Na kolorowo - czarno-białym szlakiem
Środa, 28 sierpnia 2913 r. Dwunasty dzień przejścia - chociaż tak naprawdę, to był to klasyczny kibel.
Pojawienie się na naszej trasie takiej fantastycznej "miejscówki" tylko połowicznie rozwiązało nasz problem. Pięknie, sucho, przytulnie - ale na zewnątrz deszcz, potem ściana deszczu, znów deszcz, następnie mżawka, ściana deszczu i tak na okrągło.
A tu już za cztery dni, a wraz z wybiciem północy z wtorku na środę już za trzy dni, czyli w sobotę 31 sierpnia, musimy z Miercurea Ciuc wyjeżdżać zarezerwowanym wcześniej autobusem do Budapesztu. A gdzie my, a gdzie Miercurea Ciuc? Chociaż i tu i tam mamy Karpaty, to jednak lokacyjnie są to dwa różne światy. Oczywiście, nasz plan zakładał przejście górami nie do Miercurea Ciuc, tylko do Comandau, czyli do miejsca, do którego na pewno dotarli nasi poprzednicy w 1973 r., ale i to zdawałoby się na wyciągnięcie ręki Comandau stało się teraz, w środku ulewy, jakieś takie odległe. A przecież i z tej miejscowości do Miercurea Ciuc dojazd nie jest sprawą oczywistą.
Trzeba więc było iść do przodu. Nawet w deszczu!
Ale to tylko wieczorne i nocne założenia, a może - jak się po kilku godzinach okazało - jedynie pobożne życzenia.
W nocy wstawałem kilkakrotnie. Nie na sikanie, tylko aby popatrzeć na niebo. Pomiędzy trzecią a kwadrans po trzeciej widać było nawet kilka gwiazd, o czwartej już nie było można patrzeć do góry, bo woda zalewała oczy. Taka ciuciubabka, ale już bez widoku gwiazd i księżyca, trwała do świtu.
Wtedy zrobiłem pierwsze w tym dniu fotografie. Wszystko wokół było przesiąknięte wodą.
Można było spokojnie, na godzinę-dwie, jeszcze ułożyć się do snu.
Wstaliśmy koło dziewiątej. Wcześniej nie było sensu. Bo za oknem - oczywiście ulewa. Decyzja mogła być tylko jedna. W tym dniu kiblujemy, ale za to dwa następne dni idziemy na maksa. W czwartek do zmroku, w piątek zaś tak, aby najpóźniej między pierwszą a drugą po południu dojść do Comandau. Choćbyśmy mieli na siebie przyjąć wody wszystkich wodospadów w tych górach. Trasę przejścia do Comandau - bo w tych warunkach przestawała być ona taka oczywista - mieliśmy ostatecznie ustalić wieczorem.
Taka decyzja, chociaż odważna czy może raczej wręcz desperacka, miała swoje uzasadnienie. Limit szczęścia do pozanamiotowych super-noclegów już mógł nam się wyczerpać, mogła nas więc czekać perspektywa rozbijania dwóch biwaków w deszczu. A zatem jeszcze jeden cały dzień i zwłaszcza jeszcze jedna noc spędzona tu, w cantonul Cernatul, w naprawdę świetnych warunkach, to było to czego nam było potrzeba. Ryzykowaliśmy, że będziemy moknąć przez dwa dni wędrówki (czwartek i piątek), przy wyjściu środowym tych mokrych dni zrobiłoby się o jeden więcej. O naszą kondycję się nie martwiliśmy - plecaki wszak były znacznie lżejsze niż w pierwszych dniach przejścia, a i naprawdę długie odcinki marszu nie robiły już na nas większego wrażenia. Nudna i niekończąca się, pokonywana w deszczu szutrówka z Gór Podu Calului, stanowiła dla nas niezłe przetarcie przed tym, co mogło nas w czwartek i piątek czekać.
No dobra, ale co w takim razie robić w bieżącym dniu, czyli w środę. Ola ze Zbyszkiem postanowili zostać w kantonie, ja zaś myślałem, myślałem i ... wymyśliłem. Idę kupić palinkę! A przy okazji chleb, piwo, może coś jeszcze. A także zadzwonić do Piotrka z pytaniem, czy dotarł już do Wrocławia? Dzwonknąć gdzieś jeszcze (bo w kantonie nie było zasięgu) i zasygnalizować o naszym położeniu i ewentualnym późniejszym przyjeździe do Polski (w tych warunkach i to trzeba było brać pod uwagę). Na koniec doładować akumulatory do aparatu fotograficznego - zapomniałem wcześniej napisać, że o ile sam budynek kantonu był otwarty, tak skrzynka z licznikami elektrycznymi już zamknięta na klucz, światła i prądu zatem nie mieliśmy (ale było za to radio na baterię!).
Z cantonu Cernatul do wioski, a może małej mieściny Varlaam, było może z 7 kilometrów. Droga nieskomplikowana, gdyż wiodąca cały czas doliną rzeki Bâşca Mare. Pusty plecak (jaka frajda!!!) na grzbiet, na to peleryna i w drogę.
Blisko naszego lokum znajdowało się źródełko z ponoć wspaniałą wodą. Może w innym dniu byłbym zachwycony jej smakiem, w tym akurat wody miałem serdecznie dość.
Już w pół godziny po wyjściu z kantonu moje buty stały się jakby dwa razy cięższe. Już w poprzednich dniach przyjmowały olbrzymie ilości wody. Teraz doszło błoto. Błoto pod podeszwami, błoto na cholewkach, w pewnym momencie błoto wewnątrz jednego z butów. A zapewne i we wszystkich porach gore-texu w tych moich jedynych i z pewnością ostatnich butach z taką membraną! I tak człapiąc w poducolulańskim błocie szedłem sobie do Varlaamu.
Biegnąca ponad doliną Bâşca Mare droga wdrapywała się nieraz na dosyć wysoką terasę. Z góry nie było nawet widać, jak groźna jest to rzeka. Tylko niesamowity huk i grechot przesuwanych przez jej wody kamieni świadczył, że warunki pogodowe dosyć znacznie odbiegały od normalnych. Na fotkach - widać, że mokro, ale jakoś tako sielankowo.
Dotarłem wreszcie do Varlaam. Przywitała mnie kapliczka. Pomyślałem - dobrze, że to nie czeskie Sudety, bo istniałoby duże prawdopodobieństwo, że będzie się w niej znajdowała figura świętego Floriana. Tego polewającego wodę - patrona strażaków (i przewodników - niektórzy nader często leją przysłowiową wodę). A tego byłoby już za wiele...
Była tradycyjna. Z męką Chrystusa.
Po drodze takie ostrzeżenie przed zdradliwymi brzegami i wodami Bâşca Mare. Nie przypuszczałem wtedy jeszcze, że po trzech godzinach będę niemal jak memento wspominał ten znak.
I architektura Varlaamu. Raczej to więc wieś niż miasteczko.
Varlaam ma dosyć rozproszoną zabudowę. Osada rozsiadła się nad rzeką, chyba wzdłuż blisko czterokilometrowego odcinka jej doliny. Łażąc po wsi kilkakrotnie natknąłem się na już odgarnięte - a zatem mające z dwa-trzy dni - lawiny kamienne, które zeszły na samą śródwioskową drogę.
Tego typu lawiny i lawinki skalno-błotne to w rumuńskich Karpatach norma. Podobnie jak różnego rodzaju osuwiska i obrywy. Kiedyś przystanek autobusowy w miejscu zejścia się dolin rzek Lotru i Latoricy (góry Parâng i Latoriţei w Karpatach Południowych) znajdował się w tym oto miejscu:
W 2007 r., lub niewiele wcześniej, przeniesiono przystanek na drugą stronę drogi. Osuwiska już nie usuwano, jedynie odgarnięto jęzory skał i błota z asfaltu.
Podobnie jak czyni to ten człowiek (również u podnóża Parângu w 2007 r.) i co zrobiono w Vaarlamie w sierpniu 2013 r.
Blisko sklepu i knajpki, w której spędziłem blisko dwie godziny (powiedzmy, że tyle trwało ładowanie akumulatorów i przeprowadzenie dwóch-może czterech rozmów telefonicznych), natknąłem się na taką oto planszę przedstawiającą sieć szlaków turystycznych w rejonie Varlaamu. Wioska ta wciśnięta jest pomiędzy cztery pasma Karpat Zakrętu - znane już nam z bardzo mokrej strony Podu Calului (najwyższy szczyt Podu Calului 1439 m n.p.m.), położone na północ Góry Penteleu (Vârful Penteleu 1772 m n.p.m.), następnie leżące również na północ jednak z lekkim odchyleniem w kierunku wschodnim Góry Monteoru (Vârful Monteoru 1345 m n.p.m.) i wreszcie położone na wschód od Varlaamu najniższe spośród tych pasm Góry Ivǎneţu (Vârful Ivǎneţu 1191 m n.p.m.).
Tablica lśniła nowością.
Lśniła nowością trochę za bardzo, więc nabrałem podejrzeń, że jest to schemat bardziej życzeniowy, niż oddający realny stan szlaków w tej części Karpat. Jak się okazało dzień i dwa później plansza z Varlaamu była rzeczywiście przykładem turystycznego futuryzmu.
Ale przyznam się tu i teraz, że gdy patrzyłem na tę planszę i ją fotografowałem, to w pewnym momencie zaświtała mi szaleńcza myśl, żeby do cantonu Cernatul wrócić przez Góry Monteoru i "dziabnąć" jeszcze jedną perełkę do Korony Karpat, czyli Vârful Monteoru. Dzień był wszak długi... tylko ten deszcz. A poza tym brak zasięgu w kantonie i milion innych czynników. Jak się debilna i skrajnie nieodpowiedzialna myśl pojawiła, tak szybko znikła.
Czekał mnie zatem marsz do kantonu Cernatul tą samą drogą...
... wzdłuż doliny Bâşca Mare. No właśnie, ale czy aby na pewno taką samą drogą? W pewnym momencie dostrzegłem, że rzeka jest jakby dwa razy szersza niż cztery godziny wcześniej...
Zaś cztery kilometry dalej - cztery razy węższa niż przed południem!
Podczas mojego pobytu w Varlaam na odcinku może 100 metrów zjechał cały północno-wschodni stok rzeki, niemal całkowicie tarasując dolinę. Całe szczęście, że nie ten stok, na którym poprowadzona była droga. Reakcja odpowiednich służb była błyskawiczna. Gdy wracałem do Cernatul sytuacja była już opanowana - zatarasowany był jeszcze tylko ruch kołowy na drodze do Varlaam. Przypuszczam, że tak szybkie podjęcie akcji ratowniczej było spowodowane tym, o czym nieco wcześniej pisałem. Że obrywy, osuwiska, lawiny skalne i błotne to w Karpatach Rumuńskich norma. Monitoring rzek i sytuacji pogodowej w Rumunii jest na o niebo wyższym poziomie niż u nas w Polsce. Stacji meteorologicznych w Karpatach Rumuńskich jest więcej niż tamtejszych schronisk turystycznych. Kataklizmy się oczywiście zdarzają, gdyż się ich po prostu nie uniknie. Ale ofiar tych kataklizmów jest relatywnie niewiele.
Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało z mieszkańcami Varlaamu i leżącego nieco niżej Teghii, gdyby wody rzeki Bâşca Mare się na tym zatorze spiętrzyły a następnie tę tamę skalno-ziemną przerwały. Znanych jest wiele tego rodzaju zdarzeń - także z tej bliższej przeszłości (ale nie z Rumunii). Liczba ofiar śmiertelnych nierzadko szła w dziesiątki...
Trochę wyśmiałem wtedy w myślach mój niedorzeczny wcześniejszy pomysł powrotu do kantonu Cernatul przez Góry Monteoru.
Wróciłem do kantonu. Dostarczyłem palinkę, piwo, chleb i może coś jeszcze - jeżeli tak, to coś nieistotnego, bo nie pamiętam już co (było zamówienie Oli na pomidory, ale tych w sklepie nie było). Pograliśmy w tysiąca znalezioną w budynku talią kart - Ola ze Zbysiem niemiłosiernie mnie pokonywali. Na bodajże osiem rozdań nie wygrałem ani razu. Może się w tym miejscu usprawiedliwiam, ale ta zatarasowana rzeka jakoś długo nie mogła wyjść z mojej głowy.
Potem obiadokolacja, której podstawą była gęsta ukraińska zupa z kostki, kupiona kilka miesięcy wcześniej w Stanisławowie, namiastka etno-dyskoteki przy muzyce ludowej - pisałem, że w cantonie zastaliśmy radio na baterię i wreszcie burza mózgów, co robimy w następnym dniu.
Widok zarwanego zbocza skutecznie wyperswadował z naszych głów pomysł wędrowania do Comandau gruntowymi drogami jezdnymi. Tych mogło w wielu miejscach po prostu już nie być, zaś obchodzenie ewentualnych osuwisk po ruchomym i niezwiązanym z podłożem terenie było po prostu zbyt ryzykowne.
Postanowiliśmy, że nawet w deszczu pójdziemy grzbietem, przez góry Penteleu i jego najwyższy szczyt Vârful Penteleu. Lepiej po połoninie, nawet przesiąkniętej deszczem, oraz skale niż po błocie. A że wędrówka w pogodowo takich arcysyfiastych warunkach wielkiej frajdy nie przyniesie - to trudno.
Ale przecież zawsze można zaśpiewać sobie "Jaworzynę" "Browaru Żywiec"
Letni deszcz po dachówkach szumi
Spać się kładzie każdy kto umie zasnąć
Zasnąć, gdy pada letni deszcz,
Rzeki się pod mostami cisną
Tysiące kropel drąży swe pismo na szybach,
Na szybach kładzie cienie zmierzch
Jaworzyna górom się kłania
Spod obłoków szczyt swój odsłania
Pogoda będzie, jutro będzie ładny świt
Rozchmurzyła się Jaworzyna
Już nie płacze, śmiać się zaczyna,
Pogoda będzie, jutro nie będzie smutny nikt
I z piosenką - może nie na ustach, ale w głowie - poszliśmy spać.
C.D.N.
Pojawienie się na naszej trasie takiej fantastycznej "miejscówki" tylko połowicznie rozwiązało nasz problem. Pięknie, sucho, przytulnie - ale na zewnątrz deszcz, potem ściana deszczu, znów deszcz, następnie mżawka, ściana deszczu i tak na okrągło.
A tu już za cztery dni, a wraz z wybiciem północy z wtorku na środę już za trzy dni, czyli w sobotę 31 sierpnia, musimy z Miercurea Ciuc wyjeżdżać zarezerwowanym wcześniej autobusem do Budapesztu. A gdzie my, a gdzie Miercurea Ciuc? Chociaż i tu i tam mamy Karpaty, to jednak lokacyjnie są to dwa różne światy. Oczywiście, nasz plan zakładał przejście górami nie do Miercurea Ciuc, tylko do Comandau, czyli do miejsca, do którego na pewno dotarli nasi poprzednicy w 1973 r., ale i to zdawałoby się na wyciągnięcie ręki Comandau stało się teraz, w środku ulewy, jakieś takie odległe. A przecież i z tej miejscowości do Miercurea Ciuc dojazd nie jest sprawą oczywistą.
Trzeba więc było iść do przodu. Nawet w deszczu!
Ale to tylko wieczorne i nocne założenia, a może - jak się po kilku godzinach okazało - jedynie pobożne życzenia.
W nocy wstawałem kilkakrotnie. Nie na sikanie, tylko aby popatrzeć na niebo. Pomiędzy trzecią a kwadrans po trzeciej widać było nawet kilka gwiazd, o czwartej już nie było można patrzeć do góry, bo woda zalewała oczy. Taka ciuciubabka, ale już bez widoku gwiazd i księżyca, trwała do świtu.
Wtedy zrobiłem pierwsze w tym dniu fotografie. Wszystko wokół było przesiąknięte wodą.
Można było spokojnie, na godzinę-dwie, jeszcze ułożyć się do snu.
Wstaliśmy koło dziewiątej. Wcześniej nie było sensu. Bo za oknem - oczywiście ulewa. Decyzja mogła być tylko jedna. W tym dniu kiblujemy, ale za to dwa następne dni idziemy na maksa. W czwartek do zmroku, w piątek zaś tak, aby najpóźniej między pierwszą a drugą po południu dojść do Comandau. Choćbyśmy mieli na siebie przyjąć wody wszystkich wodospadów w tych górach. Trasę przejścia do Comandau - bo w tych warunkach przestawała być ona taka oczywista - mieliśmy ostatecznie ustalić wieczorem.
Taka decyzja, chociaż odważna czy może raczej wręcz desperacka, miała swoje uzasadnienie. Limit szczęścia do pozanamiotowych super-noclegów już mógł nam się wyczerpać, mogła nas więc czekać perspektywa rozbijania dwóch biwaków w deszczu. A zatem jeszcze jeden cały dzień i zwłaszcza jeszcze jedna noc spędzona tu, w cantonul Cernatul, w naprawdę świetnych warunkach, to było to czego nam było potrzeba. Ryzykowaliśmy, że będziemy moknąć przez dwa dni wędrówki (czwartek i piątek), przy wyjściu środowym tych mokrych dni zrobiłoby się o jeden więcej. O naszą kondycję się nie martwiliśmy - plecaki wszak były znacznie lżejsze niż w pierwszych dniach przejścia, a i naprawdę długie odcinki marszu nie robiły już na nas większego wrażenia. Nudna i niekończąca się, pokonywana w deszczu szutrówka z Gór Podu Calului, stanowiła dla nas niezłe przetarcie przed tym, co mogło nas w czwartek i piątek czekać.
No dobra, ale co w takim razie robić w bieżącym dniu, czyli w środę. Ola ze Zbyszkiem postanowili zostać w kantonie, ja zaś myślałem, myślałem i ... wymyśliłem. Idę kupić palinkę! A przy okazji chleb, piwo, może coś jeszcze. A także zadzwonić do Piotrka z pytaniem, czy dotarł już do Wrocławia? Dzwonknąć gdzieś jeszcze (bo w kantonie nie było zasięgu) i zasygnalizować o naszym położeniu i ewentualnym późniejszym przyjeździe do Polski (w tych warunkach i to trzeba było brać pod uwagę). Na koniec doładować akumulatory do aparatu fotograficznego - zapomniałem wcześniej napisać, że o ile sam budynek kantonu był otwarty, tak skrzynka z licznikami elektrycznymi już zamknięta na klucz, światła i prądu zatem nie mieliśmy (ale było za to radio na baterię!).
Z cantonu Cernatul do wioski, a może małej mieściny Varlaam, było może z 7 kilometrów. Droga nieskomplikowana, gdyż wiodąca cały czas doliną rzeki Bâşca Mare. Pusty plecak (jaka frajda!!!) na grzbiet, na to peleryna i w drogę.
Blisko naszego lokum znajdowało się źródełko z ponoć wspaniałą wodą. Może w innym dniu byłbym zachwycony jej smakiem, w tym akurat wody miałem serdecznie dość.
Już w pół godziny po wyjściu z kantonu moje buty stały się jakby dwa razy cięższe. Już w poprzednich dniach przyjmowały olbrzymie ilości wody. Teraz doszło błoto. Błoto pod podeszwami, błoto na cholewkach, w pewnym momencie błoto wewnątrz jednego z butów. A zapewne i we wszystkich porach gore-texu w tych moich jedynych i z pewnością ostatnich butach z taką membraną! I tak człapiąc w poducolulańskim błocie szedłem sobie do Varlaamu.
Biegnąca ponad doliną Bâşca Mare droga wdrapywała się nieraz na dosyć wysoką terasę. Z góry nie było nawet widać, jak groźna jest to rzeka. Tylko niesamowity huk i grechot przesuwanych przez jej wody kamieni świadczył, że warunki pogodowe dosyć znacznie odbiegały od normalnych. Na fotkach - widać, że mokro, ale jakoś tako sielankowo.
Dotarłem wreszcie do Varlaam. Przywitała mnie kapliczka. Pomyślałem - dobrze, że to nie czeskie Sudety, bo istniałoby duże prawdopodobieństwo, że będzie się w niej znajdowała figura świętego Floriana. Tego polewającego wodę - patrona strażaków (i przewodników - niektórzy nader często leją przysłowiową wodę). A tego byłoby już za wiele...
Była tradycyjna. Z męką Chrystusa.
Po drodze takie ostrzeżenie przed zdradliwymi brzegami i wodami Bâşca Mare. Nie przypuszczałem wtedy jeszcze, że po trzech godzinach będę niemal jak memento wspominał ten znak.
I architektura Varlaamu. Raczej to więc wieś niż miasteczko.
Varlaam ma dosyć rozproszoną zabudowę. Osada rozsiadła się nad rzeką, chyba wzdłuż blisko czterokilometrowego odcinka jej doliny. Łażąc po wsi kilkakrotnie natknąłem się na już odgarnięte - a zatem mające z dwa-trzy dni - lawiny kamienne, które zeszły na samą śródwioskową drogę.
Tego typu lawiny i lawinki skalno-błotne to w rumuńskich Karpatach norma. Podobnie jak różnego rodzaju osuwiska i obrywy. Kiedyś przystanek autobusowy w miejscu zejścia się dolin rzek Lotru i Latoricy (góry Parâng i Latoriţei w Karpatach Południowych) znajdował się w tym oto miejscu:
W 2007 r., lub niewiele wcześniej, przeniesiono przystanek na drugą stronę drogi. Osuwiska już nie usuwano, jedynie odgarnięto jęzory skał i błota z asfaltu.
Podobnie jak czyni to ten człowiek (również u podnóża Parângu w 2007 r.) i co zrobiono w Vaarlamie w sierpniu 2013 r.
Blisko sklepu i knajpki, w której spędziłem blisko dwie godziny (powiedzmy, że tyle trwało ładowanie akumulatorów i przeprowadzenie dwóch-może czterech rozmów telefonicznych), natknąłem się na taką oto planszę przedstawiającą sieć szlaków turystycznych w rejonie Varlaamu. Wioska ta wciśnięta jest pomiędzy cztery pasma Karpat Zakrętu - znane już nam z bardzo mokrej strony Podu Calului (najwyższy szczyt Podu Calului 1439 m n.p.m.), położone na północ Góry Penteleu (Vârful Penteleu 1772 m n.p.m.), następnie leżące również na północ jednak z lekkim odchyleniem w kierunku wschodnim Góry Monteoru (Vârful Monteoru 1345 m n.p.m.) i wreszcie położone na wschód od Varlaamu najniższe spośród tych pasm Góry Ivǎneţu (Vârful Ivǎneţu 1191 m n.p.m.).
