, prywata i inne tego typu niskie pobudki. Wybrałem trasę - ale przy aklamacji ogółu - najtrudniejszą. Z niemal pionową ścianą na końcu, którą mieliśmy pokonać z plecakami ważącymi, bagatela, około 30 kilogramów (w przypadku męskiej części grupy przeszło 30-kilogramowymi). Ale wiedziałem, że to wejście będzie naprawdę piękne. Wiedziałem, bo kiedyś tą drogą... schodziłem.
Wyszliśmy więc nie na zachód, tylko na południe, najpierw w stronę jeziora Roşiile.
"Nasze" jezioro Zanoaga Stinei zaczęło znikać wśród piarżysk, mutonów i pól kosówki..., coraz lepiej natomiast widać było "nasze" góry Şureanu...
Najpierw doszliśmy do jeziora Lung. Nazwa jeziora - w tłumaczeniu "Jezioro Długie" - wydawała się z początku nieco przesadzona...
Dopiero jak się podeszło nieco wyżej, na garb rozdzielający jeziora Lung (wys. 2005 m n.p.m.) i Roşiile (wys. 1978 m n.p.m. i 3,76 ha powierzchni)...
... a jeszcze lepiej na opadające z Paringula Mare jego północne stoki, nazwa Jeziora Długiego stała się w pełni usprawiedliwiona
Ale to nie koniec naszej wędrówki przez pojezierze znajdujące się u podnóża Paringula Mare. Czekało na nas jeszcze jezioro Mândra (Mindra), jedno z najwyżej położonych w całych Karpatach jezior polodowcowych, leżące na wysokości 2148 m n.p.m. (wyżej znajdują się tylko jeziora w Górach Fogaraskich - m.in. najwyżej położony Lacul Capra 2230 m n.p.m., i w Tatrach - okresowy Barani Stawek (2207 m n.p.m.) i stały akwen Lodowy Stawek (2157 m n.p.m.).
Do jeziorka Mindra trzeba było jednak jeszcze trochę potuptać... Przez kosówkę i piargi...
... później zaś przez same piargi
Tu już się czuło, że jest się w piętrze alpejskim
Doszliśmy do jeziora Mindra. Chwila oddechu i poszliśmy dalej, a właściwie niewiele dalej, ale zaś za to znacznie wyżej
Tu zaczynała sie ta ściana, o której wcześniej pisałem - na długości raptem 300-400 metrów, trzeba było tyle samo podejść do góry
Ale za to co zaczęliśmy widzieć za sobą... Tylko te cholerne plecaki i ból łydek...
Doszliśmy wreszcie na grań. Można było popatrzeć na zachodnią część kotła znajdującego się pod północną stroną Paringula Mare, m.in. na pozostającą niemal zawsze w cieniu wschodnią ścianę szczytu Gemănarea (2426 m n.p.m.).
Można też zerknąć na północ, m.in. na góry Şureanu
Poczekaliśmy z Maćkiem, aż na grań wdrapie się nasza młodzież
I już całą grupą weszliśmy na kulminację Gór Paring - na szczyt Paringul Mare (2519 m n.p.m.)
Widoki się oczywiście znacznie poszerzyły. Zarówno w stronę przed chwilą oglądanej Gemanarei...
... również w kierunku północnym
... wschodnim
Na biegnące od głównego grzbietu na południe długie boczne grzbiety przypominające bardziej połoniny, niż boczne granie gór typu alpejskiego
Na szczycie spędziliśmy około pół godziny. Pogoda "trzymała". Nie spieszyliśmy się. Powoli schodziliśmy w kierunku wschodnim, cały czas trzymając się grani głównej, często zatrzymując się. Jakieś słodycze, czekolada, picie... i przede wszystkim widoki.
Przechodziliśmy sobie radośni przez przełęcz Şaua Gruiul (2305 n.p.m.), następnie przez szczyt Gruiul (2345 m n.p.m.), kolejną przełęcz Şaua Pâcleşa i zaraz za nią szczyt o tej samej nazwie (Vf. Pâcleşa - 2335 m n.p.m.). Frajda z górskiej wędrówki w najczystszej postaci...
Tylko, że w pewnej chwili pojawił się ON!!! Brocken!!! Dlaczego właśnie teraz? Po cholerę? Pogoda "sypnie" - to już pewne! Tylko kiedy? Czy dostaniemy od losu choćby godzinę?
Najpierw z pola widzenia straciliśmy góry Şureanu. Już nie były na wyciągnięcie ręki. Przez grań zaczęły się przewalać od południa nabrzmiałe wodą chmury. Bawiły się z nami - jeszcze przenoszonego przez siebie rezerwuaru nie zrzuciły, ale zaczęły zasłaniać i jezioro Lung, i jezioro Roşiile, i właściwie wszystko na północ, południe, wschód i zachód od nas...
Burza była kwestią czasu... Takie moje déjà vu. Rano miałem tutejszą burzę we wspomnieniach, teraz na sto procent będę miał ją w realu!
Zaczęło padać, zaczęło grzmieć. Aparaty szybko do worków foliowych i do plecaka. Następnie bieg do jakiegoś miejsca, w którym będzie można rozbić namioty. Szybka decyzja - w ciągu najwyżej trzech kwadransów musimy być już pod namiotami! Zejście w doliny odpadało, już nie zdążymy - zaraz będziemy mieli cyrk! Trzeba znaleźć na grzbiecie jakieś w miarę bezpieczne miejsce. Na szczęście grzbiet zaraz za Pâcleşą dość wyraźnie się obniżał i rozszerzał - tu już nie było piargów, raczej porastająca grzbiet murawa. Był to fragment grzbietu nazywany Piciorul Pâcleşa, schodzący do przełączy Şaua Iesul (2310 m n.p.m.). Pogoda jeszcze raz do nas mrugnęła okiem. Bawiła się z nami. Na piętnaście, góra dwadzieścia minut, przestało padać. Otworzyło się niebo. Zobaczyliśmy, w którym miejscu grzbietu jesteśmy.
Rozbiliśmy namioty. Namiot Maćka, dzień wcześniej stawiany przez niemal 20 minut, rozbity został... najwcześniej. Na południe od nas, nad połoninami, którymi jeszcze półtorej godziny wcześniej tak się zachwycaliśmy, szalała burza. Spektakl niesamowity, niesamowite było też to, że to wszystko co na niebie i straszne i piękne, w błyskawicznym tempie się do nas zbliżało.
Zrobiłem ostatnie zdjęcie w tym dniu... Jak się na nie po latach patrzy, to zupełnie nie widać, co nastąpi za kilka chwil. Przynajmniej kilkugodzinną burzę będziemy mieli jak w banku. Nie pierwszą w Rumunii, i - mogę to po upływie dziewięciu lat powiedzieć - nie ostatnią! Na szczęście namioty już były rozbite.
Piorunów oczywiście się baliśmy. Ktoś z nas kiedyś usłyszał o pewnym pomyśle zmniejszającym nieco zagrożenie. Wtedy, na początku burzy, wcieliliśmy to w czyn. Zebrałem wszystkie posiadane przez nas kijki trekkingowe, czyli 12 sztuk, i pobiegłem z nimi w stronę niewysokiej skalnej kopki, oddalonej ze 150 metrów od namiotów. Tam je pozostawiłem. Trochę tego metalu było. Jak ma jakiś piorun pieprznąć w nasze obozowisko, to niech raczej strzeli w nasze kije, niż w nasze namioty. A później - mimo, że pioruny waliły w najbliższym sąsiedztwie naszego biwaku, żaden namiot nie ucierpiał. Kijki zresztą również - pomysł "odciągnięcia pioruna kijkami" nie został więc wówczas pozytywnie zweryfikowany. Później kilku znajomych fizyków pytało mnie, jak te kijki układałem przy kopce. No jak? Po prostu je ciepnąłem i zwiewałem do namiotu!!!
Oj, to była burza! Trwała chyba z siedem godzin. Kolacji wspólnej oczywiście nie robiliśmy. Poszczególne duety posilały się wewnątrz swoich namiotów. Mimo intensywnego deszczu... nie mieliśmy wody do picia. Jakieś marne resztki. Dopiero o czwartej rano, gdy pioruny poszły sobie gdzieś tam het na północ, a na grzbiecie rozpętała się jeszcze większa ulewa, Maciek wystawił na zewnątrz kilka misek od menażek. Po tropikach namiotów spłynęło do nich trochę wody. Miała być na śniadanie...
I tak nam upłynęła ta szalona noc!
c.d.n.
Trasa: Lacul Zănoaga Stânei (1910)- Lacul Roşiile (1978) - Lacul Lung (2005) - Lacul Mândra (2148) - grań Muchia Pontul Roşu - Parangul Mare (2519) - Şaua Gruiul (2305) - Vf. Gruiul (2345) - Şaua Pâcleşa - Vf. Pâcleşa (2335) - grzbiet Piciorul Pâcleşa nad przełączą Şaua Iesul (2310)
Pierwsza prawdziwie karpacka noc w 2007 roku była krótka. Przynajmniej dla mnie. Obudziłem się dobrze przed szóstą i wyszedłem z namiotu. Z aparatem fotograficznym oczywiście... Szukałem znajomych miejsc, potykałem się o słabo widoczne o świcie kamienie, licznie rozsiane na górskich murawach i o szczegóły własnej niepamięci. Gdzieśmy w ogóle się rozbili, czy dokładnie tam, gdzie kiedyś stały namioty Cześka, Andrzeja oraz Joli i Wacka, czy może kilkanaście, lub nawet kilkadziesiąt metrów od tamtych miejsc? Wiem, że to irracjonalne, ale to dokładne powiązanie miejsc rozstawienia namiotów sprzed wielu lat i sprzed kilku godzin, wydawało mi się wtedy nadzwyczaj ważne. Przypominało mi to trochę, a może nawet nieco bardziej niż trochę, próby znalezienia w dawno nieodwiedzanym schronisku jakiegoś znajomego kąta sprzed lat. Tego samego pokoju, blatu w kuchni turystycznej, czy chociażby tego samego stolika w świetlicy...
Napisałem "namioty Cześka, Andrzeja oraz Joli i Wacka"... Oprócz nich stały tu jeszcze wtedy chyba dwa lub trzy inne. W którymś z nich spała moja siostra Ilona, może w tym samym, może w jeszcze innym dwóch jej kolegów z geologii. Mojego namiotu tam nie było... Stał sobie w sąsiedniej dolinie, nad najpiękniejszym - przynajmniej dla mnie - polodowcowym jeziorze w tym masywie, Lacul Slivei. Doliny Roşiile i Slivei oddzielała wysoka, odchodząca na północ od głównego grzbietu Paringu grań Slivei, którą można było przejść przez przełęcz o wysokości 2273 m n.p.m. Kilka zaś ostatnich namiotów naszego obozu wędrownego z sierpnia 1983 r. znajdowało się wówczas gdzieś wysoko, w tzw. dolince wiszącej, znajdującej się tuż poniżej głównego grzbietu.
