Operacja "Mazury".
Operacja "Mazury".
Kolejny rok, kolejny odcinek naszej wędrówki dookoła Polski wzdłuż jej granic. Przed dwunastoma miesiącami byliśmy na Rusi Czerwonej przy granicy z Ukrainą, teraz przyszła więc pora na powrót na odcinek północny. W 2019 roku zakończyliśmy podróż na Mazurach, w Gołdapi. Teoretycznie więc powinniśmy ruszyć z tego miasta lub okolic, ale postanowiliśmy dokonać pewnej korekty.
Padło na Ełk jako na miejsce starowe. Położony jest on mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Gołdap, ale pięćdziesiąt kilometrów bardziej na południe. Skąd ta zmiana?
Pierwszy powód wydaje się jasny: sytuacja polityczna. Maszerowanie wzdłuż granicy rosyjskiej to proszenie się o kłopoty. Nie mam tu na myśli zagrożeni ze strony samych Rosjan, bo raczej mało prawdopodobne, aby do nas strzelali zza płotu. Bardziej obawiałem się reakcji polskich służb granicznych, bo z wieloletnich doświadczeń z nimi można się było spodziewać, że jak zobaczą nasze dzikie obozowisko, to najpierw przyłożą pałką, a dopiero później zadadzą pytania. A już na pewno mielibyśmy nieustanne, drażniące kontrole.
Powód drugi jest prozaiczny: tereny przygraniczne na zachód od Gołdapi są zwyczajnie nudne. Głównie lasy i lasy, rzadkie malutkie wioski, mało ciekawych obiektów, mało jezior, a dużo bagienek. Do tego brak sklepów na długim odcinku.
Powód trzeci: Ełk jest znacznie lepiej skomunikowany niż Gołdap, choć - jak się okaże - niektórzy i tak będą mieli problemy z dotarciem.
Zatem postanowione - na Mazury!
Wyjechałem jako jeden z pierwszych uczestników, w piątek wieczorem. Zanim jeszcze w stolicy Górnego Śląska wsiadłem do pociągu, to oberwałem ptasią kupą i to ogromną. Zastanawiałem się, czy to dobry, czy zły znak...
W stolicy Śląska mam prawie godzinny postój, więc krążę po dworcu obserwując leżące w przejściach osoby po spożyciu alkoholu. Nie w kątach, tylko w przejściach, aby byli lepiej widoczni.
Na noc zapowiadano silny front burzowy, ale na szczęście go minęliśmy, więc punktualnie o 5.45 docieram do Tczewa (Dirschau).
Tczew to Kociewie, a więc Pomorze Gdańskie. Nigdy w nim nie byłem, ale mam jedynie kwadrans oczekiwana na przesiadkę.
Parowóz TKh z Chrzanowa - pomnik.
Podjeżdża osobówka, którą przekraczam Wisłę liczącym ponad kilometr mostem. Wybudowano go w 1891 roku, dwukrotnie potem wysadzano w powietrze. Jego obrona, jak i sąsiedniego mostu drogowego, była jednym z epizodów od których zaczęła się II wojna światowa.
Pociągi osobowe mają ten plus nad pośpiesznymi, iż można się lepiej przyjrzeć mijanym stacjom, a czasem nawet uda się zrobić zdjęcie 😏. Poniżej Prabuty (Riesenburg), a więc znaleźliśmy się na Powiślu (są rozbieżne opinie, czy to jeszcze Pomorze, czy już Prusy, ale większość wskazuje na tę drugą opcję).
W Prabutach zaczyna padać, na razie jeszcze umiarkowanie. Przede mną Ostróda (Osterode), czyli według wielu znaków na niebie i w internecie wjechałem w Mazury. Ale tylko na chwilę.
Po półtorej godzinie pojawia się Olsztyn (Allenstein), a więc stolica Warmii. Choć chyba miejscowi tego nie wiedzą, bo wszędzie z uporem maniaka wypisuje się "stolica Warmii i Mazur". Jak Olsztyn może być stolicą regionu, w którym nie leży? Przecież nie ma czegoś takiego jak "Warmia i Mazury" tylko "Warmia" oraz "Mazury", dwie zupełnie inne krainy. Owszem, Olsztyn jest stolicą województwa warmińsko-mazurskiego, ale nie żadnego WiM. Zdaję sobie sprawę, że znajomość geografii jest w społeczeństwie dramatycznie niska, lecz czasami ręce opadają... To pewno ci sami geniusze, którzy twierdzą, że Wetlina leży na Podkarpaciu, Radom na Mazowszu, Suwałki na Podlasiu, a Sosnowiec na Śląsku (z kolei Opole na nim nie leży).
Pomijając geograficzną dygresję, to wysiadam na dworcu głównym. Chciałem na wcześniejszym (Olsztyn Śródmieście), ale... wychodząc zaczepiłem plecakiem o fotel i, zanim się wyplątałem przy pomocy innego pasażera, drzwi się zamknęły...
Olsztyn Główny to ponura budowla z epoki wczesnego Gierka, do tego rozkopana, podobnie jak cała okolica. Podobno budują nowy dworzec, który ma być funkcjonalny, bezpieczny i cacy cacy. Do tego leje jak z cebra.
Obok stał kiedyś dworzec autobusowy, ale już go nie ma. Winnych wskazuje ten baner.
Przeszedłem kawałek i już byłem cały mokry. Jakaś babka zawołała na mój widok: "Po co pan tu przyjeżdżał w taką pogodę?!". No właśnie, po co? Mam jednak około godziny do następnego pociągu i chcę to wykorzystać, więc przebiegam pomiędzy jednym parasolem a drugim.
W końcu trochę przestaje, więc mogę się zapuścić pomiędzy ulice.
Mijany neogotycki kościół z ciekawą mozaiką.
Okazały, dawny gmach Rejencji, dziś Urząd Marszałkowski.
Po sąsiedzku znajduje się cel krótkiej wizyty w Olsztynie: Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej. Obecna nazwa jest niezbyt szczęśliwa, bo taka ziemia nie istnieje. Kiedyś był to Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, a popularnie nazywa się go Szubienicami. To dzieło Xaverego Dunikowskiego z 1954 roku.
Architektura to na pewno niebanalna, zresztą wpisana na listę zabytków. Oczywiście jest solą w oku wszelkich prawdziwych patriotów, a od wybuchu wojny na Ukrainie skupiły się na niej nowe ataki. Pojawiły się dwie flagi i różne mądre napisy w stylu "Jeb...ać Putina i Tuska". Znowu komuś się wydaje, że jak się wyżyje na kamieniach, to zostanie bohaterem, tak jak ci, co po nocach niszczą radzieckie cmentarze. A ja - pomimo wojny - zdania nie zmieniłem: z pomnikami się nie walczy, nawet jeśli są "nieprawomyślne". Bo to pamiątka historii, symbol dawnych czasów, a odpowiedzią na burzenie pomników przeważnie są kolejne burzenia pomników. Ale wiadomo - zawsze prościej jest coś zniszczyć niż zbudować...
Widok spod pomnika na plac Xaverego Dunikowskiego (wcześniej Armii Czerwonej). Po lewej stoi hala sportowa Komendy Policji, po prawej Urząd Wojewódzki (w przeszłości Städtische Oberrealschule).
Patrzę na zegarek i zaczynam powrót. Ze skrzyżowania dostrzegam krągłą kopułę - drugie co do wielkości planetarium w Polsce (a pierwsze, odliczając Śląsk 😏).
Ledwo wlazłem do pociągu, a podchodzi do mnie chłopak z plecakiem i w brylach.
- Czy my się nie znamy?
Znamy, bo to Kris! Członek naszej ekipy wędrownej (choć tylko na cztery dni). Przyjechał do Olsztyna już wczoraj, teraz jedzie na Ełk, ale wysiądzie jeszcze po drodze, aby zobaczyć jakieś bunkry. Wypijamy po piwku i dalej znowu podróżuję sam.
W południe wysiadam w Ełku (Lyck). Największe miasto Mazur. A przy okazji - zawsze byłem przekonany, że Mazury to kraina historyczna, lecz są opinie, iż to "jedynie" region geograficzno-kulturowy. Historycznie zaś to część Prus, ale nazwę tę stosuje się rzadko, bo się źle kojarzy (podobnie jak np. Ruś Czerwona).
Dworzec w Ełku też rozkopany. Plakaty obiecują niesamowite rzeczy po ukończeniu remontu, ale jeśli nie zwiększy się ilości połączeń (a zazwyczaj się nie zwiększa), to są to pieniądze wyrzucone w błoto. Po co odpicowane perony, jeśli nie ma z nich kto korzystać?
Na początek wizyty przechodzę do leżącego po sąsiedzku terenu Ełckiej Kolei Wąskotorowej (Lycker Kleinbahn). Uruchomiono ją przed Wielką Wojną, miała dowozić mieszkańców okolicznych wsi do Ełku, transportowano również towary. W przeszłości można było nią dojechać aż pod granicę z Rosją (później Polską). Jeszcze w latach 90. udało mi się z niej skorzystać jak z normalnego środka transportu, ale było widać, że to jej ostatnie chwile w takiej formie. Od kilkunastu lat prowadzone są jedynie kursy turystyczne na krótkiej, dziesięciokilometrowej trasie.
Wokół stacji znajdziemy ekspozycję lokomotyw i wagonów, zarówno normalnotorowych, jak i tych do wąskiego toru (pierwotnie było tu 1000 mm, potem przekuto je na 750 mm).
Zaglądam do wagonów, gdzie przygotowano różne wystawy. Patrząc na tablicę ze starym herbem miejskim zadaję sobie zagadkę: skoro Ełk powrócił do Macierzy, to kiedy do niej należał?
Rzecz w tym, że nigdy. Lyck, jako część Prus Wschodnich, był lennem Polski, ale lenno to nie to samo, co właściwy kraj. Lennem była m.in. Mołdawia, Nowogród albo kolonia Kurlandii na Karaibach, czyli co - czekamy na ich powrót do Macierzy?
Co więcej: Ełk nazywał się kiedyś po polsku Łek, a Ełkiem oficjalnie stał się dopiero w 1946 roku.
Wracam na drugą stronę torów i idę w kierunku kempingu, po drodze trafiając na zbiorową mogiłę wojenną z lat 1914-1915. W tym czasie Rosjanie trzykrotnie zajmowali miasto, a Niemcy trzykrotnie je odzyskiwali. Zabudowa została mocno zniszczona, a pamiątką po tych wydarzeniach są liczne groby żołnierskie. Widoczna poniżej leży ponoć na terenie prywatnym, odkupionym od wojska (są to chaszcze i śmietnisko), ale mogiłę niby odnowiono. Choć przyglądając się zdjęciom sprzed kilku lat widzę, że wtedy napisy były jeszcze czytelne, za to brak krzyża żelaznego i prawosławnego. W każdym razie pochowano tu wspólnie ośmiu poddanych cesarza niemieckiego i dziesięciu rosyjskiego cara.
Kawałek dalej przekraczam rzekę Ełk i docieram do kempingu, gdzie chcemy dziś przenocować. Facet w recepcji drapie się w głowę:
- Nie wiem, czy przyjmujemy namiotowców, mamy różne imprezy.
- Pisałem do MOSiRu i odpowiedzieli, że serdecznie zapraszają - odpowiadam.
- Aaa, to sobie poradzimy.
Melduję się i idę obejrzeć miejscówkę. Kawał trawnika pod drzewami, nie ma żadnej wiaty, ale domek z toaletami i prysznicami jest dość okazały. Zanim się rozbiję, to dzwonię do Buby, która ma się zjawić wieczorem.
- A czy w tym domku z kiblami można spać? - pyta.
No i mnie olśniło - oczywiście, że można, miejsca jest dużo, a innych turystów brak. Rezygnuję więc z rozstawiania namiotu na piździawicy, zostawiam plecak w recepcji i ruszam na lekko do dokładniejszego zwiedzenia miasta. Co prawda dawno temu wielokrotnie bywałem w Ełku z rodzicami, ale to jednak nie to samo.
Pierwsze kroki kieruję na cmentarz komunalny. Nagrobków z czasów, gdy była to nekropolia ewangelicka, prawie tu nie ma, znalazłem ledwie kilka.
