Albania - smród, brud i ubóstwo?
1. Ciekawe jest to, że wybrzeże Albanii tak się zmieniło w ciągu 9 lat, a ty o tym nie wiedziałeś. Nie patrzyłeś do internetów przed wyjazdem?
2. Patrzę na zdjęcia Ukochanej w stroju kąpielowym i muszę powiedzieć, że regularne wycieczki weekendowe jej służą
3. Na razie te albańskie góry wyglądają na dużo mniej upierdliwe już Paklenica, ciekawe co będzie na następnych wycieczkach.
2. Patrzę na zdjęcia Ukochanej w stroju kąpielowym i muszę powiedzieć, że regularne wycieczki weekendowe jej służą
3. Na razie te albańskie góry wyglądają na dużo mniej upierdliwe już Paklenica, ciekawe co będzie na następnych wycieczkach.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Oczywiście, że patrzyłem. Widać na googlach, że sporo tam powstało nowych rzeczy, ale jednak zdjęcia satelitarne są aktualizowane z pewnym poślizgiem i wyglądało to bardziej na wielki plac budowy, niż w rzeczywistości na miejscu.Sebastian pisze:Nie patrzyłeś do internetów przed wyjazdem?
Zabraniam gapić się na Ukochaną!!! Przecież dałem młodsze i szczuplejsze laski do odwrócenia uwagiSebastian pisze:Patrzę na zdjęcia Ukochanej w stroju kąpielowym
Paklenica to Piekło, Albania to RajSebastian pisze:te albańskie góry wyglądają na dużo mniej upierdliwe już Paklenica
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Bunkry są wszędzie, dosłownie wszędzie.
w ciągu dwóch ostatnich moich wizyt w Albanii nie spotkałem ani jednego bunkra, ani jednego! Może to z powodu tego, iż nie bywałem na wybrzeżu, a większość lokalizowano właśnie tam. Ale mimo wszystko byłem zawiedziony
Likwidowanie tych obiektów to też średni pomysł, w końcu to jest jeden z symboli Albanii
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Część IV - Maja Çikës... to tylko 6 km
Nadszedł kulminacyjny moment wyjazdu. Podjeżdżamy na Przełęcz Llogara, stajemy pod nowym szlakowskazem, który optymistycznie twierdzi, że to tylko 6 km. Idziemy na nasz główny cel. Ukochana bardzo skoncentrowana i poważna, ja również, choć w zasadzie głównie czuję radość. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby się nie udać.
Jest 7 rano, w plecaku spory zapas płynów, ale ciepłe ciuchy również, bo ostatnio ubieraliśmy na szczycie nawet kurtki. Jak będzie w górze to zagadka, na razie każdy dzień jest coraz cieplejszy, ale 2000 metrów + wiatr na pewno robią swoje.
Ruszamy. Szlak w dolnej części zaraz się gubi, ale pamiętam to z ostatniego wyjścia. Trzeba po prostu iść w górę. Wyżej ścieżki schodzą się w jedną, która prowadzi zygzakami szybko nabierając wysokości.
Pierwsza górka zdobyta, jest tu nawet tablica informacyjna Parku Narodowego. Po drodze sporo szlakowskazów odliczających metry do celu - dawniej tego nie było. Metry ubywają bardzo wolno, czasem wydaje się, że idzie się z 15 minut, a tu zaledwie 200 metrów mniej.
Widok na grzbiet z rozgrzewkowej wycieczki.
Widok na Cikę. Troszkę groźniejszy niż z daleka. Szczególnie końcówka zastanawia, czy nie będzie trudności technicznych?
Ruszamy ostro pod górę na Maja Qorres. Stromo, ale ładnie.
Tobiemu podoba się dużo bardziej niż nad morzem.
9 lat temu te umarłe drzewa wyglądały tak samo. Są twarde jak kamień. Widać na nich ślady dawnego pożaru.
Stromizna ogromna. Za pierwszym razem właśnie tędy atakowaliśmy wprost na szczyt Maja Qorres. Tym razem trzymamy się szlaku, który obchodzi go bokiem.
Niespodzianka, ktoś na środku szlaku zaparkował muła.
Obejść go wcale nie jest tak łatwo, bo stok bardzo stromy.
Widok w dół, widać morze i malutki grzbiet z nadajnikami. Jesteśmy już bardzo wysoko.
Nasz cel przed nami.