Czekając na lepsze światło do fotografowania, wróciłem jeszcze raz do tych sierpniowych dni sprzed przeszło trzydziestu lat. Stanowiliśmy wtedy bardzo liczną grupę, liczącą dobrze ponad dwudziestu uczestników. Drugiego dnia wędrówki grzbietem Paringu, już dość późnym popołudniem, gdy nasza ekipa rozciągnęła się na odcinku chyba z dwóch kilometrów, uderzyła w nas burza. Zebraliśmy się w trzy odrębne grupki i każda uciekała do najbliższej doliny, we wszystkich trzech przypadkach na północną stronę grzbietu. Każdy z nas wiedział tylko tyle, i kim w danej chwili jest, nie wiedzieliśmy nic o pozostałych uczestnikach obozu, na ile grup się podzielili, gdzie zeszli i czy mają kompletne namioty. Ta ostatnia kwestia jest zasadna - namioty mieliśmy wówczas znacznie cięższe niż dzisiejsze, stąd często załoga jednego namiotu dzieliła się jego ciężarem - jedna osoba brała tropik, druga maszty i śledzie namiotowe, ostatnia wreszcie sypialnię.
W kolejnym dniu trwały poszukiwania. Właściwie po omacku - snujące się w kotłach mgły, blisko dziesięć potencjalnych dolin do spenetrowania, a poza tym - wiadomo - nie nastała jeszcze era telefonii komórkowej. Najpierw odczuwaliśmy więc niepewność, później następowała ulga i radość, gdy gdzieś tam w oddali namierzaliśmy znajome - pomarańczowe, żółte lub zielone - sylwetki wypatrywanych namiotów, i wreszcie pomoc w ewakuacji grupy trzeciej - tej z dolinki wiszącej (oj, ci to mieli w nocy horror, gdyż mieli zaledwie jeden tropik i trzy sypialnie od namiotów), którą połączyliśmy z podobozem rozbitym nad Lacul Slivei. A po południu to już totalna radocha - wyjście na lekko na Paringula Mare, żadnych ciężarów na grzbiecie. Dzień niby stracony, bo przecież nie przesunęliśmy się z naszymi namiotami nawet o kilometr w kierunku wschodnim, ale przecież dzień taki, który pamięta się do końca życia. Od porannych obaw o los bliskich, po popołudniową górską euforię...
Jeszcze na szczycie spotkanie z rodakami - z naprzeciwka, od strony wschodniej, na najwyższy szczyt Paringu weszła grupa studentów z Lublina, z tamtejszego Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich. Wspólne zdjęcia, śmiech, wymiana adresów (chodziło o wysłanie fotek) i nasze zejście w dół, najpierw właśnie do naszego podobozu rozbitego nad Lacul Zanoaga Stânei.
O tym wszystkim myślałem czekając na pierwsze światło. Wreszcie doczekałem się... Znowu zacząłem łazić koło naszych namiotów
Wyrośnięte i mocno już przekwitłe zbrązowiałe ciemiężyce (ciemiężyca zielona - Veratrum lobelianum) przypominały, że to już koniec sierpnia...
Ale - o dziwo - rododendrony w dalszym ciągu utrzymywały - może specjalnie dla nas - swoją późnolipcową różowoczerwoną świeżą barwę. Były wszędzie...
Dzień był inny niż przed laty... Mgły, owszem, były... ale pojawiały się w naszym skalnym teatrze na najwyżej parędziesiąt sekund. I jak szybko się pojawiały, tak szybko znikały.
Wtedy wisiały nad nami praktycznie cały czas.
No właśnie, przypomniałem sobie o tym murku zbudowanym, zapewne przez pasterzy, przy północnym brzegu jeziora. Wtedy naprawdę pomagał. Wiało tak, że nasze radzieckie palniki dławiły się, płomień spod menażek uciekał. Ale w tym jednym miejscu "dawało radę". Gorąca herbata, taka najzwyklejsza na świecie, socjalistyczna "Ulung" lub "Madras" , po zejściu z Paringula Mare, była już nie najzwyklejsza, tylko "ta jedyna i najlepsza"... Zwłaszcza przygotowana przez Ryśka...
Szukam tych zbawiennych przed laty kamiennych ścianek... Nie ma! Zmieniło się trochę. Gdyby nie widoczny na moich starych zdjęciach i widziany na żywo duży głaz, wystający z toni jeziora, pomyślałbym, że trafiłem nad jakiś sąsiedni górski staw.
A pogoda z każdą chwilą się poprawiała...
Biegałem wokół jeziora jak głupi...
Nawet nie zauważyłem, kiedy towarzystwo zaczęło wychodzić z namiotów... Najpierw "opróżniony" ze swojej załogi został namiot żeński, później mieszany, po długiej zaś chwili przed namiotem pojawił się Maciek.
Można było już nie tylko snuć wspomnienia o niegdysiejszych "Ulungach" i "Madrasach", lecz wrzucić do wrzątku kilka torebek biedronkowej "Sagi" lub czegoś w tym niskobudżetowym stylu. Też smakowała, i to jak! Zresztą jak i całe śniadanie.
Pokrzepieni - stosunkowo długim (w moim przypadku), długim (cała reszta) snem, dobrym śniadaniem, super pogodą i widokami - mogliśmy zabrać się za pakowanie plecaków.
Na północ, zdawałoby się na wyciągnięcie ręki, mieliśmy góry Şureanu. Dwa lata wcześniej połowa spośród nas (Ula, Maciek i ja) biegaliśmy po tych, wznoszących się na przeszło 2000 metrów nad poziomem morza, połoninach.
Plecaki już przygotowane do zarzucenia na ramiona...
... i wreszcie zarzucone
Czas na start... Tylko którędy iść, którą wybrać drogę na szczyt Paringula Mare. Najsensowniej byłoby wejść na przełęcz 2273 m w grani Slivei, a zatem wyjść od jeziora najpierw w kierunku zachodnim, a później bocznym grzbietem wejść od południa na grań główną Paringu, nieco na zachód od szczytu. Tak byłoby najrozsądniej, ale... tak już przed laty szedłem. Musiałbym powtarzać. Wiadomo, że super, ale... Wyszedł więc ze mnie egoizm, prywata i inne tego typu niskie pobudki. Wybrałem trasę - ale przy aklamacji ogółu - najtrudniejszą. Z niemal pionową ścianą na końcu, którą mieliśmy pokonać z plecakami ważącymi, bagatela, około 30 kilogramów (w przypadku męskiej części grupy przeszło 30-kilogramowymi). Ale wiedziałem, że to wejście będzie naprawdę piękne. Wiedziałem, bo kiedyś tą drogą... schodziłem.
Wyszliśmy więc nie na zachód, tylko na południe, najpierw w stronę jeziora Roşiile.
"Nasze" jezioro Zanoaga Stinei zaczęło znikać wśród piarżysk, mutonów i pól kosówki..., coraz lepiej natomiast widać było "nasze" góry Şureanu...
Najpierw doszliśmy do jeziora Lung. Nazwa jeziora - w tłumaczeniu "Jezioro Długie" - wydawała się z początku nieco przesadzona...
Dopiero jak się podeszło nieco wyżej, na garb rozdzielający jeziora Lung (wys. 2005 m n.p.m.) i Roşiile (wys. 1978 m n.p.m. i 3,76 ha powierzchni)...
... a jeszcze lepiej na opadające z Paringula Mare jego północne stoki, nazwa Jeziora Długiego stała się w pełni usprawiedliwiona
Ale to nie koniec naszej wędrówki przez pojezierze znajdujące się u podnóża Paringula Mare. Czekało na nas jeszcze jezioro Mândra (Mindra), jedno z najwyżej położonych w całych Karpatach jezior polodowcowych, leżące na wysokości 2148 m n.p.m. (wyżej znajdują się tylko jeziora w Górach Fogaraskich - m.in. najwyżej położony Lacul Capra 2230 m n.p.m., i w Tatrach - okresowy Barani Stawek (2207 m n.p.m.) i stały akwen Lodowy Stawek (2157 m n.p.m.).
Do jeziorka Mindra trzeba było jednak jeszcze trochę potuptać... Przez kosówkę i piargi...
... później zaś przez same piargi
Tu już się czuło, że jest się w piętrze alpejskim
Doszliśmy do jeziora Mindra. Chwila oddechu i poszliśmy dalej, a właściwie niewiele dalej, ale zaś za to znacznie wyżej
Tu zaczynała sie ta ściana, o której wcześniej pisałem - na długości raptem 300-400 metrów, trzeba było tyle samo podejść do góry
Ale za to co zaczęliśmy widzieć za sobą... Tylko te cholerne plecaki i ból łydek...
Doszliśmy wreszcie na grań. Można było popatrzeć na zachodnią część kotła znajdującego się pod północną stroną Paringula Mare, m.in. na pozostającą niemal zawsze w cieniu wschodnią ścianę szczytu Gemănarea (2426 m n.p.m.).
Można też zerknąć na północ, m.in. na góry Şureanu
Poczekaliśmy z Maćkiem, aż na grań wdrapie się nasza młodzież
I już całą grupą weszliśmy na kulminację Gór Paring - na szczyt Paringul Mare (2519 m n.p.m.)
Widoki się oczywiście znacznie poszerzyły. Zarówno w stronę przed chwilą oglądanej Gemanarei...
... również w kierunku północnym
... wschodnim
Na biegnące od głównego grzbietu na południe długie boczne grzbiety przypominające bardziej połoniny, niż boczne granie gór typu alpejskiego
Na szczycie spędziliśmy około pół godziny. Pogoda "trzymała". Nie spieszyliśmy się. Powoli schodziliśmy w kierunku wschodnim, cały czas trzymając się grani głównej, często zatrzymując się. Jakieś słodycze, czekolada, picie... i przede wszystkim widoki.
Przechodziliśmy sobie radośni przez przełęcz Şaua Gruiul (2305 n.p.m.), następnie przez szczyt Gruiul (2345 m n.p.m.), kolejną przełęcz Şaua Pâcleşa i zaraz za nią szczyt o tej samej nazwie (Vf. Pâcleşa - 2335 m n.p.m.). Frajda z górskiej wędrówki w najczystszej postaci...
Tylko, że w pewnej chwili pojawił się ON!!! Brocken!!! Dlaczego właśnie teraz? Po cholerę? Pogoda "sypnie" - to już pewne! Tylko kiedy? Czy dostaniemy od losu choćby godzinę?
Najpierw z pola widzenia straciliśmy góry Şureanu. Już nie były na wyciągnięcie ręki. Przez grań zaczęły się przewalać od południa nabrzmiałe wodą chmury. Bawiły się z nami - jeszcze przenoszonego przez siebie rezerwuaru nie zrzuciły, ale zaczęły zasłaniać i jezioro Lung, i jezioro Roşiile, i właściwie wszystko na północ, południe, wschód i zachód od nas...
Burza była kwestią czasu... Takie moje déjà vu. Rano miałem tutejszą burzę we wspomnieniach, teraz na sto procent będę miał ją w realu!
Zaczęło padać, zaczęło grzmieć. Aparaty szybko do worków foliowych i do plecaka. Następnie bieg do jakiegoś miejsca, w którym będzie można rozbić namioty. Szybka decyzja - w ciągu najwyżej trzech kwadransów musimy być już pod namiotami! Zejście w doliny odpadało, już nie zdążymy - zaraz będziemy mieli cyrk! Trzeba znaleźć na grzbiecie jakieś w miarę bezpieczne miejsce. Na szczęście grzbiet zaraz za Pâcleşą dość wyraźnie się obniżał i rozszerzał - tu już nie było piargów, raczej porastająca grzbiet murawa. Był to fragment grzbietu nazywany Piciorul Pâcleşa, schodzący do przełączy Şaua Iesul (2310 m n.p.m.). Pogoda jeszcze raz do nas mrugnęła okiem. Bawiła się z nami. Na piętnaście, góra dwadzieścia minut, przestało padać. Otworzyło się niebo. Zobaczyliśmy, w którym miejscu grzbietu jesteśmy.