Najciekawsza jego część to dość spora kwatera wojenna, w stanie przyzwoitym jak na polskie warunki. Jej centralnym punktem jest okazały pomnik poświęcony poległym żołnierzom niemieckich, a wokół niego ciągną się dziesiątki betonowych stel z nazwiskami tych, co oddali życie za Kajzera.
Żołnierzy rosyjskich symbolizuje pojedynczy krzyż. Są także groby polskie z września '39, z ostatnich miesięcy wojny oraz z czasów PRL-u (często opatrzone dopiskiem "zginął tragicznie"), a także jednego Francuza (czyżby jeniec? A może to żołnierz jakiejś Francuzki, zgodnie z pisownią?). I pomniczek przypominający o cywilnych mieszkańcach miasta Lyck.
Na północny-zachód od cmentarza komunalnego, przed rzeką Ełk, kiedyś istniał cmentarz żydowski, założony w 1837 roku. Zdewastowali go naziści, a dzieła zniszczenia dokończyli komuniści.
Obok kirkutu rośnie niewielki kopiec, zwany Jerusalemberg, prawdopodobnie nadal kryjący ludzkie szczątki. Widać z niego skromną panoramę miasta oraz pobliską przestrzeń upiększoną młodymi drzewkami i różnymi konstrukcjami.
To plac Jana Pawła II; za Polski Ludowej jako plac Sapera służył do różnego rodzaju wieców i defilad. No, ale w 1999 roku przybył do Ełku Ojciec Święty i nazwę placu oraz jego wygląd zmieniono. Jednym z jego elementów jest wielki, szary pomnik papieża. Gdyby komuś była mało watykańskich klimatów, to całkiem niedaleko na ścianie bloku powstał ogromny mural w tym nurcie. Papieskie insygnia znajdziemy również w aktualnym herbie Ełku. A na jednej z tablic w mieście przeczytałem, iż "plac Jana Pawła II to ulubione miejsce mieszkańców i turystów".
Za rzeką kiedyś funkcjonował rozległy kompleks koszarowy. Część terenu nadal zajmuje wojsko i posiada tam szpital, pozostałe pełnią role przeróżne. W jednym z budynków z cegły mieści się wydział Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.
Stare miesza się z nowym - centrum handlowe "Brama Mazur". Według mnie całkiem zgrabne.
Neogotycki kościół świętego Wojciecha, od początku katolicki. Gdy powstawał, to wyznawcy tej religii stanowili mniej niż jedną dziesiątą mieszkańców.
Cechą charakterystyczną siatki ulic w Ełku jest fakt, że nie posiada on klasycznego rynku. Jego rolę niby pełni plac Jana Pawła, ale główne urzędy zlokalizowane są w okolicy Parku Solidarności (Königin-Luise-Platz). Założono go na przełomie XIX i XX wieku, jest wpisany na listę zabytków. W środku działa historyczna fontanna.
Takie miejsca są wymarzone na lokalizacje rozmaitych pomników. Na południowej ścianie znajdziemy postać Michała Kajki.
Jeden z najbardziej znanych Mazurów, więc przy tej okazji wspomnę i o nich. Przybyli oni w średniowieczu na teren Prus w kilku falach osadniczych z Mazowsza i wymieszali się z inną ludnością bytującą na tym terenie. Są traktowani jako część narodu polskiego, choć już w XVIII wieku zdecydowana większość z nich nie miała takiego poczucia przynależności narodowej, a "polskość" oznaczała przede wszystkim odmienność językową (gwara mazurska zamiast języka niemieckiego). Wiele osób w Polsce nie do końca to rozumiało (a raczej nie chciało rozumieć), snując brednie o polskości południowych Prus Wschodnich i proponując w 1920 roku plebiscyt. Wynik był do przewidzenia, choć takiej klęski propolskiej to chyba nawet Niemcy się nie spodziewali: w mieście opcja polska dostała siedem głosów. Słownie: siedem. Niemiecka (konkretnie "Prusy Wschodnie") osiem tysięcy. A spisy wskazywały, że osób posługujących się językiem polskim mieszka w Lyck ponad tysiąc. Bardzo podobna sytuacja była przecież na Górnym Śląsku, gdzie w gminach teoretycznie polskojęzycznych wygrywały w plebiscycie Niemcy. Język nie był, nie jest i nie będzie tożsamy z narodowością, o czym powinno się pamiętać i dzisiaj.
Michał Kajka był akurat jednym z tych Mazurów, którzy wyróżniali się polskością. Takim jak on podziękował po wojnie PRL traktując ich podejrzanie, zazwyczaj jako "prawie Niemców", w efekcie czego dziś Mazurów na Mazurach już prawie nie ma, bo wyjechali do Reichu.
Niedaleko fontanny stał kiedyś pomnik Drugiego Mazurskiego Pułku Piechoty im. Hindenburga (2. Masurisches Infanterie-Regiment „Generalfeldmarschall v. Hindenburg”), którego odnalezione resztki zostały wyeksponowane.
Na północnym krańcu parku w 1965 roku pojawił się pomnik wychwalający bojowników o władzę ludową i "powrót" Mazur do Polski (błędnie określany jako "Pomnik Wdzięczności"), ale na początku tego stulecia został odpowiednio poprawiony.
Jeden z kilku neogotyckich kościołów Ełku. Ze starych pocztówek wynika, że od początku był w rękach baptystów.
Zaczyna padać deszcz, a ja opuszczam ścisłe centrum i kieruję się na północ ulicą Piłsudskiego (Soldauer Weg, Schulstrasse). Przy niej umieszczony jest m.in. Urząd Miasta oraz sporo zabytkowych budynków.
Wśród blokowisk odnajduję kolejny cmentarz wojenny, tym razem niewielkich rozmiarów. Pochowano na nim dziesięciu żołnierzy niemieckich, nagrobki są praktycznie nieczytelne.
Wracam w kierunku jeziora, gdzie przy rondzie można podziwiać jedną z najładniejszych ełckich konstrukcji - wieżę wodną z 1895 roku. W środku podobno działa Muzeum Kropli Wody, ale wszystko dziś pozamykane.
W wieży jest także siedziba stowarzyszenia mniejszości niemieckiej. Musi być ono malutkie, bo według spisu z 2002 roku jako Niemcy zadeklarowały się w Ełku 44 osoby.
O ile do tej pory deszcz tylko padał, to teraz zaczęło lać jak z cebra. Do tego z tryskających fontann na jeziorze Ełkcim (Lycker See) wiatr nawiewa na mnie strugi wody.
Próbuje iść pod drzewami, ale niewiele to daje, czuję, że cały przemakam. Wiatr robi się tak silny, że momentami ciężko iść, słychać trzask gnących się gałęzi. Zastanawiam się, czy na pewno mamy koniec maja, czy raczej początek marca? Nie przypominam sobie aż tak fatalnej pogody na żadnym z początków "granicznych" wyjazdów. W tych nieprzyjaznych chwilach cieszę się, że nie rozkładałem namiotu (mógłby zostać połamany!), a plecak spoczywa suchy i bezpieczny na recepcji kempingu.
Zaciskam zęby i zahaczam o Wyspę Zamkową (Schloss Insel, właściwie to już tylko półwysep), gdzie zachowały się pozostałości zamku krzyżackiego, choć schowane za wysokim murem. Tereny były pierwotnie zamieszkiwane przez Jaćwingów, a po ich podbiciu zakon założył miasto pod koniec XIV wieku. Wielokrotnie przebudowany zamek nie przypomina już średniowiecznej warowni.
Na stały ląd wracam przez ponad stuletni most. W tle strzela w niebo wieża kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, zbudowanego w połowie XIX wieku jako świątynia ewangelicka. Został on mocno uszkodzony w czasie Wielkiej Wojny.
I na tym zakończymy zwiedzanie Ełku. W planach był jeszcze jeden cmentarz wojskowy na opłotkach miasta i spacer wzdłuż jeziora pod zamek, lecz przy tej pogodzie nie ma to sensu. Ełk zaprezentował się dokładnie tak samo, jak za pamiętałem go z ostatniego przełomu wieków: nie ma tu żadnego zabytku zwalającego z nóg, lecz to ładne miasto i posiada kilka interesujących obiektów. Trochę brakuje klimatu przeszłości, brak starówki, kamienice poprzeplatane są kwadratowymi klockami, ale trudno się dziwić: w styczniu 1945 oddziały niemieckie opuściły Lyck przed wkroczeniem Armii Czerwonej, ta jednak i tak dokonała zniszczeń prawie połowy zabudowy.
Smagany deszczem i wiatrem mam ochotę gdzieś się schronić. Próbowałem w lokalu przy jeziorze, lecz szybko go opuściłem: drogo, kolejka do baru i samy obcokrajowcy (wyjątkowo nie Ukraińcy). Idę zatem do wypatrzonej wcześniej w centrum spelunki. Dwóch miejscowych obrzuca mnie spojrzeniem zmieszanego zdziwienia i niechęci - chyba rzadko widują turystów. Pani za barem rzuca oschle: "Lane po sześć". No to biorę.
Po pewnym czasie przestaje padać, ubranie mi schnie. Przy drugim piwie barmanka i panowie towarzyszący są już znacznie bardziej uśmiechnięci, pojawiają się także inni degustatorzy. Niektórzy rzucają od razu:
- Zestaw pijaka! Jak to nie wiesz co to jest?! No przecież piwo i seta!
Zaczynają się nawiązywać także pierwsze poważniejsze rozmowy.
- A nasz ksiądz to jest ch...j! Nic nie robi przy kościele, ciągle się czepia i ciągnie kasę, ale przynajmniej dzieci zostawia w spokoju, więc może być.
Piękny obraz polskiego katolicyzmu ludowego.
Siedząc nad kufelkiem wymyśliłem wierszyk:
Jak co roku wiosną
ruszamy w trasę radosną
wzdłuż granic Polski
przez miasta i wioski.
Nasza ekipa się zmienia,
lecz nieustannie spełniamy marzenia.
Do końca jeszcze daleko w cholerę,
więc idźmy.
Nawet w handlową niedzielę.
Wkrótce dołącza do mnie Kris. Udało mu się dojechać punktualnie, inni nie mieli tak łatwo. Idziemy razem na kemping, gdzie facet z recepcji chyba czyta nam w głowach:
- Przy takiej pogodzie to najlepiej będzie, jak schowacie się w domku.
Tak też zrobimy! Musimy jeszcze tylko odebrać Bubę, która przyjechała po dziewiętnastej i czeka w galerii handlowej (zakupy!), po czym rozkładamy się w przedsionku sanitariatów.
Najpóźniej zjawia się Szymon z Iwoną. Mieli być w Ełku już o siedemnastej, a stanęli pod bramą kempingu pięć godzin później! Pociąg się psuł, musiał się cofać do Olsztyna z powodu zwalonego na tory drzewa (na mojej trasie też takie leżało, lecz konduktor z maszynistą je usunęli), próbował jakiejś drogi naokoło i tym podobne. Na szczęście w końcu cała początkowa ekipa marszowa jest w komplecie. Na dworze pogoda bez zmian, hula wiatr i siąpi, w środku mamy sucho, w miarę ciepło i bardzo przyjemnie.
(Drugie zdjęcia autorstwa aparatu Buby)
Rozłożyliśmy się w różnych miejscach: trzy osoby spały w pokoju socjalnym, gdzie fotokomórka ciągle włączała światło, Buba w kiblu dla niepełnosprawnych, a ja pod umywalkami 😏.
Niedzielna aura zbytnio się nie poprawiła - szaro, buro, mży. Po spakowaniu idziemy odwiedzić wczorajszą spelunkę. Dziś ludzi jest więcej, niektórzy panowie grają w bilarda, choć w połowie gry nadal nie wiedzą w ile osób. Wzbudzamy spore zainteresowanie, jeden koleś z Gdyni robi sobie z nami zdjęcia i bardzo pozdrawia.
Najbliższe kilkanaście kilometrów przebędziemy autobusem miejskim. Próbowałem się po przyjeździe dowiedzieć gdzie mogę nabyć bilety, ale pierwsza zagadnięta kobieta zaczęła... przede mną uciekać i krzyczeć "Ukraina!". Potem doczytałem, że mogę to zrobić w autobusie i w sklepie (w niektórych MZK nie jest to wcale oczywiste).