Tablica lśniła nowością.
Lśniła nowością trochę za bardzo, więc nabrałem podejrzeń, że jest to schemat bardziej życzeniowy, niż oddający realny stan szlaków w tej części Karpat. Jak się okazało dzień i dwa później plansza z Varlaamu była rzeczywiście przykładem turystycznego futuryzmu.
Ale przyznam się tu i teraz, że gdy patrzyłem na tę planszę i ją fotografowałem, to w pewnym momencie zaświtała mi szaleńcza myśl, żeby do cantonu Cernatul wrócić przez Góry Monteoru i "dziabnąć" jeszcze jedną perełkę do Korony Karpat, czyli Vârful Monteoru. Dzień był wszak długi... tylko ten deszcz. A poza tym brak zasięgu w kantonie i milion innych czynników. Jak się debilna i skrajnie nieodpowiedzialna myśl pojawiła, tak szybko znikła.
Czekał mnie zatem marsz do kantonu Cernatul tą samą drogą...
... wzdłuż doliny Bâşca Mare. No właśnie, ale czy aby na pewno taką samą drogą? W pewnym momencie dostrzegłem, że rzeka jest jakby dwa razy szersza niż cztery godziny wcześniej...
Zaś cztery kilometry dalej - cztery razy węższa niż przed południem!
Podczas mojego pobytu w Varlaam na odcinku może 100 metrów zjechał cały północno-wschodni stok rzeki, niemal całkowicie tarasując dolinę. Całe szczęście, że nie ten stok, na którym poprowadzona była droga. Reakcja odpowiednich służb była błyskawiczna. Gdy wracałem do Cernatul sytuacja była już opanowana - zatarasowany był jeszcze tylko ruch kołowy na drodze do Varlaam. Przypuszczam, że tak szybkie podjęcie akcji ratowniczej było spowodowane tym, o czym nieco wcześniej pisałem. Że obrywy, osuwiska, lawiny skalne i błotne to w Karpatach Rumuńskich norma. Monitoring rzek i sytuacji pogodowej w Rumunii jest na o niebo wyższym poziomie niż u nas w Polsce. Stacji meteorologicznych w Karpatach Rumuńskich jest więcej niż tamtejszych schronisk turystycznych. Kataklizmy się oczywiście zdarzają, gdyż się ich po prostu nie uniknie. Ale ofiar tych kataklizmów jest relatywnie niewiele.
Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało z mieszkańcami Varlaamu i leżącego nieco niżej Teghii, gdyby wody rzeki Bâşca Mare się na tym zatorze spiętrzyły a następnie tę tamę skalno-ziemną przerwały. Znanych jest wiele tego rodzaju zdarzeń - także z tej bliższej przeszłości (ale nie z Rumunii). Liczba ofiar śmiertelnych nierzadko szła w dziesiątki...
Trochę wyśmiałem wtedy w myślach mój niedorzeczny wcześniejszy pomysł powrotu do kantonu Cernatul przez Góry Monteoru.
Wróciłem do kantonu. Dostarczyłem palinkę, piwo, chleb i może coś jeszcze - jeżeli tak, to coś nieistotnego, bo nie pamiętam już co (było zamówienie Oli na pomidory, ale tych w sklepie nie było). Pograliśmy w tysiąca znalezioną w budynku talią kart - Ola ze Zbysiem niemiłosiernie mnie pokonywali. Na bodajże osiem rozdań nie wygrałem ani razu. Może się w tym miejscu usprawiedliwiam, ale ta zatarasowana rzeka jakoś długo nie mogła wyjść z mojej głowy.
Potem obiadokolacja, której podstawą była gęsta ukraińska zupa z kostki, kupiona kilka miesięcy wcześniej w Stanisławowie, namiastka etno-dyskoteki przy muzyce ludowej - pisałem, że w cantonie zastaliśmy radio na baterię i wreszcie burza mózgów, co robimy w następnym dniu.
Widok zarwanego zbocza skutecznie wyperswadował z naszych głów pomysł wędrowania do Comandau gruntowymi drogami jezdnymi. Tych mogło w wielu miejscach po prostu już nie być, zaś obchodzenie ewentualnych osuwisk po ruchomym i niezwiązanym z podłożem terenie było po prostu zbyt ryzykowne.
Postanowiliśmy, że nawet w deszczu pójdziemy grzbietem, przez góry Penteleu i jego najwyższy szczyt Vârful Penteleu. Lepiej po połoninie, nawet przesiąkniętej deszczem, oraz skale niż po błocie. A że wędrówka w pogodowo takich arcysyfiastych warunkach wielkiej frajdy nie przyniesie - to trudno.
Ale przecież zawsze można zaśpiewać sobie "Jaworzynę" "Browaru Żywiec"
Letni deszcz po dachówkach szumi
Spać się kładzie każdy kto umie zasnąć
Zasnąć, gdy pada letni deszcz,
Rzeki się pod mostami cisną
Tysiące kropel drąży swe pismo na szybach,
Na szybach kładzie cienie zmierzch
Jaworzyna górom się kłania
Spod obłoków szczyt swój odsłania
Pogoda będzie, jutro będzie ładny świt
Rozchmurzyła się Jaworzyna
Już nie płacze, śmiać się zaczyna,
Pogoda będzie, jutro nie będzie smutny nikt
I z piosenką - może nie na ustach, ale w głowie - poszliśmy spać.
C.D.N.
Ostatnio zmieniony 2014-08-06, 12:04 przez Cisy2, łącznie zmieniany 2 razy.
Czwartek, 29 sierpnia 2913 r. Trzynasty dzień przejścia
Trzynasty dzień wędrówki - jaki będzie? O tym myśleliśmy i nad tym się zastanawialiśmy dzień i dwa wcześniej. W sam czwartek rozmyślań już tego rodzaju nie było - trzeba było wstać, coś zjeść, spakować się i wyruszyć. "Czy to w słońce, czy to w deszcz"...
Tuż przed siódmą rano raczej byłoby "to w deszcz". Nie padało, ale mżyło i dosyć ciężkie chmury wisiały nad naszą doliną. Było tak, jak dwadzieścia cztery godziny wcześniej o tej samej porze
Ale w ciągu dosłownie paru minut jakieś pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez chmury i nadrzeczne mgiełki
Ola, która tuż po siódmej wytarabaniła się z budynku, który cały czas spowity był mgłą, z niedowierzaniem patrzyła na otaczające nas góry...
A było na co patrzeć, bo w ciągu kilku następnych minut zaczęło wyłazić najprawdziwsze słoneczko. Na razie bardzo nieśmiało...
Ale już w jakiś czas później wszędzie nad nami było niebiesko
Znalazłem wtedy chwilę czasu, aby pobiec na drugą stronę rzeki (nie, nie po kamieniach, tylko przez most) i obejrzeć stare budynki cantonu Cernatul - wcześniej odstraszały mnie mokre osty, pokrzywy i olbrzymie jeżynowe chaszcze.
Budynki te wyglądały, jakby od kilku lat nie były wykorzystywane przez robotników leśnych. Ale na doraźny kibelek - gdyby na przykład "nasz" canton był zajęty - z pewnością by się jeszcze nadawały. Za kilka lat najpewniej jednak popadną w totalną ruinę. Trochę szkoda...
Jeszcze kilka chwil, kilka ostatnich fotografii naszego kantonu, i tuż przed wpół do dziesiątej możemy wreszcie wyruszać.
W góry Penteleu...
Dociśnięte przez kilka dni padającego deszczu do leśnych muraw goryczki zaczynały podnosić swoje kwiaty do słońca
Wszystko wokół parowało, ale na szczęście gromadzące się nad nami chmury nie groziły już nam opadami
Powoli wychodziliśmy z lasu. Zaczęły otwierać się pierwsze od kilku dni widoki i panoramy. Po niespecjalnie widokowych górach Podu Calului (niezbyt wysokich i zalesionych, ale także nie rozpieszczających nas pogodą) góry Penteleu zaczęły przypominać nam pasma, przez które przechodziliśmy w pierwszych dniach naszej wędrówki. Trochę to inny rodzaj połonin, ale jednak - połonin.
W pobliżu górnej granicy lasu, tuż przed wejściem na połoniny, natknęliśmy się na czynną bacówkę...
Dla Oli i Zbyszka była to okazja, aby po raz pierwszy od trzech dni zobaczyć - poza moją osobą - przedstawicieli gatunku Homo sapiens. Ja dzień wcześniej w Varlaam miałem szczęście porozmawiać z aż dwiema osobami
Również i pasterze byli mocno zaskoczeni, że po tak długich opadach, tak wcześnie (było dwadzieścia parę minut po jedenastej) jacyś turyści - i to w dodatku nie Rumuni - wędrują po tym zakątku Karpat
Z bacówki na Penteleu prowadziła dosyć rozjeżdżona droga. Rozjeżdżona przez samochody meteorologów, którzy pod szczytem, na jego zachodnich skłonach, mają swoją stację. Jakoś trzeba było ten nienajpiękniejszy odcinek trasy przejść...
Krajobrazy wokół robiły się coraz ciekawsze. Zwłaszcza w kierunku północnym i północno-zachodnim. Gdzieś tam po tym grzbiecie będziemy już za kilka godzin zmierzać w stronę Comandau.
A za nami - na zachodzie? Jakieś północne partie gór Podu Calului a za nimi jeszcze od nich niższe Góry Bretcu.
Dotarliśmy wreszcie do stacji meteorologicznej pod szczytem Penteleu.
Można było pierwszy raz w tym dniu na odrobinę dłużej zrzucić plecaki...
Tym bardziej, że borówki na Olę już czekały
Gdzieś tam, za tymi góreczkami, jest Comandau...
Ale wcześniej trzeba jeszcze wdrapać się na szczyt Penteleu - droga niestety w dalszym ciągu rozjeżdżona. Zapewne pracownicy stacji podjeżdżają na szczyt, na którym również znajdują się instrumenty pomiarowe, jakimiś pojazdami mechanicznymi. Myśleliśmy też, że swój udział w zniszczeniu ścieżki mają też miłośnicy crossów motocyklowych i , ale na szczęście chyba jednak nie. Taka droga jest tylko do wierzchołka Penteleu, ze szczytu w innych kierunkach wiodą jedynie wąskie, niektóre ledwo widoczne w terenie ścieżki.
A widok z podejścia na szczyt robił się coraz bardziej rozległy. Zresztą nie ma się czemu dziwić, wysokość 1771 m n.p.m. to już jest jakiś konkret, zwłaszcza w tej części Karpat, w których wyraźnie wyższych pasm po prostu nie ma.
Tuż przed szczytem wreszcie ujrzeliśmy pasma, które wcześniej zasłaniał nam masyw Penteleu. Najrozleglejszym z nich są Góry Vrancei, leżące na wschód i północny wschód od Penteleu. Gdzieś tam na horyzoncie dostrzegliśmy jedne z wyższych wierzchołków tego pasma - Vf. Giurgiu (1700 m n.p.m. - najwyższe wzniesienie przy lewej krawędzi fotografii) oraz Vf. Pietrosul (1676 m n.p.m.; to ten rozłożysty szczyt widoczny na lewo od skałki na pierwszym planie).
A to? Północno-zachodnia część jakże nam bliskich gór Podu Calului i sąsiadujące z nimi góry Bretcu. Widać też fragment gór Vrancei - ten, który leży na zachód od najwyższego w tym paśmie szczytu Goru (1785 m n.p.m.). W tej mozaice gór naprawdę trudno się połapać, co tu jest czym. Może rację mają geografowie węgierscy, którzy cały ten rejon nazywają Háromszéki Havasok (odpowiednik Gór Vrancei, ale w znacznie szerszym zakresie geograficznym).
A to już coś na północ od nas - może północna część Gór Vrancei, ale może już nawet pierwsze leżące na północ od Karpat Zakrętu pasmo wschodniokarpackie, czyli Góry Nemira?
I tak zachwycając się widokami z podejścia na szczyt wreszcie dotarliśmy na jego wierzchołek!
A tam już nas całkiem zamurowało - jak okiem sięgnąć nie widać żadnej osady, choćby najmniejszej wioski. Nawet bacówki, które gdzieś w tych górach powinny być, schowały się przed naszym wzrokiem. O tym, że jest coś takiego jak architektura świadczył tylko widoczny nieco poniżej szczytu budynek stacji meteorologicznej.
A na wschód od nas górne piętro doliny potoku Şapte Izvoare (można to tłumaczyć mniej więcej jaki dolina Siedmiu Źródeł). A ten zgrabny zalesiony kopulasty szczyt po prawej stronie fotografii to mający 1567 m wysokości Golul Miclauş.
Na północ od szczytu Penteleu rozciąga się główny grzbiet tych gór z kilkoma kulninacjami - m.in. Crucea Fetei (1677 m n.p.m.) i Curuiul (1608 m n.p.m.). Właśnie tym grzbietem będziemy wędrować dalej.
O tak wygląda nieco dalej oddalona od szczytu Penteleu część - to będzie nas czekało jeszcze w tym dniu.
I tak się zachwyciliśmy tymi widoczkami, że w końcu zreflektowaliśmy się, że zaczynamy robić po raz kolejny praktycznie te same fotografie....
A plecaki czekały. Znów trzeba było je zarzucić na ramiona.
I zacząć schodzić w dół - na północ. Vârful Penteleu był praktycznie ostatnią większą górą na naszym przejściu. Teraz pozostawało teoretycznie tylko zejście - ale ono jeszcze trochę potrwało...
Okazuje się, że grzbiet schodzący na północ od szczytu Penteleu to permanentne góra-dół góra-dół.
Ale się nie dłużyło - wszędzie jagody i borówki... Większe i dorodniejsze niż we wcześniej przemierzanych przez nas górach. Nikt ich nie zrywał, nie spotkaliśmy w tych górach żadnych jagodziarzy, po prostu nikogo, kto byłby jagodami i borówkami zainteresowany...
Częściej patrzyliśmy się pod nogi, niż na otaczające nas góry - jagody stały się ważniejsze niż widoki. Zaledwie jedną fotkę "strzeliłem" do tyłu - aby uchwycić sylwetkę pozostającego za naszymi plecami Vârful Penteleu.
Nieco częściej rzucaliśmy okiem na boki - na przykład na zgrabną sylwetkę Golul Miclauş.
Później było zejście poniżej górnej granicy lasu i wędrówka przez mocno przesuszony las iglasty...
... w którym sobie rosły takie maleństwa.
Potem znowuż grzbiet jagodowo-borówkowy, ale miejscami i malinowy...
Następnie zaś weszliśmy na polanę Crucea Fetei (pod szczytem o nazwie Vârful Fetii) i już wiedzieliśmy, dlaczego tak się to miejsce nazywa - "Crucea" w języku rumuńskim to krzyż.
A tak nawiasem mówiąc, to krzyż z tej polany - ten z prawej strony zdjęcia - jeszcze kilkanaście lat temu nie znajdował się pod tym daszkiem, tylko stał wkopany na środku polany. Jego fotografia z sierpnia 1998 r., gdy był jeszcze "wolnostojący", znajduje się m.in. w galerii Klubu Karpackiego.
http://www.klub-karpacki.org/galeria/4. ... nteleu.txt [ósma fotka od góry, po kliknięciu się powiększy]
Na polanie tej natknęliśmy się na pierwszą w tych górach wodę - ostatni raz mieliśmy ją jeszcze po południowo-zachodniej stronie Vf. Penteleu - w pobliżu bacówki. Bezwodny odcinek to praktycznie pięciogodzinna wędrówka.
A potem dalsze przemierzanie grzbietu, juz gdzieś w rejonie szczytu o uroczej nazwie Balabanul
Pomiędzy Balabanulem a szczytem Curuiul (1608 m n.p.m.) natknęliśmy się na następny stojący na połoninie krzyż. Był on zaznaczony na mapie, dzięki czemu w miarę dokładnie zorientowaliśmy się, w którym miejscu się znajdowaliśmy. Jagody nas mocno spowolniły - wypadało przyśpieszyć. Zapomnieliśmy całkiem, że to nasz przedostatni dzień w górach.
Już ignorując penteleuskie borówki dotarliśmy w rejon przełęczy Balescu. Widoki piękne...
Mniej piękne natomiast było to, że trochę pogubiliśmy się w rejonie znajdującej się w tym miejscu bacówki Balescu. O ile wcześniej nigdy nie mieliśmy problemów z pasterzami i psami pilnującymi owiec, tu trafiliśmy na wyjątkowo wrednych górali. Zupełnie nie przywoływali owczarków, mimo, że niewątpliwie słyszeli ich szczekanie. Nawet się nie obrócili w naszą stronę. A ponieważ zbliżał się już zmierzch i owce wracały z hal do bacówki, musieliśmy zejść ze ścieżki na odległość kilkudziesięciu metrów od niej. W trzy minuty później znaleźliśmy kontynuację szlaku, ale to były to dwa-trzy ostatnie znaki czerwonego pasa, jakie udało nam się namierzyć. Nagle, w pobliżu opuszczonej tzw. starej bacówki Balescu wszystko się urwało. Natknęliśmy się na jeden stary znak, ale był to czarny pasek (takiego koloru szlaków w Rumunii nie ma: są znaki żółte, niebieskie i czerwone, czyli barwy z rumuńskiej flagi narodowej). Przyjrzeliśmy się mu bliżej - spod czarnej farby wyłaniała się ledwo widoczna farba czerwona. Czyli ktoś złośliwie zamalował stary znak. Na dwóch innych drzewach znaleźliśmy zestrugane siekierą fragmenty kory - na takiej wysokości, na jakiej zwykle maluje się znaki szlaków. Możliwe, że nieprzychylni turystom pasterze chcieli w ten sposób plecakowiczom obrzydzić szlak. I chyba zrobili to dosyć skutecznie.
Trzy miesiące po naszym powrocie spotkałem podczas Spotkań Rumuńskich w chatce "Pietraszonka" chłopaków, którzy pokonywali również w lecie 2013 r. cały Łuk Karpat. I oni się w tym miejscu pogubili. Podobnie jak i my dość dosadnie złorzeczyli na tamtejszych pasterzy.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że przełęcz Balescu jest zwornikiem kilku grzbietów, pomiędzy którymi znajdują się dosyć kręte w swych górnych partiach doliny. Po dwudziestu paru minutach prób znalezienia szlaku postanowiliśmy świadomie z niego (o ile istniał?) zejść. Trzeba było tylko wybrać ten spośród odchodzących od przełęczy grzbietów, który poprowadzi nas na północ.
I taki najbardziej nam pasujący (ale wtedy!) grzbiet wybraliśmy, myśląc, że to jest grzbiet główny zarówno gór Penteleu, jak i główny grzbiet Karpat. Przy wyborze patrzyliśmy na mapę, na kompas, jeszcze raz na mapę i - jak się później okazało - spudłowaliśmy. Ale jednocześnie, ale to się okazało jeszcze później, dość wyraźnie skróciliśmy sobie czasowo drogę do Comandau. Na bliższe wyjaśnienie tego zdawałoby się paradoksu przyjdzie czas nieco później.
Przed opuszczeniem grzbietu w rejonie przełęczy Balescu posiedzieliśmy sobie przez jakiś czas w starej bacówce. Przeczekiwaliśmy jakiś ciepły, letni deszcz, który nagle - dosłownie na piętnaście minut - się skądś przypałętał. Jakże był inny od tego karpackiego deszczu, który tak nam dawał w kość przez kilka poprzednich dni i nocy.
Padało, a jednocześnie było bardzo słonecznie.
I trochę tak refleksyjnie i melancholijnie, że to już jutro, o tej samej porze, nie będziemy już wędrować karpackimi ścieżkami.
Przestało padać, nad opuszczoną bacówką Balescu pojawiła się tęcza.
A wybrany przez nas grzbiet początkowo szedł sobie na północ, czyli tak jak chcieliśmy. Później grzbietowa ścieżka stała się ścieżką trawersującą grzbiet. I sam grzbiet i ścieżka nagle zaczęła wykręcać na północny wschód. Schodziliśmy coraz niżej - wracać na główny grzbiet już nie było sensu. Gorzej by było, gdyby ścieżka nagle zaczęła wykręcać w kierunku wschodnim. Nie skręciła, ale... zeszła sobie do doliny. Grzbietową to już ona nie była...
Wtedy spotkaliśmy pierwszego niedźwiedzia podczas naszego przejścia. Wyszedł z lasu, z lewej strony drogi, zatrzymał się na sekundę na jej środku, popatrzył na Zbyszka, który znajdował się na czele naszej grupki, i majestatycznie przeszedł (miś, a nie Zbysiu) w las po prawej stronie drogi. Nikt nie próbował robić zdjęć, od kilkunastu minut było już szaro i Zbyszkowy oraz mój aparat znajdowały się już w kaburach.
Było już ciemno, gdy zeszliśmy do doliny dość sporej rzeki. Płynęła ona sobie na... na południowy wschód. Znajdowaliśmy się więc po wschodniej stronie głównego grzbietu Karpat (i gór Penteleu), a przecież Comandau, do którego mieliśmy dojść następnego dnia tak tylko trochę po południu, znajduje się po zachodniej stronie grzbietu. Paniki jednak nie było. Wiedzieliśmy, że to dolina rzeki Bâşca Mici (Byszka Mała). Dnem tej doliny wiedzie droga w stronę dość niskiej przełęczy Duluşor (1200 m n.p.m.), która znajduje się w głównym grzbiecie Karpat i za którą - w odległości niespełna 10 kilometrów na zachód - znajduje się Comandau.