Ruszamy grzbietem. Szlak jest wyraźny, trawersuje pomniejsze szczyty.
Momentami ścieżka jest bardzo przyjemna.
Nieprzyjemne są niestety temperatury. Mocno grzeje i słabo wieje. Odpoczywamy często.
Zbliża się atak szczytowy. Z bliska nie wygląda to źle.
Jednak trzeba uważać. Ścieżki się rozmywają i jak się wybierze zły wariant, to moment i człowiek znajduje się w trudnym miejscu. A jest bardzo krucho. Do tego coraz cieplej. Trzeba się pilnować, żeby myśleć, a nie działać spontanicznie.
Cel coraz bliżej. Jest coraz bardziej kamieniście.
Niespodzianka - doganiają nas ludzie.
Dwóch młodych chłopaczków z Belgii. Zasuwają aż miło. Z tym pierwszym zamieniam parę słów. Drugi idzie z tyłu jakby na autopilocie, Ukochana twierdzi, że wygląda jakby miał zaraz paść. Chłopaki nie mają nic ze sobą, żadnej wody, ubrań. Nagie blade torsy nasmarowane są obficie filtrem UV. Wyprzedzają nas tuż przed szczytem. Czyżby potraktowali dosłownie szlakowskaz 6 km i stwierdzili, że pykną trasę w godzinkę? Zastanawiam się, czy zaproponować im łyka wody, ale Ukochana uważa, że powinni ponieść odpowiedzialność własnych decyzji. Dochodzimy do porozumienia, że jak poproszą o wodę to im damy, ale sami nie będziemy proponować. Zresztą być może coś mają, tylko zostawili sobie po drodze. My zostawiliśmy 1,5 l. picia w cieniu pod drzewem, żeby nie nosić ze sobą.
Chłopaki o dziwo nie dochodzą do głównego szczytu. Poprzestają ciut niższym wierzchołku bez flagi. Robią po fotce i wracają pospiesznie. Wyglądają na mocno wyczerpanych. Główny wierzchołek jest kilka minut dalej. Czyli nawet nie mają zaliczonego wyjścia na szczyt - dramat
Zdobywamy go po 6,5 godz. czyli wychodzi, że każdy kilometr szliśmy dłużej niż godzinę.
Jest radość
p.s. Na głowie mam chustę Ukochanej, bo zapomniałem mojej czapeczki przeciwsłonecznej.
Widok z góry na Dhërmi.
Widok na dalszą część grzbietu. Ciekawie to wygląda, grzbiet jest niebanalny.
Przepaścisty.
No nic, pora wracać. Ostrożnie i powoli, bo kruszyzna.
Niżej jest pięknie... i bardzo gorąco.
Wiatr ustał, temperatura przekroczyła znacząco naszą strefę komfortu. Oszczędzamy picie, zastanawiamy się jak poradzili sobie Belgowie.
Widok wstecz na naszą zdobycz - satysfakcjonujący. Wyższy wierzchołek z flagą to ten po lewej. Na zdjęciu wydaje się niższy, ale to złudzenie, bo jest po prostu trochę dalej.
Miałem jeszcze plan, żeby Ukochana odpoczęła w cieniu, a ja z Tobim skoczylibyśmy na Maja Qorres (bo Tobi nie był). Ukochana zaskakuje mnie i nie chce odpoczywać, tylko zdobywać góry. Potem się przyznała, że chciała mi zaimponować.
W ten oto sposób znowu wychodzimy na ponad 2000 metrów.
Wierzchołek Maja Qorres, a na nim kolejna parkowa tablica.
Ciekawostką jest, że wszystkie tablice są identyczne
Pora schodzić.
Strefa martwych drzew podoba mi się najbardziej.
Czyż nie robią wrażenia?
Wraz ze spadkiem wysokości temperatura wciąż rośnie, mimo późnej pory. Kończy się picie. Ukochana reglamentuje. Ona jest zwolennikiem zostawiania na czarną godzinę, ja jestem zwolennikiem picia, jak się czuje duże pragnienie.
Jesteśmy na poziomie nadajników. Niby już blisko, a wciąż daleko.
Ależ ta droga pokręcona. Już zaraz będziemy nią zjeżdżać i świętować pełen sukces!
Zgodnie z moimi przewidywaniami Maja Çikës (czyli Cika) zdobyta bez większego problemu. Zajęło nam to 12 godzin. Sporo, ale nie spieszyliśmy się.