Krótko po wybiciu południa stajemy pod przystankiem i czekamy na autobus linii numer 3, który zawiezie nas na północ.
Padło na Ełk jako na miejsce starowe. Położony jest on mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Gołdap, ale pięćdziesiąt kilometrów bardziej na południe. Skąd ta zmiana?
Pierwszy powód wydaje się jasny: sytuacja polityczna. Maszerowanie wzdłuż granicy rosyjskiej to proszenie się o kłopoty. Nie mam tu na myśli zagrożeni ze strony samych Rosjan, bo raczej mało prawdopodobne, aby do nas strzelali zza płotu. Bardziej obawiałem się reakcji polskich służb granicznych, bo z wieloletnich doświadczeń z nimi można się było spodziewać, że jak zobaczą nasze dzikie obozowisko, to najpierw przyłożą pałką, a dopiero później zadadzą pytania. A już na pewno mielibyśmy nieustanne, drażniące kontrole.
Powód drugi jest prozaiczny: tereny przygraniczne na zachód od Gołdapi są zwyczajnie nudne. Głównie lasy i lasy, rzadkie malutkie wioski, mało ciekawych obiektów, mało jezior, a dużo bagienek. Do tego brak sklepów na długim odcinku.
Powód trzeci: Ełk jest znacznie lepiej skomunikowany niż Gołdap, choć - jak się okaże - niektórzy i tak będą mieli problemy z dotarciem.
Zatem postanowione - na Mazury!
Wyjechałem jako jeden z pierwszych uczestników, w piątek wieczorem. Zanim jeszcze w stolicy Górnego Śląska wsiadłem do pociągu, to oberwałem ptasią kupą i to ogromną. Zastanawiałem się, czy to dobry, czy zły znak...
W stolicy Śląska mam prawie godzinny postój, więc krążę po dworcu obserwując leżące w przejściach osoby po spożyciu alkoholu. Nie w kątach, tylko w przejściach, aby byli lepiej widoczni.
Na noc zapowiadano silny front burzowy, ale na szczęście go minęliśmy, więc punktualnie o 5.45 docieram do Tczewa (Dirschau).
Tczew to Kociewie, a więc Pomorze Gdańskie. Nigdy w nim nie byłem, ale mam jedynie kwadrans oczekiwana na przesiadkę.
Parowóz TKh z Chrzanowa - pomnik.
Podjeżdża osobówka, którą przekraczam Wisłę liczącym ponad kilometr mostem. Wybudowano go w 1891 roku, dwukrotnie potem wysadzano w powietrze. Jego obrona, jak i sąsiedniego mostu drogowego, była jednym z epizodów od których zaczęła się II wojna światowa.
Pociągi osobowe mają ten plus nad pośpiesznymi, iż można się lepiej przyjrzeć mijanym stacjom, a czasem nawet uda się zrobić zdjęcie 😏. Poniżej Prabuty (Riesenburg), a więc znaleźliśmy się na Powiślu (są rozbieżne opinie, czy to jeszcze Pomorze, czy już Prusy, ale większość wskazuje na tę drugą opcję).
W Prabutach zaczyna padać, na razie jeszcze umiarkowanie. Przede mną Ostróda (Osterode), czyli według wielu znaków na niebie i w internecie wjechałem w Mazury. Ale tylko na chwilę.
Po półtorej godzinie pojawia się Olsztyn (Allenstein), a więc stolica Warmii. Choć chyba miejscowi tego nie wiedzą, bo wszędzie z uporem maniaka wypisuje się "stolica Warmii i Mazur". Jak Olsztyn może być stolicą regionu, w którym nie leży? Przecież nie ma czegoś takiego jak "Warmia i Mazury" tylko "Warmia" oraz "Mazury", dwie zupełnie inne krainy. Owszem, Olsztyn jest stolicą województwa warmińsko-mazurskiego, ale nie żadnego WiM. Zdaję sobie sprawę, że znajomość geografii jest w społeczeństwie dramatycznie niska, lecz czasami ręce opadają... To pewno ci sami geniusze, którzy twierdzą, że Wetlina leży na Podkarpaciu, Radom na Mazowszu, Suwałki na Podlasiu, a Sosnowiec na Śląsku (z kolei Opole na nim nie leży).
Pomijając geograficzną dygresję, to wysiadam na dworcu głównym. Chciałem na wcześniejszym (Olsztyn Śródmieście), ale... wychodząc zaczepiłem plecakiem o fotel i, zanim się wyplątałem przy pomocy innego pasażera, drzwi się zamknęły...
Olsztyn Główny to ponura budowla z epoki wczesnego Gierka, do tego rozkopana, podobnie jak cała okolica. Podobno budują nowy dworzec, który ma być funkcjonalny, bezpieczny i cacy cacy. Do tego leje jak z cebra.
Obok stał kiedyś dworzec autobusowy, ale już go nie ma. Winnych wskazuje ten baner.
Przeszedłem kawałek i już byłem cały mokry. Jakaś babka zawołała na mój widok: "Po co pan tu przyjeżdżał w taką pogodę?!". No właśnie, po co? Mam jednak około godziny do następnego pociągu i chcę to wykorzystać, więc przebiegam pomiędzy jednym parasolem a drugim.
W końcu trochę przestaje, więc mogę się zapuścić pomiędzy ulice.
Mijany neogotycki kościół z ciekawą mozaiką.
Okazały, dawny gmach Rejencji, dziś Urząd Marszałkowski.
Po sąsiedzku znajduje się cel krótkiej wizyty w Olsztynie: Pomnik Wyzwolenia Ziemi Warmińsko-Mazurskiej. Obecna nazwa jest niezbyt szczęśliwa, bo taka ziemia nie istnieje. Kiedyś był to Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, a popularnie nazywa się go Szubienicami. To dzieło Xaverego Dunikowskiego z 1954 roku.
Architektura to na pewno niebanalna, zresztą wpisana na listę zabytków. Oczywiście jest solą w oku wszelkich prawdziwych patriotów, a od wybuchu wojny na Ukrainie skupiły się na niej nowe ataki. Pojawiły się dwie flagi i różne mądre napisy w stylu "Jeb...ać Putina i Tuska". Znowu komuś się wydaje, że jak się wyżyje na kamieniach, to zostanie bohaterem, tak jak ci, co po nocach niszczą radzieckie cmentarze. A ja - pomimo wojny - zdania nie zmieniłem: z pomnikami się nie walczy, nawet jeśli są "nieprawomyślne". Bo to pamiątka historii, symbol dawnych czasów, a odpowiedzią na burzenie pomników przeważnie są kolejne burzenia pomników. Ale wiadomo - zawsze prościej jest coś zniszczyć niż zbudować...
Widok spod pomnika na plac Xaverego Dunikowskiego (wcześniej Armii Czerwonej). Po lewej stoi hala sportowa Komendy Policji, po prawej Urząd Wojewódzki (w przeszłości Städtische Oberrealschule).
Patrzę na zegarek i zaczynam powrót. Ze skrzyżowania dostrzegam krągłą kopułę - drugie co do wielkości planetarium w Polsce (a pierwsze, odliczając Śląsk 😏).
Ledwo wlazłem do pociągu, a podchodzi do mnie chłopak z plecakiem i w brylach.
- Czy my się nie znamy?
Znamy, bo to Kris! Członek naszej ekipy wędrownej (choć tylko na cztery dni). Przyjechał do Olsztyna już wczoraj, teraz jedzie na Ełk, ale wysiądzie jeszcze po drodze, aby zobaczyć jakieś bunkry. Wypijamy po piwku i dalej znowu podróżuję sam.
W południe wysiadam w Ełku (Lyck). Największe miasto Mazur. A przy okazji - zawsze byłem przekonany, że Mazury to kraina historyczna, lecz są opinie, iż to "jedynie" region geograficzno-kulturowy. Historycznie zaś to część Prus, ale nazwę tę stosuje się rzadko, bo się źle kojarzy (podobnie jak np. Ruś Czerwona).
Dworzec w Ełku też rozkopany. Plakaty obiecują niesamowite rzeczy po ukończeniu remontu, ale jeśli nie zwiększy się ilości połączeń (a zazwyczaj się nie zwiększa), to są to pieniądze wyrzucone w błoto. Po co odpicowane perony, jeśli nie ma z nich kto korzystać?
Na początek wizyty przechodzę do leżącego po sąsiedzku terenu Ełckiej Kolei Wąskotorowej (Lycker Kleinbahn). Uruchomiono ją przed Wielką Wojną, miała dowozić mieszkańców okolicznych wsi do Ełku, transportowano również towary. W przeszłości można było nią dojechać aż pod granicę z Rosją (później Polską). Jeszcze w latach 90. udało mi się z niej skorzystać jak z normalnego środka transportu, ale było widać, że to jej ostatnie chwile w takiej formie. Od kilkunastu lat prowadzone są jedynie kursy turystyczne na krótkiej, dziesięciokilometrowej trasie.
Wokół stacji znajdziemy ekspozycję lokomotyw i wagonów, zarówno normalnotorowych, jak i tych do wąskiego toru (pierwotnie było tu 1000 mm, potem przekuto je na 750 mm).
Zaglądam do wagonów, gdzie przygotowano różne wystawy. Patrząc na tablicę ze starym herbem miejskim zadaję sobie zagadkę: skoro Ełk powrócił do Macierzy, to kiedy do niej należał?
Rzecz w tym, że nigdy. Lyck, jako część Prus Wschodnich, był lennem Polski, ale lenno to nie to samo, co właściwy kraj. Lennem była m.in. Mołdawia, Nowogród albo kolonia Kurlandii na Karaibach, czyli co - czekamy na ich powrót do Macierzy?
Co więcej: Ełk nazywał się kiedyś po polsku Łek, a Ełkiem oficjalnie stał się dopiero w 1946 roku.
Wracam na drugą stronę torów i idę w kierunku kempingu, po drodze trafiając na zbiorową mogiłę wojenną z lat 1914-1915. W tym czasie Rosjanie trzykrotnie zajmowali miasto, a Niemcy trzykrotnie je odzyskiwali. Zabudowa została mocno zniszczona, a pamiątką po tych wydarzeniach są liczne groby żołnierskie. Widoczna poniżej leży ponoć na terenie prywatnym, odkupionym od wojska (są to chaszcze i śmietnisko), ale mogiłę niby odnowiono. Choć przyglądając się zdjęciom sprzed kilku lat widzę, że wtedy napisy były jeszcze czytelne, za to brak krzyża żelaznego i prawosławnego. W każdym razie pochowano tu wspólnie ośmiu poddanych cesarza niemieckiego i dziesięciu rosyjskiego cara.
Kawałek dalej przekraczam rzekę Ełk i docieram do kempingu, gdzie chcemy dziś przenocować. Facet w recepcji drapie się w głowę:
- Nie wiem, czy przyjmujemy namiotowców, mamy różne imprezy.
- Pisałem do MOSiRu i odpowiedzieli, że serdecznie zapraszają - odpowiadam.
- Aaa, to sobie poradzimy.
Melduję się i idę obejrzeć miejscówkę. Kawał trawnika pod drzewami, nie ma żadnej wiaty, ale domek z toaletami i prysznicami jest dość okazały. Zanim się rozbiję, to dzwonię do Buby, która ma się zjawić wieczorem.
- A czy w tym domku z kiblami można spać? - pyta.
No i mnie olśniło - oczywiście, że można, miejsca jest dużo, a innych turystów brak. Rezygnuję więc z rozstawiania namiotu na piździawicy, zostawiam plecak w recepcji i ruszam na lekko do dokładniejszego zwiedzenia miasta. Co prawda dawno temu wielokrotnie bywałem w Ełku z rodzicami, ale to jednak nie to samo.
Pierwsze kroki kieruję na cmentarz komunalny. Nagrobków z czasów, gdy była to nekropolia ewangelicka, prawie tu nie ma, znalazłem ledwie kilka.
Najciekawsza jego część to dość spora kwatera wojenna, w stanie przyzwoitym jak na polskie warunki. Jej centralnym punktem jest okazały pomnik poświęcony poległym żołnierzom niemieckich, a wokół niego ciągną się dziesiątki betonowych stel z nazwiskami tych, co oddali życie za Kajzera.