Schodząc do doliny Bâşca Mica nie wiedzieliśmy tylko, w którym dokładnie miejscu jej biegu się znajdujemy. Zobaczyliśmy światła jakichś budynków. Podeszliśmy bliżej, zapukaliśmy, przywitało nas szczekanie psów (ale jakieś takie przyjazne) i wkrótce ujrzeliśmy człowieka zapraszającego nas do wnętrza. Mówił tylko po rumuńsku. Najpierw zapytaliśmy się, gdzie dokładnie jesteśmy. Była to "Pastravaria Muşa" (Pstrągarnia Muşa), która zaznaczona była na mapie. Ścieżka, którą schodziliśmy z grzbietu, nie zrzuciła nas za bardzo w dół doliny Bâşca Mica. Miejsce to znajdowało się najwyżej pięć godzin marszu dobrą bitą drogą od Comandau.
Nasz rozmówca zgodził się nas także ugościć. Ale najpierw nakarmił - ser, mamałyga, chleb. Wszystko bardzo dobre. Tak w ogóle to nieświadomie wpakowaliśmy się w imprezę jakichś Rumunów. Tylko jedna osoba coś tam mówiła po angielsku, łatwiej było zrozumieć - przynajmniej mi - ich rumuński.
Gospodarz odwiódł nas od pomysłu rozbijania namiotów. Zaproponował nocleg w jednym z budynków noclegowych pstrągarni. Za fajne pieniądze (czyli naprawdę za niską kwotę) mieliśmy świetne warunki. Odpadał też problem zarówno nocnego stawiania namiotów, jak i ich porannego zwijania. Szybko zorientowaliśmy się, że gospodarz, czy może raczej pilnujący obiektu, tak trochę "dorabia na boku". Poprosił nas bowiem, aby w naszym domku nie zapalać światła od strony drogi wiodącej doliną, tylko od strony przeciwnej, takiej bardziej ukrytej przed przypadkowymi spojrzeniami ludzi idących lub jadących drogą. Zastosowaliśmy się...
Zresztą szybko poszliśmy spać...
C.D.N.
Trzynasty dzień wędrówki - jaki będzie? O tym myśleliśmy i nad tym się zastanawialiśmy dzień i dwa wcześniej. W sam czwartek rozmyślań już tego rodzaju nie było - trzeba było wstać, coś zjeść, spakować się i wyruszyć. "Czy to w słońce, czy to w deszcz"...
Tuż przed siódmą rano raczej byłoby "to w deszcz". Nie padało, ale mżyło i dosyć ciężkie chmury wisiały nad naszą doliną. Było tak, jak dwadzieścia cztery godziny wcześniej o tej samej porze
Ale w ciągu dosłownie paru minut jakieś pierwsze promienie słońca zaczęły przebijać się przez chmury i nadrzeczne mgiełki
Ola, która tuż po siódmej wytarabaniła się z budynku, który cały czas spowity był mgłą, z niedowierzaniem patrzyła na otaczające nas góry...
A było na co patrzeć, bo w ciągu kilku następnych minut zaczęło wyłazić najprawdziwsze słoneczko. Na razie bardzo nieśmiało...
Ale już w jakiś czas później wszędzie nad nami było niebiesko
Znalazłem wtedy chwilę czasu, aby pobiec na drugą stronę rzeki (nie, nie po kamieniach, tylko przez most) i obejrzeć stare budynki cantonu Cernatul - wcześniej odstraszały mnie mokre osty, pokrzywy i olbrzymie jeżynowe chaszcze.
Budynki te wyglądały, jakby od kilku lat nie były wykorzystywane przez robotników leśnych. Ale na doraźny kibelek - gdyby na przykład "nasz" canton był zajęty - z pewnością by się jeszcze nadawały. Za kilka lat najpewniej jednak popadną w totalną ruinę. Trochę szkoda...
Jeszcze kilka chwil, kilka ostatnich fotografii naszego kantonu, i tuż przed wpół do dziesiątej możemy wreszcie wyruszać.
W góry Penteleu...
Dociśnięte przez kilka dni padającego deszczu do leśnych muraw goryczki zaczynały podnosić swoje kwiaty do słońca
Wszystko wokół parowało, ale na szczęście gromadzące się nad nami chmury nie groziły już nam opadami
Powoli wychodziliśmy z lasu. Zaczęły otwierać się pierwsze od kilku dni widoki i panoramy. Po niespecjalnie widokowych górach Podu Calului (niezbyt wysokich i zalesionych, ale także nie rozpieszczających nas pogodą) góry Penteleu zaczęły przypominać nam pasma, przez które przechodziliśmy w pierwszych dniach naszej wędrówki. Trochę to inny rodzaj połonin, ale jednak - połonin.
W pobliżu górnej granicy lasu, tuż przed wejściem na połoniny, natknęliśmy się na czynną bacówkę...
Dla Oli i Zbyszka była to okazja, aby po raz pierwszy od trzech dni zobaczyć - poza moją osobą - przedstawicieli gatunku Homo sapiens. Ja dzień wcześniej w Varlaam miałem szczęście porozmawiać z aż dwiema osobami
Również i pasterze byli mocno zaskoczeni, że po tak długich opadach, tak wcześnie (było dwadzieścia parę minut po jedenastej) jacyś turyści - i to w dodatku nie Rumuni - wędrują po tym zakątku Karpat
Z bacówki na Penteleu prowadziła dosyć rozjeżdżona droga. Rozjeżdżona przez samochody meteorologów, którzy pod szczytem, na jego zachodnich skłonach, mają swoją stację. Jakoś trzeba było ten nienajpiękniejszy odcinek trasy przejść...
Krajobrazy wokół robiły się coraz ciekawsze. Zwłaszcza w kierunku północnym i północno-zachodnim. Gdzieś tam po tym grzbiecie będziemy już za kilka godzin zmierzać w stronę Comandau.
A za nami - na zachodzie? Jakieś północne partie gór Podu Calului a za nimi jeszcze od nich niższe Góry Bretcu.
Dotarliśmy wreszcie do stacji meteorologicznej pod szczytem Penteleu.
Można było pierwszy raz w tym dniu na odrobinę dłużej zrzucić plecaki...
Tym bardziej, że borówki na Olę już czekały
Gdzieś tam, za tymi góreczkami, jest Comandau...
Ale wcześniej trzeba jeszcze wdrapać się na szczyt Penteleu - droga niestety w dalszym ciągu rozjeżdżona. Zapewne pracownicy stacji podjeżdżają na szczyt, na którym również znajdują się instrumenty pomiarowe, jakimiś pojazdami mechanicznymi. Myśleliśmy też, że swój udział w zniszczeniu ścieżki mają też miłośnicy crossów motocyklowych i , ale na szczęście chyba jednak nie. Taka droga jest tylko do wierzchołka Penteleu, ze szczytu w innych kierunkach wiodą jedynie wąskie, niektóre ledwo widoczne w terenie ścieżki.
A widok z podejścia na szczyt robił się coraz bardziej rozległy. Zresztą nie ma się czemu dziwić, wysokość 1771 m n.p.m. to już jest jakiś konkret, zwłaszcza w tej części Karpat, w których wyraźnie wyższych pasm po prostu nie ma.
Tuż przed szczytem wreszcie ujrzeliśmy pasma, które wcześniej zasłaniał nam masyw Penteleu. Najrozleglejszym z nich są Góry Vrancei, leżące na wschód i północny wschód od Penteleu. Gdzieś tam na horyzoncie dostrzegliśmy jedne z wyższych wierzchołków tego pasma - Vf. Giurgiu (1700 m n.p.m. - najwyższe wzniesienie przy lewej krawędzi fotografii) oraz Vf. Pietrosul (1676 m n.p.m.; to ten rozłożysty szczyt widoczny na lewo od skałki na pierwszym planie).
A to? Północno-zachodnia część jakże nam bliskich gór Podu Calului i sąsiadujące z nimi góry Bretcu. Widać też fragment gór Vrancei - ten, który leży na zachód od najwyższego w tym paśmie szczytu Goru (1785 m n.p.m.). W tej mozaice gór naprawdę trudno się połapać, co tu jest czym. Może rację mają geografowie węgierscy, którzy cały ten rejon nazywają Háromszéki Havasok (odpowiednik Gór Vrancei, ale w znacznie szerszym zakresie geograficznym).
A to już coś na północ od nas - może północna część Gór Vrancei, ale może już nawet pierwsze leżące na północ od Karpat Zakrętu pasmo wschodniokarpackie, czyli Góry Nemira?
I tak zachwycając się widokami z podejścia na szczyt wreszcie dotarliśmy na jego wierzchołek!
A tam już nas całkiem zamurowało - jak okiem sięgnąć nie widać żadnej osady, choćby najmniejszej wioski. Nawet bacówki, które gdzieś w tych górach powinny być, schowały się przed naszym wzrokiem. O tym, że jest coś takiego jak architektura świadczył tylko widoczny nieco poniżej szczytu budynek stacji meteorologicznej.
A na wschód od nas górne piętro doliny potoku Şapte Izvoare (można to tłumaczyć mniej więcej jaki dolina Siedmiu Źródeł). A ten zgrabny zalesiony kopulasty szczyt po prawej stronie fotografii to mający 1567 m wysokości Golul Miclauş.
Na północ od szczytu Penteleu rozciąga się główny grzbiet tych gór z kilkoma kulninacjami - m.in. Crucea Fetei (1677 m n.p.m.) i Curuiul (1608 m n.p.m.). Właśnie tym grzbietem będziemy wędrować dalej.
O tak wygląda nieco dalej oddalona od szczytu Penteleu część - to będzie nas czekało jeszcze w tym dniu.
I tak się zachwyciliśmy tymi widoczkami, że w końcu zreflektowaliśmy się, że zaczynamy robić po raz kolejny praktycznie te same fotografie....
A plecaki czekały. Znów trzeba było je zarzucić na ramiona.
I zacząć schodzić w dół - na północ. Vârful Penteleu był praktycznie ostatnią większą górą na naszym przejściu. Teraz pozostawało teoretycznie tylko zejście - ale ono jeszcze trochę potrwało...
Okazuje się, że grzbiet schodzący na północ od szczytu Penteleu to permanentne góra-dół góra-dół.
Ale się nie dłużyło - wszędzie jagody i borówki... Większe i dorodniejsze niż we wcześniej przemierzanych przez nas górach. Nikt ich nie zrywał, nie spotkaliśmy w tych górach żadnych jagodziarzy, po prostu nikogo, kto byłby jagodami i borówkami zainteresowany...
Częściej patrzyliśmy się pod nogi, niż na otaczające nas góry - jagody stały się ważniejsze niż widoki. Zaledwie jedną fotkę "strzeliłem" do tyłu - aby uchwycić sylwetkę pozostającego za naszymi plecami Vârful Penteleu.
Nieco częściej rzucaliśmy okiem na boki - na przykład na zgrabną sylwetkę Golul Miclauş.
Później było zejście poniżej górnej granicy lasu i wędrówka przez mocno przesuszony las iglasty...
... w którym sobie rosły takie maleństwa.
Potem znowuż grzbiet jagodowo-borówkowy, ale miejscami i malinowy...
Następnie zaś weszliśmy na polanę Crucea Fetei (pod szczytem o nazwie Vârful Fetii) i już wiedzieliśmy, dlaczego tak się to miejsce nazywa - "Crucea" w języku rumuńskim to krzyż.
A tak nawiasem mówiąc, to krzyż z tej polany - ten z prawej strony zdjęcia - jeszcze kilkanaście lat temu nie znajdował się pod tym daszkiem, tylko stał wkopany na środku polany. Jego fotografia z sierpnia 1998 r., gdy był jeszcze "wolnostojący", znajduje się m.in. w galerii Klubu Karpackiego.
http://www.klub-karpacki.org/galeria/4. ... nteleu.txt [ósma fotka od góry, po kliknięciu się powiększy]
Na polanie tej natknęliśmy się na pierwszą w tych górach wodę - ostatni raz mieliśmy ją jeszcze po południowo-zachodniej stronie Vf. Penteleu - w pobliżu bacówki. Bezwodny odcinek to praktycznie pięciogodzinna wędrówka.
A potem dalsze przemierzanie grzbietu, juz gdzieś w rejonie szczytu o uroczej nazwie Balabanul
Pomiędzy Balabanulem a szczytem Curuiul (1608 m n.p.m.) natknęliśmy się na następny stojący na połoninie krzyż. Był on zaznaczony na mapie, dzięki czemu w miarę dokładnie zorientowaliśmy się, w którym miejscu się znajdowaliśmy. Jagody nas mocno spowolniły - wypadało przyśpieszyć. Zapomnieliśmy całkiem, że to nasz przedostatni dzień w górach.
Już ignorując penteleuskie borówki dotarliśmy w rejon przełęczy Balescu. Widoki piękne...
Mniej piękne natomiast było to, że trochę pogubiliśmy się w rejonie znajdującej się w tym miejscu bacówki Balescu. O ile wcześniej nigdy nie mieliśmy problemów z pasterzami i psami pilnującymi owiec, tu trafiliśmy na wyjątkowo wrednych górali. Zupełnie nie przywoływali owczarków, mimo, że niewątpliwie słyszeli ich szczekanie. Nawet się nie obrócili w naszą stronę. A ponieważ zbliżał się już zmierzch i owce wracały z hal do bacówki, musieliśmy zejść ze ścieżki na odległość kilkudziesięciu metrów od niej. W trzy minuty później znaleźliśmy kontynuację szlaku, ale to były to dwa-trzy ostatnie znaki czerwonego pasa, jakie udało nam się namierzyć. Nagle, w pobliżu opuszczonej tzw. starej bacówki Balescu wszystko się urwało. Natknęliśmy się na jeden stary znak, ale był to czarny pasek (takiego koloru szlaków w Rumunii nie ma: są znaki żółte, niebieskie i czerwone, czyli barwy z rumuńskiej flagi narodowej). Przyjrzeliśmy się mu bliżej - spod czarnej farby wyłaniała się ledwo widoczna farba czerwona. Czyli ktoś złośliwie zamalował stary znak. Na dwóch innych drzewach znaleźliśmy zestrugane siekierą fragmenty kory - na takiej wysokości, na jakiej zwykle maluje się znaki szlaków. Możliwe, że nieprzychylni turystom pasterze chcieli w ten sposób plecakowiczom obrzydzić szlak. I chyba zrobili to dosyć skutecznie.
Trzy miesiące po naszym powrocie spotkałem podczas Spotkań Rumuńskich w chatce "Pietraszonka" chłopaków, którzy pokonywali również w lecie 2013 r. cały Łuk Karpat. I oni się w tym miejscu pogubili. Podobnie jak i my dość dosadnie złorzeczyli na tamtejszych pasterzy.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że przełęcz Balescu jest zwornikiem kilku grzbietów, pomiędzy którymi znajdują się dosyć kręte w swych górnych partiach doliny. Po dwudziestu paru minutach prób znalezienia szlaku postanowiliśmy świadomie z niego (o ile istniał?) zejść. Trzeba było tylko wybrać ten spośród odchodzących od przełęczy grzbietów, który poprowadzi nas na północ.
I taki najbardziej nam pasujący (ale wtedy!) grzbiet wybraliśmy, myśląc, że to jest grzbiet główny zarówno gór Penteleu, jak i główny grzbiet Karpat. Przy wyborze patrzyliśmy na mapę, na kompas, jeszcze raz na mapę i - jak się później okazało - spudłowaliśmy. Ale jednocześnie, ale to się okazało jeszcze później, dość wyraźnie skróciliśmy sobie czasowo drogę do Comandau. Na bliższe wyjaśnienie tego zdawałoby się paradoksu przyjdzie czas nieco później.
Przed opuszczeniem grzbietu w rejonie przełęczy Balescu posiedzieliśmy sobie przez jakiś czas w starej bacówce. Przeczekiwaliśmy jakiś ciepły, letni deszcz, który nagle - dosłownie na piętnaście minut - się skądś przypałętał. Jakże był inny od tego karpackiego deszczu, który tak nam dawał w kość przez kilka poprzednich dni i nocy.
Padało, a jednocześnie było bardzo słonecznie.
I trochę tak refleksyjnie i melancholijnie, że to już jutro, o tej samej porze, nie będziemy już wędrować karpackimi ścieżkami.
Przestało padać, nad opuszczoną bacówką Balescu pojawiła się tęcza.
A wybrany przez nas grzbiet początkowo szedł sobie na północ, czyli tak jak chcieliśmy. Później grzbietowa ścieżka stała się ścieżką trawersującą grzbiet. I sam grzbiet i ścieżka nagle zaczęła wykręcać na północny wschód. Schodziliśmy coraz niżej - wracać na główny grzbiet już nie było sensu. Gorzej by było, gdyby ścieżka nagle zaczęła wykręcać w kierunku wschodnim. Nie skręciła, ale... zeszła sobie do doliny. Grzbietową to już ona nie była...
Wtedy spotkaliśmy pierwszego niedźwiedzia podczas naszego przejścia. Wyszedł z lasu, z lewej strony drogi, zatrzymał się na sekundę na jej środku, popatrzył na Zbyszka, który znajdował się na czele naszej grupki, i majestatycznie przeszedł (miś, a nie Zbysiu) w las po prawej stronie drogi. Nikt nie próbował robić zdjęć, od kilkunastu minut było już szaro i Zbyszkowy oraz mój aparat znajdowały się już w kaburach.
Było już ciemno, gdy zeszliśmy do doliny dość sporej rzeki. Płynęła ona sobie na... na południowy wschód. Znajdowaliśmy się więc po wschodniej stronie głównego grzbietu Karpat (i gór Penteleu), a przecież Comandau, do którego mieliśmy dojść następnego dnia tak tylko trochę po południu, znajduje się po zachodniej stronie grzbietu. Paniki jednak nie było. Wiedzieliśmy, że to dolina rzeki Bâşca Mici (Byszka Mała). Dnem tej doliny wiedzie droga w stronę dość niskiej przełęczy Duluşor (1200 m n.p.m.), która znajduje się w głównym grzbiecie Karpat i za którą - w odległości niespełna 10 kilometrów na zachód - znajduje się Comandau.
Schodząc do doliny Bâşca Mica nie wiedzieliśmy tylko, w którym dokładnie miejscu jej biegu się znajdujemy. Zobaczyliśmy światła jakichś budynków. Podeszliśmy bliżej, zapukaliśmy, przywitało nas szczekanie psów (ale jakieś takie przyjazne) i wkrótce ujrzeliśmy człowieka zapraszającego nas do wnętrza. Mówił tylko po rumuńsku. Najpierw zapytaliśmy się, gdzie dokładnie jesteśmy. Była to "Pastravaria Muşa" (Pstrągarnia Muşa), która zaznaczona była na mapie. Ścieżka, którą schodziliśmy z grzbietu, nie zrzuciła nas za bardzo w dół doliny Bâşca Mica. Miejsce to znajdowało się najwyżej pięć godzin marszu dobrą bitą drogą od Comandau.
Nasz rozmówca zgodził się nas także ugościć. Ale najpierw nakarmił - ser, mamałyga, chleb. Wszystko bardzo dobre. Tak w ogóle to nieświadomie wpakowaliśmy się w imprezę jakichś Rumunów. Tylko jedna osoba coś tam mówiła po angielsku, łatwiej było zrozumieć - przynajmniej mi - ich rumuński.
Gospodarz odwiódł nas od pomysłu rozbijania namiotów. Zaproponował nocleg w jednym z budynków noclegowych pstrągarni. Za fajne pieniądze (czyli naprawdę za niską kwotę) mieliśmy świetne warunki. Odpadał też problem zarówno nocnego stawiania namiotów, jak i ich porannego zwijania. Szybko zorientowaliśmy się, że gospodarz, czy może raczej pilnujący obiektu, tak trochę "dorabia na boku". Poprosił nas bowiem, aby w naszym domku nie zapalać światła od strony drogi wiodącej doliną, tylko od strony przeciwnej, takiej bardziej ukrytej przed przypadkowymi spojrzeniami ludzi idących lub jadących drogą. Zastosowaliśmy się...
Zresztą szybko poszliśmy spać...
C.D.N.
Ostatnio zmieniony 2014-08-11, 14:22 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Piątek, 30 sierpnia 2013 r. Czternasty dzień przejścia.
Ostatni dzień naszej wędrówki. Dzień szczególny dla całej naszej trójki, gdyż zamykający pewną dość nietypową górską przygodę. Dla mnie ten dzień miał jeszcze jeden istotny wymiar. Był to mój setny dzień spędzony na górskim szlaku w rumuńskich Karpatach. Zaczęło się przeszło 30 lat wcześniej, bo w sierpniu 1982 r., w południowokarpackim Retezacie i tak - z większymi i mniejszymi przerwami - ciągnie się to już ponad trzy dekady. I właściwie każdy spośród tych dziewięćdziesięciu dziewięciu wcześniejszych karpackich dni jest w mej pamięci zakotwiczony. Wspomnienia z innych gór, nawet tych wyższych od Karpat, wyblakły niczym stare ORWO-wskie przeźrocza, natomiast najrozmaitsze karpackie obrazki, szelest, a po ulewach także i ryk tamtejszych potoków, kurz na spalonych sierpniowym słońcem pasterskich płajach, na tychże płajach sierpniowe błoto, twarze kolegów i przyjaciół, zapachy mokrego lasu, smak przygotowywanych posiłków a nawet kolejność śpiewanych przy ognisku piosenek (pamiętam, że jedyny raz "Balladę o spalonej synagodze" Jacka Kaczmarskiego śpiewaliśmy właśnie w rumuńskich Karpatach, w dolinie Frumoasy w górach Lotru) cały czas okupują moją pamięć. I oby okupowały ją jak najdłużej.