Jeszcze na miejscu byłem pewny, ze te 6 km to odległość w linii prostej. Jednak w domu zmierzyłem, że w linii prostej to zaledwie 3,4 km. Mierząc po szlaku faktycznie wychodzi tylko 6 km. No nic, widocznie w tych górach trzeba liczyć 1 km na godzinę i tyle. Podawanie czasu w godzinach na szlakowskazach jest chyba jednak lepsze.
C.D.N.
Nadszedł kulminacyjny moment wyjazdu. Podjeżdżamy na Przełęcz Llogara, stajemy pod nowym szlakowskazem, który optymistycznie twierdzi, że to tylko 6 km. Idziemy na nasz główny cel. Ukochana bardzo skoncentrowana i poważna, ja również, choć w zasadzie głównie czuję radość. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby się nie udać.
Jest 7 rano, w plecaku spory zapas płynów, ale ciepłe ciuchy również, bo ostatnio ubieraliśmy na szczycie nawet kurtki. Jak będzie w górze to zagadka, na razie każdy dzień jest coraz cieplejszy, ale 2000 metrów + wiatr na pewno robią swoje.
Ruszamy. Szlak w dolnej części zaraz się gubi, ale pamiętam to z ostatniego wyjścia. Trzeba po prostu iść w górę. Wyżej ścieżki schodzą się w jedną, która prowadzi zygzakami szybko nabierając wysokości.
Pierwsza górka zdobyta, jest tu nawet tablica informacyjna Parku Narodowego. Po drodze sporo szlakowskazów odliczających metry do celu - dawniej tego nie było. Metry ubywają bardzo wolno, czasem wydaje się, że idzie się z 15 minut, a tu zaledwie 200 metrów mniej.
Widok na grzbiet z rozgrzewkowej wycieczki.
Widok na Cikę. Troszkę groźniejszy niż z daleka. Szczególnie końcówka zastanawia, czy nie będzie trudności technicznych?
Ruszamy ostro pod górę na Maja Qorres. Stromo, ale ładnie.
Tobiemu podoba się dużo bardziej niż nad morzem.
9 lat temu te umarłe drzewa wyglądały tak samo. Są twarde jak kamień. Widać na nich ślady dawnego pożaru.
Stromizna ogromna. Za pierwszym razem właśnie tędy atakowaliśmy wprost na szczyt Maja Qorres. Tym razem trzymamy się szlaku, który obchodzi go bokiem.
Niespodzianka, ktoś na środku szlaku zaparkował muła.
Obejść go wcale nie jest tak łatwo, bo stok bardzo stromy.
Widok w dół, widać morze i malutki grzbiet z nadajnikami. Jesteśmy już bardzo wysoko.
Nasz cel przed nami.
Ruszamy grzbietem. Szlak jest wyraźny, trawersuje pomniejsze szczyty.
Momentami ścieżka jest bardzo przyjemna.
Nieprzyjemne są niestety temperatury. Mocno grzeje i słabo wieje. Odpoczywamy często.
Zbliża się atak szczytowy. Z bliska nie wygląda to źle.
Jednak trzeba uważać. Ścieżki się rozmywają i jak się wybierze zły wariant, to moment i człowiek znajduje się w trudnym miejscu. A jest bardzo krucho. Do tego coraz cieplej. Trzeba się pilnować, żeby myśleć, a nie działać spontanicznie.
Cel coraz bliżej. Jest coraz bardziej kamieniście.
Niespodzianka - doganiają nas ludzie.
Dwóch młodych chłopaczków z Belgii. Zasuwają aż miło. Z tym pierwszym zamieniam parę słów. Drugi idzie z tyłu jakby na autopilocie, Ukochana twierdzi, że wygląda jakby miał zaraz paść. Chłopaki nie mają nic ze sobą, żadnej wody, ubrań. Nagie blade torsy nasmarowane są obficie filtrem UV. Wyprzedzają nas tuż przed szczytem. Czyżby potraktowali dosłownie szlakowskaz 6 km i stwierdzili, że pykną trasę w godzinkę? Zastanawiam się, czy zaproponować im łyka wody, ale Ukochana uważa, że powinni ponieść odpowiedzialność własnych decyzji. Dochodzimy do porozumienia, że jak poproszą o wodę to im damy, ale sami nie będziemy proponować. Zresztą być może coś mają, tylko zostawili sobie po drodze. My zostawiliśmy 1,5 l. picia w cieniu pod drzewem, żeby nie nosić ze sobą.