Żołnierzy rosyjskich symbolizuje pojedynczy krzyż. Są także groby polskie z września '39, z ostatnich miesięcy wojny oraz z czasów PRL-u (często opatrzone dopiskiem "zginął tragicznie"), a także jednego Francuza (czyżby jeniec? A może to żołnierz jakiejś Francuzki, zgodnie z pisownią?). I pomniczek przypominający o cywilnych mieszkańcach miasta Lyck.
Na północny-zachód od cmentarza komunalnego, przed rzeką Ełk, kiedyś istniał cmentarz żydowski, założony w 1837 roku. Zdewastowali go naziści, a dzieła zniszczenia dokończyli komuniści.
Obok kirkutu rośnie niewielki kopiec, zwany Jerusalemberg, prawdopodobnie nadal kryjący ludzkie szczątki. Widać z niego skromną panoramę miasta oraz pobliską przestrzeń upiększoną młodymi drzewkami i różnymi konstrukcjami.
To plac Jana Pawła II; za Polski Ludowej jako plac Sapera służył do różnego rodzaju wieców i defilad. No, ale w 1999 roku przybył do Ełku Ojciec Święty i nazwę placu oraz jego wygląd zmieniono. Jednym z jego elementów jest wielki, szary pomnik papieża. Gdyby komuś była mało watykańskich klimatów, to całkiem niedaleko na ścianie bloku powstał ogromny mural w tym nurcie. Papieskie insygnia znajdziemy również w aktualnym herbie Ełku. A na jednej z tablic w mieście przeczytałem, iż "plac Jana Pawła II to ulubione miejsce mieszkańców i turystów".
Za rzeką kiedyś funkcjonował rozległy kompleks koszarowy. Część terenu nadal zajmuje wojsko i posiada tam szpital, pozostałe pełnią role przeróżne. W jednym z budynków z cegły mieści się wydział Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.
Stare miesza się z nowym - centrum handlowe "Brama Mazur". Według mnie całkiem zgrabne.
Neogotycki kościół świętego Wojciecha, od początku katolicki. Gdy powstawał, to wyznawcy tej religii stanowili mniej niż jedną dziesiątą mieszkańców.
Cechą charakterystyczną siatki ulic w Ełku jest fakt, że nie posiada on klasycznego rynku. Jego rolę niby pełni plac Jana Pawła, ale główne urzędy zlokalizowane są w okolicy Parku Solidarności (Königin-Luise-Platz). Założono go na przełomie XIX i XX wieku, jest wpisany na listę zabytków. W środku działa historyczna fontanna.
Takie miejsca są wymarzone na lokalizacje rozmaitych pomników. Na południowej ścianie znajdziemy postać Michała Kajki.
Jeden z najbardziej znanych Mazurów, więc przy tej okazji wspomnę i o nich. Przybyli oni w średniowieczu na teren Prus w kilku falach osadniczych z Mazowsza i wymieszali się z inną ludnością bytującą na tym terenie. Są traktowani jako część narodu polskiego, choć już w XVIII wieku zdecydowana większość z nich nie miała takiego poczucia przynależności narodowej, a "polskość" oznaczała przede wszystkim odmienność językową (gwara mazurska zamiast języka niemieckiego). Wiele osób w Polsce nie do końca to rozumiało (a raczej nie chciało rozumieć), snując brednie o polskości południowych Prus Wschodnich i proponując w 1920 roku plebiscyt. Wynik był do przewidzenia, choć takiej klęski propolskiej to chyba nawet Niemcy się nie spodziewali: w mieście opcja polska dostała siedem głosów. Słownie: siedem. Niemiecka (konkretnie "Prusy Wschodnie") osiem tysięcy. A spisy wskazywały, że osób posługujących się językiem polskim mieszka w Lyck ponad tysiąc. Bardzo podobna sytuacja była przecież na Górnym Śląsku, gdzie w gminach teoretycznie polskojęzycznych wygrywały w plebiscycie Niemcy. Język nie był, nie jest i nie będzie tożsamy z narodowością, o czym powinno się pamiętać i dzisiaj.
Michał Kajka był akurat jednym z tych Mazurów, którzy wyróżniali się polskością. Takim jak on podziękował po wojnie PRL traktując ich podejrzanie, zazwyczaj jako "prawie Niemców", w efekcie czego dziś Mazurów na Mazurach już prawie nie ma, bo wyjechali do Reichu.
Niedaleko fontanny stał kiedyś pomnik Drugiego Mazurskiego Pułku Piechoty im. Hindenburga (2. Masurisches Infanterie-Regiment „Generalfeldmarschall v. Hindenburg”), którego odnalezione resztki zostały wyeksponowane.
Na północnym krańcu parku w 1965 roku pojawił się pomnik wychwalający bojowników o władzę ludową i "powrót" Mazur do Polski (błędnie określany jako "Pomnik Wdzięczności"), ale na początku tego stulecia został odpowiednio poprawiony.
Jeden z kilku neogotyckich kościołów Ełku. Ze starych pocztówek wynika, że od początku był w rękach baptystów.
Zaczyna padać deszcz, a ja opuszczam ścisłe centrum i kieruję się na północ ulicą Piłsudskiego (Soldauer Weg, Schulstrasse). Przy niej umieszczony jest m.in. Urząd Miasta oraz sporo zabytkowych budynków.
Wśród blokowisk odnajduję kolejny cmentarz wojenny, tym razem niewielkich rozmiarów. Pochowano na nim dziesięciu żołnierzy niemieckich, nagrobki są praktycznie nieczytelne.
Wracam w kierunku jeziora, gdzie przy rondzie można podziwiać jedną z najładniejszych ełckich konstrukcji - wieżę wodną z 1895 roku. W środku podobno działa Muzeum Kropli Wody, ale wszystko dziś pozamykane.
W wieży jest także siedziba stowarzyszenia mniejszości niemieckiej. Musi być ono malutkie, bo według spisu z 2002 roku jako Niemcy zadeklarowały się w Ełku 44 osoby.
O ile do tej pory deszcz tylko padał, to teraz zaczęło lać jak z cebra. Do tego z tryskających fontann na jeziorze Ełkcim (Lycker See) wiatr nawiewa na mnie strugi wody.
Próbuje iść pod drzewami, ale niewiele to daje, czuję, że cały przemakam. Wiatr robi się tak silny, że momentami ciężko iść, słychać trzask gnących się gałęzi. Zastanawiam się, czy na pewno mamy koniec maja, czy raczej początek marca? Nie przypominam sobie aż tak fatalnej pogody na żadnym z początków "granicznych" wyjazdów. W tych nieprzyjaznych chwilach cieszę się, że nie rozkładałem namiotu (mógłby zostać połamany!), a plecak spoczywa suchy i bezpieczny na recepcji kempingu.
Zaciskam zęby i zahaczam o Wyspę Zamkową (Schloss Insel, właściwie to już tylko półwysep), gdzie zachowały się pozostałości zamku krzyżackiego, choć schowane za wysokim murem. Tereny były pierwotnie zamieszkiwane przez Jaćwingów, a po ich podbiciu zakon założył miasto pod koniec XIV wieku. Wielokrotnie przebudowany zamek nie przypomina już średniowiecznej warowni.
Na stały ląd wracam przez ponad stuletni most. W tle strzela w niebo wieża kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, zbudowanego w połowie XIX wieku jako świątynia ewangelicka. Został on mocno uszkodzony w czasie Wielkiej Wojny.
I na tym zakończymy zwiedzanie Ełku. W planach był jeszcze jeden cmentarz wojskowy na opłotkach miasta i spacer wzdłuż jeziora pod zamek, lecz przy tej pogodzie nie ma to sensu. Ełk zaprezentował się dokładnie tak samo, jak za pamiętałem go z ostatniego przełomu wieków: nie ma tu żadnego zabytku zwalającego z nóg, lecz to ładne miasto i posiada kilka interesujących obiektów. Trochę brakuje klimatu przeszłości, brak starówki, kamienice poprzeplatane są kwadratowymi klockami, ale trudno się dziwić: w styczniu 1945 oddziały niemieckie opuściły Lyck przed wkroczeniem Armii Czerwonej, ta jednak i tak dokonała zniszczeń prawie połowy zabudowy.
Smagany deszczem i wiatrem mam ochotę gdzieś się schronić. Próbowałem w lokalu przy jeziorze, lecz szybko go opuściłem: drogo, kolejka do baru i samy obcokrajowcy (wyjątkowo nie Ukraińcy). Idę zatem do wypatrzonej wcześniej w centrum spelunki. Dwóch miejscowych obrzuca mnie spojrzeniem zmieszanego zdziwienia i niechęci - chyba rzadko widują turystów. Pani za barem rzuca oschle: "Lane po sześć". No to biorę.
Po pewnym czasie przestaje padać, ubranie mi schnie. Przy drugim piwie barmanka i panowie towarzyszący są już znacznie bardziej uśmiechnięci, pojawiają się także inni degustatorzy. Niektórzy rzucają od razu:
- Zestaw pijaka! Jak to nie wiesz co to jest?! No przecież piwo i seta!
Zaczynają się nawiązywać także pierwsze poważniejsze rozmowy.
- A nasz ksiądz to jest ch...j! Nic nie robi przy kościele, ciągle się czepia i ciągnie kasę, ale przynajmniej dzieci zostawia w spokoju, więc może być.
Piękny obraz polskiego katolicyzmu ludowego.
Siedząc nad kufelkiem wymyśliłem wierszyk:
Jak co roku wiosną
ruszamy w trasę radosną
wzdłuż granic Polski
przez miasta i wioski.
Nasza ekipa się zmienia,
lecz nieustannie spełniamy marzenia.
Do końca jeszcze daleko w cholerę,
więc idźmy.
Nawet w handlową niedzielę.
Wkrótce dołącza do mnie Kris. Udało mu się dojechać punktualnie, inni nie mieli tak łatwo. Idziemy razem na kemping, gdzie facet z recepcji chyba czyta nam w głowach:
- Przy takiej pogodzie to najlepiej będzie, jak schowacie się w domku.
Tak też zrobimy! Musimy jeszcze tylko odebrać Bubę, która przyjechała po dziewiętnastej i czeka w galerii handlowej (zakupy!), po czym rozkładamy się w przedsionku sanitariatów.
Najpóźniej zjawia się Szymon z Iwoną. Mieli być w Ełku już o siedemnastej, a stanęli pod bramą kempingu pięć godzin później! Pociąg się psuł, musiał się cofać do Olsztyna z powodu zwalonego na tory drzewa (na mojej trasie też takie leżało, lecz konduktor z maszynistą je usunęli), próbował jakiejś drogi naokoło i tym podobne. Na szczęście w końcu cała początkowa ekipa marszowa jest w komplecie. Na dworze pogoda bez zmian, hula wiatr i siąpi, w środku mamy sucho, w miarę ciepło i bardzo przyjemnie.
(Drugie zdjęcia autorstwa aparatu Buby)
Rozłożyliśmy się w różnych miejscach: trzy osoby spały w pokoju socjalnym, gdzie fotokomórka ciągle włączała światło, Buba w kiblu dla niepełnosprawnych, a ja pod umywalkami 😏.
Niedzielna aura zbytnio się nie poprawiła - szaro, buro, mży. Po spakowaniu idziemy odwiedzić wczorajszą spelunkę. Dziś ludzi jest więcej, niektórzy panowie grają w bilarda, choć w połowie gry nadal nie wiedzą w ile osób. Wzbudzamy spore zainteresowanie, jeden koleś z Gdyni robi sobie z nami zdjęcia i bardzo pozdrawia.
Najbliższe kilkanaście kilometrów przebędziemy autobusem miejskim. Próbowałem się po przyjeździe dowiedzieć gdzie mogę nabyć bilety, ale pierwsza zagadnięta kobieta zaczęła... przede mną uciekać i krzyczeć "Ukraina!". Potem doczytałem, że mogę to zrobić w autobusie i w sklepie (w niektórych MZK nie jest to wcale oczywiste).
Krótko po wybiciu południa stajemy pod przystankiem i czekamy na autobus linii numer 3, który zawiezie nas na północ.