I tylko szkoda, że w tym moim jubileuszowym setnym dniu na ścieżkach rumuńskich Karpat nie będzie żadnej górki. Nawet najmniejszy "vârfulek" nie pojawi się na naszej trasie. Jedynym "brzmiącym z górska" punktem topograficznym w tym dniu jest przełęcz Şaua Holom, na niektórych mapach nazywana też Deluşor, leżąca na wysokości 1215 m n.p.m. Mimo, że znajduje się ona w głównym grzbiecie Karpat, to jednak jest zarazem nadzwyczaj łatwo dostępna. Wiedzie przez nią bita utwardzona droga z doliny Bâşca Micǎ do doliny potoku Cupanul (Holomul), będącego lewobrzeżnym dopływem... rzeki Bâşca Mare, nad którą to rzeką już przecież dwa dni wcześniej byliśmy, zadekowani podczas ulewy w cantonie Cernatul (takie to czary-mary robią w tej części Karpat tamtejsze rzeki, kilkakrotnie przełamujące się przez główny grzbiet gór). W dolinie Bâşca Micǎ znajduje się pstrągarnia Muşa, miejsce startu do ostatniego etapu naszej wędrówki, natomiast może z siedem kilometrów za przełęczą Holom, idąc wzdłuż potoku Holomul dojdziemy do jego ujścia do rzeki Bâşca Mare, w którym to miejscu usadowiona jest duża wieś Comandǎu, cel naszej dwutygodniowej wędrówki. Jeszcze dzień, dwa wcześniej drżeliśmy, czy uda nam się w piątek dotrzeć z gór do Comandǎu na tyle wcześnie, aby zdążyć jeszcze w tym samym dniu wydostać się do cywilizacji, a najlepiej do Miercurea Ciuc, skąd w sobotę o 16.45 autobus węgierskiej linii Orange Ways miał nas zabrać w drogę powrotną do Polski. W piątkowy poranek w pstrągarni Muşa wiedzieliśmy, że raczej żadna niemiła niespodzianka nam nie grozi. Trzeba było tylko przejść liczącą może 16 kilometrów trasę do Comandǎu i znaleźć się w tej wsi w miarę wcześnie - najlepiej gdzieś koło godziny 14. Wiedzieliśmy bowiem, że na wyjazd z Comandǎu tzw. środkami zbiorowej komunikacji publicznej absolutnie liczyć nie możemy. Ale na rumuńskiego (o pardon - w tej części kraju to raczej węgierskiego lub szeklerskiego) stopa - jak najbardziej.
No i może warto jeszcze na koniec opisu tych naszych porannopiątkowych rozważań dodać, że wchodząc na przełęcz Holom (Deluşor) mieliśmy okazję "zaliczyć" jeszcze jedno pasmo Karpat Zakrętu - góry Vrancei (najwyższy szczyt tych gór - mierzący 1785 m n.p.m. Vârful Goru - chyba jeszcze trochę poczeka na nasze odwiedziny?!).
Dopiero rano mogliśmy ogarnąć wzrokiem gościnną pstrągarnię Muşa, wszak trafiliśmy do niej późnym wieczorem. Dosyć przyjemny ośrodek, który swoją nazwę zawdzięcza dwóm pobliskim szczytom - Muşa Mare (1471 m n.p.m.) i Muşa Micǎ (1434 m n.p.m.).
Rano pojawił się (bo i musiał, za nocleg zapłaciliśmy dopiero teraz) nasz gospodarz. Poprosił nas jeszcze, aby pstryknąć mu zdjęcie z jego soţią (żoną), chociaż podczas wieczornej imprezy jako "soţia mea" przedstawiona nam została jakaś inna białogłowa. Może więc dobrze, że podczas tego wieczornego spotkania nie robiliśmy ze Zbyszkiem żadnych zdjęć. Jedynym oficjalnym jest zatem to poranne!
Na trasę wyruszyliśmy około dziewiątej rano. Okazuje się, że nie sami. Przez niemal trzy godziny wędrówki towarzyszyło nam sympatyczne psisko z pstrągarni. W żaden sposób nie chciał się od nas odczepić.
Sama zaś dolina Bâşca Micǎ to jeden wielki las. I rzeka oczywiście oraz zasilające ją dopływy. Lasy w górach Penteleu i Vrancei od dawna były eksploatowane. Drzewo było spławiane rzekami, natomiast od końca XIX wieku podstawowym środkiem transportu olbrzymich mas pozyskiwanego z tych gór drewna była kolej. Sieć kolejek leśnych założonych w górach Penteleu i Vrancei na potrzeby zwózki drzewa do największego w tym rejonie tartaku w Comandǎu liczyła w okresie międzywojennym blisko 200 km. Działały one jeszcze w latach 90. XX w. Do Comandǎu docierała też kolejka z doliny Bâşca Micǎ. Jej trasa przebiegała - jakżeby inaczej - przez przełęcz Holom, a zatem jej tory poprowadzono na wysokość aż 1215 m n.p.m.
O tym, że droga którą zmierzamy do Comandǎu biegnie wzdłuż linii dawnej kolejki leśnej, często wykorzystując nasyp pod torowisko, dowiedzieć się możemy najczęściej tylko w dawnych map. Niekiedy tylko trafi się jakiś mostek kolejki, szyn na nim jednak już nie zobaczymy - są albo zerwane, albo też zalegają pod grubą warstwą humusu. Całość transportu drewna przejęły już samochody ciężarowe.
Towarzyszący nam psiak nagle zaczął nieoczekiwanie wykazywać chęć do powrotu. Wcześniej zupełnie nie pomagały nasze rozkazy (rzucane też i po rumuńsku), gestykulacje, udawany gniew. Wracał z dziesięć, może trzydzieści metrów i natychmiast radośnie rzucał się za nami w pościg. i tak z kilkanaście razy...
tym razem jednak coś naszego towarzysza zatrzymywało. Z kilometr za cantonem leśnym Benedek zatrzymał się, dość długo spoglądał na nas, aż w końcu odwrócił się i pobiegł do swojej rumuńskiej pstrągarni. No tak, właśnie w tym miejscu przekraczaliśmy etnograficzną i kulturową rubież - rumuńsko-szeklerską. Naszego rumuńskiego psiaka jakby coś odstraszało od węgierskojęzycznej Szeklerszczyzny. Oczywiście przypadek i może trochę naszych urojeń i nadinterpretacji, ale jakże symboliczny.
Rzut oka na kolejne mijane domy i nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. Jesteśmy rzeczywiście na Szeklerszczyźnie. Nawet nie tyle architektura samych budynków mieszkalnych, ale bramy zagród i najbardziej charakterystyczny element tych bram - domki dla ptaków jednoznacznie nam to oznajmiały. Domki dla ptaków, taki zdawałoby się niepozorny element, ale stanowią one swoistą wizytówkę mieszkańców domostwa, czy może raczej ich wyznacznik kulturowy i etniczny.
Jeszcze trochę tuptania po drodze wiodącej na przełęcz Holom.
Następnie wejście na główny grzbiet Karpat, który w tym miejscu zupełnie nie sprawia wrażenia nawet "średniogórskiego".
A stamtąd zejście do doliny potoku, toczącego swoje wody już w kierunku zachodnim.
Ostatnie podczas naszego przejścia moczenie stóp w karpackiej rzece...
i wejście na łąki otaczające Comandǎu. I tak już było do pierwszych opłotków i zabudowań wioski...
Wreszcie doszliśmy. Powitała nas dwujęzyczna rumuńsko-węgierska tablica z nazwą miejscowości i zatopione w żwirowo-piaszczystej nawierzchni szosy z Comandǎu do Covasnej nieużytkowane już tory kolejki wąskotorowej. Nadzieja, że może jakimś wagonikiem towarowym przedostaniemy się do Covasnej prysła niczym bańka mydlana.
Paniki jednak nie było. Było wczesne popołudnie i można się było pozachwycać Comandǎu. Na peryferiach wioski drewniane budowane na zrąb domki, wiele z nich pozamykanych, z opuszczonymi żaluzjami i kratami na drzwiach i oknach. Cisza i spokój, od czasu do czasu zabrzmiał tylko pomruk silnika jakiegoś przejeżdżającego obok nas pojazdu.
Nawet po wejściu do centrum wsi, po minięciu symbolicznej szeklerskiej bramy, nic nie mąciło tej ciszy. Pusto...
Widać, że okres świetności Comandǎu, gdy zakłady przetwórcze drewna i związane z zakładem inne podmioty dawały pracę setkom ludzi, bezpowrotnie minął.
I tylko te domki dla ptaków - bez ptaków...
Wioska ma nawet swoje muzeum.
Było zamknięte... Przez szybę można było dostrzec plansze ze zdjęciami przedstawiającymi lokomotywy, stosy posortowanego drewna, rozmaite elementy infrastruktury przemysłowej. Możliwe, że otwierane jest tylko w czasie roku szkolnego, aby nieliczne miejscowe dzieci mogły dowiedzieć się o niegdysiejszych złotych latach swojej miejscowości. Dzisiaj centrum kulturalnym osiedla jest, jakżeby inaczej, sklep...
Z flaszką zakupionego w sklepie piwa "Ciuc" (na Szeklerszczyźnie piwa najważniejszego, gdyż warzonego w stolicy regionu, czyli Miercurea Ciuc, chociaż Szeklerzy i Węgrzy nie nazywają tego miasta inaczej niż Csikszereda) poszedłem na dawny dworzec kolejowy przylegający do dogorywających już dziś zakładów drzewnych.
Słychać było tam nawet stuk młotków i warkot pił elektrycznych. Kilku mężczyzn wytwarzało europalety. W potężnych opuszczonych halach robiono coś, co u nas w Polsce zbija się w wioskowych garażach...
Widok bardziej niż smutny... O czym tu się rozpisywać?
Jeszcze w 2008 r. gdzieś tu w Comandǎu można się było natknąć na takie niepotrzebne już nikomu (a może nieco później potrzebne - ale złomiarzom) elementy taboru kolejowego. Wagoniki, fragmenty lokomotyw, drezyny wykonane z samochodów osobowych (w tym wypadku z "nowego" moskwicza). Zdjęcia takie znalazłem na stronie http://www.lokomotiv.ro
Można tylko zerknąć na fotografie otrzymane od Basi. Czterdzieści lat temu stacyjka w Comandǎu żyła (a może to już był następny przystanek w stronę Covasnej, czyli Şiclǎu?). Na torach pociągi i najrozmaitsze inne wynalazki... A na stacyjce ludzie...
Już wtedy, w 1973 r., wiele pojazdów jeżdżących po torach było prawdziwymi zabytkami. Na przykład ta drezyna, wykorzystująca nadwozie radzieckiego samochodu ciężarowego ZIS-150, produkowanego w Związku Radzieckim w latach 1947-1957. "Normalne", czyli przystosowane do ruchu drogowego, podwozie tego pojazdu dożyło zapewne na karpackich drogach swych dni i co to było jeszcze w jako takim stanie, czyli nadwozie, zostało zaadoptowane do nowych, kolejowych funkcji.
Pierwowzoru tej drezyny nie jestem w stanie określić. Może komuś z Was na podstawie tylko żaluzji do chłodnicy uda się ustalić jaką ciężarówkę przerobiono na pojazd szynowy?
Taki swoisty pociągo-stop
I wejście do wagoników
Po drodze postój na zaczerpnięcie przez parowozik wody. Czerpano ją przy pomocy pompy ze strumienia płynącego obok torowiska.
I był to moment na zrobienie fotografii grupowej.
Nieco wcześniej napisałem, że może nasi poprzednicy w 1973 r. weszli do wagoniku wąskotorówki nie na stacyjce początkowej, czyli w Comandǎu, lecz być może w innym miejscu trasy tej wąskotorówki, czyli w Şiclǎu (możliwe też, że złapano pociąg na stopa - Basia już dokładnie nie pamięta). Trochę to byłoby nielogiczne, gdyż Şiclǎu znajduje się zaledwie 9 kilometrów od Covasnej (cała trasa od Comandǎu do Covasnej liczy 21 km długości), dosłownie na przedmieściach tego powiatowego miasteczka, rozciągniętego w górskiej dolinie. Ale pewne jest, że jeżeli nawet grupa jechała od stacji początkowej w Comandǎu, to na pewno w Şiclǎu musiała z pociągu wysiąść, przynajmniej na kilkanaście minut, a może nawet na nieco dłużej. Skąd to przekonanie? W Şiclǎu czekała ją bowiem największa kolejowa atrakcja nie tylko podczas tego wyjazdu. Mogli zobaczyć na własne oczy chyba jedno z najbardziej ekscytujących, zdaniem wielu europejskich miłośników dawnych wąskotorówek, dziewiętnastowiecznych kolejowych urządzeń technicznych - tzw. Planul Inclinat w Şiclǎu. Cóż to takiego?
Może najpierw parę starych, wyszukanych gdzieś w sieci obrazków (głównie w http://www.lokomotiv.ro i w linkach z tej strony):
to już lata 90. XX w. Ostatnie tchnienie linii Covasna - Comandau
A to już początek XXI wieku:
To teraz można, oczywiście w dużym skrócie, przedstawić nieco bliżej Planul Inclinat w Şiclǎu. Uważany był on za jeden z cudów techniki kolejowej końca XIX w. Na Światowej Wystawie w Paryżu w 1896 r. projekt i jego realizacja uzyskały jedną z głównych nagród. U podstaw tego urządzenia była konieczność usprawnienia zwózki drewna z Comandǎu do Covasnej. O ile pierwszych 12 kilometrów za Comandǎu teren opada dość łagodnie, to tuż przed Covasną pojawia się "rozciągnięty" na około 1,2 kilometra ponad 300-metrowy uskok (a dokładnie - 327 m). Żadna tradycyjna forma stosowana w kolejnictwie, nawet kolej zębata, nie mogła być wykorzystana do pokonania tak dużej różnicy wzniesień na tak krótkim odcinku. Właściciel lasów w rejonie Covasnej, baron Groedel, zlecił w 1886 r. inżynierowi Davidowi Hornowi opracowanie odpowiedniej konstrukcji. Projekt był gotowy w 1888 r. i wtedy też przystąpiono do jego realizacji. Inwestycję ukończono w 1890 r. Splendor na konstruktora przyszedł sześć lat później, upadek zaś jego konstrukcji - po stu latach, w 1995 r.
Mocǎniţǎ z Covasnej do Comandǎu (Rumuni na wszystkie wąskotorówki mówią "mokanica") była najbardziej znaną w świecie wąskotorową linią karpacką. Przetrwała do naszych czasów kolejka w dolinie Vezeru w Górach Marmaroskich, tak popularna wśród polskich i nie tylko polskich turystów górskich, to tylko jedna z wielu jej ubogich krewnych. Ponoć coś się robi, aby kolejkę na całej jej trasie do Comandǎu przywrócić do życia. Dzisiaj organizowane dla turystów przejażdżki jeżdżą tylko na kilkukilometrowym odcinku torów między Covasną a Şiclau, oraz, po wcześniejszym przewiezieniu wagoników i parowozu na platformach samochodów ciężarowych do Comandau, w pobliżu tej ostatniej miejscowości. Filmy z przejazdów w okolicy Comandau można obejrzeć chociażby na YT. Pierwszych kilka z brzegu:
http://www.youtube.com/watch?v=LdEtP-9pOo8
http://www.youtube.com/watch?v=oZFFzuh4ayk
http://www.youtube.com/watch?v=TQfaW9XFqzo
Zaś strona o Siclau ze wszystkimi szczegółami technicznymi (w wersji angielsko- i niemieckojęzycznej) - http://www.internationalsteam.co.uk/trains/roman04.htm
A tutaj zdjęcie Basi, wykonane w 1973 r., na którym widać zjeżdżający şiclauską "zjeżdżalnią kolejową" wagonik z drewnem.
Ale przecież jesteśmy w Comandǎu Roku Pańskiego 2013, w sierpniu. Łyk piwa gdzieś wśród zarastających trawą torów... Powrót pod sklep i upewnienie się, że żaden autobus z tej wioski ani w tym dniu, ani w następnych, nie wyjedzie. Jeszcze tylko rzut oka na otoczenie Comandǎu, zarzucenie plecaków na grzbiet... i wymarsz...
Czeka nas ponowne przejście pod szeklerską bramą. Kierowaliśmy się bowiem w stronę powiatowego miasta Covasna. Liczyliśmy, że prędzej czy później, złapiemy jakiegoś stopa. Raczej prędzej...
I tak w odległości około kilometra za Comandǎu coś nam się zatrzymało. Dość szybko znaleźliśmy się w Covasnej. Miasteczka nie zwiedzaliśmy. Nie dotarliśmy nawet do końcowej (a ściślej to początkowej) stacji wąskotorówki z Comandǎu. A szkoda..., gdyż na bocznicach i w zdezelowanych barakach i szopach stoją tam jeszcze do dzisiaj takie oto cuda techniki. Radzieckie "Moskwicze" na żelaznych kółkach, szereg innych pojazdów wykonanych rękoma cudzoziemskich i rumuńskich techników samochodowo-kolejowych. Szkoda, że do tych obrazków dotarłem dopiero po powrocie z naszej eskapady.
Wszystkie fotografie z rumuńskiego forum miłośników kolejnictwa http://www.lokomotiv.ro
W Covasnej zaliczyliśmy tylko bank, gdyż wracając do cywilizacji musieliśmy zaopatrzyć się w najbardziej niestety potrzebne w tejże cywilizacji dobro, czyli pieniądze - w tym wypadku rumuńskie leje. Później skok na bazar, zakup pomidorów i arbuza. Następnie bezskuteczne, o dziwo - w Rumunii!!!???, oczekiwanie na stopa. Najpewniej los, wiedząc, że zaopatrzeni już jesteśmy w leje, trochę z nas sobie zakpił i nakazał nam kontynuować podróż tak, jak to już w Unii Europejskiej przystało. Czyli wsiadając do busa z normalnymi biletami i kasą fiskalną. I takim busem dojechaliśmy do dość sporego miasta Sfântu Gheorghe, a dla większości jego mieszkańców Sepsiszentgyörgy (czyli po naszemu Święty Jerzy), liczącego blisko 60 000 mieszkańców. Tam węgierski obiad w węgierskiej restauracji z węgierską orkiestrą - a co, stać nas! Krótki pobyt w przydworcowym spożywczaku i marsz na dworzec kolejowy.
Pociąg z Sfântu Gheorghe do Miercurea Ciuc (tj. z Sepsiszentgyörgy do Csíkszereda) mieliśmy o godz. 19.35. Szybka podróż - gdy dotarliśmy do Miercurea Ciuc o godz. 20.32 było jeszcze jasno, ale szukanie jakiegoś taniego hoteliku zajęło nam trochę czasu. Na zadawane po rumuńsku pytania o hotel miejscowi nie chcieli odpowiadać (byliśmy wszak w stolicy Szeklerszczyzny), natomiast zdań po angielsku lub niemiecku najczęściej nie rozumieli. Ulitował sie nad nami jakiś dwudziestoparoletni chłopak, który moją kulawą "limbǎ românǎ", zawierającą przeprosiny, że nie znamy niestety bratniego dla nas Polaków "limbǎ maghiarǎ", jakoś zrozumiał lub zechciał zrozumieć. Doprowadził nas do taniego, schludnego i leżącego blisko dworca hotelu "Merkur" (za trzyosobowy pokój zapłaciliśmy 110 lei).
I w tym hotelu spędziliśmy ostatnią w 2013 r. rumuńską (i zarazem szeklerską) noc.
C.D.N.
Ostatni dzień naszej wędrówki. Dzień szczególny dla całej naszej trójki, gdyż zamykający pewną dość nietypową górską przygodę. Dla mnie ten dzień miał jeszcze jeden istotny wymiar. Był to mój setny dzień spędzony na górskim szlaku w rumuńskich Karpatach. Zaczęło się przeszło 30 lat wcześniej, bo w sierpniu 1982 r., w południowokarpackim Retezacie i tak - z większymi i mniejszymi przerwami - ciągnie się to już ponad trzy dekady. I właściwie każdy spośród tych dziewięćdziesięciu dziewięciu wcześniejszych karpackich dni jest w mej pamięci zakotwiczony. Wspomnienia z innych gór, nawet tych wyższych od Karpat, wyblakły niczym stare ORWO-wskie przeźrocza, natomiast najrozmaitsze karpackie obrazki, szelest, a po ulewach także i ryk tamtejszych potoków, kurz na spalonych sierpniowym słońcem pasterskich płajach, na tychże płajach sierpniowe błoto, twarze kolegów i przyjaciół, zapachy mokrego lasu, smak przygotowywanych posiłków a nawet kolejność śpiewanych przy ognisku piosenek (pamiętam, że jedyny raz "Balladę o spalonej synagodze" Jacka Kaczmarskiego śpiewaliśmy właśnie w rumuńskich Karpatach, w dolinie Frumoasy w górach Lotru) cały czas okupują moją pamięć. I oby okupowały ją jak najdłużej.
I tylko szkoda, że w tym moim jubileuszowym setnym dniu na ścieżkach rumuńskich Karpat nie będzie żadnej górki. Nawet najmniejszy "vârfulek" nie pojawi się na naszej trasie. Jedynym "brzmiącym z górska" punktem topograficznym w tym dniu jest przełęcz Şaua Holom, na niektórych mapach nazywana też Deluşor, leżąca na wysokości 1215 m n.p.m. Mimo, że znajduje się ona w głównym grzbiecie Karpat, to jednak jest zarazem nadzwyczaj łatwo dostępna. Wiedzie przez nią bita utwardzona droga z doliny Bâşca Micǎ do doliny potoku Cupanul (Holomul), będącego lewobrzeżnym dopływem... rzeki Bâşca Mare, nad którą to rzeką już przecież dwa dni wcześniej byliśmy, zadekowani podczas ulewy w cantonie Cernatul (takie to czary-mary robią w tej części Karpat tamtejsze rzeki, kilkakrotnie przełamujące się przez główny grzbiet gór). W dolinie Bâşca Micǎ znajduje się pstrągarnia Muşa, miejsce startu do ostatniego etapu naszej wędrówki, natomiast może z siedem kilometrów za przełęczą Holom, idąc wzdłuż potoku Holomul dojdziemy do jego ujścia do rzeki Bâşca Mare, w którym to miejscu usadowiona jest duża wieś Comandǎu, cel naszej dwutygodniowej wędrówki. Jeszcze dzień, dwa wcześniej drżeliśmy, czy uda nam się w piątek dotrzeć z gór do Comandǎu na tyle wcześnie, aby zdążyć jeszcze w tym samym dniu wydostać się do cywilizacji, a najlepiej do Miercurea Ciuc, skąd w sobotę o 16.45 autobus węgierskiej linii Orange Ways miał nas zabrać w drogę powrotną do Polski. W piątkowy poranek w pstrągarni Muşa wiedzieliśmy, że raczej żadna niemiła niespodzianka nam nie grozi. Trzeba było tylko przejść liczącą może 16 kilometrów trasę do Comandǎu i znaleźć się w tej wsi w miarę wcześnie - najlepiej gdzieś koło godziny 14. Wiedzieliśmy bowiem, że na wyjazd z Comandǎu tzw. środkami zbiorowej komunikacji publicznej absolutnie liczyć nie możemy. Ale na rumuńskiego (o pardon - w tej części kraju to raczej węgierskiego lub szeklerskiego) stopa - jak najbardziej.