Rozbiliśmy namioty. Namiot Maćka, dzień wcześniej stawiany przez niemal 20 minut, rozbity został... najwcześniej. Na południe od nas, nad połoninami, którymi jeszcze półtorej godziny wcześniej tak się zachwycaliśmy, szalała burza. Spektakl niesamowity, niesamowite było też to, że to wszystko co na niebie i straszne i piękne, w błyskawicznym tempie się do nas zbliżało.
Zrobiłem ostatnie zdjęcie w tym dniu... Jak się na nie po latach patrzy, to zupełnie nie widać, co nastąpi za kilka chwil. Przynajmniej kilkugodzinną burzę będziemy mieli jak w banku. Nie pierwszą w Rumunii, i - mogę to po upływie dziewięciu lat powiedzieć - nie ostatnią! Na szczęście namioty już były rozbite.
Piorunów oczywiście się baliśmy. Ktoś z nas kiedyś usłyszał o pewnym pomyśle zmniejszającym nieco zagrożenie. Wtedy, na początku burzy, wcieliliśmy to w czyn. Zebrałem wszystkie posiadane przez nas kijki trekkingowe, czyli 12 sztuk, i pobiegłem z nimi w stronę niewysokiej skalnej kopki, oddalonej ze 150 metrów od namiotów. Tam je pozostawiłem. Trochę tego metalu było. Jak ma jakiś piorun pieprznąć w nasze obozowisko, to niech raczej strzeli w nasze kije, niż w nasze namioty. A później - mimo, że pioruny waliły w najbliższym sąsiedztwie naszego biwaku, żaden namiot nie ucierpiał. Kijki zresztą również - pomysł "odciągnięcia pioruna kijkami" nie został więc wówczas pozytywnie zweryfikowany. Później kilku znajomych fizyków pytało mnie, jak te kijki układałem przy kopce. No jak? Po prostu je ciepnąłem i zwiewałem do namiotu!!!
Oj, to była burza! Trwała chyba z siedem godzin. Kolacji wspólnej oczywiście nie robiliśmy. Poszczególne duety posilały się wewnątrz swoich namiotów. Mimo intensywnego deszczu... nie mieliśmy wody do picia. Jakieś marne resztki. Dopiero o czwartej rano, gdy pioruny poszły sobie gdzieś tam het na północ, a na grzbiecie rozpętała się jeszcze większa ulewa, Maciek wystawił na zewnątrz kilka misek od menażek. Po tropikach namiotów spłynęło do nich trochę wody. Miała być na śniadanie...
I tak nam upłynęła ta szalona noc!
c.d.n.
Ostatnio zmieniony 2016-12-18, 04:16 przez Cisy2, łącznie zmieniany 4 razy.
laynn pisze:Niezła przygoda z tą burzą. Ja takie przeżywałem tylko w dolinach ( w Jaworzynce za Istebną ), ale też w namiotach. Ale też dawno temu, bo gdzieś ok 1992-3 r.
To zdjęcie przypomina mi podejście na Karb od strony Cz. Stawu Gąsienicowego:
Obrazek
Na Karbie ostatni raz byłem już dawno, dokładnie w Wigilię 2000 r. (rodzinne święta spędzaliśmy w "Murowańcu" - było wyjątkowo mało ludzi). Wchodziliśmy jednak - z dzieciakami (13 i 9 lat) - oczywiście od Zielonego Stawu Gąsienicowego. I tak to znacznie łatwiejsze dojście na przełęcz było całkowicie zalodzone.
Z Karbu Czarny Staw wyglądał tak:
Może kiedyś znajdę jakieś moje czarno-białe fotki z wejścia od strony Czarnego Stawu. A może prędzej w końcu sam wybiorę się w Tatry?
1. 09. 2007 (sobota)
Trasa: grzbiet Piciorul Pâcleşa nad przełączą Şaua Iesul (2310) - Vf. Iesu (2375) - Şaua Gheresul (2113) - Şaua Piatra Taiată (2255) - Vf. Setea Mică (trawers) - Vf. Setea Mare (2365) - Şaua Pleşcoaia (2229) - Vf. Plescoaia (trawers) - Şaua Mohorului (2160) - Vf. Mohorul (2337) - Şaua Mohorului (2090) - Vf. Iezer (2157) - Şaua Urdele (2040) - potok Urdele (w miejscu przecięcia szosy; pod szczytem Vf. Carbunele)
Wyszedłem rano z namiotu, zlałem deszczówkę z menażek umieszczonych przy tropikach namiotów do plastikowych PET-ów, nadwyżkę wody wypiłem. Bleee... Czuło się impregnat, jakim teoretycznie czeski, ale zapewne jakiś dalekowschodni producent namiotu, potraktował wcześniej tkaninę. Ale wody nie wylałem - zbyt cenna! Tym bardziej, że alternatywy nie mieliśmy, gdyż... przestało padać. Oczywiście - tego można było być pewnym - na chwilę. Tylko na jak długą?
Oby do śniadania, złożenia namiotów i momentu wymarszu. A później? Będzie tak, jak ma być!
Chmury się rozstąpiły. Kotłowały się gdzieś tam w dole - na południe od nas, czyli na Wołoszczyźnie, oraz na północ - już w Siedmiogrodzie. Wiatr kręcił, więc można było być pewnym, że te widoki zaraz odejdą w przeszłość. Tak jak w przeszłość poszła dawna cywilizacyjna i kulturowa granica biegnąca grzbietem Paringu - pomiędzy prawosławną Wołoszczyzną, a katolickim i protestanckim Siedmiogrodem. Zamiast zastanawiać się nad bardziej i mniej od nas odległymi dziejami tej części Europy postanowiłem jednak, zanim nie opadnie na nasze obozowisko mgła, uchwycić trochę czasu teraźniejszego.
Popatrzyłem sobie na zachód i południowy zachód, czyli na ten fragment grzbietu, po którym wczoraj zbiegaliśmy szukając miejsca na rozbicie namiotów... Szczyty Gruiul i Pâcleşa, rozdzielone przełęczą Pâcleşa , były ładnie widoczne. Odsłaniało się nawet jakieś południowe, wołoskie podnóże Paringu. Patrząc w tym kierunku naprawdę można było nabrać chęci na wędrówkę w tym dniu i liczyć, że będzie to wycieczka wyjątkowo udana...
A później spojrzałem na wschód, czyli tam, gdzie chcieliśmy się w tym dniu udać. Tu już wrażenia były mocno odmienne.
Za chwilę zresztą na nasze namioty opadła mgła...
Na szczęście wiało, więc szybko okazało się, że to nie tyle mgła, ile raczej chmury. Między odwiedzinami kolejnych chmur można było połazić w pobliżu namiotów.
Wróciłem do namiotów. Mgły trochę zeszły i pojawiła się nadzieja, że może się poprawi...
Nasze obozowisko zaczęło się budzić... Najpierw z namiotu wyszedł - o dziwo - Maciek...
... później reszta.
Zaczęło się robić... nawet ładnie.
Ale za chwil parę mamy znów odwiedziny chmur, które wdrapują się na grań z dołu, z głębi kotłów znajdujących się po północnej stronie grzbietu...
Szybkie śniadanie, składanie namiotów...
Pakowanie plecaków i jesteśmy gotowi do wyjścia
Żegnamy się z miejscem naszego biwaku. Na pożegnanie natura funduje nam takie oto ładne okno w chmurach. Możemy pożegnać się z kotłem Roşiile i jego jeziorami - Roşiile, Lung i Mindrą. Liczyliśmy - przyznam się - na więcej podobnych okienek w tym dniu. Ale - wyprzedzę tu narrację - się przeliczyłem...
Na razie jednak - z uśmiechem na ustach - startujemy...
I zaczynamy naszą wędrówkę na wschód
Wędrowaliśmy przez naprawdę piękne góry, pod nami od strony północnej liczne polodowcowe jeziora - Zanoaga Mare, Ghereşul, Cîlcescu, na południe od nas połoninne grzbiety boczne schodzące na stronę wołoską, wchodziliśmy na szczyty (m.in. Vf. Iesu (2375), Vf. Setea Mare (2365) Vf. Mohorul (2337) i Vf. Iezer (2157)) , schodziliśmy na przełęcze (Şaua Gheresul (2113) - Şaua Piatra Taiată (2255) - Şaua Pleşcoaia (2229) - Şaua Mohorului (2160)). Tylko nic, absolutnie nic, z tych wspaniałych miejsc nie widzieliśmy. Cały czas wędrówka w deszczu i mgle po omacku. Opowiadałem tylko moim współtowarzyszom, co widzielibyśmy z tego lub innego miejsca, koło którego szczytu wpakowałem sie niegdyś w liczące chyba z dwadzieścia osobników stadko kozic, przy którym jeziorze (a był to Lacul Vidal) spłoszyłem dwójkę opalających się wschodnioniemieckich nudystów (wiem, że byli z NRD, gdyż jeszcze w tym samym dniu spotkaliśmy się nad jeziorem Cîlcescu).
Cały czas aparaty schowane były w plecakach, wyjmowaliśmy je wyjątkowo, licząc na przejaśnienia...
... lub po prostu, że przestanie padać
I w końcu doszliśmy do przełęczy Urdele, ważnego siodła w grzbiecie Paringu - niegdyś strategicznego i komunikacyjnego (do czasów I wojny światowej na przełęczy znajdował się posterunek graniczny - rumuńsko-węgierski), dziś już tylko komunikacyjnego. Przez wysoką przełęcz (górne siodło - Pasul Urdele 2145 m n.p.m., niższe - Şaua Urdele 2040 m n.p.m.) wiodła z północy na południe ważna droga DN 67C (DN - Drum Naţional - droga państwowa), łącząca siedmiogrodzkie miasto Sebeş z wołoskim Novaci.
Podczas naszej wędrówki w 2007 r. droga przez przełęcz była jeszcze gruntowa. Dziś dziękuję losowi i wszystkim możliwym siłom, że pogoda nie odwiodła nas wtedy od przejścia do tej przełęczy, że wcześniej nie zeszliśmy z grzbietu, nie zrejterowaliśmy. Wtedy, w 2007 r. droga przez przełęcz, dumnie już wówczas nazywana Transalpiną, była po prostu drogą terenową, z nawierzchnią gruzowo-szutrowo-żwirową. Wyglądała zapewne podobnie, jak w XVIII i XIX wieku. A dzisiaj - po modernizacji Transalpiny w 2009-2010 r. - można pooglądać ją w pełnej krasie (?!) w internecie. To są już nie setki zdjęć, lecz tysiące. I setki filmików na YouTubie. Kiedyś mało kto mógł tam dojść lub dojechać, dzisiaj dotrzeć tam może każdy...
Dla nas Przełęcz Urdele pozostała jednak taka:
Nieco na północ od właściwego siodła przełęczy, przy Transalpinie, znaleźliśmy strumień (ciekawe, czy jeszcze istnieje?). W powietrzu wilgoć, ale nie pada. Herbata, jakiś szybki posiłek - jeszcze przed postawieniem namiotów. Na opady w tym dniu już się nie zanosiło. Siedzieliśmy sobie przy drodze, piliśmy herbatę (nie był to jeden kubek) i... liczyliśmy samochody. Nie spieszyliśmy się do rozbijania namiotów, dzień nas po prostu wyczerpał... Liczenie samochodów wydawało nam się w tamtej chwili ważniejsze...