Ostatnio zmieniony 2022-06-09, 19:23 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze: Lennem była m.in. Mołdawia, Nowogród albo kolonia Kurlandii na Karaibach, czyli co - czekamy na ich powrót do Macierzy?
Polska od morza do morza...
ale mogiłę niby odnowiono. Choć przyglądając się zdjęciom sprzed kilku lat widzę, że wtedy napisy były jeszcze czytelne, za to brak krzyża żelaznego i prawosławnego.
No czyli jest inna, zatem odnowiona .
Mnie najbardziej "znajomość" geografii drażni u dziennikarzy: notorycznie Arłamów jest w Bieszczadach a Świeradów Zdr. w Karkonoszach
Podróżnik widzi to, co widzi. Turysta widzi to, co przyszedł zobaczyć. (Gilbert Keith Chesterton).
Lidka pisze:Mnie najbardziej "znajomość" geografii drażni u dziennikarzy: notorycznie Arłamów jest w Bieszczadach a Świeradów Zdr. w Karkonoszach
Góry Sanocko-Turczańskie nie istnieją w publicznej świadomości, zarówno u większości turystów, jaki i dziennikarzy, a także KGP A co do Świeradowa to jest pewna taka norma, że okolice Karkonoszy uznaje się za Karkonosze. Np. widzę to w Rudawach Janowickich - domek się reklamuje jako "chata w Karkonoszach" Ale - choć trudno to uznać za usprawiedliwienie - na niemieckich pocztówkach niektóre tereny niekarkonoskie były podpisane jako Riesengebirge.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
- sprocket73
- Posty: 5935
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Pominąłeś JaworznoPudelek pisze:To pewno ci sami geniusze, którzy twierdzą, że Wetlina leży na Podkarpaciu, Radom na Mazowszu, Suwałki na Podlasiu, a Sosnowiec na Śląsku
Czyli jesteś wielbicielem pomników Kaczyńskiego...Pudelek pisze:zdania nie zmieniłem: z pomnikami się nie walczy
Spora relacja jak na prolog. Brakuje mi tylko zdjęcia sklepu
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
sprocket73 pisze:Pominąłeś Jaworzno
Jaworzno jest za daleko
sprocket73 pisze:Czyli jesteś wielbicielem pomników Kaczyńskiego...
jeśli założymy, że pisizm to system autorytarny - to tak
Swoją drogą przyszedł mi do głowy świetny pomysł, żeby w przyszłości urządzić taki park zebranych pomników z całego kraju - np. zwieźć tam kilkadziesiąt albo kilkaset Janów Pawłów. Ale byłaby atrakcja
sprocket73 pisze:Spora relacja jak na prolog.
to nie prolog
laynn pisze:i tam większość pensjonatów to znajduje się w Bieszczadach.
rodzice kiedyś pojechali na wycieczkę "w Bieszczady". A trasa biegła mniej więcej tak: Sanok - Lesko - Polańczyk - Komańcza. No więc w Bieszczadach nie byli nawet przez sekundę
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Zastanawiam się, czemu ma służyć podawanie niemieckich nazw miejscowości we wpisie.
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Sebastian pisze:Zastanawiam się, czemu ma służyć podawanie niemieckich nazw miejscowości we wpisie.
Ja jestem wiecznie zdziwiony tym faktem.
Ani to strefa przygraniczna, ani blisko Niemiec ... poprostu pewna grupa ludzi jest zła, że są Polakami i chcieliby być "gebelsami" i chyba oto chodzi.
Smutne w ch.j
Skoro w przypadku działań w latach 1945-1989 twierdzi się, że to robili komuniści, a nie Polacy, to i w tym przypadku staram się być konsekwentny.
dokładnie temu samemu, czemu podawanie nazw węgierskich na Słowacji, Rumuni czy Serbii, polskich na Litwie, ukraińskich na Chełmszczyźnie, litewskich na Suwalszczyźnie, rusińskich w Bieszczadach i Beskidzie Niskim i tym podobne. Zawsze staram się podawać oryginalne nazwy, bo są częścią historii tych miejscowości. Dziwnym trafem jak pisałem np. o Sulovie to węgierskie nazwy nie przeszkadzały, a niemieckie w oczy kolą?
Sebastian pisze:Zastanawiam się, czemu ma służyć podawanie niemieckich nazw miejscowości we wpisie.
dokładnie temu samemu, czemu podawanie nazw węgierskich na Słowacji, Rumuni czy Serbii, polskich na Litwie, ukraińskich na Chełmszczyźnie, litewskich na Suwalszczyźnie, rusińskich w Bieszczadach i Beskidzie Niskim i tym podobne. Zawsze staram się podawać oryginalne nazwy, bo są częścią historii tych miejscowości. Dziwnym trafem jak pisałem np. o Sulovie to węgierskie nazwy nie przeszkadzały, a niemieckie w oczy kolą?
Ostatnio zmieniony 2022-06-13, 22:15 przez Pudelek, łącznie zmieniany 4 razy.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Te węgierskie nazwy w Sulovie nie raziły, bo nie są to tereny powszechnie znane, ale kto dziś stosuje i używa nazwy "Lyck" na Ełk? Oczywiście, można używać nazw Breslau, czy Kattowitz, tylko po co?
mój blog: http://sebastianslota.blogspot.com/
Straduny (Stradaunen) to miejscowość leżąca na północ od Ełku, przy trasie na Olecko. Kiedyś była ważnym ośrodkiem administracyjnym, nad rzeką stał krzyżacki zamek i rezydował w niej burgrabia. Z biegiem czasu traciła na znaczeniu, zamek podupadł i w ogóle zniknął w mroku dziejów, dopiero kilkanaście lat temu odkryto miejsce, gdzie prawdopodobnie się znajdował. Straduny zaś stały się na tyle małe, że od lat 50. ubiegłego wieku nie stanowią nawet osobnej gminy, lecz podlegają pod Ełk.
Normalnie raczej nie zwróciłbym uwagi na tę wieś, ale jako nastolatek kilkukrotnie bywałem z rodzicami na wakacjach w pobliskiej Malinówce. Siłą rzeczy poznałem też Straduny, zwłaszcza, że potem przyjeżdżałem już bez opieki mamy i taty . Zawsze kojarzyły mi się one ze słońcem i ciepłem, a teraz... leje. Nic nowego, w końcu pada od wczoraj, ale jednak. Ledwo wyszliśmy z autobusu miejskiego i już musieliśmy się chować pod wiatę przystankową. Kiedyś w Stradunach działał przyjemny bar, ale oczywiście dawno go zlikwidowano. Inny taki obiekt zamieniono na lokal do organizacji imprez. Nawet sklep jest dzisiaj zamknięty - słowem, pustynia. W sumie to raczej standard na polskiej wsi, która nie jest miejscowością turystyczną.
Różne są sposoby na przeczekanie deszczu - jedni wolą procenty, a inni banany!
W końcu postanawiamy się ruszyć. Na początku za pobliski płot, bowiem obok przystanku znajduje się stary cmentarz ewangelicki. Wykoszony, smutny. Dwa groby żołnierskie (Niemców i Rosjan) oraz garść cywilnych, zazwyczaj bez tablic.
Z plecakami podchodzimy pod kościół. Wybudowano go w XVIII wieku z cegieł i kamienia polnego, aż do końca II wojny światowej należał do ewangelików. Niemiecka Wikipedia podaje, że ostatnie luterańskie nabożeństwo odbyło się pod koniec października 1944 roku, natomiast Armia Czerwona wkroczyła do wioski w styczniu, więc wynika z tego, iż cała lub prawie cała ludność opuściła miejscowość na przełomie ostatniej wojennej jesieni i zimy.
W Stradunach nie było walk, jedyną ofiarą przejścia frontu była plebania wysadzona przez Wehrmacht (podobno z powodu znajdujących się tam ważnych dokumentów, ale to jakaś bzdura - nie prościej byłoby je zabrać ze sobą albo zniszczyć tylko je?). W efekcie przedwojenny układ wioski i większość zabudowy istnieje do dzisiaj, ale nie spodziewajmy się z tego powodu jakiś cudów. Tak na marginesie - dom kultury to dawny zajazd, jego właścicielem był niejaki Korth.
Najbardziej imponującym obiektem jest młyn przy sztucznym spiętrzeniu rzeki Ełk (Lyck). W internecie pojawiają się informacje, że służy jako elektrownia wodna, ale naszym zdaniem wyglądał na opuszczony, więc to też przeszłość.
Niektórzy koniecznie chcieli udowodnić, że nie tylko małpy potrafią się wspinać.
Opad nie ustaje, jednak humory dopisują.
Na osiedlu odnajdujemy wiatę, a zaraz obok drugą. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiej okazji!
Główna asfaltowa trasa w kierunku południowo-zachodnim stanowiła kiedyś piękną aleję. Niestety, już dwadzieścia lat temu komuś ona przeszkadzała i cała poszła pod topór, a zamiast niej wyrosło "cudne" osiedle domków jednorodzinnych. Z tego powodu nie ma sensu się tamtędy pchać, zamiast niej wybraliśmy piaszczystą drogę na drugim brzegu jeziora Straduńskiego (Stradauner See).
Idzie się przyjemnie nawet w padającym deszczu. Mniej więcej w połowie wchodzimy w krzaki, bo według mapy powinien w nich być kolejny stary cmentarz. Nic jednak nie znajdujemy, ani jednego grobu... Za to nas znalazł pan na skuterku, jadący lekkim zygzakiem z naprzeciwka. Jakimś cudem nie widział Buby, zatrzymał się dopiero, gdy powiedziała mu "dzień dobry" i chyba się wystraszył . W czasie rozmowy dowiadujemy się, że wraca od kumpla, z którym raczył się bimberkiem.
A tymczasem przed nami Malinówka Wielka (Groß Malinowken, Großschmieden). Drogowcy albo chcieli oszczędzić albo wykazali się tradycyjną inteligencją i przymiotnik pominęli - a tymczasem "zwykłych" Malinówek w Polsce jest wiele, ale Wielka tylko jedna!
Kilka moich nastoletnich wakacji związanych było właśnie z nią. Najpierw przyjeżdżałem z rodzicami, potem co najmniej trzykrotnie bez nich (tłukąc się ze Śląska pociągiem), natomiast w formie obozu wędrownego jestem tu pierwszy raz . W ogóle to powrót po ponad dekadzie, bo ostatnia krótka wizyta miała miejsce w 2011 roku, gdy wracając z Pribaltiki postanowiłem zahaczyć o Mazury.
Odbijając w prawo główną drogą doszlibyśmy do ośrodka wypoczynkowego Lasów Państwowych, a także plaży z pomostami. Dawniej często odbywały się tam rozmaite obozy żeglarskie i spędy harcerskie. Po jeziorze Łaśmiady (Laschmieden See) pływałem i kajakiem i łódkami, miałem też bardzo krótki epizod z próbami łowienia ryb, zakończony totalnym niepowodzeniem .
Gdy przyjechałem tutaj po raz pierwszy w połowie lat 90. wioska wyglądała, jakby czas się zatrzymał: w centrum stały wyłącznie stare domy i praktycznie żaden z nich nie zaznał remontu od wielu lat, podejrzewam, że od czasów Adolfa. Jedyna nowa chałupa należała do sołtysa, pozostali gospodarze zaś wzruszali ramionami i mówili:
- Po co remontować, jak wrócą Niemcy i zabiorą?
Nowe domy powstawały wyłączanie na obrzeżach Malinówki, z każdym rokiem było ich coraz więcej, a teraz zapewne już dominują w ilości, zresztą i te stare doczekały się w końcu ogarnięcia.
Zaglądam pod domek, w którym kiedyś spędzałem wakacje - stoi, aż się łezka w oku zakręciła. A może to deszcz wpadł mi do oka?
Około kilometra od wioski, wśród pól, stało samotne opuszczone gospodarstwo, do którego chodziłem kiedyś na "przygodowe" spacery. Był wstępny plan, aby rozbić się obok niego z namiotami, ale one już wtedy wyglądało kiepsko... Kilka osób od nas poszło je sprawdzić, no i okazało się, że z gospodarstwa zostały resztki ścian, a cała okolica to jeden wielki syf. Zatem opuszczamy Malinówkę drogą na zachód.