No i może warto jeszcze na koniec opisu tych naszych porannopiątkowych rozważań dodać, że wchodząc na przełęcz Holom (Deluşor) mieliśmy okazję "zaliczyć" jeszcze jedno pasmo Karpat Zakrętu - góry Vrancei (najwyższy szczyt tych gór - mierzący 1785 m n.p.m. Vârful Goru - chyba jeszcze trochę poczeka na nasze odwiedziny?!).
Dopiero rano mogliśmy ogarnąć wzrokiem gościnną pstrągarnię Muşa, wszak trafiliśmy do niej późnym wieczorem. Dosyć przyjemny ośrodek, który swoją nazwę zawdzięcza dwóm pobliskim szczytom - Muşa Mare (1471 m n.p.m.) i Muşa Micǎ (1434 m n.p.m.).
Rano pojawił się (bo i musiał, za nocleg zapłaciliśmy dopiero teraz) nasz gospodarz. Poprosił nas jeszcze, aby pstryknąć mu zdjęcie z jego soţią (żoną), chociaż podczas wieczornej imprezy jako "soţia mea" przedstawiona nam została jakaś inna białogłowa. Może więc dobrze, że podczas tego wieczornego spotkania nie robiliśmy ze Zbyszkiem żadnych zdjęć. Jedynym oficjalnym jest zatem to poranne!
Na trasę wyruszyliśmy około dziewiątej rano. Okazuje się, że nie sami. Przez niemal trzy godziny wędrówki towarzyszyło nam sympatyczne psisko z pstrągarni. W żaden sposób nie chciał się od nas odczepić.
Sama zaś dolina Bâşca Micǎ to jeden wielki las. I rzeka oczywiście oraz zasilające ją dopływy. Lasy w górach Penteleu i Vrancei od dawna były eksploatowane. Drzewo było spławiane rzekami, natomiast od końca XIX wieku podstawowym środkiem transportu olbrzymich mas pozyskiwanego z tych gór drewna była kolej. Sieć kolejek leśnych założonych w górach Penteleu i Vrancei na potrzeby zwózki drzewa do największego w tym rejonie tartaku w Comandǎu liczyła w okresie międzywojennym blisko 200 km. Działały one jeszcze w latach 90. XX w. Do Comandǎu docierała też kolejka z doliny Bâşca Micǎ. Jej trasa przebiegała - jakżeby inaczej - przez przełęcz Holom, a zatem jej tory poprowadzono na wysokość aż 1215 m n.p.m.
O tym, że droga którą zmierzamy do Comandǎu biegnie wzdłuż linii dawnej kolejki leśnej, często wykorzystując nasyp pod torowisko, dowiedzieć się możemy najczęściej tylko w dawnych map. Niekiedy tylko trafi się jakiś mostek kolejki, szyn na nim jednak już nie zobaczymy - są albo zerwane, albo też zalegają pod grubą warstwą humusu. Całość transportu drewna przejęły już samochody ciężarowe.
Towarzyszący nam psiak nagle zaczął nieoczekiwanie wykazywać chęć do powrotu. Wcześniej zupełnie nie pomagały nasze rozkazy (rzucane też i po rumuńsku), gestykulacje, udawany gniew. Wracał z dziesięć, może trzydzieści metrów i natychmiast radośnie rzucał się za nami w pościg. i tak z kilkanaście razy...
tym razem jednak coś naszego towarzysza zatrzymywało. Z kilometr za cantonem leśnym Benedek zatrzymał się, dość długo spoglądał na nas, aż w końcu odwrócił się i pobiegł do swojej rumuńskiej pstrągarni. No tak, właśnie w tym miejscu przekraczaliśmy etnograficzną i kulturową rubież - rumuńsko-szeklerską. Naszego rumuńskiego psiaka jakby coś odstraszało od węgierskojęzycznej Szeklerszczyzny. Oczywiście przypadek i może trochę naszych urojeń i nadinterpretacji, ale jakże symboliczny.
Rzut oka na kolejne mijane domy i nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. Jesteśmy rzeczywiście na Szeklerszczyźnie. Nawet nie tyle architektura samych budynków mieszkalnych, ale bramy zagród i najbardziej charakterystyczny element tych bram - domki dla ptaków jednoznacznie nam to oznajmiały. Domki dla ptaków, taki zdawałoby się niepozorny element, ale stanowią one swoistą wizytówkę mieszkańców domostwa, czy może raczej ich wyznacznik kulturowy i etniczny.
Jeszcze trochę tuptania po drodze wiodącej na przełęcz Holom.
Następnie wejście na główny grzbiet Karpat, który w tym miejscu zupełnie nie sprawia wrażenia nawet "średniogórskiego".
A stamtąd zejście do doliny potoku, toczącego swoje wody już w kierunku zachodnim.
Ostatnie podczas naszego przejścia moczenie stóp w karpackiej rzece...
i wejście na łąki otaczające Comandǎu. I tak już było do pierwszych opłotków i zabudowań wioski...
Wreszcie doszliśmy. Powitała nas dwujęzyczna rumuńsko-węgierska tablica z nazwą miejscowości i zatopione w żwirowo-piaszczystej nawierzchni szosy z Comandǎu do Covasnej nieużytkowane już tory kolejki wąskotorowej. Nadzieja, że może jakimś wagonikiem towarowym przedostaniemy się do Covasnej prysła niczym bańka mydlana.
Paniki jednak nie było. Było wczesne popołudnie i można się było pozachwycać Comandǎu. Na peryferiach wioski drewniane budowane na zrąb domki, wiele z nich pozamykanych, z opuszczonymi żaluzjami i kratami na drzwiach i oknach. Cisza i spokój, od czasu do czasu zabrzmiał tylko pomruk silnika jakiegoś przejeżdżającego obok nas pojazdu.
Nawet po wejściu do centrum wsi, po minięciu symbolicznej szeklerskiej bramy, nic nie mąciło tej ciszy. Pusto...
Widać, że okres świetności Comandǎu, gdy zakłady przetwórcze drewna i związane z zakładem inne podmioty dawały pracę setkom ludzi, bezpowrotnie minął.
I tylko te domki dla ptaków - bez ptaków...
Wioska ma nawet swoje muzeum.
Było zamknięte... Przez szybę można było dostrzec plansze ze zdjęciami przedstawiającymi lokomotywy, stosy posortowanego drewna, rozmaite elementy infrastruktury przemysłowej. Możliwe, że otwierane jest tylko w czasie roku szkolnego, aby nieliczne miejscowe dzieci mogły dowiedzieć się o niegdysiejszych złotych latach swojej miejscowości. Dzisiaj centrum kulturalnym osiedla jest, jakżeby inaczej, sklep...
Z flaszką zakupionego w sklepie piwa "Ciuc" (na Szeklerszczyźnie piwa najważniejszego, gdyż warzonego w stolicy regionu, czyli Miercurea Ciuc, chociaż Szeklerzy i Węgrzy nie nazywają tego miasta inaczej niż Csikszereda) poszedłem na dawny dworzec kolejowy przylegający do dogorywających już dziś zakładów drzewnych.
Słychać było tam nawet stuk młotków i warkot pił elektrycznych. Kilku mężczyzn wytwarzało europalety. W potężnych opuszczonych halach robiono coś, co u nas w Polsce zbija się w wioskowych garażach...
Widok bardziej niż smutny... O czym tu się rozpisywać?
Jeszcze w 2008 r. gdzieś tu w Comandǎu można się było natknąć na takie niepotrzebne już nikomu (a może nieco później potrzebne - ale złomiarzom) elementy taboru kolejowego. Wagoniki, fragmenty lokomotyw, drezyny wykonane z samochodów osobowych (w tym wypadku z "nowego" moskwicza). Zdjęcia takie znalazłem na stronie http://www.lokomotiv.ro
Można tylko zerknąć na fotografie otrzymane od Basi. Czterdzieści lat temu stacyjka w Comandǎu żyła (a może to już był następny przystanek w stronę Covasnej, czyli Şiclǎu?). Na torach pociągi i najrozmaitsze inne wynalazki... A na stacyjce ludzie...
Już wtedy, w 1973 r., wiele pojazdów jeżdżących po torach było prawdziwymi zabytkami. Na przykład ta drezyna, wykorzystująca nadwozie radzieckiego samochodu ciężarowego ZIS-150, produkowanego w Związku Radzieckim w latach 1947-1957. "Normalne", czyli przystosowane do ruchu drogowego, podwozie tego pojazdu dożyło zapewne na karpackich drogach swych dni i co to było jeszcze w jako takim stanie, czyli nadwozie, zostało zaadoptowane do nowych, kolejowych funkcji.
Pierwowzoru tej drezyny nie jestem w stanie określić. Może komuś z Was na podstawie tylko żaluzji do chłodnicy uda się ustalić jaką ciężarówkę przerobiono na pojazd szynowy?
Taki swoisty pociągo-stop
I wejście do wagoników
Po drodze postój na zaczerpnięcie przez parowozik wody. Czerpano ją przy pomocy pompy ze strumienia płynącego obok torowiska.
I był to moment na zrobienie fotografii grupowej.
Nieco wcześniej napisałem, że może nasi poprzednicy w 1973 r. weszli do wagoniku wąskotorówki nie na stacyjce początkowej, czyli w Comandǎu, lecz być może w innym miejscu trasy tej wąskotorówki, czyli w Şiclǎu (możliwe też, że złapano pociąg na stopa - Basia już dokładnie nie pamięta). Trochę to byłoby nielogiczne, gdyż Şiclǎu znajduje się zaledwie 9 kilometrów od Covasnej (cała trasa od Comandǎu do Covasnej liczy 21 km długości), dosłownie na przedmieściach tego powiatowego miasteczka, rozciągniętego w górskiej dolinie. Ale pewne jest, że jeżeli nawet grupa jechała od stacji początkowej w Comandǎu, to na pewno w Şiclǎu musiała z pociągu wysiąść, przynajmniej na kilkanaście minut, a może nawet na nieco dłużej. Skąd to przekonanie? W Şiclǎu czekała ją bowiem największa kolejowa atrakcja nie tylko podczas tego wyjazdu. Mogli zobaczyć na własne oczy chyba jedno z najbardziej ekscytujących, zdaniem wielu europejskich miłośników dawnych wąskotorówek, dziewiętnastowiecznych kolejowych urządzeń technicznych - tzw. Planul Inclinat w Şiclǎu. Cóż to takiego?
Może najpierw parę starych, wyszukanych gdzieś w sieci obrazków (głównie w http://www.lokomotiv.ro i w linkach z tej strony):
to już lata 90. XX w. Ostatnie tchnienie linii Covasna - Comandau
A to już początek XXI wieku:
To teraz można, oczywiście w dużym skrócie, przedstawić nieco bliżej Planul Inclinat w Şiclǎu. Uważany był on za jeden z cudów techniki kolejowej końca XIX w. Na Światowej Wystawie w Paryżu w 1896 r. projekt i jego realizacja uzyskały jedną z głównych nagród. U podstaw tego urządzenia była konieczność usprawnienia zwózki drewna z Comandǎu do Covasnej. O ile pierwszych 12 kilometrów za Comandǎu teren opada dość łagodnie, to tuż przed Covasną pojawia się "rozciągnięty" na około 1,2 kilometra ponad 300-metrowy uskok (a dokładnie - 327 m). Żadna tradycyjna forma stosowana w kolejnictwie, nawet kolej zębata, nie mogła być wykorzystana do pokonania tak dużej różnicy wzniesień na tak krótkim odcinku. Właściciel lasów w rejonie Covasnej, baron Groedel, zlecił w 1886 r. inżynierowi Davidowi Hornowi opracowanie odpowiedniej konstrukcji. Projekt był gotowy w 1888 r. i wtedy też przystąpiono do jego realizacji. Inwestycję ukończono w 1890 r. Splendor na konstruktora przyszedł sześć lat później, upadek zaś jego konstrukcji - po stu latach, w 1995 r.
Mocǎniţǎ z Covasnej do Comandǎu (Rumuni na wszystkie wąskotorówki mówią "mokanica") była najbardziej znaną w świecie wąskotorową linią karpacką. Przetrwała do naszych czasów kolejka w dolinie Vezeru w Górach Marmaroskich, tak popularna wśród polskich i nie tylko polskich turystów górskich, to tylko jedna z wielu jej ubogich krewnych. Ponoć coś się robi, aby kolejkę na całej jej trasie do Comandǎu przywrócić do życia. Dzisiaj organizowane dla turystów przejażdżki jeżdżą tylko na kilkukilometrowym odcinku torów między Covasną a Şiclau, oraz, po wcześniejszym przewiezieniu wagoników i parowozu na platformach samochodów ciężarowych do Comandau, w pobliżu tej ostatniej miejscowości. Filmy z przejazdów w okolicy Comandau można obejrzeć chociażby na YT. Pierwszych kilka z brzegu:
http://www.youtube.com/watch?v=LdEtP-9pOo8
http://www.youtube.com/watch?v=oZFFzuh4ayk
http://www.youtube.com/watch?v=TQfaW9XFqzo
Zaś strona o Siclau ze wszystkimi szczegółami technicznymi (w wersji angielsko- i niemieckojęzycznej) - http://www.internationalsteam.co.uk/trains/roman04.htm
A tutaj zdjęcie Basi, wykonane w 1973 r., na którym widać zjeżdżający şiclauską "zjeżdżalnią kolejową" wagonik z drewnem.
Ale przecież jesteśmy w Comandǎu Roku Pańskiego 2013, w sierpniu. Łyk piwa gdzieś wśród zarastających trawą torów... Powrót pod sklep i upewnienie się, że żaden autobus z tej wioski ani w tym dniu, ani w następnych, nie wyjedzie. Jeszcze tylko rzut oka na otoczenie Comandǎu, zarzucenie plecaków na grzbiet... i wymarsz...
Czeka nas ponowne przejście pod szeklerską bramą. Kierowaliśmy się bowiem w stronę powiatowego miasta Covasna. Liczyliśmy, że prędzej czy później, złapiemy jakiegoś stopa. Raczej prędzej...
I tak w odległości około kilometra za Comandǎu coś nam się zatrzymało. Dość szybko znaleźliśmy się w Covasnej. Miasteczka nie zwiedzaliśmy. Nie dotarliśmy nawet do końcowej (a ściślej to początkowej) stacji wąskotorówki z Comandǎu. A szkoda..., gdyż na bocznicach i w zdezelowanych barakach i szopach stoją tam jeszcze do dzisiaj takie oto cuda techniki. Radzieckie "Moskwicze" na żelaznych kółkach, szereg innych pojazdów wykonanych rękoma cudzoziemskich i rumuńskich techników samochodowo-kolejowych. Szkoda, że do tych obrazków dotarłem dopiero po powrocie z naszej eskapady.
Wszystkie fotografie z rumuńskiego forum miłośników kolejnictwa http://www.lokomotiv.ro
W Covasnej zaliczyliśmy tylko bank, gdyż wracając do cywilizacji musieliśmy zaopatrzyć się w najbardziej niestety potrzebne w tejże cywilizacji dobro, czyli pieniądze - w tym wypadku rumuńskie leje. Później skok na bazar, zakup pomidorów i arbuza. Następnie bezskuteczne, o dziwo - w Rumunii!!!???, oczekiwanie na stopa. Najpewniej los, wiedząc, że zaopatrzeni już jesteśmy w leje, trochę z nas sobie zakpił i nakazał nam kontynuować podróż tak, jak to już w Unii Europejskiej przystało. Czyli wsiadając do busa z normalnymi biletami i kasą fiskalną. I takim busem dojechaliśmy do dość sporego miasta Sfântu Gheorghe, a dla większości jego mieszkańców Sepsiszentgyörgy (czyli po naszemu Święty Jerzy), liczącego blisko 60 000 mieszkańców. Tam węgierski obiad w węgierskiej restauracji z węgierską orkiestrą - a co, stać nas! Krótki pobyt w przydworcowym spożywczaku i marsz na dworzec kolejowy.
Pociąg z Sfântu Gheorghe do Miercurea Ciuc (tj. z Sepsiszentgyörgy do Csíkszereda) mieliśmy o godz. 19.35. Szybka podróż - gdy dotarliśmy do Miercurea Ciuc o godz. 20.32 było jeszcze jasno, ale szukanie jakiegoś taniego hoteliku zajęło nam trochę czasu. Na zadawane po rumuńsku pytania o hotel miejscowi nie chcieli odpowiadać (byliśmy wszak w stolicy Szeklerszczyzny), natomiast zdań po angielsku lub niemiecku najczęściej nie rozumieli. Ulitował sie nad nami jakiś dwudziestoparoletni chłopak, który moją kulawą "limbǎ românǎ", zawierającą przeprosiny, że nie znamy niestety bratniego dla nas Polaków "limbǎ maghiarǎ", jakoś zrozumiał lub zechciał zrozumieć. Doprowadził nas do taniego, schludnego i leżącego blisko dworca hotelu "Merkur" (za trzyosobowy pokój zapłaciliśmy 110 lei).
I w tym hotelu spędziliśmy ostatnią w 2013 r. rumuńską (i zarazem szeklerską) noc.
C.D.N.
Ostatnio zmieniony 2014-12-27, 17:34 przez Cisy2, łącznie zmieniany 2 razy.
Sobota, 31 sierpnia 2013 r. Ostatni, piętnasty dzień w rumuńskich Karpatach w 2013 r.
Ostatni dzień... Już nigdzie nie trzeba się śpieszyć! Żadnych obaw, że możemy nie zdążyć na autobus, którym rozpoczniemy naszą podróż powrotną do kraju. Do momentu odjazdu, na 16.30 (a dworzec autobusowy w Miercurea-Ciuc oddalony jest od hotelu "Mercur" o niespełna 10 minut nieśpiesznego marszu), pozostawało dużo czasu i można go było wykorzystać różnorako. Byczyć się w hotelu, zwiedzać miasto, czy wreszcie... pójść w góry!!! Ja wybrałem ten ostatni wariant, Ola ze Zbyszkiem zdecydowali się na wieloaspektowe (zabytki, bazar, podglądanie życia ulicy) poznawanie stolicy Szeklerszczyzny.
Na mój ostatni górski spacerek wybrałem sie z dużym plecakiem, ale wypełnionym tylko ciuchami i najlżejszymi rzeczami. Sprzęt biwakowy, garnki, namiot itp. pozostawiłem Zbyszkowi. Umówiliśmy się na dworcu autobusowym na pół godziny przed odjazdem autobusu do Budapesztu. Już w momencie opuszczania hotelu "Mercur" miałem pierwszą fajną przygodę w tym dniu.
W hotelowej recepcji siedziała kobieta. Schodząc po schodach przywitałem ją. Oczywiście po rumuńsku - bună dimineața (to takie "dzień dobry" mówione rano). Uśmiechnięta buzia recepcjonistki nagle zamieniła się w jeden wielki wyrzut i niewyobrażony żal. Jej słowa aż mnie zatkały - "dlaczego po rumuńsku? Jó reggelt!" (to znowuż poranne "dzień dobry", ale po węgiersku). I następnie wypowiedziane przez nią polskie zdanie: "Ja znam język polski. Byłam w Krakowie i Częstochowie. Polak, Węgier dwa bratanki!". Przeprosiłem - już po polsku - za swoje rumuńskojęzyczne powitanie. Ponieważ zasób jej polskich słów nie był jednak zbyt duży, po niemiecku obiecałem jej (język Goethego znała doskonale), że przy następnym pobycie w Csíkszeredzie (czyli Miercurea-Ciuc) będę się już witał z nią po węgiersku a i może nauczę się w tym języku liczyć do dziesięciu. Buzia znowuż się zamieniła w jeden wielki uśmiech. Usłyszałem jeszcze, że koniecznie muszę odwiedzić przylegającą do Csíkszeredy wioskę Csíksomlyó - "bo to taka nasza węgierska Częstochowa". Właściwie nie musiała mi tego mówić. Plan odwiedzin bazyliki w Csíksomlyó (rum. Şumuleu Ciuc, niem. Schomlenberg) podjęty był już wieczorem dnia poprzedniego. Podobnie jak i wejście na górę Şumuleul Mare, liczącą całe 1033 m wysokości, u stóp której w średniowieczu założony został klasztor. Górka niewysoka, ale znajdująca się w paśmie górskim, w którym wcześniej jeszcze nie byłem - w górach Ciuc.
Csíkszereda to liczące blisko 45 tysięcy mieszkańców miasto zamieszkałe głównie przez Szeklerów i Węgrów. Zdecydowana większość Szeklerów uważa się zresztą za Węgrów. Nie będę tu przedstawiał istniejącej w literaturze historycznej, antropologicznej, etnograficznej i językoznawczej dyskusji na temat pochodzenia Szeklerów (w polskiej literaturze dość rzetelnie przedstawił ten problem Marcin Pielesz w wydanej przez Oficynę "Rewasz" książce "W karpackim tyglu. Subiektywny przewodnik po historii Rumunii", wyd. w 2014 r.), zaznaczę jednak, że sądy uczonych węgierskich i rumuńskich są diametralnie różne. W Miercurea-Ciuc żyje zaledwie niespełna 20% etnicznych Rumunów. Reszta jest węgierskojęzyczna - nic dziwnego więc, że w największej księgarni w mieście, a wszedłem do niej w poszukiwaniu map i przewodników, nie znalazłem ani jednej rumuńskojęzycznej książki. Wszystko - książki, płyty, widokówki, kalendarze - były węgierskie. Niewielką księgarenkę z wydawnictwami rumuńskojęzycznymi (ale i tu dominowały publikacje węgierskie) znalazłem przy ulicy wiodącej do dworca kolejowego.
Samo miasto jest dość czyste - co w Rumunii nie jest regułą - i zadbane. Zapewne ma to jakiś związek ze strukturą etniczną tej miejscowości. Typowo rumuński nieporządek (przyznam, że dla mnie bardzo swojski) jest właściwie tylko w okolicy dworców kolejowego i autobusowego - i to już jest rumuńską regułą. Za wiele zabytków to miasto niestety nie ma. Powstało dopiero w XVI w. (pierwsza wzmianka w 1558 r.), stąd turyści poszukujący przykładów siedmiogrodzkiego gotyku (węgierskiego i saskiego) muszą obejść się smakiem. Ale za to rumuńska małomiasteczkowa secesja z początku XX w. może się już podobać.