Chłopaki o dziwo nie dochodzą do głównego szczytu. Poprzestają ciut niższym wierzchołku bez flagi. Robią po fotce i wracają pospiesznie. Wyglądają na mocno wyczerpanych. Główny wierzchołek jest kilka minut dalej. Czyli nawet nie mają zaliczonego wyjścia na szczyt - dramat
Zdobywamy go po 6,5 godz. czyli wychodzi, że każdy kilometr szliśmy dłużej niż godzinę.
Jest radość
p.s. Na głowie mam chustę Ukochanej, bo zapomniałem mojej czapeczki przeciwsłonecznej.
Widok z góry na Dhërmi.
Widok na dalszą część grzbietu. Ciekawie to wygląda, grzbiet jest niebanalny.
Przepaścisty.
No nic, pora wracać. Ostrożnie i powoli, bo kruszyzna.
Niżej jest pięknie... i bardzo gorąco.
Wiatr ustał, temperatura przekroczyła znacząco naszą strefę komfortu. Oszczędzamy picie, zastanawiamy się jak poradzili sobie Belgowie.
Widok wstecz na naszą zdobycz - satysfakcjonujący. Wyższy wierzchołek z flagą to ten po lewej. Na zdjęciu wydaje się niższy, ale to złudzenie, bo jest po prostu trochę dalej.
Miałem jeszcze plan, żeby Ukochana odpoczęła w cieniu, a ja z Tobim skoczylibyśmy na Maja Qorres (bo Tobi nie był). Ukochana zaskakuje mnie i nie chce odpoczywać, tylko zdobywać góry. Potem się przyznała, że chciała mi zaimponować.
W ten oto sposób znowu wychodzimy na ponad 2000 metrów.
Wierzchołek Maja Qorres, a na nim kolejna parkowa tablica.
Ciekawostką jest, że wszystkie tablice są identyczne
Pora schodzić.
Strefa martwych drzew podoba mi się najbardziej.
Czyż nie robią wrażenia?
Wraz ze spadkiem wysokości temperatura wciąż rośnie, mimo późnej pory. Kończy się picie. Ukochana reglamentuje. Ona jest zwolennikiem zostawiania na czarną godzinę, ja jestem zwolennikiem picia, jak się czuje duże pragnienie.
Jesteśmy na poziomie nadajników. Niby już blisko, a wciąż daleko.
Ależ ta droga pokręcona. Już zaraz będziemy nią zjeżdżać i świętować pełen sukces!
Zgodnie z moimi przewidywaniami Maja Çikës (czyli Cika) zdobyta bez większego problemu. Zajęło nam to 12 godzin. Sporo, ale nie spieszyliśmy się.
Jeszcze na miejscu byłem pewny, ze te 6 km to odległość w linii prostej. Jednak w domu zmierzyłem, że w linii prostej to zaledwie 3,4 km. Mierząc po szlaku faktycznie wychodzi tylko 6 km. No nic, widocznie w tych górach trzeba liczyć 1 km na godzinę i tyle. Podawanie czasu w godzinach na szlakowskazach jest chyba jednak lepsze.
C.D.N.
Ostatnio zmieniony 2022-07-09, 21:39 przez sprocket73, łącznie zmieniany 2 razy.
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Czy Belgowie okazali się skrajnie nieodpowiedzialni, czy może po prostu byli młodsi? Wiesz coś o ich dalszych losach? Ty też jesteś nieodpowiedzialny, iść w takie słońce bez czapeczki. Gdzie troska o zdrowie ratowników? BTW, są tam jacyś ratownicy w ogóle? Strasznie dużo pytań mi się nasuwa.
Krajobraz trochę mniej sielski, niż na pierwszej wycieczce, już bardziej paklenicowo-złowieszczy.
Ciekawe, jak by sobie tam poradziła nasza forumowa młodzież.
Krajobraz trochę mniej sielski, niż na pierwszej wycieczce, już bardziej paklenicowo-złowieszczy.
Ciekawe, jak by sobie tam poradziła nasza forumowa młodzież.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Belgowie na oko wyglądali na: 22 lata starszy i z 19 młodszy (ten słabszy).