Jeszcze raz patrzę na jezioro Łaśmiady. Prezentowany na zdjęciu cypel jest właściwie odizolowany od reszty lądu, dostępu broni podmokły teren.
W czasie nastoletnich wakacji często słyszałem, że swoją posiadłość ma tu Jerzy Hoffmann. Nie wiem, czy to prawda, natomiast między drzewami przebija sylwetka dawnego dworku. W czasie II wojny światowej miał się w niej mieści lazaret, potem szkoła, a teraz stoi pusty jako niedokończony remont...
Po pożegnaniu Malinówki Wielkiej żegnamy gminę Ełk. Wita nas skromna tablica gminy Stare Juchy, lecz na stan drogi to nie wpływa.
Sfatygowana szosa jest prosta jak drut. W pewnym momencie mam jej dość, odwracam się, macham ręką i... łapię stopa. Zatrzymuje się pierwsze auto, jakiś dziadek. Nikt poza mną nie ma ochoty na podwózkę, więc samotnie w kilka minut teleportuję się do Bałamutowa (Ballamutowen, Giersfelde). Niewielka wioska na skrzyżowaniu dróg, posiada u siebie sklep działający w niedzielę. Tam czekam na ławeczce na resztę, która dociera dość szybko; na szczęście w końcu przestało też padać. Podczas przerwy rozmawiamy z właścicielem sklepu, bardzo pozytywnym człowiekiem - dał nam swój numer i powiedział, że jakby ktoś w okolicy robił nam problemy, to mamy zadzwonić do niego i on wszystko załatwi.
Dalszy kierunek to nadal nieubłaganie Stare Juchy.
Przerywnikiem w mozolnym parciu przed siebie jest kolejny cmentarz. Podobnie jak w wielu innych przypadkach na cywilnej nekropolii ewangelickiej pochowano w czasie Wielkiej Wojny żołnierzy - w tym przypadku dwóch niemieckich i trzech rosyjskich. "Zwykłe" groby pożarł czas, żołnierskie jeszcze się trzymają: po niemieckim dostojnie sunie ślimak.
Naszła mnie taka refleksja, że gdyby nie II wojna światowa, nie faszyzm, nie komunizm, nie ludzkie szaleństwo, to te mazurskie cmentarze byłyby może miejscem spotkań weteranów, pojednania pomiędzy demokratycznymi Niemcami i demokratyczną Rosją, zadbane, wypielęgnowane, odwiedzane przez polityków, uczniów oraz wycieczki z bliska i daleka. Za dużo tego "gdyby", historia napisała inny scenariusz, a te pojedyncze krzyże przebijające się wśród zieleni to już tylko bardzo słabe echo dawno wymarłego świata...
Tymczasem moja ekipa wrzuciła szósty bieg i mocno popędziła do przodu. Stawali się coraz mniejsi i mniejsi, aż w końcu zupełnie zniknęli za zakrętem. Potem jeszcze przez chwilę ich widziałem, lecz ostatecznie rozpłynęli się w nadchodzącej szarówce.
Nie przejmowałem się tym, dopóki nie minąłem tabliczki z napisem "Jeziorowskie" i wtedy uznałem, że chyba coś tu nie gra. Aż tak daleko nie zakładaliśmy iść. Dzwonię do Buby - zero reakcji. Dzwonię do Szymona - tak samo. Fajnie. Dzwonię do Krisa (jego numer miałem dopiero od doby) i ten w końcu odebrał - są nad pobliskim jeziorem. Muszę się cofnąć i odbić w polną drogę. Cofam się, ale tego odbicia nie mogę zlokalizować, więc znów dzwonię do Krisa i... tym razem poszedłem za daleko w drugą stronę . Krążę jak idiota tam i z powrotem, wreszcie Kris po mnie wychodzi i razem idziemy nad jezioro Sawinda Mała (Klein Sawinda - See), gdzie znajdziemy plażę, pomost i dwie wiaty z miejscami ogniskowymi. Przylazłem bardzo zły, tymczasem okazało się, że ani Buba ani Szymon nie zarejestrowali żadnych połączeń ode mnie (a przynajmniej tak twierdzili). No i ponoć mi machali jak skręcali z asfaltu w pola i byli pewni, że ich widziałem (a jednak nie). Zastanawiam się, gdzie bym doszedł, gdyby i Kris nie odebrał...
Wieczór mija przy pierwszym ognisku. Mnie się nawet nie chce rozbijać namiotu, śpię pod wiatą, podobnie jak Kris, tyle, że on w hamaku. Hamak okazał się pułapką, o poranku zrzucił z siebie Bubę, która chciał go przetestować - zaliczyła ona najpierw zderzenie ze stołem, a dopiero potem z podłożem.
Wyszło słońce. To tak ono wygląda. Zdążyłem już zapomnieć.
A jezioro kusi. Co prawda woda jest cholernie zimna, jak to w maju, ale postanawiam chociaż się ochlapać. Wchodzę coraz dalej i głębiej, lodówka przeszywa coraz wyższe partie ciała, o czym informuję krzykami całą okolicę. I w końcu... tak, zanurzam się! To pierwsza mazurska kąpiel od czterech lat!
(Drugie zdjęcie od Buby)
Reszta ekipy też się decyduje na moczenie, nawet największe zmarzluchy (zdaje się, że poza Krisem). W słoneczku, w takich warunkach, w ogóle nie spieszy nam się do wyjścia. Zbieramy się z plaży dopiero o 15-tej, co jest prawdopodobnie wyrównaniem rekordu naszych wyjazdów (podobnie późno wychodziliśmy z plaży na Litwie w 2017 roku).
Przechodzimy przez Jeziorowskie (Jesziorowsken, Seedorf). I tu taka mała uwaga co do niemieckiej nazwy - dość powszechnie uważa się, że zmiany nazw miejscowości następowały w czasach III Rzeszy, aby zatrzeć ich słowiańskie pochodzenie. Nierzadko jednak - zwłaszcza na Mazurach - odbywało się to wcześniej. W przypadku Jeziorowskiego wieś stała się Seedorfem już w 1926 roku, kiedy Hitlera u władzy jeszcze nikt normalny sobie nie wyobrażał. Podejrzewam, że dla przeciętnego Niemca wypowiadanie "Jesziorowsken" było nieustannym łamaniem języka, z "Seedorfem" od razu prościej. Po 1945 roku te młode nazwy najczęściej odeszły w niebyt, lecz polskie władze również niekoniecznie przywracały historyczne nazewnictwo, dość często puszczając wodze fantazji lub polityki.
W miejscowości nie ma nic ciekawego, ale kawałek za nią w lesie odnajdziemy następny cmentarz. Tym razem ocalało trochę grobów cywilnych oraz dwie mogiły wojskowe. Nekropolia jest zadbana.
Symboliczny grób "brata i szwagra", poległego w Rosji, czyli w Olesznie (obecne województwo świętokrzyskie).
Z asfaltu skręcamy pomiędzy trawy - będziemy szli wzdłuż linii kolejowej nr 38, łączącą kiedyś Białystok z Królewcem. Od marca na odcinku Ełk - Giżycko nie jeżdżą pociągi, bowiem przeprowadzana jest elektryfikacja. Oczywiście w ramach unijnego projektu obiecuje się cuda typu "podwyższenie peronu" oraz krótszy czas jazdy, ale jak zwykle nie obieca się zwiększenia ilości kursów. A w przypadku pociągów regionalnych to zaledwie kilka dziennie. Mają też zostać wymienione tory, choć na pierwszy rzut oka wyglądają całkiem nieźle. Dodam jeszcze, że sto lat temu linia ta była dwutorowa, jednak jeden tor ukradli Rosjanie jako zdobycz wojenną. Dziś zadowoliliby się lodówkami.
Tory malowniczo położono na przesmyku pomiędzy jeziorami Ułówki (Uloffke - See) i Rekąty (Reckent - See). Atrakcją zupełnie innego typu jest skryty w lesie głaz narzutowy, według legendy ołtarz ofiarny Jaćwingów. Próbowaliśmy odtwarzać na nim dawne rytuały, ale zdjęcia z tych wydarzeń nie za bardzo nadają się do publikacji .
Odpoczynek w słońcu. Każdy w innej pozycji.
Wyciągnąłem z plecaka gruzińskie piwo, na którym narysowany był kajak. I wtedy Buba przypomniała sobie piosenkę, którą kiedyś śpiewała przy ognisku cała grupa kajakarzy: przez kilka godzin, dziesiątki, setki zwrotek i nieskomplikowany refren "...kajakarze!". Niestety, piosenka była jedną z tych, co wbija się w mózg i już do końca naszego wyjazdu co pewien czas odzywały się okrzyki "...kajakarze!".
(Pierwsze zdjęcie od Buby)
Pojawiają się zabudowania najbliższej miejscowości: to siedziba gminy, Stare Juchy (Jucha, Flieβdorf). Jako jedna z nielicznych w okolicy posiadają więcej ludności niż przed wojną, ale ich liczba i tak nie przekracza dwóch tysięcy.
Zmęczony maszerowaniem po podkładach opuszczam tory wcześniej niż reszta ekipy i ląduję na blokowisku. Mijam niewielką kwaterę wojenną; wojska rosyjskie wycofując się w 1914 roku zniszczyły sporo budynków.
Zza stodół wychyla się wieża kościoła, wybudowanego w XIX wieku przez luteran, ale pierwsze świątynie pojawiły się już w średniowieczu (według ludowych mądrali - na ścieżce prowadzącej do ołtarza ofiarnego Jaćwingów, aby powstrzymać chrześcijan od pielgrzymowania do pogańskich bóstw).
Spotykam się w centrum z resztą łazików i rozglądamy się za jakimś lokalem. A owszem, jest ich kilka - wszystkie jednak otwierają się dopiero latem. Ale kicha! Dobrze, że chociaż sklepy działają, w jednym obsługuje bardzo sympatyczna pani. Dodatkowo blisko kościoła stoi przyczepa, w której sprzedają różne fastfoody i ekipa posila się właśnie tam. Przy okazji wdajemy się w dyskusję z pewnym mieszkańcem, który opowiada różne historie związane z Juchami, m.in. o wycince wielu drzew przy ulicach. Nikt nie wiedział po co je wycięto, ale wycięto.
Wieczór coraz bliżej, a my chcemy jeszcze zajrzeć na wieżę widokową. Po drodze Szymon funduje Krisowi prysznic ze starej pompy (zdjęcie Buby).
Do wieży trzeba kawałek podejść. Solidna konstrukcja, proponowałem nawet, aby na niej spać, lecz nie spotkało się to ze zrozumieniem. Poza tym okazała się już zamieszkała.
Widoki z góry - na okoliczne gospodarstwa...
...oraz znacznie ciekawsze na jezioro Jędzelewo (Henselewo-See) wraz z wyspą i wielką kupą piachu, do której się kierujemy.
Wracamy do centrum. Jedna z bocznych ulic ma zachęcającą nazwę.
Nad rzeką urządzono park z małą infrastrukturą - oprócz modnych przyrządów do ćwiczeń ustawiono także kilka ogromnych rzeźb owadów. Wyglądały trochę przerażająco.
Ponownie stajemy na torach i - niczym kowboje - podążamy w kierunku zachodzącego słońca.
Na dworcu kolejowym panuje sielska atmosfera. Pociągi nie jeżdżą, nieliczni pasażerowie korzystają z komunikacji zastępczej, więc jedyne odgłosy to pokrzykiwanie ptaków. Budynek to typowa pruska konstrukcja z XIX wieku.
Na fasadzie niespodzianka - nadal widoczne są niemieckie napisy pokazujące odległości do stacji końcowych: do Königsbergu 161 kilometrów, do granicznych Prostków jedynie 33 kilometry. A nad oknem zarys napisu "Jucha", a więc musiano go wykonać przed 1938 rokiem, bo wtedy zmieniono nazwę na "Fließdorf".
Z boku stoi pomnik techniki - parowóz Ol49. Wyprodukowano go w Chrzanowie w 1952 roku, prowadził wiele pociągów z Ełku, a w latach 90. osiadł na stałe w Starych Juchach. Na jego widok każdy z ekipy poczuł w sobie zwierzęce geny i zaczął się po nim wspinać, gdzie popadnie.