Później zaczęliśmy liczyć... konie. Tych było więcej niż samochodów. A jeszcze później zaczęliśmy patrzeć na stada owiec schodzących z hal do bacówek. Baranów już nie liczyliśmy. Przypomnieliśmy sobie, że nie mamy jeszcze rozstawionych namiotów...
To trwające blisko dwie godziny przesiadywanie przy Transalpinie, zajmowanie się pozornie bezsensownymi sprawami (liczenie samochodów!!!) było taką trochę ucieczką od ważnej dla naszej szóstki sprawy. Przesuwaliśmy podjęcie rozmowy, co robimy dalej. Czy następnego dnia schodzimy na północ, do schroniska Obîrsia Lotrului, i uciekamy z Paringu, czy też dalej pchamy się w tę bardziej dziką i praktycznie turystycznie nieznaną wschodnią część Paringu a potem jeszcze dalej, w stronę gór Capaţîni?
Rozbiliśmy namioty i odłożyliśmy decyzję do rana...
c.d.n.
Trasa: grzbiet Piciorul Pâcleşa nad przełączą Şaua Iesul (2310) - Vf. Iesu (2375) - Şaua Gheresul (2113) - Şaua Piatra Taiată (2255) - Vf. Setea Mică (trawers) - Vf. Setea Mare (2365) - Şaua Pleşcoaia (2229) - Vf. Plescoaia (trawers) - Şaua Mohorului (2160) - Vf. Mohorul (2337) - Şaua Mohorului (2090) - Vf. Iezer (2157) - Şaua Urdele (2040) - potok Urdele (w miejscu przecięcia szosy; pod szczytem Vf. Carbunele)
Wyszedłem rano z namiotu, zlałem deszczówkę z menażek umieszczonych przy tropikach namiotów do plastikowych PET-ów, nadwyżkę wody wypiłem. Bleee... Czuło się impregnat, jakim teoretycznie czeski, ale zapewne jakiś dalekowschodni producent namiotu, potraktował wcześniej tkaninę. Ale wody nie wylałem - zbyt cenna! Tym bardziej, że alternatywy nie mieliśmy, gdyż... przestało padać. Oczywiście - tego można było być pewnym - na chwilę. Tylko na jak długą?
Oby do śniadania, złożenia namiotów i momentu wymarszu. A później? Będzie tak, jak ma być!
Chmury się rozstąpiły. Kotłowały się gdzieś tam w dole - na południe od nas, czyli na Wołoszczyźnie, oraz na północ - już w Siedmiogrodzie. Wiatr kręcił, więc można było być pewnym, że te widoki zaraz odejdą w przeszłość. Tak jak w przeszłość poszła dawna cywilizacyjna i kulturowa granica biegnąca grzbietem Paringu - pomiędzy prawosławną Wołoszczyzną, a katolickim i protestanckim Siedmiogrodem. Zamiast zastanawiać się nad bardziej i mniej od nas odległymi dziejami tej części Europy postanowiłem jednak, zanim nie opadnie na nasze obozowisko mgła, uchwycić trochę czasu teraźniejszego.
Popatrzyłem sobie na zachód i południowy zachód, czyli na ten fragment grzbietu, po którym wczoraj zbiegaliśmy szukając miejsca na rozbicie namiotów... Szczyty Gruiul i Pâcleşa, rozdzielone przełęczą Pâcleşa , były ładnie widoczne. Odsłaniało się nawet jakieś południowe, wołoskie podnóże Paringu. Patrząc w tym kierunku naprawdę można było nabrać chęci na wędrówkę w tym dniu i liczyć, że będzie to wycieczka wyjątkowo udana...
A później spojrzałem na wschód, czyli tam, gdzie chcieliśmy się w tym dniu udać. Tu już wrażenia były mocno odmienne.
Za chwilę zresztą na nasze namioty opadła mgła...
Na szczęście wiało, więc szybko okazało się, że to nie tyle mgła, ile raczej chmury. Między odwiedzinami kolejnych chmur można było połazić w pobliżu namiotów.
Wróciłem do namiotów. Mgły trochę zeszły i pojawiła się nadzieja, że może się poprawi...
Nasze obozowisko zaczęło się budzić... Najpierw z namiotu wyszedł - o dziwo - Maciek...
... później reszta.
Zaczęło się robić... nawet ładnie.
Ale za chwil parę mamy znów odwiedziny chmur, które wdrapują się na grań z dołu, z głębi kotłów znajdujących się po północnej stronie grzbietu...
Szybkie śniadanie, składanie namiotów...
Pakowanie plecaków i jesteśmy gotowi do wyjścia
Żegnamy się z miejscem naszego biwaku. Na pożegnanie natura funduje nam takie oto ładne okno w chmurach. Możemy pożegnać się z kotłem Roşiile i jego jeziorami - Roşiile, Lung i Mindrą. Liczyliśmy - przyznam się - na więcej podobnych okienek w tym dniu. Ale - wyprzedzę tu narrację - się przeliczyłem...
Na razie jednak - z uśmiechem na ustach - startujemy...
I zaczynamy naszą wędrówkę na wschód
Wędrowaliśmy przez naprawdę piękne góry, pod nami od strony północnej liczne polodowcowe jeziora - Zanoaga Mare, Ghereşul, Cîlcescu, na południe od nas połoninne grzbiety boczne schodzące na stronę wołoską, wchodziliśmy na szczyty (m.in. Vf. Iesu (2375), Vf. Setea Mare (2365) Vf. Mohorul (2337) i Vf. Iezer (2157)) , schodziliśmy na przełęcze (Şaua Gheresul (2113) - Şaua Piatra Taiată (2255) - Şaua Pleşcoaia (2229) - Şaua Mohorului (2160)). Tylko nic, absolutnie nic, z tych wspaniałych miejsc nie widzieliśmy. Cały czas wędrówka w deszczu i mgle po omacku. Opowiadałem tylko moim współtowarzyszom, co widzielibyśmy z tego lub innego miejsca, koło którego szczytu wpakowałem sie niegdyś w liczące chyba z dwadzieścia osobników stadko kozic, przy którym jeziorze (a był to Lacul Vidal) spłoszyłem dwójkę opalających się wschodnioniemieckich nudystów (wiem, że byli z NRD, gdyż jeszcze w tym samym dniu spotkaliśmy się nad jeziorem Cîlcescu).
Cały czas aparaty schowane były w plecakach, wyjmowaliśmy je wyjątkowo, licząc na przejaśnienia...
... lub po prostu, że przestanie padać
I w końcu doszliśmy do przełęczy Urdele, ważnego siodła w grzbiecie Paringu - niegdyś strategicznego i komunikacyjnego (do czasów I wojny światowej na przełęczy znajdował się posterunek graniczny - rumuńsko-węgierski), dziś już tylko komunikacyjnego. Przez wysoką przełęcz (górne siodło - Pasul Urdele 2145 m n.p.m., niższe - Şaua Urdele 2040 m n.p.m.) wiodła z północy na południe ważna droga DN 67C (DN - Drum Naţional - droga państwowa), łącząca siedmiogrodzkie miasto Sebeş z wołoskim Novaci.
Podczas naszej wędrówki w 2007 r. droga przez przełęcz była jeszcze gruntowa. Dziś dziękuję losowi i wszystkim możliwym siłom, że pogoda nie odwiodła nas wtedy od przejścia do tej przełęczy, że wcześniej nie zeszliśmy z grzbietu, nie zrejterowaliśmy. Wtedy, w 2007 r. droga przez przełęcz, dumnie już wówczas nazywana Transalpiną, była po prostu drogą terenową, z nawierzchnią gruzowo-szutrowo-żwirową. Wyglądała zapewne podobnie, jak w XVIII i XIX wieku. A dzisiaj - po modernizacji Transalpiny w 2009-2010 r. - można pooglądać ją w pełnej krasie (?!) w internecie. To są już nie setki zdjęć, lecz tysiące. I setki filmików na YouTubie. Kiedyś mało kto mógł tam dojść lub dojechać, dzisiaj dotrzeć tam może każdy...
Dla nas Przełęcz Urdele pozostała jednak taka:
Nieco na północ od właściwego siodła przełęczy, przy Transalpinie, znaleźliśmy strumień (ciekawe, czy jeszcze istnieje?). W powietrzu wilgoć, ale nie pada. Herbata, jakiś szybki posiłek - jeszcze przed postawieniem namiotów. Na opady w tym dniu już się nie zanosiło. Siedzieliśmy sobie przy drodze, piliśmy herbatę (nie był to jeden kubek) i... liczyliśmy samochody. Nie spieszyliśmy się do rozbijania namiotów, dzień nas po prostu wyczerpał... Liczenie samochodów wydawało nam się w tamtej chwili ważniejsze...
Później zaczęliśmy liczyć... konie. Tych było więcej niż samochodów. A jeszcze później zaczęliśmy patrzeć na stada owiec schodzących z hal do bacówek. Baranów już nie liczyliśmy. Przypomnieliśmy sobie, że nie mamy jeszcze rozstawionych namiotów...
To trwające blisko dwie godziny przesiadywanie przy Transalpinie, zajmowanie się pozornie bezsensownymi sprawami (liczenie samochodów!!!) było taką trochę ucieczką od ważnej dla naszej szóstki sprawy. Przesuwaliśmy podjęcie rozmowy, co robimy dalej. Czy następnego dnia schodzimy na północ, do schroniska Obîrsia Lotrului, i uciekamy z Paringu, czy też dalej pchamy się w tę bardziej dziką i praktycznie turystycznie nieznaną wschodnią część Paringu a potem jeszcze dalej, w stronę gór Capaţîni?
Rozbiliśmy namioty i odłożyliśmy decyzję do rana...
c.d.n.
Ostatnio zmieniony 2016-12-20, 12:26 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
2 września 2007 (niedziela)
Trasa: potok Urdele (pod Vf. Carbunele) - Şaua Urdele (2040) - Pasul Urdele (2145) - Şaua Dengheru (2069) - Şaua Cioara (2090) - Vf. Papuşa (2136) - Vf. Cioara (2123) - Şaua Tidvele (2070)- Vf. Galbenul (2137) - Şaua Micaia (1920) - Vf. Micaia (2186)
Dzień zaczął się nawet optymistycznie. Po pierwsze, nie słychać było kropel deszczu uderzających w płótno naszych namiotów, po drugie, gdzieś tak koło godziny siódmej z różnych stron zaczęły dochodzić do nas dzwonki wychodzących na hale owiec. Niektóre musiały przechodzić tuż obok naszych namiotów. Beczenie owiec dochodziło z odległości pięciu, najwyżej dziesięciu metrów. Potem stado się oddaliło. Dźwięki dzwonków się wyciszyły, ale słychać było, że przy namiotach jakieś życie wre.
Najwyższy czas wyjść więc z namiotów. Może nie z obawą, ale z zaciekawieniem. Owiec już wprawdzie rzeczywiście przy namiotach nie było, ale ich strażnicy jak najbardziej...