Przy drodze do Csíksomlyó bardziej interesowały mnie jednak przykłady architektury szeklerskiej. Bramy z domkami dla ptaków spotykałem co krok. Niektóre z nich to prawdziwe perełki szeklerskiej snycerki, zdecydowanie ciekawsze od szeklerskich budynków mieszkalnych.
O tym, że przekroczyłem granicę między Miercurea-Ciuc a Şumuleu Ciuc (Csíksomlyó) zorientować się mogłem tylko z napotkanej "białej tablicy"
Zabudowa miasta płynnie przechodziła w zabudowę przylegającej do niego wsi. A i architektura, oczywiście wraz z domkami dla ptaków, nadal była taka sama.
Szybko dotarłem do klasztoru. Obiekt, oddalony ok. 3 km na północny wschód od centrum Csikszeredy, mimo, że zwany szeklerską Częstochową, nie jest klasztorem Paulinów, lecz Franciszkanów. Założony został w 1442 r. Z pierwotnej budowli gotyckiej pozostało niewiele, późniejsze przebudowy w stylu renesansowym i zwłaszcza w dobie baroku, zatarły pierwotną formę zabytku. O samym klasztorze nie będę już więcej pisał - sporo informacji można znaleźć w internecie, nieco mniej w polskojęzycznej literaturze przewodnikowej.
Moim zdaniem "ważność" klasztoru i sanktuarium maryjnego w Csíksomlyó (kultem otacza się figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem, znajdującą się w ołtarzu głównym świątyni) to raczej nie tyle same funkcje sakralne tego obiektu, ale raczej symbol "węgierskości" tego miejsca pielgrzymkowego. W sezonie letnim i podczas świąt katolickich na parkingu przed klasztorem stoją dziesiątki autokarów nie tylko z tablicami rejestracyjnymi z Rumunii i Węgier, ale przybyłe tu z zamieszkałych przez Węgrów części południowej Słowacji i znajdującej się obecnie w granicach Serbii również etnicznie węgierskiej Wojwodiny. Przyjazd do Csíksomlyó stanowi dla wielu Węgrów manifestację ich patriotyzmu i podkreślenie związku z węgierską diasporą (chociaż akurat to słowo nie jest chyba najbardziej adekwatne). A i chyba częściej padającymi z ust odwiedzających bazylikę Węgrów słowami jest nie "Miasszonyunk" (Matka Boska), lecz odmieniany przez wszystkie przypadki "Trianon". I znając dwudziestowieczne dzieje tego narodu, chyba nie może to dziwić.
Niewysoka górka na którą chciałem wejść to też swoisty symbol. Pisałem wcześniej, że Şumuleul Mare liczy zaledwie 1033 m wysokości. Szczyt niewysoki... ale o całe 19 m wyższy od najwyższego szczytu znajdującego się w granicach dzisiejszych Węgier. Szczyt Kékes w górach Mátra, o wysokości 1014 m n.p.m. (tyle mniej więcej liczy nasza sudecka Wielka Sowa), to taki swoisty chichot historii - państwo, którego najwyższym wzniesieniem był jeszcze przed stu laty tatrzański Gerlach, którego południowe granice opierały się na "dwuipółtysięcznych" masywach Retezatu, Paringu i Fogaraszy, stało się nagle, po traktacie w Trianon, krajem kojarzonym głównie z nizinami.
Dlatego też na Şumuleul Mare, chociaż dla Węgrów to Nagy-Somlyó, trzeba było się wdrapać. W drodze na szczyt cały czas towarzyszyły mi akcenty szeklerskie.
Jednocześnie coraz wyraźniej były widoczne góry Harghita, leżące na zachód od doliny górnej Aluty (Oltu). Góry w znacznej części zalesione, jednak najwyższe partie masywu, sięgające 1800 m n.p.m. (szczyt Harghita Madaraş), mają charakter połoninny i miejscami skalisty.
Po drodze mijałem usytuowane na zachodnich skłonach góry polany z ołtarzami, podczas świąt wypełnione dziesiątkami tysięcy wiernych (zob. np. http://zotya48.blogspot.com/2012/05/csi ... -2012.html ), a dzisiaj, w ostatnim dniu sierpnia 2013 r., zaanektowane przez wypasające się na nich owce.
I tak nie spiesząc się wchodziłem na szczyt. Ciekawe, że wymalowane na drzewach znaki szlaków turystycznych nie "trzymały się" rumuńskiego standardu. Były one zapewne szeklerską "inicjatywą oddolną". Na ile nawiązują do znakowania szlaków górskich na Węgrzech nie wiem - Góry Bukowe, Mátra i inne niższe pasemka węgierskich Karpat są mi jak dotąd nieznane.
Ostatni odcinek podejścia na Şumuleul Mare to jakieś gołoborze i niewielkie polanki z widokami głównie na Harghitę i - patrząc na południe - na góry Ciuc i Vrancei.
Na szczycie zaś - jedynie niewielki betonowy słupek geodezyjny, nad nim metalowa wieża wykorzystywana przez operatorów sieci komórkowych i poza tym nic - żadnych węgierskich akcentów. Może kiedyś były, może ktoś dba, aby ich nie było - sam nie wiem.
Kilkanaście minut na szczycie, jakaś przegryzka i łyk uwolnionego z puszki "Ursusa"... i zejście w dół z przedostatniej w czasie naszej wędrówki góry (ale ostatniej w Karpatach). Wracałem inną drogą, kierując się ze szczytu na północny wschód. Zostało mi to wynagrodzone widokiem na góry Hasmaş (Haghimaş). To właśnie do przecinającego te góry wąwozu Bicaz dotarli w sierpniu 1973 r. nasi poprzednicy i zamknęli tam swoją blisko trzytygodniową wędrówkę po Karpatach Wschodnich. Skąd startowali do tego ostatniego etapu - schodząc z Şumuleul Mare nie zawracałem sobie tym pytaniem głowy. Jakieś przemyślenia pojawiły się później, także i w trakcie przygotowywania i pisania tej relacji.
A później znowuż klasztor, Csíksomlyó...
... i powrót do Miercurea-Ciuc. Spojrzenie na secesyjne liceum im. Gábora Árona...
... następnie spojrzenie pod nogi i konstatacja, że chyba włodarze miasta woleli zamówić kanalizacyjne kratki ściekowe w nierumuńskich odlewniach żeliwa. Chociażby w którejś z polskich...
a także w niemieckich (tę odlano w Kaiserslautern)
I znowu secesja
Ale są też ładne przykłady architektury najnowszej. Tak wygląda zbudowany kilkanaście lat temu węgierski kościół rzymskokatolicki, zwany Kościołem Millenijnym.
Z równie ciekawym wnętrzem.
Świątynia ta zastąpiła zbyt już ciasny dla miejscowych wiernych barokowy kościół katolicki z 1758 r.
Obok tego kościoła znajduje się kilka ciekawych krzyży wotywnych z końca XVIII i z XIX w.
Tymczasem Zbysiu i Ola oprócz zwiedzania zabytków znajdujących się w Miercurea-Ciuc trafili na bazar (za zakup arbuza i melona na drogę składam im w tym miejscu stukrotne dzięki)
oraz fotograficznie uwieczniali scenki rodzajowe - niektóre rzeczywiście zaskakujące...
Ześrodkowanie naszej ekipki nastąpiło gdzieś tak około 15.30 na dworcu autobusowym. Przed wyjazdem spałaszowaliśmy jednego melona popijając go piwem jakżeby inaczej "Ciuc" (browar wytwarzający to znakomite piwo znajduje się w zachodniej części Miercurea-Ciuc), licząc, że sensacji żołądkowych podczas podróży raczej nie będzie. [uprzedzając fakty napiszę, że tego rodzaju sensacji rzeczywiście nie było]
Wreszcie moment wyjazdu. Nasz autokar za chwilę rusza, aż tu nagle na ulicy sąsiadującej z dworcem kolejowym pojawia się kawalkada wozów szeklerskich. Jakieś święto?, wszak widać szeklerskie żółto-błękitne barwy narodowe, czy też po prostu w taki uroczysty sposób Karpaty żegnają naszą trójkę? Według naszej jakże obiektywnej oceny - to drugie!
I tak skończyła się karpacka część naszej czarno-białej z przebłyskami koloru eskapady w sierpniu 2013 r., ale...
... C.D.N.,
gdyż była jeszcze jedna góra a i wypada jakoś to wszystko podsumować (chociaż wiem, że sporą część Czytelników totalnie już zanudziłem)
Ostatni dzień... Już nigdzie nie trzeba się śpieszyć! Żadnych obaw, że możemy nie zdążyć na autobus, którym rozpoczniemy naszą podróż powrotną do kraju. Do momentu odjazdu, na 16.30 (a dworzec autobusowy w Miercurea-Ciuc oddalony jest od hotelu "Mercur" o niespełna 10 minut nieśpiesznego marszu), pozostawało dużo czasu i można go było wykorzystać różnorako. Byczyć się w hotelu, zwiedzać miasto, czy wreszcie... pójść w góry!!! Ja wybrałem ten ostatni wariant, Ola ze Zbyszkiem zdecydowali się na wieloaspektowe (zabytki, bazar, podglądanie życia ulicy) poznawanie stolicy Szeklerszczyzny.
Na mój ostatni górski spacerek wybrałem sie z dużym plecakiem, ale wypełnionym tylko ciuchami i najlżejszymi rzeczami. Sprzęt biwakowy, garnki, namiot itp. pozostawiłem Zbyszkowi. Umówiliśmy się na dworcu autobusowym na pół godziny przed odjazdem autobusu do Budapesztu. Już w momencie opuszczania hotelu "Mercur" miałem pierwszą fajną przygodę w tym dniu.
W hotelowej recepcji siedziała kobieta. Schodząc po schodach przywitałem ją. Oczywiście po rumuńsku - bună dimineața (to takie "dzień dobry" mówione rano). Uśmiechnięta buzia recepcjonistki nagle zamieniła się w jeden wielki wyrzut i niewyobrażony żal. Jej słowa aż mnie zatkały - "dlaczego po rumuńsku? Jó reggelt!" (to znowuż poranne "dzień dobry", ale po węgiersku). I następnie wypowiedziane przez nią polskie zdanie: "Ja znam język polski. Byłam w Krakowie i Częstochowie. Polak, Węgier dwa bratanki!". Przeprosiłem - już po polsku - za swoje rumuńskojęzyczne powitanie. Ponieważ zasób jej polskich słów nie był jednak zbyt duży, po niemiecku obiecałem jej (język Goethego znała doskonale), że przy następnym pobycie w Csíkszeredzie (czyli Miercurea-Ciuc) będę się już witał z nią po węgiersku a i może nauczę się w tym języku liczyć do dziesięciu. Buzia znowuż się zamieniła w jeden wielki uśmiech. Usłyszałem jeszcze, że koniecznie muszę odwiedzić przylegającą do Csíkszeredy wioskę Csíksomlyó - "bo to taka nasza węgierska Częstochowa". Właściwie nie musiała mi tego mówić. Plan odwiedzin bazyliki w Csíksomlyó (rum. Şumuleu Ciuc, niem. Schomlenberg) podjęty był już wieczorem dnia poprzedniego. Podobnie jak i wejście na górę Şumuleul Mare, liczącą całe 1033 m wysokości, u stóp której w średniowieczu założony został klasztor. Górka niewysoka, ale znajdująca się w paśmie górskim, w którym wcześniej jeszcze nie byłem - w górach Ciuc.
Csíkszereda to liczące blisko 45 tysięcy mieszkańców miasto zamieszkałe głównie przez Szeklerów i Węgrów. Zdecydowana większość Szeklerów uważa się zresztą za Węgrów. Nie będę tu przedstawiał istniejącej w literaturze historycznej, antropologicznej, etnograficznej i językoznawczej dyskusji na temat pochodzenia Szeklerów (w polskiej literaturze dość rzetelnie przedstawił ten problem Marcin Pielesz w wydanej przez Oficynę "Rewasz" książce "W karpackim tyglu. Subiektywny przewodnik po historii Rumunii", wyd. w 2014 r.), zaznaczę jednak, że sądy uczonych węgierskich i rumuńskich są diametralnie różne. W Miercurea-Ciuc żyje zaledwie niespełna 20% etnicznych Rumunów. Reszta jest węgierskojęzyczna - nic dziwnego więc, że w największej księgarni w mieście, a wszedłem do niej w poszukiwaniu map i przewodników, nie znalazłem ani jednej rumuńskojęzycznej książki. Wszystko - książki, płyty, widokówki, kalendarze - były węgierskie. Niewielką księgarenkę z wydawnictwami rumuńskojęzycznymi (ale i tu dominowały publikacje węgierskie) znalazłem przy ulicy wiodącej do dworca kolejowego.
Samo miasto jest dość czyste - co w Rumunii nie jest regułą - i zadbane. Zapewne ma to jakiś związek ze strukturą etniczną tej miejscowości. Typowo rumuński nieporządek (przyznam, że dla mnie bardzo swojski) jest właściwie tylko w okolicy dworców kolejowego i autobusowego - i to już jest rumuńską regułą. Za wiele zabytków to miasto niestety nie ma. Powstało dopiero w XVI w. (pierwsza wzmianka w 1558 r.), stąd turyści poszukujący przykładów siedmiogrodzkiego gotyku (węgierskiego i saskiego) muszą obejść się smakiem. Ale za to rumuńska małomiasteczkowa secesja z początku XX w. może się już podobać.
Przy drodze do Csíksomlyó bardziej interesowały mnie jednak przykłady architektury szeklerskiej. Bramy z domkami dla ptaków spotykałem co krok. Niektóre z nich to prawdziwe perełki szeklerskiej snycerki, zdecydowanie ciekawsze od szeklerskich budynków mieszkalnych.
O tym, że przekroczyłem granicę między Miercurea-Ciuc a Şumuleu Ciuc (Csíksomlyó) zorientować się mogłem tylko z napotkanej "białej tablicy"
Zabudowa miasta płynnie przechodziła w zabudowę przylegającej do niego wsi. A i architektura, oczywiście wraz z domkami dla ptaków, nadal była taka sama.
Szybko dotarłem do klasztoru. Obiekt, oddalony ok. 3 km na północny wschód od centrum Csikszeredy, mimo, że zwany szeklerską Częstochową, nie jest klasztorem Paulinów, lecz Franciszkanów. Założony został w 1442 r. Z pierwotnej budowli gotyckiej pozostało niewiele, późniejsze przebudowy w stylu renesansowym i zwłaszcza w dobie baroku, zatarły pierwotną formę zabytku. O samym klasztorze nie będę już więcej pisał - sporo informacji można znaleźć w internecie, nieco mniej w polskojęzycznej literaturze przewodnikowej.
Moim zdaniem "ważność" klasztoru i sanktuarium maryjnego w Csíksomlyó (kultem otacza się figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem, znajdującą się w ołtarzu głównym świątyni) to raczej nie tyle same funkcje sakralne tego obiektu, ale raczej symbol "węgierskości" tego miejsca pielgrzymkowego. W sezonie letnim i podczas świąt katolickich na parkingu przed klasztorem stoją dziesiątki autokarów nie tylko z tablicami rejestracyjnymi z Rumunii i Węgier, ale przybyłe tu z zamieszkałych przez Węgrów części południowej Słowacji i znajdującej się obecnie w granicach Serbii również etnicznie węgierskiej Wojwodiny. Przyjazd do Csíksomlyó stanowi dla wielu Węgrów manifestację ich patriotyzmu i podkreślenie związku z węgierską diasporą (chociaż akurat to słowo nie jest chyba najbardziej adekwatne). A i chyba częściej padającymi z ust odwiedzających bazylikę Węgrów słowami jest nie "Miasszonyunk" (Matka Boska), lecz odmieniany przez wszystkie przypadki "Trianon". I znając dwudziestowieczne dzieje tego narodu, chyba nie może to dziwić.
Niewysoka górka na którą chciałem wejść to też swoisty symbol. Pisałem wcześniej, że Şumuleul Mare liczy zaledwie 1033 m wysokości. Szczyt niewysoki... ale o całe 19 m wyższy od najwyższego szczytu znajdującego się w granicach dzisiejszych Węgier. Szczyt Kékes w górach Mátra, o wysokości 1014 m n.p.m. (tyle mniej więcej liczy nasza sudecka Wielka Sowa), to taki swoisty chichot historii - państwo, którego najwyższym wzniesieniem był jeszcze przed stu laty tatrzański Gerlach, którego południowe granice opierały się na "dwuipółtysięcznych" masywach Retezatu, Paringu i Fogaraszy, stało się nagle, po traktacie w Trianon, krajem kojarzonym głównie z nizinami.
Dlatego też na Şumuleul Mare, chociaż dla Węgrów to Nagy-Somlyó, trzeba było się wdrapać. W drodze na szczyt cały czas towarzyszyły mi akcenty szeklerskie.
Jednocześnie coraz wyraźniej były widoczne góry Harghita, leżące na zachód od doliny górnej Aluty (Oltu). Góry w znacznej części zalesione, jednak najwyższe partie masywu, sięgające 1800 m n.p.m. (szczyt Harghita Madaraş), mają charakter połoninny i miejscami skalisty.
Po drodze mijałem usytuowane na zachodnich skłonach góry polany z ołtarzami, podczas świąt wypełnione dziesiątkami tysięcy wiernych (zob. np. http://zotya48.blogspot.com/2012/05/csi ... -2012.html ), a dzisiaj, w ostatnim dniu sierpnia 2013 r., zaanektowane przez wypasające się na nich owce.
I tak nie spiesząc się wchodziłem na szczyt. Ciekawe, że wymalowane na drzewach znaki szlaków turystycznych nie "trzymały się" rumuńskiego standardu. Były one zapewne szeklerską "inicjatywą oddolną". Na ile nawiązują do znakowania szlaków górskich na Węgrzech nie wiem - Góry Bukowe, Mátra i inne niższe pasemka węgierskich Karpat są mi jak dotąd nieznane.
Ostatni odcinek podejścia na Şumuleul Mare to jakieś gołoborze i niewielkie polanki z widokami głównie na Harghitę i - patrząc na południe - na góry Ciuc i Vrancei.
Na szczycie zaś - jedynie niewielki betonowy słupek geodezyjny, nad nim metalowa wieża wykorzystywana przez operatorów sieci komórkowych i poza tym nic - żadnych węgierskich akcentów. Może kiedyś były, może ktoś dba, aby ich nie było - sam nie wiem.
Kilkanaście minut na szczycie, jakaś przegryzka i łyk uwolnionego z puszki "Ursusa"... i zejście w dół z przedostatniej w czasie naszej wędrówki góry (ale ostatniej w Karpatach). Wracałem inną drogą, kierując się ze szczytu na północny wschód. Zostało mi to wynagrodzone widokiem na góry Hasmaş (Haghimaş). To właśnie do przecinającego te góry wąwozu Bicaz dotarli w sierpniu 1973 r. nasi poprzednicy i zamknęli tam swoją blisko trzytygodniową wędrówkę po Karpatach Wschodnich. Skąd startowali do tego ostatniego etapu - schodząc z Şumuleul Mare nie zawracałem sobie tym pytaniem głowy. Jakieś przemyślenia pojawiły się później, także i w trakcie przygotowywania i pisania tej relacji.
A później znowuż klasztor, Csíksomlyó...
... i powrót do Miercurea-Ciuc. Spojrzenie na secesyjne liceum im. Gábora Árona...
... następnie spojrzenie pod nogi i konstatacja, że chyba włodarze miasta woleli zamówić kanalizacyjne kratki ściekowe w nierumuńskich odlewniach żeliwa. Chociażby w którejś z polskich...
a także w niemieckich (tę odlano w Kaiserslautern)
I znowu secesja
Ale są też ładne przykłady architektury najnowszej. Tak wygląda zbudowany kilkanaście lat temu węgierski kościół rzymskokatolicki, zwany Kościołem Millenijnym.
Z równie ciekawym wnętrzem.
Świątynia ta zastąpiła zbyt już ciasny dla miejscowych wiernych barokowy kościół katolicki z 1758 r.
Obok tego kościoła znajduje się kilka ciekawych krzyży wotywnych z końca XVIII i z XIX w.
Tymczasem Zbysiu i Ola oprócz zwiedzania zabytków znajdujących się w Miercurea-Ciuc trafili na bazar (za zakup arbuza i melona na drogę składam im w tym miejscu stukrotne dzięki)
oraz fotograficznie uwieczniali scenki rodzajowe - niektóre rzeczywiście zaskakujące...
Ześrodkowanie naszej ekipki nastąpiło gdzieś tak około 15.30 na dworcu autobusowym. Przed wyjazdem spałaszowaliśmy jednego melona popijając go piwem jakżeby inaczej "Ciuc" (browar wytwarzający to znakomite piwo znajduje się w zachodniej części Miercurea-Ciuc), licząc, że sensacji żołądkowych podczas podróży raczej nie będzie. [uprzedzając fakty napiszę, że tego rodzaju sensacji rzeczywiście nie było]
Wreszcie moment wyjazdu. Nasz autokar za chwilę rusza, aż tu nagle na ulicy sąsiadującej z dworcem kolejowym pojawia się kawalkada wozów szeklerskich. Jakieś święto?, wszak widać szeklerskie żółto-błękitne barwy narodowe, czy też po prostu w taki uroczysty sposób Karpaty żegnają naszą trójkę? Według naszej jakże obiektywnej oceny - to drugie!
I tak skończyła się karpacka część naszej czarno-białej z przebłyskami koloru eskapady w sierpniu 2013 r., ale...
... C.D.N.,
gdyż była jeszcze jedna góra a i wypada jakoś to wszystko podsumować (chociaż wiem, że sporą część Czytelników totalnie już zanudziłem)
Ostatnio zmieniony 2015-03-16, 22:15 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Cisy2 pisze:[, ale...