Jeszcze trochę dreptania wzdłuż torów i docieramy na miejsce noclegowe - pod górę piaskową (lepiej brzmi - pod łachę piachu). Niezwykły to krajobraz jak na Mazury - nagle wśród zieleni wyrasta wielka kupa piasku! Jest pozostałością po dawnej żwirowni działającej przy tutejszym PGR-ze; żwirownia padła, piasek został. Prawdziwa hołda!
Góra przyciąga miłośników wspinania się po wydmach, są z niej również piękne widoki na jezioro Jędzelewo i jego Dużą Wyspę.
Rozstawiamy u podnóża namioty, wkrótce zaczyna płonąć ognisko. Kontaktujemy się z Krwawym, który ma do nas dziś dołączyć (dla odmiany Kris rano nas opuści). Ponoć jest już w Starych Juchach, ale długo wolno się przemieszcza - to w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę jakie rozmaity rzeczy zazwyczaj tacha ze sobą . W pewnym momencie śpiewamy nasz hymn i Krwawy odpowiada gromkim rykiem gdzieś blisko...
Wieczór płynnie przechodzi w noc, rozmowy trwają długo i są rozmaite, ale najczęściej pojawia się temat Zlatych Hor i dwóch sąsiadujących ze sobą spelun na głównej ulicy. Opowiadam o tym Krisowi co najmniej kilkanaście razy i on za każdym razem cieszy się z tego tak samo .
Poranek jest gorący, a wręcz upalny. Jak na złość wszyscy - poza Krwawym - rozstawili namioty na słońcu, więc szybko robi się w nich sauna...
Góra piaskowa za dnia.
Nagle słyszymy jakiś hałas.
- Pociąg? Niemożliwe, przecież linia jest zamknięta.
Hałas się zwiększa i coraz bardziej przypomina lokomotywę. Ale jak, na zamkniętym odcinku? A jednak. Po chwili poniżej nas przetacza się z hukiem kilkadziesiąt wagonów towarowych. Osobowe tu nie kursują, bo przecież remont, tory nieczynne, a transport może... Dziwna sprawa, lecz przecież w Polsce wszystko jest możliwe.
Normalnie raczej nie zwróciłbym uwagi na tę wieś, ale jako nastolatek kilkukrotnie bywałem z rodzicami na wakacjach w pobliskiej Malinówce. Siłą rzeczy poznałem też Straduny, zwłaszcza, że potem przyjeżdżałem już bez opieki mamy i taty . Zawsze kojarzyły mi się one ze słońcem i ciepłem, a teraz... leje. Nic nowego, w końcu pada od wczoraj, ale jednak. Ledwo wyszliśmy z autobusu miejskiego i już musieliśmy się chować pod wiatę przystankową. Kiedyś w Stradunach działał przyjemny bar, ale oczywiście dawno go zlikwidowano. Inny taki obiekt zamieniono na lokal do organizacji imprez. Nawet sklep jest dzisiaj zamknięty - słowem, pustynia. W sumie to raczej standard na polskiej wsi, która nie jest miejscowością turystyczną.
Różne są sposoby na przeczekanie deszczu - jedni wolą procenty, a inni banany!
W końcu postanawiamy się ruszyć. Na początku za pobliski płot, bowiem obok przystanku znajduje się stary cmentarz ewangelicki. Wykoszony, smutny. Dwa groby żołnierskie (Niemców i Rosjan) oraz garść cywilnych, zazwyczaj bez tablic.
Z plecakami podchodzimy pod kościół. Wybudowano go w XVIII wieku z cegieł i kamienia polnego, aż do końca II wojny światowej należał do ewangelików. Niemiecka Wikipedia podaje, że ostatnie luterańskie nabożeństwo odbyło się pod koniec października 1944 roku, natomiast Armia Czerwona wkroczyła do wioski w styczniu, więc wynika z tego, iż cała lub prawie cała ludność opuściła miejscowość na przełomie ostatniej wojennej jesieni i zimy.
W Stradunach nie było walk, jedyną ofiarą przejścia frontu była plebania wysadzona przez Wehrmacht (podobno z powodu znajdujących się tam ważnych dokumentów, ale to jakaś bzdura - nie prościej byłoby je zabrać ze sobą albo zniszczyć tylko je?). W efekcie przedwojenny układ wioski i większość zabudowy istnieje do dzisiaj, ale nie spodziewajmy się z tego powodu jakiś cudów. Tak na marginesie - dom kultury to dawny zajazd, jego właścicielem był niejaki Korth.
Najbardziej imponującym obiektem jest młyn przy sztucznym spiętrzeniu rzeki Ełk (Lyck). W internecie pojawiają się informacje, że służy jako elektrownia wodna, ale naszym zdaniem wyglądał na opuszczony, więc to też przeszłość.
Niektórzy koniecznie chcieli udowodnić, że nie tylko małpy potrafią się wspinać.
Opad nie ustaje, jednak humory dopisują.
Na osiedlu odnajdujemy wiatę, a zaraz obok drugą. Grzechem byłoby nie wykorzystać takiej okazji!
Główna asfaltowa trasa w kierunku południowo-zachodnim stanowiła kiedyś piękną aleję. Niestety, już dwadzieścia lat temu komuś ona przeszkadzała i cała poszła pod topór, a zamiast niej wyrosło "cudne" osiedle domków jednorodzinnych. Z tego powodu nie ma sensu się tamtędy pchać, zamiast niej wybraliśmy piaszczystą drogę na drugim brzegu jeziora Straduńskiego (Stradauner See).
Idzie się przyjemnie nawet w padającym deszczu. Mniej więcej w połowie wchodzimy w krzaki, bo według mapy powinien w nich być kolejny stary cmentarz. Nic jednak nie znajdujemy, ani jednego grobu... Za to nas znalazł pan na skuterku, jadący lekkim zygzakiem z naprzeciwka. Jakimś cudem nie widział Buby, zatrzymał się dopiero, gdy powiedziała mu "dzień dobry" i chyba się wystraszył . W czasie rozmowy dowiadujemy się, że wraca od kumpla, z którym raczył się bimberkiem.
A tymczasem przed nami Malinówka Wielka (Groß Malinowken, Großschmieden). Drogowcy albo chcieli oszczędzić albo wykazali się tradycyjną inteligencją i przymiotnik pominęli - a tymczasem "zwykłych" Malinówek w Polsce jest wiele, ale Wielka tylko jedna!
Kilka moich nastoletnich wakacji związanych było właśnie z nią. Najpierw przyjeżdżałem z rodzicami, potem co najmniej trzykrotnie bez nich (tłukąc się ze Śląska pociągiem), natomiast w formie obozu wędrownego jestem tu pierwszy raz . W ogóle to powrót po ponad dekadzie, bo ostatnia krótka wizyta miała miejsce w 2011 roku, gdy wracając z Pribaltiki postanowiłem zahaczyć o Mazury.
Odbijając w prawo główną drogą doszlibyśmy do ośrodka wypoczynkowego Lasów Państwowych, a także plaży z pomostami. Dawniej często odbywały się tam rozmaite obozy żeglarskie i spędy harcerskie. Po jeziorze Łaśmiady (Laschmieden See) pływałem i kajakiem i łódkami, miałem też bardzo krótki epizod z próbami łowienia ryb, zakończony totalnym niepowodzeniem .
Gdy przyjechałem tutaj po raz pierwszy w połowie lat 90. wioska wyglądała, jakby czas się zatrzymał: w centrum stały wyłącznie stare domy i praktycznie żaden z nich nie zaznał remontu od wielu lat, podejrzewam, że od czasów Adolfa. Jedyna nowa chałupa należała do sołtysa, pozostali gospodarze zaś wzruszali ramionami i mówili:
- Po co remontować, jak wrócą Niemcy i zabiorą?
Nowe domy powstawały wyłączanie na obrzeżach Malinówki, z każdym rokiem było ich coraz więcej, a teraz zapewne już dominują w ilości, zresztą i te stare doczekały się w końcu ogarnięcia.
Zaglądam pod domek, w którym kiedyś spędzałem wakacje - stoi, aż się łezka w oku zakręciła. A może to deszcz wpadł mi do oka?
Około kilometra od wioski, wśród pól, stało samotne opuszczone gospodarstwo, do którego chodziłem kiedyś na "przygodowe" spacery. Był wstępny plan, aby rozbić się obok niego z namiotami, ale one już wtedy wyglądało kiepsko... Kilka osób od nas poszło je sprawdzić, no i okazało się, że z gospodarstwa zostały resztki ścian, a cała okolica to jeden wielki syf. Zatem opuszczamy Malinówkę drogą na zachód.
Jeszcze raz patrzę na jezioro Łaśmiady. Prezentowany na zdjęciu cypel jest właściwie odizolowany od reszty lądu, dostępu broni podmokły teren.
W czasie nastoletnich wakacji często słyszałem, że swoją posiadłość ma tu Jerzy Hoffmann. Nie wiem, czy to prawda, natomiast między drzewami przebija sylwetka dawnego dworku. W czasie II wojny światowej miał się w niej mieści lazaret, potem szkoła, a teraz stoi pusty jako niedokończony remont...
Po pożegnaniu Malinówki Wielkiej żegnamy gminę Ełk. Wita nas skromna tablica gminy Stare Juchy, lecz na stan drogi to nie wpływa.
Sfatygowana szosa jest prosta jak drut. W pewnym momencie mam jej dość, odwracam się, macham ręką i... łapię stopa. Zatrzymuje się pierwsze auto, jakiś dziadek. Nikt poza mną nie ma ochoty na podwózkę, więc samotnie w kilka minut teleportuję się do Bałamutowa (Ballamutowen, Giersfelde). Niewielka wioska na skrzyżowaniu dróg, posiada u siebie sklep działający w niedzielę. Tam czekam na ławeczce na resztę, która dociera dość szybko; na szczęście w końcu przestało też padać. Podczas przerwy rozmawiamy z właścicielem sklepu, bardzo pozytywnym człowiekiem - dał nam swój numer i powiedział, że jakby ktoś w okolicy robił nam problemy, to mamy zadzwonić do niego i on wszystko załatwi.
Dalszy kierunek to nadal nieubłaganie Stare Juchy.
Przerywnikiem w mozolnym parciu przed siebie jest kolejny cmentarz. Podobnie jak w wielu innych przypadkach na cywilnej nekropolii ewangelickiej pochowano w czasie Wielkiej Wojny żołnierzy - w tym przypadku dwóch niemieckich i trzech rosyjskich. "Zwykłe" groby pożarł czas, żołnierskie jeszcze się trzymają: po niemieckim dostojnie sunie ślimak.
Naszła mnie taka refleksja, że gdyby nie II wojna światowa, nie faszyzm, nie komunizm, nie ludzkie szaleństwo, to te mazurskie cmentarze byłyby może miejscem spotkań weteranów, pojednania pomiędzy demokratycznymi Niemcami i demokratyczną Rosją, zadbane, wypielęgnowane, odwiedzane przez polityków, uczniów oraz wycieczki z bliska i daleka. Za dużo tego "gdyby", historia napisała inny scenariusz, a te pojedyncze krzyże przebijające się wśród zieleni to już tylko bardzo słabe echo dawno wymarłego świata...
Tymczasem moja ekipa wrzuciła szósty bieg i mocno popędziła do przodu. Stawali się coraz mniejsi i mniejsi, aż w końcu zupełnie zniknęli za zakrętem. Potem jeszcze przez chwilę ich widziałem, lecz ostatecznie rozpłynęli się w nadchodzącej szarówce.
Nie przejmowałem się tym, dopóki nie minąłem tabliczki z napisem "Jeziorowskie" i wtedy uznałem, że chyba coś tu nie gra. Aż tak daleko nie zakładaliśmy iść. Dzwonię do Buby - zero reakcji. Dzwonię do Szymona - tak samo. Fajnie. Dzwonię do Krisa (jego numer miałem dopiero od doby) i ten w końcu odebrał - są nad pobliskim jeziorem. Muszę się cofnąć i odbić w polną drogę. Cofam się, ale tego odbicia nie mogę zlokalizować, więc znów dzwonię do Krisa i... tym razem poszedłem za daleko w drugą stronę . Krążę jak idiota tam i z powrotem, wreszcie Kris po mnie wychodzi i razem idziemy nad jezioro Sawinda Mała (Klein Sawinda - See), gdzie znajdziemy plażę, pomost i dwie wiaty z miejscami ogniskowymi. Przylazłem bardzo zły, tymczasem okazało się, że ani Buba ani Szymon nie zarejestrowali żadnych połączeń ode mnie (a przynajmniej tak twierdzili). No i ponoć mi machali jak skręcali z asfaltu w pola i byli pewni, że ich widziałem (a jednak nie). Zastanawiam się, gdzie bym doszedł, gdyby i Kris nie odebrał...