Trójka piesków, o gabarytach zbliżonych do pilnowanych przez siebie zwierzaków, spokojnie czekała... Aż wstaniemy, aż zaczniemy przygotowywać śniadanie, aż podzielimy się z nimi tym śniadaniem. Oczywiście, psiaki nie pomyliły się.
My mogliśmy, już po śniadaniu, zająć się podziwianiem otoczenia naszego obozowiska, natomiast psy wzięły się do czyszczenia - do gołej blachy - puszek po konserwach.
Opuszczone przez swoich strażników stado owiec już dość znacznie się od nas oddaliło
Za jakiś czas do naszych namiotów podeszły konie...
I taka sielanka trwałaby może jeszcze z dwie-trzy godziny, gdyby nie to, że w pewnym momencie wypadało w końcu spojrzeć w niebo i w końcu wypowiedzieć odkładane z minuty na minutę pytanie:
- Co robimy?
No właśnie, co robimy? Zrejterować z gór w czwartym dniu wędrówki to trochę głupio, przecież to nie zima, jeszcze nie jesteśmy totalnie przemoczeni, jedzenie i paliwo jest (i to zapasy jeszcze na niemal tydzień), mapę mamy, jakąś tam orientację w terenie. Nikt nie jest (jeszcze?) chory... Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują więc, że trzeba i należy iść dalej. Nastrój psuje tylko to, że my po prostu wiemy, że w Paringu i dalej w górach Capatinii taka pogoda będzie trwała jeszcze przez trzy dni. Wędrować we mgle i deszczu przez góry, których się praktycznie nie zna, i w tym deszczu i mgle na pewno się ich nie pozna. Iść więc, aby tylko iść? Jak w nocy? Tak możemy przecież łazić po dobrze nam znanych Karkonoszach, czy też w innych częściach przedeptanych na wszystkie możliwe sposoby Sudetów. Ale przez nieznany nam wschodni Paring? Magiczne, znane nam tylko z literatury, Capatinii? Iść tam tylko po to, aby cały czas obiecywać sobie, że kiedyś - kiedy tylko będzie lepsza pogoda - na pewno w te miejsca jeszcze powrócimy?
A mimo to podejmujemy decyzję - idziemy dalej! Może się chociaż na chwilę przejaśni, przestanie padać, chmury pójdą sobie precz?! Nie wierzymy w to, ale odczuwamy ulgę, że w końcu jakaś decyzja została podjęta!
Podjęliśmy zatem naszą decyzję i może dziesięć minut później zaczął padać deszcz (!!!). Gdyby pierwsze krople spadły na nas właśnie te dziesięć minut wcześniej, to może nasza marszruta wyglądałaby zupełnie inaczej. Może znowuż miałbym okazję - po raz trzeci w swym górskim żywocie - dotrzeć do schroniska Obirsia Lotrului. Tylko już nie po to, aby z tego miejsca wychodzić w góry, tylko aby tam zakończyć moją górską wędrówkę.
Podeszliśmy najpierw Transalpiną na wyższe siodło przełęczy Urdele (2141 m n.p.m.). Tam nastąpiło pierwsze zdziwienie - okazuje się, że za przełęczą droga nie spada w dół, lecz jeszcze podchodzi nieco wyżej, prawie na szczyt Urdele (2228 m n.p.m.), trawersując go od strony zachodniej najwyżej 50 metrów poniżej szczytu. Nasz szlak (czerwony pionowy pasek) szedł wzdłuż Transalpiny - wtedy na szczęście jeszcze szutrowej - jeszcze ponad dwa kilometry, wchodząc przy okazji na szczyt Dengheru (2069 m n.p.m.). Dopiero czterysta metrów za tym szczytem skręcił w kierunku wschodnim. Cały czas byliśmy na głównym grzbiecie Paringu.
Moment wejścia na grzbietową połoninę i oczywiście... mgła.
I tak było praktycznie cały dzień. Mgła, częściej nieco mgła i deszcz...
... i diabelnie - jak na przełom sierpnia i września - zimno. Gazu i herbaty wtedy nie oszczędzaliśmy...
Niekiedy mgła się podnosiła - był wówczas czas na trwające nieco dłużej sesje fotograficzne,
albo na sporadyczne rzucenie okiem na nieco bardziej oddalone plany, np. na kocioł Singuratic, w którym ukryło się jezioro polodowcowe o tej samej nazwie (z miejsca na grzbiecie, z którego mogło być widoczne, my widzieliśmy oczywiście tylko mgłę)
Ale my dzielnie idziemy dalej i los nas wynagradza kilkoma jeziorkami na samym grzbiecie. Nawet nie znamy ich nazw, nie ma ich na mapach, nie ma kogo zapytać...
... tego człowieka nie odważyliśmy się spytać ani o nazwę jeziorek, ani o cokolwiek. Pojawił się we mgle jak widmo... Może na dwadzieścia, może na trzydzieści sekund - i zniknął we mgle.
Jeszcze, gdzieś między szczytem Galbenul (2137 m n.p.m.) a przełęczą Micaia (1910 m n.p.m.), pojawiło się duże stado koni, a potem mieliśmy już tylko ścianę deszczu...
Nie tylko ścianę deszczu zresztą... W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że wchodzimy na skalno-trawiastą zachodnią ścianę góry Micaia (2170 m n.p.m.). Aparaty od dawna już były w plecakach... We mgle udało nam się zejść w jedną grupkę i zaczęliśmy wchodzić do góry. Postanowiliśmy, że rozbijamy namioty w najwyższym możliwym miejscu - nie ma sensu kombinować, bo we mgle możemy zejść z głównego grzbietu. A poza tym, gdzieś tam w podświadomości, pojawiła się nadzieja na jakieś poranne widoki ze szczytu Micaia. Bo góra ta stanowi ostatni od strony wschodniej wybitny wierzchołek Paringu. Dalej na wschód jest oddzielony od Micai płytkim siodłem Pristosul (2075 m n.p.m.) i wreszcie wybitna przełęcz Curmatura Olteţului (1615 m n.p.m.), oddzielająca Paring od sąsiedniego masywu - gór Capaţânii.
We mgle i deszczu rozbijaliśmy namioty, we mgle i deszczu przygotowaliśmy kolację, spożyliśmy ją i położyliśmy się spać. Lało całą noc. Wychodząc w nocy z namiotu, nogi się miało po kostki w wodzie...
c.d.n.
Trasa: potok Urdele (pod Vf. Carbunele) - Şaua Urdele (2040) - Pasul Urdele (2145) - Şaua Dengheru (2069) - Şaua Cioara (2090) - Vf. Papuşa (2136) - Vf. Cioara (2123) - Şaua Tidvele (2070)- Vf. Galbenul (2137) - Şaua Micaia (1920) - Vf. Micaia (2186)
Dzień zaczął się nawet optymistycznie. Po pierwsze, nie słychać było kropel deszczu uderzających w płótno naszych namiotów, po drugie, gdzieś tak koło godziny siódmej z różnych stron zaczęły dochodzić do nas dzwonki wychodzących na hale owiec. Niektóre musiały przechodzić tuż obok naszych namiotów. Beczenie owiec dochodziło z odległości pięciu, najwyżej dziesięciu metrów. Potem stado się oddaliło. Dźwięki dzwonków się wyciszyły, ale słychać było, że przy namiotach jakieś życie wre.
Najwyższy czas wyjść więc z namiotów. Może nie z obawą, ale z zaciekawieniem. Owiec już wprawdzie rzeczywiście przy namiotach nie było, ale ich strażnicy jak najbardziej...
Trójka piesków, o gabarytach zbliżonych do pilnowanych przez siebie zwierzaków, spokojnie czekała... Aż wstaniemy, aż zaczniemy przygotowywać śniadanie, aż podzielimy się z nimi tym śniadaniem. Oczywiście, psiaki nie pomyliły się.
My mogliśmy, już po śniadaniu, zająć się podziwianiem otoczenia naszego obozowiska, natomiast psy wzięły się do czyszczenia - do gołej blachy - puszek po konserwach.
Opuszczone przez swoich strażników stado owiec już dość znacznie się od nas oddaliło
Za jakiś czas do naszych namiotów podeszły konie...
I taka sielanka trwałaby może jeszcze z dwie-trzy godziny, gdyby nie to, że w pewnym momencie wypadało w końcu spojrzeć w niebo i w końcu wypowiedzieć odkładane z minuty na minutę pytanie:
- Co robimy?
No właśnie, co robimy? Zrejterować z gór w czwartym dniu wędrówki to trochę głupio, przecież to nie zima, jeszcze nie jesteśmy totalnie przemoczeni, jedzenie i paliwo jest (i to zapasy jeszcze na niemal tydzień), mapę mamy, jakąś tam orientację w terenie. Nikt nie jest (jeszcze?) chory... Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują więc, że trzeba i należy iść dalej. Nastrój psuje tylko to, że my po prostu wiemy, że w Paringu i dalej w górach Capatinii taka pogoda będzie trwała jeszcze przez trzy dni. Wędrować we mgle i deszczu przez góry, których się praktycznie nie zna, i w tym deszczu i mgle na pewno się ich nie pozna. Iść więc, aby tylko iść? Jak w nocy? Tak możemy przecież łazić po dobrze nam znanych Karkonoszach, czy też w innych częściach przedeptanych na wszystkie możliwe sposoby Sudetów. Ale przez nieznany nam wschodni Paring? Magiczne, znane nam tylko z literatury, Capatinii? Iść tam tylko po to, aby cały czas obiecywać sobie, że kiedyś - kiedy tylko będzie lepsza pogoda - na pewno w te miejsca jeszcze powrócimy?
A mimo to podejmujemy decyzję - idziemy dalej! Może się chociaż na chwilę przejaśni, przestanie padać, chmury pójdą sobie precz?! Nie wierzymy w to, ale odczuwamy ulgę, że w końcu jakaś decyzja została podjęta!
Podjęliśmy zatem naszą decyzję i może dziesięć minut później zaczął padać deszcz (!!!). Gdyby pierwsze krople spadły na nas właśnie te dziesięć minut wcześniej, to może nasza marszruta wyglądałaby zupełnie inaczej. Może znowuż miałbym okazję - po raz trzeci w swym górskim żywocie - dotrzeć do schroniska Obirsia Lotrului. Tylko już nie po to, aby z tego miejsca wychodzić w góry, tylko aby tam zakończyć moją górską wędrówkę.
Podeszliśmy najpierw Transalpiną na wyższe siodło przełęczy Urdele (2141 m n.p.m.). Tam nastąpiło pierwsze zdziwienie - okazuje się, że za przełęczą droga nie spada w dół, lecz jeszcze podchodzi nieco wyżej, prawie na szczyt Urdele (2228 m n.p.m.), trawersując go od strony zachodniej najwyżej 50 metrów poniżej szczytu. Nasz szlak (czerwony pionowy pasek) szedł wzdłuż Transalpiny - wtedy na szczęście jeszcze szutrowej - jeszcze ponad dwa kilometry, wchodząc przy okazji na szczyt Dengheru (2069 m n.p.m.). Dopiero czterysta metrów za tym szczytem skręcił w kierunku wschodnim. Cały czas byliśmy na głównym grzbiecie Paringu.
Moment wejścia na grzbietową połoninę i oczywiście... mgła.
I tak było praktycznie cały dzień. Mgła, częściej nieco mgła i deszcz...