... C.D.N.,
Nooooo... Teraz zostalo ci do opisania tylko tegoroczne letnie łazenie po Rumunii i to ostatnie zimowe :mrgreen:
Cisy2 pisze:Nawet ludzie - na ulicach (zwłaszcza na Ukrainie i nie dotyczy ta obserwacja wyłącznie ostatniego roku) tacy jacyś smutni i przygaszeni - na bazarach i targowiskach robią się jacyś radośniejsi i, może to dziwne co napiszę, bardziej kolorowi
Nas kiedys jeden ukrainski bazar wrecz porazil kolarami! Az po oczach walilo! :mrgreen: zapewne go juz gdzies na tym forum wrzucalam
https://picasaweb.google.com/1100072849 ... _i_dworzec
Ciekawe co jest w tym worku i ile wazy.... l:
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Vlado Miło Cię spotkać i na tym forum. Dziękuję Ci za dotychczasowe - na tym "innym" forum - kibicowanie tym moim tekstom i zarazem dopingowanie do kontynuacji wątku. Naprawdę przyjemnie się pisze, gdy ma się świadomość, że czytanie tej trochę już za bardzo pokręconej (bo to o Karpatach Zakrętu) i mocno przydługiej relacji może jeszcze komuś sprawiać frajdę.
Paulino, ta Cyganeczka na pewno dźwiga w tym worku puszki po piwie. Można się tylko zastanawiać, dlaczego ich wcześniej nie zgniotła? Zgniecione miałyby jednak znacznie mniejszą objętość - i zapewne fotografii by nie było...
A ten Twój kolorowy targ przy torach przypomniał mi taki diametralnie inny. Też na Ukrainie - ale wtedy jeszcze radzieckiej. W sierpniu 1990 r. w Worochcie byliśmy świadkami jak z wagonu kolejowego sprzedawano chleb. Nie był to miły widok. Ludzie kłębiący się wtedy na dworcu czuli, że coś się w ich kraju i chyba w ich życiu wali. My byliśmy wtedy w euforii - tam możliwe były wszystkie modele rozwiązań (niektóre z nich, odłożone mocno w czasie, realizują się być może właśnie dzisiaj?). Na chleb czekano od rana, przywieziono go dobrze po 19.00. Zdjęcia - robione już późno i "na szybko" (nie chciałem drażnić ludzi i fotki wykonałem nie bawiąc się w długotrwałe pomiary światła) - nie wyszły, ale jakimś tam dokumentem są. Oryginały przeźroczy są lepsze niż te skany, które w dodatku dość brutalnie podrasowała picassa. A ta dziewczyna w koszuli w kratę, wyraźnie niepasująca do reszty ludzi uwiecznionych na zdjęciu, to nasza koleżanka Ewa.
Paulino, ta Cyganeczka na pewno dźwiga w tym worku puszki po piwie. Można się tylko zastanawiać, dlaczego ich wcześniej nie zgniotła? Zgniecione miałyby jednak znacznie mniejszą objętość - i zapewne fotografii by nie było...
A ten Twój kolorowy targ przy torach przypomniał mi taki diametralnie inny. Też na Ukrainie - ale wtedy jeszcze radzieckiej. W sierpniu 1990 r. w Worochcie byliśmy świadkami jak z wagonu kolejowego sprzedawano chleb. Nie był to miły widok. Ludzie kłębiący się wtedy na dworcu czuli, że coś się w ich kraju i chyba w ich życiu wali. My byliśmy wtedy w euforii - tam możliwe były wszystkie modele rozwiązań (niektóre z nich, odłożone mocno w czasie, realizują się być może właśnie dzisiaj?). Na chleb czekano od rana, przywieziono go dobrze po 19.00. Zdjęcia - robione już późno i "na szybko" (nie chciałem drażnić ludzi i fotki wykonałem nie bawiąc się w długotrwałe pomiary światła) - nie wyszły, ale jakimś tam dokumentem są. Oryginały przeźroczy są lepsze niż te skany, które w dodatku dość brutalnie podrasowała picassa. A ta dziewczyna w koszuli w kratę, wyraźnie niepasująca do reszty ludzi uwiecznionych na zdjęciu, to nasza koleżanka Ewa.
1 września 2013 r. (niedziela) - dzień powrotu do Polski
Podróż autobusowa z Miercurea-Ciuc przeleciała nadzwyczaj szybko. Autokar spał, spały też Zbysia i moje aparaty fotograficzne. Trochę się ożywiło w Cluju, gdy do autokaru wsiadły dwie kilkuosobowe grupki turystów polskich. Jedna grupa wracała z Fogaraszy, druga "ze zwiedzania miast". Przez dwie-trzy godziny było słychać tylko jedno dziewczę z tej drugiej wycieczki. Siedziała, chociaż częściej widać było ją stojącą, i nadawała, nadawała, nadawała. Trwało to gdzieś tak do Oradei - później autokar znów ogarnął błogi sen.
Do Budapesztu przyjechaliśmy zgodnie z planem, około piątej nad ranem. Musieliśmy przedostać się do centrum miasta, na dworzec Budapest-Keleti pu, skąd rozpoczynaliśmy kolejową część naszego powrotu do domu. Mimo, że przy stadionie Ferencvaros, przy którym linia autobusowa Orange-Ways ma swój przystanek końcowy, znajduje sie dworzec metra, my wybraliśmy opcję pieszego przejścia do centrum. Ostatnie dwa kilometry naszego letniego obozu z ciężkim plecakiem na grzbiecie.
Szliśmy przez tę część miasta, która nie jest odwiedzana przez turystów i nie jest opisywana w przewodnikach. Gdyby nie ciężki plecak (wypełniony dodatkowo kilkoma butelkami wina "Cotnari", jakąś palinką i rumuńskim serem miał większą wagę od tego sprzed dwóch tygodni), to zapewne na kilka mocno zaniedbanych podwórek bym wlazł i fotograficznie tam zaszalał. Jakoś nie miałem jednak sił. Taka trochę siermiężna, fabryczno-magazynowa część miasta. Pewnie bliższa klimatowi "Chłopców z Placu Broni" Ferenca Molnara niż te dzielnice Budapesztu, które należy "zwiedzić obowiązkowo". Parę jednak fotografii w Köbánya, bo tak nazywa się część tzw. X dzielnicy miasta, przez którą przebijaliśmy się na dworzec Budapest-Keleti (czyli Budapeszt Wschodni), udało się zrobić.
Wypatrzyliśmy też tabliczkę z nazwą ulicy Maurycego Beniowskiego. Węgrzy traktują go za Węgra, gdyż był szlachcicem węgierskim, Słowacy za Słowaka, bo urodził się i do wczesnej młodości mieszkał na terenie dzisiejszej Słowacji (urodził się we Vrbové koło Trnavy), natomiast Polacy - wiadomo...
W wikipedii znalazłem informację, że ulice Beniowskiego znajdują się w Antananarivie (stolicy Madagaskaru), Gdańsku i Gdyni. O ulicy w Budapeszcie nie ma żadnej wzmianki. Możliwe, że tytułowy bohater poematu Juliusza Słowackiego posiada swoje ulice również w którymś ze słowackich miast - tego jednak nie sprawdzałem.
Dotarliśmy do dworca Keleti. Jego gmach kiedyś, w latach 70. i 80. minionego stulecia, szokował Polaków. Nie tylko turystów, ale także i handlarzy jeżdżących kilkanaście razy do roku do Budapesztu i na sąsiadującym z dworcem targowisku sprzedających ręczniki frotte, kremy Nivea, suszarki do włosów i miliony innych pierdół, które znajdowały amatorów w naddunajskiej stolicy. Olbrzymi, piękny, jakiś taki jak z filmów o "Orient-Expressie". Szlachetny - to chyba dobre określenie. Bardzo odbiegający od znanych nam standardów ówczesnych dworców w krajach socjalistycznych. A dziś? Taki sobie dworzec - architektura nadal robiąca wrażenie, ale całość jakaś taka "zwyczajna". Niezbyt czysto, bałagan. Cały dawny urok tego miejsca gdzieś pierzchł... Chociaż być może duża część tego naszego niegdysiejszego zauroczenia tym miejsce brała się z kolosalnej różnicy pomiędzy poziomem gospodarczym ówczesnych Węgier i rozdygotanej ekonomicznie, po wprowadzeniu stanu wojennego, "kartkowej" Polski. Budapeszt i jego dworzec Keleti był dla nas takim swoistym przedsionkiem tej lepszej, kapitalistycznej części Europy. I chyba dlatego podobnych odczuć nie mieliśmy chociażby na dworcach w Pradze i Dreźnie, bo znajdowały się w krajach zdecydowanie bardziej skomunizowanych niż Węgry.
Nawet na fotografiach Keleti sprzed lat (w tym wypadku z 2000, czyli już po tzw. transformacjach ustrojowych) wygląda lepiej niż dzisiaj. Tak było wtedy, w maju 2000 r.
A tak szaroburo, z jakimś placem budowy przed główną fasadą dworca, dzisiaj:
Te moje utyskiwania to w dużej mierze oczywiście żart. Plac budowy zniknie - a właściwie już go nie ma, gdyż opisuję sytuację przed blisko dwóch lat. Jest pewnie czysto, ładnie i sterylnie. A że nie ma dawnego klimatu? Trudno...
Do odjazdu pociągu do České Třeboví mieliśmy niemal pięć godzin czasu. Zostawiliśmy plecaki w przechowalni bagażu i poszliśmy "na miasto". Kierunek i cel wycieczki mógł być tylko jeden - Góra Gellerta. Trasa prosta, znana wielu polskim turystom, jeżdżącym niegdyś w góry Bułgarii i Rumunii na pamięć. Tym, którzy mieli przesiadkę w Budapeszcie. Prostszej drogi w tym mieście nie ma. Wychodzi się przed główną fasadę dworca i idzie się prosto na południowy zachód - najpierw ulicą Rakoczego (Rakóczi utca), później będącą jej przedłużeniem ulicą L. Kossutha i dochodzi się do przerzuconego nad Dunajem Mostu Elżbiety (Erzsébet híd). Po drugiej stronie rzeki znajdują się już zbocza góry Gellerta (Gellért-hegy; 235 m n.p.m.). Alejkami i schodkami można wejść na szczyt i na znajdującą się na nim XIX-wieczną cytadelę, chociaż dla wielu celem są często pierwsze parkowe ławki.
Trasę Keleti - Góra Gellerta - Keleti pokonywałem w przeszłości czterokrotnie - zawsze przy okazji wyjazdów w Karpaty Rumuńskie. Zaczęło sie w 1982 r., podczas drogi powrotnej z Retezatu, ostatni raz odwiedziłem tę górkę w 2000 r. Gdy trzeba było czekać dłużej na przesiadkę do Polski, na przykład całą noc i kawałek poranka, to na górze Gellerta spało się pod chmurką; takie wspomnienie mam z 1984 r., gdy przez Budapeszt wracaliśmy z Gór Rodniańskich. Było to również 1 września, ale 29 lat wcześniej.
Poranek na Górze Gellerta - 1 września 1984 r. i Halinka, Jola, Małgosia, Asia oraz autor tych słów
I teraz, ostatniego dnia naszej letniej imprezy z 2013 r., idziemy z Olą i Zbyszkiem z lewobrzeżnego Pesztu na leżącą już w prawobrzeżnej Budzie Górę Gellerta. Ulica Rakoczego znajoma, ale też jakaś inna niż przed trzema dekadami. Witryny sklepowe już tak nie szokują, architektura ta sama, ale już nie przytłacza swoją europejskością.
Dostrzegam też to, czego kiedyś nie było, albo nie chciałem wtedy tego na najważniejszej arterii miasta widzieć.
Most Elżbiety i płynący pod nim Dunaj przypomniały jednak, że to cały czas ten sam Budapeszt. Patronką liczącego 290 m łańcuchowego mostu (przez 23 lata stanowił najdłuższą na świecie konstrukcję tego typu), zbudowanego w latach 1897-1903, nie jest żadna święta Elżbieta, tylko żona Franciszka Józefa I Elżbieta Bawarska (Elżbieta Amalia Eugenia von Wittelsbach; 1837-1898), niektórym z Was bardziej zapewne znana jako filmowa Sissi.
Zachodni przyczółek mostu Elżbiety opiera się wręcz o wschodni stok góry Gellerta. Jadących i przechodzących przez most z Pesztu do Budy wita pomnik Św. Gellerta męczennika, jednego z patronów Węgier, którego podczas reakcji pogańskiej w 1040 r. zrzucono ponoć z góry, która dziś jemu zawdzięcza swoją nazwę, do Dunaju.
Od samego pomnika i legendy o św. Gerardzie (Gellercie) ciekawsze są jednak widoki na Peszt. Widok na centrum miasta, parlament, oczywiście Dunaj i spinający Peszt z Budą most Elżbiety.
I konstatacja, gdy na chwilę przysiedliśmy na jednej z parkowych ławek, że i tutaj "nasi byli"...
Na cytadelę nie doszliśmy. Może innym razem, przy okazji następnych wyjazdów w rumuńskie Karpaty? Na dworzec Budapest-Keleti wróciliśmy tą samą drogą - przez ulice Kossutha i Rakoczego. A później powrót do domu. Już w opcji pociągowej - z przesiadką w České Třebové i w Usti nad Orlici. I w ten sposób w niedzielny wieczór 1 września 2013 r., około godz. 22.00, powróciliśmy z naszej zakręconej karpackiej wyprawy do Wrocławia. Ja miałem tego wieczoru jeszcze jeden zakręt, czyli dojazd do moich Świebodzic, a jak powszechnie wiadomo, dworzec w moim rodzinnym mieście znajduje się przy najbardziej ciasnym w naszym kraju łuku kolejowym.
KONIEC (przynajmniej wędrówki z roku 2013)
*******************************************************************************
Wypada mi to wszystko w jakiś sposób podsumować.
W pierwszym poście przedstawiającym ideę naszego przejścia Karpat Zakrętu, realizowanego w sierpniu 2013 r., przedstawiona była mapka, na której zaznaczony został projekt wędrówki przez ten rejon grupy polskich studentów w 1973 r. Przebieg tej planowanej czterdzieści lat temu trasy znany jest z szczęśliwie zachowanego dokumentu, zatytułowanego Przejście Karpat rumuńskich z okazji 100 lecia turystyki polskiej. (Organizator AKT we Wrocławiu), a opracowanego przez Leszka Lechowicza, również przewodnika z naszego Koła. Jest to projekt przejścia, a nie sprawozdanie z jego realizacji. Na temat odcinka przebiegającego przez Karpaty Zakrętu i przyległe do nich od północy sąsiednie pasma Karpat Wschodnich czytamy:
Odcinek III 29 lipca - 16 sierpnia (19 dni)
Wyjazd z Polski 29 lipca do Braszowa przez Budapeszt, Oradea, Cluj.
Spotkanie z trasą II w dniu 31 lipca w holu stołówki studenckiej ośrodka akademickiego o godz. 20-tej
Start do odcinka III w dniu 1 sierpnia z Braszowa. Meta w Bicaz. Spotkanie z trasą IV w dniu 15 sierpnia o godz. 20-tej na dworcu kolejowym w Bicaz.
Zarys przebiegu trasy: Braszów - Cheia - G. Buzau - G. Vrancei - G. Nemira - G. Ciucului - G. Tarcau - Bicaz.
Powrót do Polski z Bicaz przez Bacau, Suceava i ZSRR.
Opracowana na tej podstawie mapka powinna wyglądać właśnie tak:
Dzisiaj już wiemy, dzięki wspomnieniom Basi Pankiewicz i Olka Stefaniszyna oraz naszej "weryfikacji terenowej" dokonanej w sierpniu 2013 r., że rzeczywisty przebieg przejścia w 1973 r. był inny. Na przedstawionej niżej mapce linią ciągłą zaznaczony jest zrekonstruowany w 100 % przebieg trasy, linią przerywaną zaś hipotetyczny. Możliwe, że w przyszłości uda się pewne rzeczy doprecyzować.
Czy są na to, czyli na uzyskanie danych na jeszcze bardziej dokładne odtworzenie przebiegu trasy naszych poprzedników, jeszcze jakieś szanse? Wydaje mi się, że tak. Policzyłem przed chwilą, że spośród 90 fotografii otrzymanych od niej udało się określić lokalizację niemal 40. Jest to dosyć spory odsetek, gdyż pamiętajmy, że niektóre ze zdjęć to portrety uczestników wędrówki, na których nie ma żadnych szczegółów topograficznych - fotografie te więc mogły być wykonane praktycznie wszędzie. Są też zbliżenia na jakieś tablice leśne, szyldy sklepów, wodę jakiegoś potoczku czy też fragment drewnianego, z pewnością dziś już nieistniejącego mostku.
Podobnie jakieś scenki z rozbijania namiotów i biwakowych dyskusji...
Te zdjęcia zatem, mimo ich olbrzymiego potencjału nazwijmy go "wsponieniowego", do badań nad ustaleniem dawnej trasy niestety nic nie wnoszą.
Wśród fotografii otrzymanych od Basi pojawiają się jednak takie, które przy dużej dozie szczęścia można będzie zlokalizować. Może to?
... a może to?
... czy może chociażby to zdjęcie pozwoli coś wyjaśnić?
Szczególnie jednak wiele sobie obiecuję po tej fotografii:
Bo czyż nie przypomina ten wierzchołek jednego takiego miejsca znalezionego w sieci?
http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... mas/85449/
Jest to wierzchołek Vârful Stancilor w górach Hasmaş, może dwa dni drogi, pieszej oczywiście, od przełomu Bicaz, do którego nasi wędrowcy z 1973 r. doszli i fotograficznie ten fakt uwiecznili.
Warto kiedyś sprawdzić! Może znowuż na jakiś jubileusz przejścia z 1973 r.?
I tylko wiem, że nie będę szukał tej wioski i tego ciągnionego przez woły zaprzęgu. Bo to może być też wszędzie. Taka kwintesencja rumuńskości, czy może raczej rumuńskiej wsi.
Chcieliśmy więc zatem w sierpniu 2013 r. iść tropem naszych poprzedników z 1973 r. Nasze trasy trochę się rozbiegły, co zresztą widać na tej mapce...
... ale czy tak naprawdę aż tak bardzo się rozbiegły? Jakaś specyficzna łączność cały czas była - tego jestem pewien!
W ostatnich już - obiecuję to wszystkim znużonym już moim tekstem - akapitach relacji z naszej sierpniowej wędrówki po rumuńskich Karpatach w 2013 r. chciałbym gorąco podziękować tym wszystkim osobom, dzięki której doszła ona do skutku i ostatecznej realizacji. Szczególnie Basi Pankiewicz, wędrującej w 1973 r. przez karpackie połoniny jeszcze jako Basia Schodnicka, za udostępnienie swoich fotografii, olbrzymią dozę cierpliwości, gdy w nieskończoność i po raz nie wiem który wypytywałem Ją o wszystkie możliwe szczegóły z Tamtego przejścia oraz za tzw. "inspirację" do podjęcia terenowej rekonstrukcji wędrówki i trzymanie przez przeszło dwa tygodnie - tu w Polsce - kciuków, aby nam to przejście w 2013 r. wyszło. Bardzo wiele szczegółów pozwalających na dokładniejsze odtworzenie przebiegu trasy z 1973 r. dostarczył nam też Olek Stefaniszyn, któremu również serdecznie dziękuję. Wprawdzie w przejściu Karpat Zakrętu w 1973 r. nie uczestniczył Andrzej Wojciechowski "Astronom", ale jako niezmordowany kronikarz Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich przekazał nam kilka istotnych kserokopii dokumentów koła z lat 70., bezpośrednio i pośrednio związanych z przejściem - dziękuję Ci Andrzeju!
Nie mogę oczywiście nie podziękować Oli Pankiewicz (córce Basi), Zbyszkowi Osińskiemu i Piotrkowi Adamskiemu - uczestnikom naszej wędrówki z sierpnia 2013 r. Jestem wdzięczny szczególnie Oli i Zbyszkowi za wyrozumiałość dla zmiennych, często chmurzastych jak niebo nad górami Podu Calului, nastrojów kierownika przejścia w drugim tygodniu wędrówki. I jeszcze dzięki tym wszystkim, którzy tu w Polsce kibicowali naszemu przedsięwzięciu - naszym bliskim, przyjaciołom i kolegom.
Relację z naszej wędrówki po Karpatach Zakrętu chciałbym zadedykować pamięci Edka Hodery - tragicznie zmarłego w 1992 r. kierownika przejścia z sierpnia 1973 r. Gdy trafiłem do SKPS w 1982 r. Edek już rzadko uczestniczył w wycieczkach kołowych. Spotykaliśmy się jednak dość często we Wrocławiu, podczas istotniejszych zebrań Koła, czy też jakiś innych wydarzeń turystycznych i krajoznawczych. Zapamiętałem go jako spokojnego, cichego i skromnego człowieka. Jedyny raz, kiedy byłem z Nim na wycieczce górskiej był taki sam - spokojny, cichy i skromny. I emanujący tzw. wiedzą górską i górskim doświadczeniem. Było to 7-8 czerwca 1986 r. w Karkonoszach, gdy przewodniczył komisji na egzaminie praktycznym na państwowe uprawnienia przewodnickie. Oprócz Niego w skład komisji wchodził Tomek Dudziak "Dziamdziak", Wiciu "UFO" Hermaszewski i ja. Wtedy też - m.in. przy wodospadzie Szklarki i pod Chatką AKT - zrobiłem kilka zdjęć, na których można dostrzec sylwetkę Edka. Więcej Jego zdjęć niestety nie dane mi było wykonać... Nawet i na tych zdjęciach, chociaż przewodniczył komisji egzaminacyjnej, nie jest pierwszoplanową postacią...
... taki był - inni jadą, a Edek oczywiście pieszo. Przecież napisałem, że był spokojny, cichy i skromny.
Podróż autobusowa z Miercurea-Ciuc przeleciała nadzwyczaj szybko. Autokar spał, spały też Zbysia i moje aparaty fotograficzne. Trochę się ożywiło w Cluju, gdy do autokaru wsiadły dwie kilkuosobowe grupki turystów polskich. Jedna grupa wracała z Fogaraszy, druga "ze zwiedzania miast". Przez dwie-trzy godziny było słychać tylko jedno dziewczę z tej drugiej wycieczki. Siedziała, chociaż częściej widać było ją stojącą, i nadawała, nadawała, nadawała. Trwało to gdzieś tak do Oradei - później autokar znów ogarnął błogi sen.
Do Budapesztu przyjechaliśmy zgodnie z planem, około piątej nad ranem. Musieliśmy przedostać się do centrum miasta, na dworzec Budapest-Keleti pu, skąd rozpoczynaliśmy kolejową część naszego powrotu do domu. Mimo, że przy stadionie Ferencvaros, przy którym linia autobusowa Orange-Ways ma swój przystanek końcowy, znajduje sie dworzec metra, my wybraliśmy opcję pieszego przejścia do centrum. Ostatnie dwa kilometry naszego letniego obozu z ciężkim plecakiem na grzbiecie.
Szliśmy przez tę część miasta, która nie jest odwiedzana przez turystów i nie jest opisywana w przewodnikach. Gdyby nie ciężki plecak (wypełniony dodatkowo kilkoma butelkami wina "Cotnari", jakąś palinką i rumuńskim serem miał większą wagę od tego sprzed dwóch tygodni), to zapewne na kilka mocno zaniedbanych podwórek bym wlazł i fotograficznie tam zaszalał. Jakoś nie miałem jednak sił. Taka trochę siermiężna, fabryczno-magazynowa część miasta. Pewnie bliższa klimatowi "Chłopców z Placu Broni" Ferenca Molnara niż te dzielnice Budapesztu, które należy "zwiedzić obowiązkowo". Parę jednak fotografii w Köbánya, bo tak nazywa się część tzw. X dzielnicy miasta, przez którą przebijaliśmy się na dworzec Budapest-Keleti (czyli Budapeszt Wschodni), udało się zrobić.
Wypatrzyliśmy też tabliczkę z nazwą ulicy Maurycego Beniowskiego. Węgrzy traktują go za Węgra, gdyż był szlachcicem węgierskim, Słowacy za Słowaka, bo urodził się i do wczesnej młodości mieszkał na terenie dzisiejszej Słowacji (urodził się we Vrbové koło Trnavy), natomiast Polacy - wiadomo...
W wikipedii znalazłem informację, że ulice Beniowskiego znajdują się w Antananarivie (stolicy Madagaskaru), Gdańsku i Gdyni. O ulicy w Budapeszcie nie ma żadnej wzmianki. Możliwe, że tytułowy bohater poematu Juliusza Słowackiego posiada swoje ulice również w którymś ze słowackich miast - tego jednak nie sprawdzałem.
Dotarliśmy do dworca Keleti. Jego gmach kiedyś, w latach 70. i 80. minionego stulecia, szokował Polaków. Nie tylko turystów, ale także i handlarzy jeżdżących kilkanaście razy do roku do Budapesztu i na sąsiadującym z dworcem targowisku sprzedających ręczniki frotte, kremy Nivea, suszarki do włosów i miliony innych pierdół, które znajdowały amatorów w naddunajskiej stolicy. Olbrzymi, piękny, jakiś taki jak z filmów o "Orient-Expressie". Szlachetny - to chyba dobre określenie. Bardzo odbiegający od znanych nam standardów ówczesnych dworców w krajach socjalistycznych. A dziś? Taki sobie dworzec - architektura nadal robiąca wrażenie, ale całość jakaś taka "zwyczajna". Niezbyt czysto, bałagan. Cały dawny urok tego miejsca gdzieś pierzchł... Chociaż być może duża część tego naszego niegdysiejszego zauroczenia tym miejsce brała się z kolosalnej różnicy pomiędzy poziomem gospodarczym ówczesnych Węgier i rozdygotanej ekonomicznie, po wprowadzeniu stanu wojennego, "kartkowej" Polski. Budapeszt i jego dworzec Keleti był dla nas takim swoistym przedsionkiem tej lepszej, kapitalistycznej części Europy. I chyba dlatego podobnych odczuć nie mieliśmy chociażby na dworcach w Pradze i Dreźnie, bo znajdowały się w krajach zdecydowanie bardziej skomunizowanych niż Węgry.
Nawet na fotografiach Keleti sprzed lat (w tym wypadku z 2000, czyli już po tzw. transformacjach ustrojowych) wygląda lepiej niż dzisiaj. Tak było wtedy, w maju 2000 r.
A tak szaroburo, z jakimś placem budowy przed główną fasadą dworca, dzisiaj:
Te moje utyskiwania to w dużej mierze oczywiście żart. Plac budowy zniknie - a właściwie już go nie ma, gdyż opisuję sytuację przed blisko dwóch lat. Jest pewnie czysto, ładnie i sterylnie. A że nie ma dawnego klimatu? Trudno...
Do odjazdu pociągu do České Třeboví mieliśmy niemal pięć godzin czasu. Zostawiliśmy plecaki w przechowalni bagażu i poszliśmy "na miasto". Kierunek i cel wycieczki mógł być tylko jeden - Góra Gellerta. Trasa prosta, znana wielu polskim turystom, jeżdżącym niegdyś w góry Bułgarii i Rumunii na pamięć. Tym, którzy mieli przesiadkę w Budapeszcie. Prostszej drogi w tym mieście nie ma. Wychodzi się przed główną fasadę dworca i idzie się prosto na południowy zachód - najpierw ulicą Rakoczego (Rakóczi utca), później będącą jej przedłużeniem ulicą L. Kossutha i dochodzi się do przerzuconego nad Dunajem Mostu Elżbiety (Erzsébet híd). Po drugiej stronie rzeki znajdują się już zbocza góry Gellerta (Gellért-hegy; 235 m n.p.m.). Alejkami i schodkami można wejść na szczyt i na znajdującą się na nim XIX-wieczną cytadelę, chociaż dla wielu celem są często pierwsze parkowe ławki.
Trasę Keleti - Góra Gellerta - Keleti pokonywałem w przeszłości czterokrotnie - zawsze przy okazji wyjazdów w Karpaty Rumuńskie. Zaczęło sie w 1982 r., podczas drogi powrotnej z Retezatu, ostatni raz odwiedziłem tę górkę w 2000 r. Gdy trzeba było czekać dłużej na przesiadkę do Polski, na przykład całą noc i kawałek poranka, to na górze Gellerta spało się pod chmurką; takie wspomnienie mam z 1984 r., gdy przez Budapeszt wracaliśmy z Gór Rodniańskich. Było to również 1 września, ale 29 lat wcześniej.
Poranek na Górze Gellerta - 1 września 1984 r. i Halinka, Jola, Małgosia, Asia oraz autor tych słów
I teraz, ostatniego dnia naszej letniej imprezy z 2013 r., idziemy z Olą i Zbyszkiem z lewobrzeżnego Pesztu na leżącą już w prawobrzeżnej Budzie Górę Gellerta. Ulica Rakoczego znajoma, ale też jakaś inna niż przed trzema dekadami. Witryny sklepowe już tak nie szokują, architektura ta sama, ale już nie przytłacza swoją europejskością.
Dostrzegam też to, czego kiedyś nie było, albo nie chciałem wtedy tego na najważniejszej arterii miasta widzieć.
Most Elżbiety i płynący pod nim Dunaj przypomniały jednak, że to cały czas ten sam Budapeszt. Patronką liczącego 290 m łańcuchowego mostu (przez 23 lata stanowił najdłuższą na świecie konstrukcję tego typu), zbudowanego w latach 1897-1903, nie jest żadna święta Elżbieta, tylko żona Franciszka Józefa I Elżbieta Bawarska (Elżbieta Amalia Eugenia von Wittelsbach; 1837-1898), niektórym z Was bardziej zapewne znana jako filmowa Sissi.
Zachodni przyczółek mostu Elżbiety opiera się wręcz o wschodni stok góry Gellerta. Jadących i przechodzących przez most z Pesztu do Budy wita pomnik Św. Gellerta męczennika, jednego z patronów Węgier, którego podczas reakcji pogańskiej w 1040 r. zrzucono ponoć z góry, która dziś jemu zawdzięcza swoją nazwę, do Dunaju.
Od samego pomnika i legendy o św. Gerardzie (Gellercie) ciekawsze są jednak widoki na Peszt. Widok na centrum miasta, parlament, oczywiście Dunaj i spinający Peszt z Budą most Elżbiety.
I konstatacja, gdy na chwilę przysiedliśmy na jednej z parkowych ławek, że i tutaj "nasi byli"...
Na cytadelę nie doszliśmy. Może innym razem, przy okazji następnych wyjazdów w rumuńskie Karpaty? Na dworzec Budapest-Keleti wróciliśmy tą samą drogą - przez ulice Kossutha i Rakoczego. A później powrót do domu. Już w opcji pociągowej - z przesiadką w České Třebové i w Usti nad Orlici. I w ten sposób w niedzielny wieczór 1 września 2013 r., około godz. 22.00, powróciliśmy z naszej zakręconej karpackiej wyprawy do Wrocławia. Ja miałem tego wieczoru jeszcze jeden zakręt, czyli dojazd do moich Świebodzic, a jak powszechnie wiadomo, dworzec w moim rodzinnym mieście znajduje się przy najbardziej ciasnym w naszym kraju łuku kolejowym.
KONIEC (przynajmniej wędrówki z roku 2013)
*******************************************************************************
Wypada mi to wszystko w jakiś sposób podsumować.
W pierwszym poście przedstawiającym ideę naszego przejścia Karpat Zakrętu, realizowanego w sierpniu 2013 r., przedstawiona była mapka, na której zaznaczony został projekt wędrówki przez ten rejon grupy polskich studentów w 1973 r. Przebieg tej planowanej czterdzieści lat temu trasy znany jest z szczęśliwie zachowanego dokumentu, zatytułowanego Przejście Karpat rumuńskich z okazji 100 lecia turystyki polskiej. (Organizator AKT we Wrocławiu), a opracowanego przez Leszka Lechowicza, również przewodnika z naszego Koła. Jest to projekt przejścia, a nie sprawozdanie z jego realizacji. Na temat odcinka przebiegającego przez Karpaty Zakrętu i przyległe do nich od północy sąsiednie pasma Karpat Wschodnich czytamy:
Odcinek III 29 lipca - 16 sierpnia (19 dni)
Wyjazd z Polski 29 lipca do Braszowa przez Budapeszt, Oradea, Cluj.
Spotkanie z trasą II w dniu 31 lipca w holu stołówki studenckiej ośrodka akademickiego o godz. 20-tej
Start do odcinka III w dniu 1 sierpnia z Braszowa. Meta w Bicaz. Spotkanie z trasą IV w dniu 15 sierpnia o godz. 20-tej na dworcu kolejowym w Bicaz.
Zarys przebiegu trasy: Braszów - Cheia - G. Buzau - G. Vrancei - G. Nemira - G. Ciucului - G. Tarcau - Bicaz.
Powrót do Polski z Bicaz przez Bacau, Suceava i ZSRR.
Opracowana na tej podstawie mapka powinna wyglądać właśnie tak:
Dzisiaj już wiemy, dzięki wspomnieniom Basi Pankiewicz i Olka Stefaniszyna oraz naszej "weryfikacji terenowej" dokonanej w sierpniu 2013 r., że rzeczywisty przebieg przejścia w 1973 r. był inny. Na przedstawionej niżej mapce linią ciągłą zaznaczony jest zrekonstruowany w 100 % przebieg trasy, linią przerywaną zaś hipotetyczny. Możliwe, że w przyszłości uda się pewne rzeczy doprecyzować.
Czy są na to, czyli na uzyskanie danych na jeszcze bardziej dokładne odtworzenie przebiegu trasy naszych poprzedników, jeszcze jakieś szanse? Wydaje mi się, że tak. Policzyłem przed chwilą, że spośród 90 fotografii otrzymanych od niej udało się określić lokalizację niemal 40. Jest to dosyć spory odsetek, gdyż pamiętajmy, że niektóre ze zdjęć to portrety uczestników wędrówki, na których nie ma żadnych szczegółów topograficznych - fotografie te więc mogły być wykonane praktycznie wszędzie. Są też zbliżenia na jakieś tablice leśne, szyldy sklepów, wodę jakiegoś potoczku czy też fragment drewnianego, z pewnością dziś już nieistniejącego mostku.
Podobnie jakieś scenki z rozbijania namiotów i biwakowych dyskusji...
Te zdjęcia zatem, mimo ich olbrzymiego potencjału nazwijmy go "wsponieniowego", do badań nad ustaleniem dawnej trasy niestety nic nie wnoszą.
Wśród fotografii otrzymanych od Basi pojawiają się jednak takie, które przy dużej dozie szczęścia można będzie zlokalizować. Może to?
... a może to?
... czy może chociażby to zdjęcie pozwoli coś wyjaśnić?
Szczególnie jednak wiele sobie obiecuję po tej fotografii:
Bo czyż nie przypomina ten wierzchołek jednego takiego miejsca znalezionego w sieci?
http://www.carpati.org/poze_fotografii/ ... mas/85449/
Jest to wierzchołek Vârful Stancilor w górach Hasmaş, może dwa dni drogi, pieszej oczywiście, od przełomu Bicaz, do którego nasi wędrowcy z 1973 r. doszli i fotograficznie ten fakt uwiecznili.
Warto kiedyś sprawdzić! Może znowuż na jakiś jubileusz przejścia z 1973 r.?
I tylko wiem, że nie będę szukał tej wioski i tego ciągnionego przez woły zaprzęgu. Bo to może być też wszędzie. Taka kwintesencja rumuńskości, czy może raczej rumuńskiej wsi.
Chcieliśmy więc zatem w sierpniu 2013 r. iść tropem naszych poprzedników z 1973 r. Nasze trasy trochę się rozbiegły, co zresztą widać na tej mapce...
... ale czy tak naprawdę aż tak bardzo się rozbiegły? Jakaś specyficzna łączność cały czas była - tego jestem pewien!
W ostatnich już - obiecuję to wszystkim znużonym już moim tekstem - akapitach relacji z naszej sierpniowej wędrówki po rumuńskich Karpatach w 2013 r. chciałbym gorąco podziękować tym wszystkim osobom, dzięki której doszła ona do skutku i ostatecznej realizacji. Szczególnie Basi Pankiewicz, wędrującej w 1973 r. przez karpackie połoniny jeszcze jako Basia Schodnicka, za udostępnienie swoich fotografii, olbrzymią dozę cierpliwości, gdy w nieskończoność i po raz nie wiem który wypytywałem Ją o wszystkie możliwe szczegóły z Tamtego przejścia oraz za tzw. "inspirację" do podjęcia terenowej rekonstrukcji wędrówki i trzymanie przez przeszło dwa tygodnie - tu w Polsce - kciuków, aby nam to przejście w 2013 r. wyszło. Bardzo wiele szczegółów pozwalających na dokładniejsze odtworzenie przebiegu trasy z 1973 r. dostarczył nam też Olek Stefaniszyn, któremu również serdecznie dziękuję. Wprawdzie w przejściu Karpat Zakrętu w 1973 r. nie uczestniczył Andrzej Wojciechowski "Astronom", ale jako niezmordowany kronikarz Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich przekazał nam kilka istotnych kserokopii dokumentów koła z lat 70., bezpośrednio i pośrednio związanych z przejściem - dziękuję Ci Andrzeju!
Nie mogę oczywiście nie podziękować Oli Pankiewicz (córce Basi), Zbyszkowi Osińskiemu i Piotrkowi Adamskiemu - uczestnikom naszej wędrówki z sierpnia 2013 r. Jestem wdzięczny szczególnie Oli i Zbyszkowi za wyrozumiałość dla zmiennych, często chmurzastych jak niebo nad górami Podu Calului, nastrojów kierownika przejścia w drugim tygodniu wędrówki. I jeszcze dzięki tym wszystkim, którzy tu w Polsce kibicowali naszemu przedsięwzięciu - naszym bliskim, przyjaciołom i kolegom.
Relację z naszej wędrówki po Karpatach Zakrętu chciałbym zadedykować pamięci Edka Hodery - tragicznie zmarłego w 1992 r. kierownika przejścia z sierpnia 1973 r. Gdy trafiłem do SKPS w 1982 r. Edek już rzadko uczestniczył w wycieczkach kołowych. Spotykaliśmy się jednak dość często we Wrocławiu, podczas istotniejszych zebrań Koła, czy też jakiś innych wydarzeń turystycznych i krajoznawczych. Zapamiętałem go jako spokojnego, cichego i skromnego człowieka. Jedyny raz, kiedy byłem z Nim na wycieczce górskiej był taki sam - spokojny, cichy i skromny. I emanujący tzw. wiedzą górską i górskim doświadczeniem. Było to 7-8 czerwca 1986 r. w Karkonoszach, gdy przewodniczył komisji na egzaminie praktycznym na państwowe uprawnienia przewodnickie. Oprócz Niego w skład komisji wchodził Tomek Dudziak "Dziamdziak", Wiciu "UFO" Hermaszewski i ja. Wtedy też - m.in. przy wodospadzie Szklarki i pod Chatką AKT - zrobiłem kilka zdjęć, na których można dostrzec sylwetkę Edka. Więcej Jego zdjęć niestety nie dane mi było wykonać... Nawet i na tych zdjęciach, chociaż przewodniczył komisji egzaminacyjnej, nie jest pierwszoplanową postacią...
... taki był - inni jadą, a Edek oczywiście pieszo. Przecież napisałem, że był spokojny, cichy i skromny.
Ostatnio zmieniony 2015-04-12, 17:10 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
super relacja
Natomiast mam tylko jedną uwagę...
ten most z mostem z przełomu wieków łączy tylko nazwa - obecny most wybudowano w latach 60. XX wieku, co zresztą widać po architekturze Ten pierwotny był znacznie ładniejszy
Natomiast mam tylko jedną uwagę...
Patronką liczącego 290 m łańcuchowego mostu (przez 23 lata stanowił najdłuższą na świecie konstrukcję tego typu), zbudowanego w latach 1897-1903, nie jest żadna święta Elżbieta, tylko żona Franciszka Józefa I Elżbieta Bawarska (Elżbieta Amalia Eugenia von Wittelsbach; 1837-1898), niektórym z Was bardziej zapewne znana jako filmowa Sissi.
ten most z mostem z przełomu wieków łączy tylko nazwa - obecny most wybudowano w latach 60. XX wieku, co zresztą widać po architekturze Ten pierwotny był znacznie ładniejszy
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelku, dziękuję za zwrócenie uwagi. Tak, zburzony został przez Niemców 18 stycznia 1945 r., którzy bronili się później w cytadeli na Górze Gellerta. Jakoś tak "nie dopisało mi się" A za Twoje słowa dotyczące relacji wielkie dzięki!
W 1964 r., po oddaniu do użytku nowego mostu Elżbiety, poczta Węgier wydala okolicznościowy znaczek w formie bloczku.
Vlado, coś się wymyśli - niespodzianka wkrótce!!!!! Dziękuję i Tobie za miłe zdanie!
W 1964 r., po oddaniu do użytku nowego mostu Elżbiety, poczta Węgier wydala okolicznościowy znaczek w formie bloczku.
Vlado, coś się wymyśli - niespodzianka wkrótce!!!!! Dziękuję i Tobie za miłe zdanie!
Ostatnio zmieniony 2015-04-12, 18:15 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Cisy2 pisze:Gdy trzeba było czekać dłużej na przesiadkę do Polski, na przykład całą noc i kawałek poranka, to na górze Gellerta spało się pod chmurką;
Też tam spałam pod chmurką, na szczęście nie padało, za szczytem znaleźliśmy kopki siana i położyli się na nich. Mówiliśmy, że spaliśmy w "Hotelu Gellert", a jest tam taki, dość luksusowy.
Innym razem wracając z koleżanką z Rumunii (a był to rok 1978) spałyśmy w ogromnych rurach kanalizacyjnych przygotowanych na jakimś skwerze do instalacji. Było to około 300-400 m od dworce Keleti ale w kierunku przeciwnym niż centrum. Rano kiedy już zwijałyśmy nasze rzeczy i coś sobie gotowały na "breżniewce" podeszło do nas dwóch Anglików i pytali się nas, gdzie spaliśmy, na co my pokazałyśmy nasze miejsce, a oni pokiwali głowami z uznaniem, że doskonałe miejsce
I tak w ogóle to dziękuje za świetną relację !
P.S. A Witka Hermaszewskiego miałam okazję poznać w listopadzie ubiegłego roku, gdy dołączył do organizowanej prze ze mnie autokarówki szkoleniowo-kursowej
Ostatnio zmieniony 2015-04-12, 22:05 przez Basia Z., łącznie zmieniany 1 raz.
Basia Z. pisze:Innym razem wracając z koleżanką z Rumunii (a był to rok 1978) spałyśmy w ogromnych rurach kanalizacyjnych przygotowanych na jakimś skwerze do instalacji.
A jak ja chcialam spac w rurach na Poloninie Krasnej to mi wszyscy mowili ze to idiotyczny pomysl i nikt inny by chyba nie mogl wpasc na to zeby spac w rurze! A tu prosze! Jeszcze mnie na swiecie nie bylo a juz sie w rurach sypialo!!!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Basiu, przypomniałaś mi swoim wpisem, że i my używaliśmy wymyślonej przez Was nazwy - hotel Gellert. Widocznie przyjęła się w całym środowisku. Witka natomiast mogłaś poznać znacznie wcześniej - o ile uczestniczyłaś w latach 80. w corocznie organizowanych przez katowickie SKPB Przeglądach Kultury Górskiej "Drzewiej". Witek był na większości z nich - ja załapałem się na "Drzewiej" łemkowskie w Bieczu w 1983 r. i "Drzewiej" bojkowskie w Solinie rok później. W latach 80. nasze koło utrzymywało bliskie kontakty z SKPB Katowice, szczególnie z Bogdanem Zwolińskim. Całą ekipą jeździliśmy na ich Jesienne Bacowanie na Jasieniu i inne imprezy. Oni natomiast przyjeżdżali na nasze imprezy organizowane w Sudetach. Oczywiście spotykaliśmy się też, podobnie jak i ludźmi z Twojego koła, na Radach Przewodnictwa Studenckiego.
A za Twoje bardzo miłe słowa dotyczące relacji z naszego przejścia bardzo Ci dziękuję!
A za Twoje bardzo miłe słowa dotyczące relacji z naszego przejścia bardzo Ci dziękuję!
Ostatnio zmieniony 2015-04-15, 02:17 przez Cisy2, łącznie zmieniany 1 raz.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 23 gości