Wieczór mija przy pierwszym ognisku. Mnie się nawet nie chce rozbijać namiotu, śpię pod wiatą, podobnie jak Kris, tyle, że on w hamaku. Hamak okazał się pułapką, o poranku zrzucił z siebie Bubę, która chciał go przetestować - zaliczyła ona najpierw zderzenie ze stołem, a dopiero potem z podłożem.
Wyszło słońce. To tak ono wygląda. Zdążyłem już zapomnieć.
A jezioro kusi. Co prawda woda jest cholernie zimna, jak to w maju, ale postanawiam chociaż się ochlapać. Wchodzę coraz dalej i głębiej, lodówka przeszywa coraz wyższe partie ciała, o czym informuję krzykami całą okolicę. I w końcu... tak, zanurzam się! To pierwsza mazurska kąpiel od czterech lat!
(Drugie zdjęcie od Buby)
Reszta ekipy też się decyduje na moczenie, nawet największe zmarzluchy (zdaje się, że poza Krisem). W słoneczku, w takich warunkach, w ogóle nie spieszy nam się do wyjścia. Zbieramy się z plaży dopiero o 15-tej, co jest prawdopodobnie wyrównaniem rekordu naszych wyjazdów (podobnie późno wychodziliśmy z plaży na Litwie w 2017 roku).
Przechodzimy przez Jeziorowskie (Jesziorowsken, Seedorf). I tu taka mała uwaga co do niemieckiej nazwy - dość powszechnie uważa się, że zmiany nazw miejscowości następowały w czasach III Rzeszy, aby zatrzeć ich słowiańskie pochodzenie. Nierzadko jednak - zwłaszcza na Mazurach - odbywało się to wcześniej. W przypadku Jeziorowskiego wieś stała się Seedorfem już w 1926 roku, kiedy Hitlera u władzy jeszcze nikt normalny sobie nie wyobrażał. Podejrzewam, że dla przeciętnego Niemca wypowiadanie "Jesziorowsken" było nieustannym łamaniem języka, z "Seedorfem" od razu prościej. Po 1945 roku te młode nazwy najczęściej odeszły w niebyt, lecz polskie władze również niekoniecznie przywracały historyczne nazewnictwo, dość często puszczając wodze fantazji lub polityki.
W miejscowości nie ma nic ciekawego, ale kawałek za nią w lesie odnajdziemy następny cmentarz. Tym razem ocalało trochę grobów cywilnych oraz dwie mogiły wojskowe. Nekropolia jest zadbana.
Symboliczny grób "brata i szwagra", poległego w Rosji, czyli w Olesznie (obecne województwo świętokrzyskie).
Z asfaltu skręcamy pomiędzy trawy - będziemy szli wzdłuż linii kolejowej nr 38, łączącą kiedyś Białystok z Królewcem. Od marca na odcinku Ełk - Giżycko nie jeżdżą pociągi, bowiem przeprowadzana jest elektryfikacja. Oczywiście w ramach unijnego projektu obiecuje się cuda typu "podwyższenie peronu" oraz krótszy czas jazdy, ale jak zwykle nie obieca się zwiększenia ilości kursów. A w przypadku pociągów regionalnych to zaledwie kilka dziennie. Mają też zostać wymienione tory, choć na pierwszy rzut oka wyglądają całkiem nieźle. Dodam jeszcze, że sto lat temu linia ta była dwutorowa, jednak jeden tor ukradli Rosjanie jako zdobycz wojenną. Dziś zadowoliliby się lodówkami.
Tory malowniczo położono na przesmyku pomiędzy jeziorami Ułówki (Uloffke - See) i Rekąty (Reckent - See). Atrakcją zupełnie innego typu jest skryty w lesie głaz narzutowy, według legendy ołtarz ofiarny Jaćwingów. Próbowaliśmy odtwarzać na nim dawne rytuały, ale zdjęcia z tych wydarzeń nie za bardzo nadają się do publikacji .
Odpoczynek w słońcu. Każdy w innej pozycji.
Wyciągnąłem z plecaka gruzińskie piwo, na którym narysowany był kajak. I wtedy Buba przypomniała sobie piosenkę, którą kiedyś śpiewała przy ognisku cała grupa kajakarzy: przez kilka godzin, dziesiątki, setki zwrotek i nieskomplikowany refren "...kajakarze!". Niestety, piosenka była jedną z tych, co wbija się w mózg i już do końca naszego wyjazdu co pewien czas odzywały się okrzyki "...kajakarze!".
(Pierwsze zdjęcie od Buby)
Pojawiają się zabudowania najbliższej miejscowości: to siedziba gminy, Stare Juchy (Jucha, Flieβdorf). Jako jedna z nielicznych w okolicy posiadają więcej ludności niż przed wojną, ale ich liczba i tak nie przekracza dwóch tysięcy.
Zmęczony maszerowaniem po podkładach opuszczam tory wcześniej niż reszta ekipy i ląduję na blokowisku. Mijam niewielką kwaterę wojenną; wojska rosyjskie wycofując się w 1914 roku zniszczyły sporo budynków.
Zza stodół wychyla się wieża kościoła, wybudowanego w XIX wieku przez luteran, ale pierwsze świątynie pojawiły się już w średniowieczu (według ludowych mądrali - na ścieżce prowadzącej do ołtarza ofiarnego Jaćwingów, aby powstrzymać chrześcijan od pielgrzymowania do pogańskich bóstw).
Spotykam się w centrum z resztą łazików i rozglądamy się za jakimś lokalem. A owszem, jest ich kilka - wszystkie jednak otwierają się dopiero latem. Ale kicha! Dobrze, że chociaż sklepy działają, w jednym obsługuje bardzo sympatyczna pani. Dodatkowo blisko kościoła stoi przyczepa, w której sprzedają różne fastfoody i ekipa posila się właśnie tam. Przy okazji wdajemy się w dyskusję z pewnym mieszkańcem, który opowiada różne historie związane z Juchami, m.in. o wycince wielu drzew przy ulicach. Nikt nie wiedział po co je wycięto, ale wycięto.
Wieczór coraz bliżej, a my chcemy jeszcze zajrzeć na wieżę widokową. Po drodze Szymon funduje Krisowi prysznic ze starej pompy (zdjęcie Buby).
Do wieży trzeba kawałek podejść. Solidna konstrukcja, proponowałem nawet, aby na niej spać, lecz nie spotkało się to ze zrozumieniem. Poza tym okazała się już zamieszkała.
Widoki z góry - na okoliczne gospodarstwa...
...oraz znacznie ciekawsze na jezioro Jędzelewo (Henselewo-See) wraz z wyspą i wielką kupą piachu, do której się kierujemy.
Wracamy do centrum. Jedna z bocznych ulic ma zachęcającą nazwę.
Nad rzeką urządzono park z małą infrastrukturą - oprócz modnych przyrządów do ćwiczeń ustawiono także kilka ogromnych rzeźb owadów. Wyglądały trochę przerażająco.
Ponownie stajemy na torach i - niczym kowboje - podążamy w kierunku zachodzącego słońca.
Na dworcu kolejowym panuje sielska atmosfera. Pociągi nie jeżdżą, nieliczni pasażerowie korzystają z komunikacji zastępczej, więc jedyne odgłosy to pokrzykiwanie ptaków. Budynek to typowa pruska konstrukcja z XIX wieku.
Na fasadzie niespodzianka - nadal widoczne są niemieckie napisy pokazujące odległości do stacji końcowych: do Königsbergu 161 kilometrów, do granicznych Prostków jedynie 33 kilometry. A nad oknem zarys napisu "Jucha", a więc musiano go wykonać przed 1938 rokiem, bo wtedy zmieniono nazwę na "Fließdorf".
Z boku stoi pomnik techniki - parowóz Ol49. Wyprodukowano go w Chrzanowie w 1952 roku, prowadził wiele pociągów z Ełku, a w latach 90. osiadł na stałe w Starych Juchach. Na jego widok każdy z ekipy poczuł w sobie zwierzęce geny i zaczął się po nim wspinać, gdzie popadnie.
Jeszcze trochę dreptania wzdłuż torów i docieramy na miejsce noclegowe - pod górę piaskową (lepiej brzmi - pod łachę piachu). Niezwykły to krajobraz jak na Mazury - nagle wśród zieleni wyrasta wielka kupa piasku! Jest pozostałością po dawnej żwirowni działającej przy tutejszym PGR-ze; żwirownia padła, piasek został. Prawdziwa hołda!
Góra przyciąga miłośników wspinania się po wydmach, są z niej również piękne widoki na jezioro Jędzelewo i jego Dużą Wyspę.
Rozstawiamy u podnóża namioty, wkrótce zaczyna płonąć ognisko. Kontaktujemy się z Krwawym, który ma do nas dziś dołączyć (dla odmiany Kris rano nas opuści). Ponoć jest już w Starych Juchach, ale długo wolno się przemieszcza - to w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę jakie rozmaity rzeczy zazwyczaj tacha ze sobą . W pewnym momencie śpiewamy nasz hymn i Krwawy odpowiada gromkim rykiem gdzieś blisko...
Wieczór płynnie przechodzi w noc, rozmowy trwają długo i są rozmaite, ale najczęściej pojawia się temat Zlatych Hor i dwóch sąsiadujących ze sobą spelun na głównej ulicy. Opowiadam o tym Krisowi co najmniej kilkanaście razy i on za każdym razem cieszy się z tego tak samo .
Poranek jest gorący, a wręcz upalny. Jak na złość wszyscy - poza Krwawym - rozstawili namioty na słońcu, więc szybko robi się w nich sauna...
Góra piaskowa za dnia.
Nagle słyszymy jakiś hałas.
- Pociąg? Niemożliwe, przecież linia jest zamknięta.
Hałas się zwiększa i coraz bardziej przypomina lokomotywę. Ale jak, na zamkniętym odcinku? A jednak. Po chwili poniżej nas przetacza się z hukiem kilkadziesiąt wagonów towarowych. Osobowe tu nie kursują, bo przecież remont, tory nieczynne, a transport może... Dziwna sprawa, lecz przecież w Polsce wszystko jest możliwe.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Sebastian pisze: i używa nazwy "Lyck" na Ełk?
na przykład ja.
Sebastian pisze:Oczywiście, można używać nazw Breslau, czy Kattowitz, tylko po co?
ponieważ te nazwy są częścią ich historii, a historia to istotna część moich wypocin. Jedni zachwycają się kwiatkami albo dziesiątkami ujęć jakiejś skały, a ja grzebię w przeszłości.
Sebastian pisze:bo nie są to tereny powszechnie znane
zatem niemieckie nazwy małych wiosek mazurskich też nie będą Ci przeszkadzać, bo nie są to tereny powszechnie znane?
Zresztą co ja się będę tłumaczyć - ten, kto mnie czyta regularnie, wie, że stosuję taką metodę pisania we wszystkich krajach i we wszystkich krainach w Polsce, więc nie jest to żadna nowość. Można to też potraktować jako mały test. Jeśli to komuś przeszkadza, to najprościej mnie po prostu nie czytać. Jeśli to zbyt skomplikowane, to można dać przycisk ignoruj. Zawsze też można zbanować, w końcu macie w tym doświadczenie.
Adrian pisze:Smutne w ch.j
właściwie to trochę się zawiodłem. Na zlocie wyglądaliście na fajnych i normalnych ludzi (no, może poza tą abstynencją ), a tu jakieś wyzywanie od gebelsów. Jednak to kolejny dowód, że można być zwykłym [...] i się dobrze maskować.
Ostatnio zmieniony 2022-06-13, 22:35 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 17 gości