... i diabelnie - jak na przełom sierpnia i września - zimno. Gazu i herbaty wtedy nie oszczędzaliśmy...
Niekiedy mgła się podnosiła - był wówczas czas na trwające nieco dłużej sesje fotograficzne,
albo na sporadyczne rzucenie okiem na nieco bardziej oddalone plany, np. na kocioł Singuratic, w którym ukryło się jezioro polodowcowe o tej samej nazwie (z miejsca na grzbiecie, z którego mogło być widoczne, my widzieliśmy oczywiście tylko mgłę)
Ale my dzielnie idziemy dalej i los nas wynagradza kilkoma jeziorkami na samym grzbiecie. Nawet nie znamy ich nazw, nie ma ich na mapach, nie ma kogo zapytać...
... tego człowieka nie odważyliśmy się spytać ani o nazwę jeziorek, ani o cokolwiek. Pojawił się we mgle jak widmo... Może na dwadzieścia, może na trzydzieści sekund - i zniknął we mgle.
Jeszcze, gdzieś między szczytem Galbenul (2137 m n.p.m.) a przełęczą Micaia (1910 m n.p.m.), pojawiło się duże stado koni, a potem mieliśmy już tylko ścianę deszczu...
Nie tylko ścianę deszczu zresztą... W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że wchodzimy na skalno-trawiastą zachodnią ścianę góry Micaia (2170 m n.p.m.). Aparaty od dawna już były w plecakach... We mgle udało nam się zejść w jedną grupkę i zaczęliśmy wchodzić do góry. Postanowiliśmy, że rozbijamy namioty w najwyższym możliwym miejscu - nie ma sensu kombinować, bo we mgle możemy zejść z głównego grzbietu. A poza tym, gdzieś tam w podświadomości, pojawiła się nadzieja na jakieś poranne widoki ze szczytu Micaia. Bo góra ta stanowi ostatni od strony wschodniej wybitny wierzchołek Paringu. Dalej na wschód jest oddzielony od Micai płytkim siodłem Pristosul (2075 m n.p.m.) i wreszcie wybitna przełęcz Curmatura Olteţului (1615 m n.p.m.), oddzielająca Paring od sąsiedniego masywu - gór Capaţânii.
We mgle i deszczu rozbijaliśmy namioty, we mgle i deszczu przygotowaliśmy kolację, spożyliśmy ją i położyliśmy się spać. Lało całą noc. Wychodząc w nocy z namiotu, nogi się miało po kostki w wodzie...
c.d.n.
Ostatnio zmieniony 2016-12-28, 02:23 przez Cisy2, łącznie zmieniany 4 razy.
3 września 2007 (poniedziałek)
Trasa: Vf. Micaia (2186) - Vf. Pristosul (2075) - Curmatura Olteţului (1615) - Lacul Petrimanu - Cabana Petrimanu - dolina Latoritei - wodospad Apa Spânzurată - La Şapte Cruci (autostop do Ciungetu)
Poniedziałkowy poranek to chyba jedyny przypadek podczas tej wędrówki, kiedy to nie ja pierwszy wyszedłem z namiotu. Już po szóstej dało się słyszeć poruszenie dochodzące z namiotów Ani i Ilony oraz Uli i Kuby. Wkrótce pojawiły się pierwsze przekleństwa i dźwięki otwieranych zamków. Można było być pewnym, że w obydwu namiotach pojawiła się woda.
Byłem tym faktem szczerze zdumiony. Co, moja "Lafuma", zajmowana przez Ulę i Kubę, przecieka? Przecież to niemożliwe. Namiot polecony jeszcze w 1999 r. przez niezapomnianego Włodka Szczęsnego, serdecznego kolegę i założyciela "Skalnika", był całe lata ze mną, a nieco później z moimi dziećmi, na dobre i na złe. Była to prawdziwa kanadyjska "Lafuma" (model Camp 3), nie jakieś pseudonamiotowe dno, które pojawiło się na rynku, pod taką samą nazwą, kilka lat później. Dziesiątki, a może więcej, noclegów w górach, nad jeziorami (to już wtedy, gdy przejęły namiot moje dwie harcerki - Ula i Lusia), na giełdach piosenki turystycznej, wszędzie...
I tu właśnie, na szczycie Micai w Paringu, miała moja Lafuma "przeżyć" swoją techniczną śmierć?
Musiałem wyjść z namiotu i zmierzyć się z ponurą rzeczywistością. Wyszedłem więc z tego maćkowego czeskiego spadochronu, który, jak się okazało, wody się nie imał!
Rzut oka na namiot Uli i Kuby i wszystko jasne. Kuba, z gołymi stopami w wodzie, wyżyna z wody skarpetki, koszule, jakieś inne elementy swojej i Uli garderoby, wreszcie - o zgrozo - dwa śpiwory puchowe... U dziewczyn, w trochę mniejszym zakresie zniszczeń, podobnie...
Nie chciałem nikogo w tym momencie denerwować trzaskającą migawką aparatu. Do śmiechu nikomu nie było. Zrobiłem tylko kilka zdjęć naszego biwaku...
Na niebie pojawiły się nawet jakieś niewielkie przejaśnienia. O dziwo, nawet jakieś widoki. Dostrzec można było, przetykany oczywiście kilkudziesięcioma obłokami i skupiskami mgieł, cały zachodni Paring z wystającym gdzieś tam na końcu czubkiem Paringula Mare.
Na wschód od nas - również między mgłami i chmurami - dostrzegliśmy góry Capăţânii wraz z kulminacją tego masywu - Vf. Nedeia (2130 m n.p.m.).
Wiedzieliśmy już, że w te góry nie wejdziemy. Z przemoczonymi rzeczami byłoby to całkowicie pozbawione sensu. Gdyby za moment zmieniła sie pogoda, to może? Ale na nic takiego się nie zanosiło!
Podczas śniadania dojrzeliśmy do decyzji, że idziemy jeszcze na wschód głównym grzbietem do końca Paringu, czyli do przełęczy Curmatura Olteţului i następnie schodzimy z niej w dół, na północ, do doliny rzeki Latorycy. Tam trzeba znaleźć jakiś nocleg pod dachem, aby w nocy wysuszyć, albo przynajmniej podsuszyć, przemoczone rzeczy.
Z przejścia do Curmatury Olteţului nie mamy żadnych fotografii. Znowu lało. Pogoda ulitowała się nad nami dopiero na przełęczy. Można się było z Paringiem jakoś pożegnać, poprawić coś w plecakach, na moment zdjąć kurtkę przeciwdeszczową.
Przełęcz jest dość głęboko wcięta (1615 m n.p.m.), dlatego też szybko doszliśmy do górnej granicy lasu i zanurzyliśmy się weń.
Las też był "całkowicie przemoczony". Opary mgły i wszechobecna wilgoć - karpacka klasyka...
Pierwszy od kilku dni barwny akcent (poprzednio były to kwiaty rododendronów)
I wreszcie doszliśmy do doliny Latorycy
Rzeka ta rozdziela góry Paring i ich kontynuację, czyli góry Capatinii, od leżących od nich na północ Gór Latoryckich. Te skały znajdują się już w Górach Latoryckich.
Po jakimś czasie dotarliśmy do cywilizacji - prawie w tym samym miejscu jezioro zaporowe Petrimanul z zaporą Barajul Petrimanul i znajdujące się przy jego południowym brzegu schronisko Cabana Petrimanul. Ten drugi obiekt był w tej chwili dla nas ważniejszy - pierwsze od kilku dni piwo, smaczna rumuńska zupa, chociaż nie ciorba de burta, tylko warzywna z wkładką mięsną (ciorba de vacuta). Noclegów nam jednak nie udzielono - trudno, będziemy iść dalej, tym bardziej, że... przestało padać.
Z pełnym żołądkiem można już było popatrzeć na jezioro i zaporę...
Szczegółów technicznych zbiornika i całego systemu energetycznego nie podaję - wszystkie najważniejsze dane są tutaj (można włączyć automatycznego tłumacza, brzmi śmiesznie, ale jest to w miarę zrozumiałe):
http://jurnalspiritual.eu/petrimanu-bar ... albaticie/
Poniżej zbiornika weszliśmy w jeszcze węższy odcinek doliny Latorycy,
gdzie najbardziej znaną atrakcją krajoznawczą jest wodospad Cascada Apa Spânzurată, znajdujący się po północnej stronie doliny, czyli już w Górach Latoryckich (Munţii Lătoriţei). To chyba taka teoretyczna atrakcja, gdyż liczba turystów docierających do tego miejsca jest z pewnością znikoma. Powodem są nie tylko tzw. trudności komunikacyjne z dotarciem w to miejsce, ale też i fakt, że w Karpatach rumuńskich podobnych wodospadów jest parę setek.
Gdzieś w trakcie naszego człapania (cieszyliśmy się, że deszcz nie pada dlatego też nie śpieszyliśmy się), w miejscu nazywanym La Şapte Cruci, zatrzymał się przy nas samochód. Zjeżdżał w dół doliny. Kierowca zaproponował nam podwiezienie. Ucieszyliśmy się, szczególnie osoby, którym zechciało się jechać na pace, bo stamtąd oczywiście lepszy widok, ale w chwilę później nastąpiła konsternacja. W części bagażowej samochodu królowała bowiem postawiona na sztorc kosa! Oczami wyobraźni widzieliśmy już nowy remake filmu grozy o Drakuli, w którego królestwie właśnie się znaleźliśmy.
Nasz dobroczyńca zorientował się jednak, co powoduje nasze rozterki. Coś tam przesunął na pace, coś zdemontował, do kabiny zaprosił żeńską część naszego towarzystwa, zabezpieczył jeszcze coś w brezentach znajdujących się na pace i... ruszył. Można rzec, że z kopyta, kilkakrotnie groziło nam - reprezentantom męskiej części naszej wycieczki - zrzucenie z siodła, tj. z rzeczonej paki.
Kierowca wysadził nas przy wjeździe do wsi Ciunget, tuż obok niewielkiego pensjonatu. Obiekt wyglądał jakby został uruchomiony przed paroma zaledwie tygodniami. Wszystko zadbane, nowe i czyste. Śladu wilgoci, a to w tym dniu i zbliżającej się nocy było dla nas najważniejsze. Wiedzieliśmy, że tu będziemy nocować. Tym bardziej, że z budynku wyszedł miły i komunikatywny człowiek. Szybko dogadaliśmy się co do ceny. Nie była wysoka.
W momencie zawierania transakcji na niebie pojawiła się tęcza. Z górami Paring pożegnaliśmy się ładnie...
Już w minutę-dwie po wejściu do naszych pomieszczeń zaczęło się wielkie suszenie. Gospodarz nie tylko pozwolił mokre rzeczy powiesić na grzejnikach w zajmowanych przez nas pokojach, ale pootwierał chyba wszystkie pozostałe.
Tradycyjnie też, chociaż w niektórych rumuńskich obiektach noclegowych o tym zwyczaju się już zapomina, na stole czekała na nas butelka (to ten plastikowy PET) z samogonem - cujką. Można było przy niej pogadać i pomyśleć o pozostałych dniach naszej rumuńskiej eskapady.
Na stole, obok cujki, pojawiła się mapa Gór Bucegi...
c.d.n.