Młodzi silni, może sportowcy. Granice ludzkiej wytrzymałości są naprawdę daleko, tylko trzeba mieć silną psychikę (jak Psikuta). Nic nie wiem o ich dalszych losach, ale ciał po drodze nie było. Myślę, że dali radę i zyskali dużo cennego doświadczenia.
O tamtejszym ratownictwie nic nie wiem. Jestem optymistą. Raczków nie miałem.
Nasza forumowa młodzież z pewnością poradziłaby sobie doskonale
p.s.
brak czapeczki to był naprawdę wielki błąd... po prostu zapomniałem, bo zwykle mam ją na stałe w plecaku, a teraz wyciągnąłem, żeby się przewietrzyła
Młodzi silni, może sportowcy. Granice ludzkiej wytrzymałości są naprawdę daleko, tylko trzeba mieć silną psychikę (jak Psikuta). Nic nie wiem o ich dalszych losach, ale ciał po drodze nie było. Myślę, że dali radę i zyskali dużo cennego doświadczenia.
O tamtejszym ratownictwie nic nie wiem. Jestem optymistą. Raczków nie miałem.
Nasza forumowa młodzież z pewnością poradziłaby sobie doskonale
p.s.
brak czapeczki to był naprawdę wielki błąd... po prostu zapomniałem, bo zwykle mam ją na stałe w plecaku, a teraz wyciągnąłem, żeby się przewietrzyła
Ostatnio zmieniony 2022-07-09, 20:53 przez sprocket73, łącznie zmieniany 1 raz.
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Pudelek pisze:Zawsze się zastanawiam, że tak na Tobiego działa te straszenie schroniskiem, iż na każdym zdjęciu udaje uśmiechniętego!
Nie ma wyjścia
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Część V - kanion i plaża Gjipe
Jeszcze w domu wypatrzyłem pobliską atrakcję - Gjipe. Jest to kanion zakończony plażą. Za wiele zdjęć nie oglądałem, żeby sobie nie psuć pierwszego wrażenia. Teoretycznie można się tam było dostać na nogach z naszej kwatery. Nie mogliśmy jednak zlokalizować ścieżki na końcu plaży idącej wzdłuż wybrzeża. Jednego dnia zobaczyliśmy parę Francuzów wychodzących z krzaków. Zagadałem i okazało się, że tak, przyszli z Gjipe, ale nie polecali tej drogi. Mieli zakrwawione nogi i bardzo kiepskie humory. Ale wiadomo - Francuzi są delikatni, nie to co my twardzi Polacy. Innego dnia spotkaliśmy na deptaku właścicielkę naszych kwater. Powiedziała, że jest ścieżka, nawet wskazała miejsce, w którym najlepiej na nią wejść. Sprawa została przesądzona - idziemy
Wychodzimy o 7:00 rano, aby uniknąć upałów, które z każdym dniem są coraz większe. Stajemy przed ścieżką. Ukochana mówi, że mam iść przodem i obadać teren. Wygląda to tylko jak podejście do bunkra, ale faktycznie jest tam ścieżka w głąb lądu.
Gdyby nie ścieżka, tymi krzakami nie dałoby się przejść nawet 10 metrów. To jest prawdziwy chaszczing, a nie to co u nas. Każda roślina ma kolce i jest twarda.
Początkowo idziemy w cieniu i jest bardzo gorąco. Kiedy wychodzimy do słońca doświadczamy znanego z poprzednich wyjazdów upału nie do wytrzymania, a jest ledwie po 8 rano, więc będzie tylko gorzej. Obawiam się, że Ukochana zarządzi odwrót, ale nie, idziemy twardo. To mi się podoba
Nabieramy wysokości. Widok na Dhërmi. Na horyzoncie Przełęcz Llogara z serpentyniastą drogą oraz na lewo od niej pierwszy szczyt grzbietu z nadajnikami.
Potem jest szczyt wzgórza z klasztorem i docieramy do cywilizacji, czyli do parkingu na który podjeżdżają ludzie chcący odwiedzić plażę Gjipe. Zdjęcie wykonane jak idziemy wzdłuż klasztornych murów.
Jesteśmy mokrusieńcy od potu. Decydujemy nie schodzić na plażę, tylko najpierw obejrzeć kanion z góry w czasie kiedy jeszcze upał nie jest maksymalny. Szkoda też zdobytej już wysokości.
Wielkość kanionu robi piorunujące wrażenie.
Idziemy szlakiem wzdłuż kanionu podziwiając go z kolejnych punktów widokowych.
Rzeka nim płynąca jest teraz wyschnięta.
W końcu widzimy jego koniec i zatoczkę z plażą.
Nie wygląda tak dziko jak się spodziewałem.
Schodzimy na dół. Dochodzi 11:00 i upał wciąż się nasila. Dojście z podziwianiem kanionu zajęło prawie 4 godziny. Ukochana doznała przegrzania i się rozregulowała. Najpierw padła na kamienie w chłodnym zacienionym miejscu twierdząc, że jest wciąż za gorąco. Potem weszła do wody i zaczęła trząść się z zimna, choć woda była zwyczajnie lekko przyjemnie chłodna. Potrzebowała dłuższej chwili na odzyskanie równowagi.
Ja w tym czasie rzuciłem okiem na plażę. Początek kanionu robi wrażenie.
Są tu nawet knajpy, gdzie można coś zjeść.
Chodzą zwierzaki.
Robimy sobie długą przerwę wypoczynkową, a jak słońce zaczyna centralnie świecić do kanionu, postanawiamy go obejrzeć od dołu.
Początkowo szeroki, potem zwęża się, a ściany rosną do nieba.
I co najważniejsze temperatury akceptowalne, więc można się delektować.
A jest czym. Niesamowite miejsce!
Im dalej tym trudniej się idzie.
Docieramy do miejsca, gdzie trzeba podciągać się na linie. Próbuję bez plecaka i aparatu, ale ściany są wilgotne i śliskie. Zrobiłem dwa kroki i odpuściłem. Może bym i jakoś wyszedł, ale perspektywa zejścia nieciekawa, a wyrżnąć o kamienie żadna przyjemność.
Wracamy na plażę. Pływam sobie wzdłuż skał eksplorując schowane w nich jaskinie. Dalej za zakrętem są miejsca, gdzie można wyjść na górę i skoczyć. Fajnie się leci z paru metrów. Im wyżej, tym trudniej jakoś się przełamać. Długo walczę ze sobą, żeby w końcu odważyć się skoczyć z najwyższej. Dobrze, że Ukochana tego nie widzi
Tobi pływa i wspina się po skałkach razem ze mną wzbudzając ogólny podziw, ale on jest rozsądny i nie skacze z wysokości.
Kiedy robi się chłodniej opuszczamy plażę bardzo zadowoleni wycieczki.
Na powrocie mamy nagrzane zbocze i ostre krzaczki, znowu jest za gorąco, ale spodziewaliśmy się.
O zachodzie wychodzimy na koniec deptaka w Dhërmi gdzie trwa budowa nowych beach barów.
Wycieczka do Gjipe okazała się całodniową wyrypką, ale z wielkimi atrakcjami. Warto było
C.D.N.
Jeszcze w domu wypatrzyłem pobliską atrakcję - Gjipe. Jest to kanion zakończony plażą. Za wiele zdjęć nie oglądałem, żeby sobie nie psuć pierwszego wrażenia. Teoretycznie można się tam było dostać na nogach z naszej kwatery. Nie mogliśmy jednak zlokalizować ścieżki na końcu plaży idącej wzdłuż wybrzeża. Jednego dnia zobaczyliśmy parę Francuzów wychodzących z krzaków. Zagadałem i okazało się, że tak, przyszli z Gjipe, ale nie polecali tej drogi. Mieli zakrwawione nogi i bardzo kiepskie humory. Ale wiadomo - Francuzi są delikatni, nie to co my twardzi Polacy. Innego dnia spotkaliśmy na deptaku właścicielkę naszych kwater. Powiedziała, że jest ścieżka, nawet wskazała miejsce, w którym najlepiej na nią wejść. Sprawa została przesądzona - idziemy
Wychodzimy o 7:00 rano, aby uniknąć upałów, które z każdym dniem są coraz większe. Stajemy przed ścieżką. Ukochana mówi, że mam iść przodem i obadać teren. Wygląda to tylko jak podejście do bunkra, ale faktycznie jest tam ścieżka w głąb lądu.
Gdyby nie ścieżka, tymi krzakami nie dałoby się przejść nawet 10 metrów. To jest prawdziwy chaszczing, a nie to co u nas. Każda roślina ma kolce i jest twarda.
Początkowo idziemy w cieniu i jest bardzo gorąco. Kiedy wychodzimy do słońca doświadczamy znanego z poprzednich wyjazdów upału nie do wytrzymania, a jest ledwie po 8 rano, więc będzie tylko gorzej. Obawiam się, że Ukochana zarządzi odwrót, ale nie, idziemy twardo. To mi się podoba
Nabieramy wysokości. Widok na Dhërmi. Na horyzoncie Przełęcz Llogara z serpentyniastą drogą oraz na lewo od niej pierwszy szczyt grzbietu z nadajnikami.
Potem jest szczyt wzgórza z klasztorem i docieramy do cywilizacji, czyli do parkingu na który podjeżdżają ludzie chcący odwiedzić plażę Gjipe. Zdjęcie wykonane jak idziemy wzdłuż klasztornych murów.
Jesteśmy mokrusieńcy od potu. Decydujemy nie schodzić na plażę, tylko najpierw obejrzeć kanion z góry w czasie kiedy jeszcze upał nie jest maksymalny. Szkoda też zdobytej już wysokości.
Wielkość kanionu robi piorunujące wrażenie.
Idziemy szlakiem wzdłuż kanionu podziwiając go z kolejnych punktów widokowych.
Rzeka nim płynąca jest teraz wyschnięta.
W końcu widzimy jego koniec i zatoczkę z plażą.
Nie wygląda tak dziko jak się spodziewałem.
Schodzimy na dół. Dochodzi 11:00 i upał wciąż się nasila. Dojście z podziwianiem kanionu zajęło prawie 4 godziny. Ukochana doznała przegrzania i się rozregulowała. Najpierw padła na kamienie w chłodnym zacienionym miejscu twierdząc, że jest wciąż za gorąco. Potem weszła do wody i zaczęła trząść się z zimna, choć woda była zwyczajnie lekko przyjemnie chłodna. Potrzebowała dłuższej chwili na odzyskanie równowagi.
Ja w tym czasie rzuciłem okiem na plażę. Początek kanionu robi wrażenie.
Są tu nawet knajpy, gdzie można coś zjeść.
Chodzą zwierzaki.
Robimy sobie długą przerwę wypoczynkową, a jak słońce zaczyna centralnie świecić do kanionu, postanawiamy go obejrzeć od dołu.
Początkowo szeroki, potem zwęża się, a ściany rosną do nieba.
I co najważniejsze temperatury akceptowalne, więc można się delektować.
A jest czym. Niesamowite miejsce!
Im dalej tym trudniej się idzie.
Docieramy do miejsca, gdzie trzeba podciągać się na linie. Próbuję bez plecaka i aparatu, ale ściany są wilgotne i śliskie. Zrobiłem dwa kroki i odpuściłem. Może bym i jakoś wyszedł, ale perspektywa zejścia nieciekawa, a wyrżnąć o kamienie żadna przyjemność.
Wracamy na plażę. Pływam sobie wzdłuż skał eksplorując schowane w nich jaskinie. Dalej za zakrętem są miejsca, gdzie można wyjść na górę i skoczyć. Fajnie się leci z paru metrów. Im wyżej, tym trudniej jakoś się przełamać. Długo walczę ze sobą, żeby w końcu odważyć się skoczyć z najwyższej. Dobrze, że Ukochana tego nie widzi
Tobi pływa i wspina się po skałkach razem ze mną wzbudzając ogólny podziw, ale on jest rozsądny i nie skacze z wysokości.
Kiedy robi się chłodniej opuszczamy plażę bardzo zadowoleni wycieczki.
Na powrocie mamy nagrzane zbocze i ostre krzaczki, znowu jest za gorąco, ale spodziewaliśmy się.
O zachodzie wychodzimy na koniec deptaka w Dhërmi gdzie trwa budowa nowych beach barów.
Wycieczka do Gjipe okazała się całodniową wyrypką, ale z wielkimi atrakcjami. Warto było
C.D.N.
Ostatnio zmieniony 2022-07-10, 19:05 przez sprocket73, łącznie zmieniany 4 razy.
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
W Gjipie byłem w 2014 roku. Schodziłem normalnie od parkingu. Wtedy było tam jeszcze dziko - żadnych zorganizowanych parasoli, jeden skromny bar i pół-dziki kemping z toaletą w krzakach. Cisza i spokój, pomijając jedną polską terenówkę niszczącą piasek.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 26 gości