Trasa: Vf. Micaia (2186) - Vf. Pristosul (2075) - Curmatura Olteţului (1615) - Lacul Petrimanu - Cabana Petrimanu - dolina Latoritei - wodospad Apa Spânzurată - La Şapte Cruci (autostop do Ciungetu)
Poniedziałkowy poranek to chyba jedyny przypadek podczas tej wędrówki, kiedy to nie ja pierwszy wyszedłem z namiotu. Już po szóstej dało się słyszeć poruszenie dochodzące z namiotów Ani i Ilony oraz Uli i Kuby. Wkrótce pojawiły się pierwsze przekleństwa i dźwięki otwieranych zamków. Można było być pewnym, że w obydwu namiotach pojawiła się woda.
Byłem tym faktem szczerze zdumiony. Co, moja "Lafuma", zajmowana przez Ulę i Kubę, przecieka? Przecież to niemożliwe. Namiot polecony jeszcze w 1999 r. przez niezapomnianego Włodka Szczęsnego, serdecznego kolegę i założyciela "Skalnika", był całe lata ze mną, a nieco później z moimi dziećmi, na dobre i na złe. Była to prawdziwa kanadyjska "Lafuma" (model Camp 3), nie jakieś pseudonamiotowe dno, które pojawiło się na rynku, pod taką samą nazwą, kilka lat później. Dziesiątki, a może więcej, noclegów w górach, nad jeziorami (to już wtedy, gdy przejęły namiot moje dwie harcerki - Ula i Lusia), na giełdach piosenki turystycznej, wszędzie...
I tu właśnie, na szczycie Micai w Paringu, miała moja Lafuma "przeżyć" swoją techniczną śmierć?
Musiałem wyjść z namiotu i zmierzyć się z ponurą rzeczywistością. Wyszedłem więc z tego maćkowego czeskiego spadochronu, który, jak się okazało, wody się nie imał!
Rzut oka na namiot Uli i Kuby i wszystko jasne. Kuba, z gołymi stopami w wodzie, wyżyna z wody skarpetki, koszule, jakieś inne elementy swojej i Uli garderoby, wreszcie - o zgrozo - dwa śpiwory puchowe... U dziewczyn, w trochę mniejszym zakresie zniszczeń, podobnie...
Nie chciałem nikogo w tym momencie denerwować trzaskającą migawką aparatu. Do śmiechu nikomu nie było. Zrobiłem tylko kilka zdjęć naszego biwaku...
Na niebie pojawiły się nawet jakieś niewielkie przejaśnienia. O dziwo, nawet jakieś widoki. Dostrzec można było, przetykany oczywiście kilkudziesięcioma obłokami i skupiskami mgieł, cały zachodni Paring z wystającym gdzieś tam na końcu czubkiem Paringula Mare.
Na wschód od nas - również między mgłami i chmurami - dostrzegliśmy góry Capăţânii wraz z kulminacją tego masywu - Vf. Nedeia (2130 m n.p.m.).
Wiedzieliśmy już, że w te góry nie wejdziemy. Z przemoczonymi rzeczami byłoby to całkowicie pozbawione sensu. Gdyby za moment zmieniła sie pogoda, to może? Ale na nic takiego się nie zanosiło!
Podczas śniadania dojrzeliśmy do decyzji, że idziemy jeszcze na wschód głównym grzbietem do końca Paringu, czyli do przełęczy Curmatura Olteţului i następnie schodzimy z niej w dół, na północ, do doliny rzeki Latorycy. Tam trzeba znaleźć jakiś nocleg pod dachem, aby w nocy wysuszyć, albo przynajmniej podsuszyć, przemoczone rzeczy.
Z przejścia do Curmatury Olteţului nie mamy żadnych fotografii. Znowu lało. Pogoda ulitowała się nad nami dopiero na przełęczy. Można się było z Paringiem jakoś pożegnać, poprawić coś w plecakach, na moment zdjąć kurtkę przeciwdeszczową.
Przełęcz jest dość głęboko wcięta (1615 m n.p.m.), dlatego też szybko doszliśmy do górnej granicy lasu i zanurzyliśmy się weń.
Las też był "całkowicie przemoczony". Opary mgły i wszechobecna wilgoć - karpacka klasyka...
Pierwszy od kilku dni barwny akcent (poprzednio były to kwiaty rododendronów)
I wreszcie doszliśmy do doliny Latorycy
Rzeka ta rozdziela góry Paring i ich kontynuację, czyli góry Capatinii, od leżących od nich na północ Gór Latoryckich. Te skały znajdują się już w Górach Latoryckich.
Po jakimś czasie dotarliśmy do cywilizacji - prawie w tym samym miejscu jezioro zaporowe Petrimanul z zaporą Barajul Petrimanul i znajdujące się przy jego południowym brzegu schronisko Cabana Petrimanul. Ten drugi obiekt był w tej chwili dla nas ważniejszy - pierwsze od kilku dni piwo, smaczna rumuńska zupa, chociaż nie ciorba de burta, tylko warzywna z wkładką mięsną (ciorba de vacuta). Noclegów nam jednak nie udzielono - trudno, będziemy iść dalej, tym bardziej, że... przestało padać.
Z pełnym żołądkiem można już było popatrzeć na jezioro i zaporę...
Szczegółów technicznych zbiornika i całego systemu energetycznego nie podaję - wszystkie najważniejsze dane są tutaj (można włączyć automatycznego tłumacza, brzmi śmiesznie, ale jest to w miarę zrozumiałe):
http://jurnalspiritual.eu/petrimanu-bar ... albaticie/
Poniżej zbiornika weszliśmy w jeszcze węższy odcinek doliny Latorycy,
gdzie najbardziej znaną atrakcją krajoznawczą jest wodospad Cascada Apa Spânzurată, znajdujący się po północnej stronie doliny, czyli już w Górach Latoryckich (Munţii Lătoriţei). To chyba taka teoretyczna atrakcja, gdyż liczba turystów docierających do tego miejsca jest z pewnością znikoma. Powodem są nie tylko tzw. trudności komunikacyjne z dotarciem w to miejsce, ale też i fakt, że w Karpatach rumuńskich podobnych wodospadów jest parę setek.
Gdzieś w trakcie naszego człapania (cieszyliśmy się, że deszcz nie pada dlatego też nie śpieszyliśmy się), w miejscu nazywanym La Şapte Cruci, zatrzymał się przy nas samochód. Zjeżdżał w dół doliny. Kierowca zaproponował nam podwiezienie. Ucieszyliśmy się, szczególnie osoby, którym zechciało się jechać na pace, bo stamtąd oczywiście lepszy widok, ale w chwilę później nastąpiła konsternacja. W części bagażowej samochodu królowała bowiem postawiona na sztorc kosa! Oczami wyobraźni widzieliśmy już nowy remake filmu grozy o Drakuli, w którego królestwie właśnie się znaleźliśmy.
Nasz dobroczyńca zorientował się jednak, co powoduje nasze rozterki. Coś tam przesunął na pace, coś zdemontował, do kabiny zaprosił żeńską część naszego towarzystwa, zabezpieczył jeszcze coś w brezentach znajdujących się na pace i... ruszył. Można rzec, że z kopyta, kilkakrotnie groziło nam - reprezentantom męskiej części naszej wycieczki - zrzucenie z siodła, tj. z rzeczonej paki.
Kierowca wysadził nas przy wjeździe do wsi Ciunget, tuż obok niewielkiego pensjonatu. Obiekt wyglądał jakby został uruchomiony przed paroma zaledwie tygodniami. Wszystko zadbane, nowe i czyste. Śladu wilgoci, a to w tym dniu i zbliżającej się nocy było dla nas najważniejsze. Wiedzieliśmy, że tu będziemy nocować. Tym bardziej, że z budynku wyszedł miły i komunikatywny człowiek. Szybko dogadaliśmy się co do ceny. Nie była wysoka.
W momencie zawierania transakcji na niebie pojawiła się tęcza. Z górami Paring pożegnaliśmy się ładnie...
Już w minutę-dwie po wejściu do naszych pomieszczeń zaczęło się wielkie suszenie. Gospodarz nie tylko pozwolił mokre rzeczy powiesić na grzejnikach w zajmowanych przez nas pokojach, ale pootwierał chyba wszystkie pozostałe.
Tradycyjnie też, chociaż w niektórych rumuńskich obiektach noclegowych o tym zwyczaju się już zapomina, na stole czekała na nas butelka (to ten plastikowy PET) z samogonem - cujką. Można było przy niej pogadać i pomyśleć o pozostałych dniach naszej rumuńskiej eskapady.
Na stole, obok cujki, pojawiła się mapa Gór Bucegi...
c.d.n.
4 -8 września 2007 r. (wtorek-sobota)
Ciąg dalszy będzie krótki. Wszak jest to wątek o górach Paring.
Pan gospodarz uraczył nas nie tylko śniadaniem...
... ale też odwiózł, nie biorąc od nas ani grosza, do oddalonego kilka kilometrów od pensjonatu przystanku autobusowego
Na przystanku, zlokalizowanym przy ujściu Latorycy do rzeki Lotru, jeszcze przez chwilę zastanawialiśmy się, czy pomysł na Bucegi jest rzeczywiście pomysłem najlepszym. Wyszło, że tak...
Autobus nie przyjechał, ale pojawił się sympatyczny furgon. Jedziemy...
Po drodze ślady minionej ulewy, a właściwie aktualnej, lecz w chwilowym zawieszeniu.
Dojechaliśmy do uroczego dworca na linii kolejowej Rîmnicu Vîlcea - Sibiu. Może stąd złapiemy coś jadącego właśnie do Sibiu?
Stacja wyglądała na wymarłą... Z rozkładu wynikało, że coś pojedzie, ale po niemal sześciu godzinach czekania.
Idziemy zatem z dworca na drugą stronę Aluty (Oltu), w stronę szosy do Sibiu. Po drodze przeżywamy szok, z mostu Aluta wygląda bowiem tak - na rzecznym jazie zatrzymały się dziesiątki tysięcy PET-ów i tony innego wszelakiego świństwa.
Z przygodami przed Sibiu, w Sibiu i za Sibiu dotarliśmy jeszcze tego samego dnia wieczorem do Buşteni, stacji klimatycznej wciśniętej w dolinie rzeki Prahovy pomiędzy góry Bucegi i Baiului. Było już ciemno, deszcz i mgła, dlatego też na dwuipółtysięczne szczyty leżące na zachód od nas i niespełna dwutysięczne na wschód już nie patrzyliśmy, tylko niemal od razu poszliśmy do knajpy (to "niemal" w tym zdaniu to też przygoda, ale o niej nie teraz).
Spóźniony obiad do północy, następnie rozbicie namiotów na polance, którą upatrzyłem sobie... sześć lat wcześniej, w sierpniu 2001 r. Zasnęliśmy z nadzieją, że front atmosferyczny minie i następnego dnia pooglądamy sobie Góry Bucegi...
Front nie minął. Rano wszystko wokół mokre - również i zimowity jesienne...
... sakralne obiekty zbudowane
... i budowane
A Góry Bucegi rzeczywiście z Buşteni mogliśmy sobie pooglądać - przez mgłę i z wycieraczkami na obiektywach
Spotkaliśmy jednak kilku osobników, którym taka pogoda odpowiadała
Podeszliśmy do dolnej stacji kolejki linowej. Dowiedzieliśmy się, że jest oczywiście nieczynna, ale że w tym dniu - w tej mgle, przy tym wietrze i deszczu - czynna była kolej linowa w sąsiedniej miejscowości - w Sinai.
Godzinę później byliśmy w Sinai. Wyjście w góry odłożyliśmy na następny dzień. Postanowiliśmy trochę połazić po mieście. Sinaia znana jest również i polskim turystom, a zatem podaruję sobie opis dziejów i zabytków tego kurortu. Zwiedzanie XIX-wiecznego pałacu Peleş, letniej rezydencji królów Rumunii, sobie odpuściliśmy. Zwiedziliśmy może ze dwie restauracje, cmentarz wojskowy, jakiś klasztor i jeszcze bar. A potem rozeszliśmy się - Maciek z dziewczynami do jakiegoś hoteliku, a ja - solidaryzując się ze studencką kieszenią Uli i Kuby - do miejscowego parku. Namiot stanął pomiędzy kortami tenisowymi a oglądanym już przez nas wcześniej klasztorem.
Kilka fotografii z Sinai:
Rano mieliśmy mżawkę. Umówiliśmy się poprzedniego dnia (w barze oczywiście), że spotykamy się na grzbiecie. Trzeba było zatem na ten grzbiet wjechać.
Gdy startowaliśmy z Sinai szyby wagonika były siekane kroplami deszczu
A później było coraz lepiej
Na górze zaś zapomnieliśmy o deszczu,
Chociaż nie od razu zdjęliśmy z siebie kurtki przeciwdeszczowe
Podczas kilkugodzinnego spaceru po wierzchowinie Gór Bucegi trochę fajnych rzeczy zobaczyliśmy - był słynny Sfinx, skały Babele, schronisko o tej samej nazwie, kompleks sportowy Rumuńskiego Komitetu Olimpijskiego przyklejony do jednego z najstarszych schronisk w całych Karpatach "Piatra Arşa", pobliski najwyżej położony w Karpatach stadion lekkoatletyczny z tartanową bieżnią (coś tak na wys. 1975 m n.p.m.). Mieliśmy też super widoki na sąsiednie pasma - góry Leaota, Baiului, Piatra Craiu, widać było też Fogarasze.
Przypomnieliśmy sobie z Ulą naszą wycieczkę w te góry sześć lat wcześniej, z Mamą i Lusią. Mieliśmy wtedy dokładnie to, co przeżywaliśmy przez kilka ostatnich dni w Paringu.
Pod koniec naszej wycieczki spotkaliśmy się z Anią, Iloną i Maćkiem. Zjechaliśmy razem do Sinai. Na górnej stacji wyciągu spotkaliśmy jeszcze grupę amerykańskich Mormonów (jeżeli to przedstawiciele innej społeczności religijnej, to proszę o poprawienie), którzy patrzyli na Góry Baiului i dziękowali Bogu, że świat jest tak piękny.
W Sinai do restauracji, ale takiej, gdzie jest najlepsza toaleta - tam ostatnie przed wyjazdem zabiegi higieniczne. Później na dworzec i na pociąg - odprowadzał nas taki psiaczek, który zakochał się w Kubie.
Noc spędziliśmy w pociągu. Między czwartą a piątą wylądowaliśmy w Sighişoarze. Cały dzień zwiedzaliśmy miasto. Była to wtedy jeszcze ta stara Sighişoara, różniąca się mocno od tej dzisiejszej "unijnej". W niektórych zaułkach podchodzili do nas starsi ludzie i z nadzieją w głosie pytali, czy mówimy po niemiecku. To ostatni Sasi z Sighişoary, powinienem raczej napisać Schäßburga. Nie znałem wtedy jeszcze "Fortepianu we mgle" Eginalda Schlattnera - rozmowa na pewno wówczas byłaby inna.
Kilka fotografii z podobno najpiękniejszego miasta Siedmiogrodu
Noc spędziliśmy na kempingu w Sighişoarze. Rano pociąg. Przez Mediaş do Simerii i stamtąd znaną nam już trasą przez Devę, Curtici i Budapeszt do Polski.
I to byłoby na tyle.
Ciąg dalszy będzie krótki. Wszak jest to wątek o górach Paring.
Pan gospodarz uraczył nas nie tylko śniadaniem...
... ale też odwiózł, nie biorąc od nas ani grosza, do oddalonego kilka kilometrów od pensjonatu przystanku autobusowego
Na przystanku, zlokalizowanym przy ujściu Latorycy do rzeki Lotru, jeszcze przez chwilę zastanawialiśmy się, czy pomysł na Bucegi jest rzeczywiście pomysłem najlepszym. Wyszło, że tak...
Autobus nie przyjechał, ale pojawił się sympatyczny furgon. Jedziemy...
Po drodze ślady minionej ulewy, a właściwie aktualnej, lecz w chwilowym zawieszeniu.
Dojechaliśmy do uroczego dworca na linii kolejowej Rîmnicu Vîlcea - Sibiu. Może stąd złapiemy coś jadącego właśnie do Sibiu?
Stacja wyglądała na wymarłą... Z rozkładu wynikało, że coś pojedzie, ale po niemal sześciu godzinach czekania.
Idziemy zatem z dworca na drugą stronę Aluty (Oltu), w stronę szosy do Sibiu. Po drodze przeżywamy szok, z mostu Aluta wygląda bowiem tak - na rzecznym jazie zatrzymały się dziesiątki tysięcy PET-ów i tony innego wszelakiego świństwa.
Z przygodami przed Sibiu, w Sibiu i za Sibiu dotarliśmy jeszcze tego samego dnia wieczorem do Buşteni, stacji klimatycznej wciśniętej w dolinie rzeki Prahovy pomiędzy góry Bucegi i Baiului. Było już ciemno, deszcz i mgła, dlatego też na dwuipółtysięczne szczyty leżące na zachód od nas i niespełna dwutysięczne na wschód już nie patrzyliśmy, tylko niemal od razu poszliśmy do knajpy (to "niemal" w tym zdaniu to też przygoda, ale o niej nie teraz).
Spóźniony obiad do północy, następnie rozbicie namiotów na polance, którą upatrzyłem sobie... sześć lat wcześniej, w sierpniu 2001 r. Zasnęliśmy z nadzieją, że front atmosferyczny minie i następnego dnia pooglądamy sobie Góry Bucegi...
Front nie minął. Rano wszystko wokół mokre - również i zimowity jesienne...
... sakralne obiekty zbudowane
... i budowane
A Góry Bucegi rzeczywiście z Buşteni mogliśmy sobie pooglądać - przez mgłę i z wycieraczkami na obiektywach
Spotkaliśmy jednak kilku osobników, którym taka pogoda odpowiadała
Podeszliśmy do dolnej stacji kolejki linowej. Dowiedzieliśmy się, że jest oczywiście nieczynna, ale że w tym dniu - w tej mgle, przy tym wietrze i deszczu - czynna była kolej linowa w sąsiedniej miejscowości - w Sinai.
Godzinę później byliśmy w Sinai. Wyjście w góry odłożyliśmy na następny dzień. Postanowiliśmy trochę połazić po mieście. Sinaia znana jest również i polskim turystom, a zatem podaruję sobie opis dziejów i zabytków tego kurortu. Zwiedzanie XIX-wiecznego pałacu Peleş, letniej rezydencji królów Rumunii, sobie odpuściliśmy. Zwiedziliśmy może ze dwie restauracje, cmentarz wojskowy, jakiś klasztor i jeszcze bar. A potem rozeszliśmy się - Maciek z dziewczynami do jakiegoś hoteliku, a ja - solidaryzując się ze studencką kieszenią Uli i Kuby - do miejscowego parku. Namiot stanął pomiędzy kortami tenisowymi a oglądanym już przez nas wcześniej klasztorem.
Kilka fotografii z Sinai:
Rano mieliśmy mżawkę. Umówiliśmy się poprzedniego dnia (w barze oczywiście), że spotykamy się na grzbiecie. Trzeba było zatem na ten grzbiet wjechać.
Gdy startowaliśmy z Sinai szyby wagonika były siekane kroplami deszczu
A później było coraz lepiej
Na górze zaś zapomnieliśmy o deszczu,
Chociaż nie od razu zdjęliśmy z siebie kurtki przeciwdeszczowe
Podczas kilkugodzinnego spaceru po wierzchowinie Gór Bucegi trochę fajnych rzeczy zobaczyliśmy - był słynny Sfinx, skały Babele, schronisko o tej samej nazwie, kompleks sportowy Rumuńskiego Komitetu Olimpijskiego przyklejony do jednego z najstarszych schronisk w całych Karpatach "Piatra Arşa", pobliski najwyżej położony w Karpatach stadion lekkoatletyczny z tartanową bieżnią (coś tak na wys. 1975 m n.p.m.). Mieliśmy też super widoki na sąsiednie pasma - góry Leaota, Baiului, Piatra Craiu, widać było też Fogarasze.
Przypomnieliśmy sobie z Ulą naszą wycieczkę w te góry sześć lat wcześniej, z Mamą i Lusią. Mieliśmy wtedy dokładnie to, co przeżywaliśmy przez kilka ostatnich dni w Paringu.
Pod koniec naszej wycieczki spotkaliśmy się z Anią, Iloną i Maćkiem. Zjechaliśmy razem do Sinai. Na górnej stacji wyciągu spotkaliśmy jeszcze grupę amerykańskich Mormonów (jeżeli to przedstawiciele innej społeczności religijnej, to proszę o poprawienie), którzy patrzyli na Góry Baiului i dziękowali Bogu, że świat jest tak piękny.
W Sinai do restauracji, ale takiej, gdzie jest najlepsza toaleta - tam ostatnie przed wyjazdem zabiegi higieniczne. Później na dworzec i na pociąg - odprowadzał nas taki psiaczek, który zakochał się w Kubie.
Noc spędziliśmy w pociągu. Między czwartą a piątą wylądowaliśmy w Sighişoarze. Cały dzień zwiedzaliśmy miasto. Była to wtedy jeszcze ta stara Sighişoara, różniąca się mocno od tej dzisiejszej "unijnej". W niektórych zaułkach podchodzili do nas starsi ludzie i z nadzieją w głosie pytali, czy mówimy po niemiecku. To ostatni Sasi z Sighişoary, powinienem raczej napisać Schäßburga. Nie znałem wtedy jeszcze "Fortepianu we mgle" Eginalda Schlattnera - rozmowa na pewno wówczas byłaby inna.
Kilka fotografii z podobno najpiękniejszego miasta Siedmiogrodu
Noc spędziliśmy na kempingu w Sighişoarze. Rano pociąg. Przez Mediaş do Simerii i stamtąd znaną nam już trasą przez Devę, Curtici i Budapeszt do Polski.
I to byłoby na tyle.
Kolejna taka relacja, że zabrakło mi słów żeby wyrazić swoje uznanie. Poza tym to podziwiam, że masz Cisy wszystko tak doskonale w głowie poukładane. Moje wyjazdy zazwyczaj fajnie wspominam, ale po latach pewne szczegóły już się zacierają i tylko dzięki fotografiom jakieś zapomniane epizody wracają. To już chyba skleroza
Piękne miejsca i do tego te noce pod namiotem w takich okolicznościach przyrody... po prostu do pozazdroszczenia!
Piękne miejsca i do tego te noce pod namiotem w takich okolicznościach przyrody... po prostu do pozazdroszczenia!
Ostatnio zmieniony 2017-01-03, 15:09 przez Paula, łącznie zmieniany 2 razy.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości