Na urlop, w stronę Dunaju, w stronę Karpat, w stronę Morza C
Do Bułgarii wracam po ośmiu latach. Nie napiszę, że to mój ulubiony kraj bałkański, ale wspominam go miło, więc chętnie tu ponownie zawitam. Na przejściu wita nas tablica.. z Kielc. Hmm, scyzoryk chyba gdzieś mam w schowku.
Kibelek, czyli krzaki. Dobrze, że oznaczono dojście.
Wjazd nastąpił przez przejście Vama Veche - Durankulak niejako z konieczności: w lipcu władze Bułgarii w swej nieograniczonej mądrości zdecydowały, iż turyści mogą przybywać do ich kraju tylko przez wyznaczone punkty graniczne. Powodem takich działań miały być braki w personelu medycznym, który miał sprawdzać paszporty COVID-owe - nie starczyło go na wszystkie przejścia. Nie wiem jaki jest średni poziom inteligencji w Bułgarii, ale jeśli do rzucenia okiem na kartkę papieru i wydania kilku dziwnych dźwięków (bo tak to wyglądało w naszym przypadku) potrzeba wykształcenia medycznego, to nie mam pytań... Efekt był taki, że na granicach tworzyły się korki, których normalnie można częściowo uniknąć, co z epidemiologicznego punktu widzenia było pięknym strzałem w stopę. W zawodach pod tytułem "Najgłupsze decyzje rządzących w czasie pandemii" poziom byłby bardzo wyrównany.
Dziś jednak mamy szczęście - odprawa zajęła około kwadransa. Rumun zbierał dokumenty i przekazywał Bułgarowi, ten znikał na chwilę w budynku i jakoś to szło.
Na zdjęciu prawdopodobnie dawny posterunek kontrolny pograniczników, umieszczony kilka kilometrów od właściwej granicy. Pierwsza linia kontroli za komuny i trochę później.
W tym wpisie zajmę się północną częścią bułgarskiego wybrzeża - uznajmy, że chodzi o Warnę i tereny ciągnące się nad nią. Większość to historyczna Dobrudża, o czym jeszcze napomknę.
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów od granicy to pustki i okolica raczej średnio ciekawa. Wokół głównej drogi prawie nie ma osad, morze z nielicznymi miejscowościami jest oddalone i go nie widać. Po bokach pola uprawne i wiatraki. Nawet ruch samochodowy jest minimalny.
Jedno z nielicznych miejsc, gdzie z drogi można dostrzec niebieską taflę - za słonecznikami widać jezioro-rezerwat Durankulak (Дуранкулашко езеро), a za nim Morze Czarne.
Początkowo planowałem nocować właśnie w tej części Bułgarii. Potem, po głębokiej i dogłębnej analizie, przeniosłem potencjalną "bazę noclegową" nieco poniżej Warny. Na północ jednak powróciłem, aby zobaczyć kilka miejsc położonych nad morzem, w tym jedno z najbardziej fotogenicznych, czyli przylądek Kaliakra (Калиакра). Na dzień dobry kasują za wjazd samochodu 6 lewów, ale potem innych opłat już nie ma.
Nie da się ukryć, że przylądek jest bardzo popularny i stanowi jeden z żelaznych punktów turystów indywidualnych i grupowych, zwłaszcza tych bywających w Złotych Piaskach. Mija nas kilka autokarów, w tym co najmniej jeden polski i już z daleka widzę, że parking jest dość zatłoczony. W takim razie zostawiamy wóz w pewnym oddaleniu, obok pomnika z nagimi dziewczynami.
Kompozycja ta związana jest z legendą o czterdziestu dziewicach (stąd nazwa Brama Czterdziestu Dziewic), które wolały związać się włosami i wskoczyć do morza, niż dać pojmać się Turkom. I od razu wiadomo, że to musiało być dawno, bo gdzie by dzisiaj znaleźć tak dużo dziewic w jednym miejscu??
Przylądek był zamieszkały od najdawniejszych czasów. Jego strategiczne położenie docenili już w IV wieku p.n.e. Trakowie, następnie rozbudowali Rzymianie. Ówczesna forteca miała trzy mury obronne, wieże, powstało przy niej także miasto. Ich dzieło kontynuowali Bizantyjczycy, z kolei Słowianie i Proto-Bułgarzy nie byli zainteresowani osadnictwem. Dopiero w 14. stuleciu Kaliakra stała się ponownie znaczącym ośrodkiem, który w końcu na kilka stuleci wpadł w ręce Turków (w pobliżu doszło także do potyczki z chrześcijańską armią Władysława Warneńczyka). Archeolodzy mają co robić, a Bułgarzy uwielbiają odbudowywać zrujnowane zabytki, możemy więc podziwiać całkiem dużo konstrukcji, które wyglądają mniej lub bardziej nowo.
Pozostałości budynków mieszkalnych i łaźni z okresu rzymskiego oraz obwarowań (drugi - środkowy mur obronny) z epoki hellenistycznej. Ciężko stwierdzić ile tu oryginału, a ile inwencji rekonstruktorów.
Prawda jednak jest taka, że do przybywa się tu nie dla zabytków, lecz dla widoków! Kaliakra ma formę skalistego półwyspu, chodzi się wysoko nad morzem, z obu stron możemy cieszyć oko pięknymi, czerwonawymi klifami! Poniżej urwiska od strony Warny, czyli zachodniej.
Po przejściu trzech pasm obronnych brukowana droga obniża się. Pisałem, że miejsce jest popularne, ale na szczęście nie oznaczało to dzikich tłumów. To w sumie tylko w Kaliakrze spotkaliśmy w tym roku osoby mówiący po polsku w postaci całej grupy.
Powyżej ścieżki mieści się baza wojskowa. Przynajmniej teoretycznie, bo wygląda na opuszczoną, a na pewno na mocno zaniedbaną - pordzewiałe nadajniki i słupy otoczone płotem oraz zablokowana brama. Rozumiem, że bułgarskie wojsko nie jest żadną potęgą i na nadmiar funduszy raczej nie narzekają, ale żeby aż tak?
Na końcu półwyspu odnajdziemy:
* rzeźbę poskładanego łucznika,
* cerkiewkę św. Mikołaja,
* jakieś świeże ruiny, skałki i fale obijające się o kamieniste plaże.
Na terenie rezerwatu Kaliakra znajduje się ponad setka grot i jaskiń. W jednej z nich urządzono niewielkie muzeum z modelem dawnej twierdzy oraz z ekspozycją przedmiotów tu znalezionych.
W drodze powrotnej trzymamy się wschodniego brzegu, aby ocenić klify z tej strony. Podobno czasem w morzu pojawiają się delfiny, a na niektórych plażach opalają foki.
Ławeczka w sam raz na obalenie piwka albo winka . Tylko za bardzo nie można wychylać się do przodu.
Obok głównego parkingu zwrócił moją uwagę pomnik faceta w mundurze. Pomyślałem, że to zapewne jakiś radziecki gieroj, ale z drugiej strony, przy całej swej ogromnej sympatii Bułgarów do Rosjan, to akurat czerwonoarmistom nie mają oni za co pomników stawiać, gdyż wiedzieli skąd wieje wiatr i umiejętnie zmieniali sojusze. Najpierw trzymali się z Niemcami, lecz sprytnie nie wypowiedzieli wojny ZSRR (ba, jako członek Państw Osi Bułgaria utrzymywała z Moskwą oficjalne stosunki dyplomatyczne). Kiedy w 1944 roku Armia Czerwona wkroczyła do Bułgarii, to rząd najpierw ogłosił neutralność, potem lawirował, aż w końcu został obalony przez lewicowy zamach stanu, a nowi politycy u steru władzy błyskawicznie zmienili front. To się nazywa realpolitik!
W każdym razie na pomniku żołnierza radzieckiego nie przedstawiono, natomiast jest to i tak Rosjanin, a konkretnie admirał Fiodor Uszakow. W 1791 roku w bitwie u przylądka Kaliakra pokonał on flotę turecką.
W drodze do samochodu odbijamy polną drogą w kierunku urwiska, aby zobaczyć, co tam jest. Czuć smród padłego zwierza, a u dołu dostrzegamy ruiny jakiegoś budynku o datacji raczej nieantycznej.
Trzeci mur obronny, czyli - jak sądzę - ten najmłodszy, wzniesiony przez Rzymian. Tu wreszcie można przekonać się, ile przetrwało sprzed prawie dwóch tysięcy lat: w dole ciągnie się zielony pasek, który odgradza oryginalne dwa rzędy od pozostałych. Warto sobie z tego zdawać sprawę, gdy oglądamy "starożytne stanowiska archeologiczne" .
Kaliakrię, mimo swej popularności i dużego ruchu, warto odwiedzić. W tej części wybrzeża ciekawych miejsc jest znacznie więcej, ale do tego należałoby mieć do dyspozycji co najmniej kilka dni na jeżdżenie. Z braku laku musimy się ograniczyć do tego, co najważniejsze.
Wracamy w kierunku głównej drogi. W Byłgarewie (Българево) oszukują mnie w kantorze na kwotę 10 lewów. Jestem tym bardziej wściekły, że gdybym się trochę skupił, to zorientowałbym się przy kasie, a nie trzy minuty później. A taka przyjemna miejscowość, ma nawet nieczynną fontannę w narodowych barwach.
Na obrzeżach Kawarny (Каварна) zauważam fajny pomnik dwóch kobiet - narodowy w treści, socjalistyczny w formie. Albo odwrotnie. Takich spotkamy w Bułgarii sporo. I dobrze.
Zastanawiam się, co też takiego stoi po drugiej stronie drogi? Nowobogacki pałacyk? Nie, dom pogrzebowy, a na płocie liczne klepsydry. Cmentarz jest gdzieś dalej.
Kawarna to miejsce, od którego zaczyna się większy ruch na drogach, a także podwyższa się gęstość występowania miejscowości. Największa z nich to Bałczik (Балчик), słynący z pałacu rumuńskiej królowej. No właśnie, rumuńskiej, a nie bułgarskiej. Więc w tym momencie nie byłbym sobą, gdybym trochę nie poględził o historii Dobrudży .
Do drugiej połowy XIX wieku cała ta kraina była w rękach Turków. W 1878 roku, przy udziale jak zwykle nieomylnych mocarstw zachodnich i Rosji, podzielono ją pomiędzy wybijające się na niezależność Rumunię i Bułgarię. Sporo mieszkało tam wówczas muzułmanów - Turków i Tatarów (i tak jest do dzisiaj). Granica rumuńsko-bułgarska pokrywała się z obecną. W 1913 roku południową część Dobrudży przekazano Rumunii, która w ten sposób stała się właścicielką całości. Pod koniec Wielkiej Wojny na chwilę Bułgaria ją odzyskała, a nawet nabyła część ziem rumuńskich i podeszła pod Kostancę. Ostatecznie traktat pokojowy z 1919 roku oddał ponownie całą Dobrudzę w ręce Rumunów. Decyzja ta nie była podyktowana względami demograficznymi (w południowej części Rumuni prawie nie mieszkali), ale miała być karą za opowiedzenie się Bułgarii po stronie Państw Centralnych.
To właśnie w okresie międzywojennym rumuńska królowa Maria tak się zachwyciła Bałczikiem, że w nadmorskim mieście wybudowano dla niej letni pałac. Monarchini musiała mieć chyba także rozdwojenie jaźni, bo ponoć często powtarzała, że mimo tego Bałczik i cała Dobrudża powinna zostać zwrócona Bułgarii. Za jej życia nic na to nie wskazywało (zmarła w 1938), trwało rumuńskie osadnictwo wojskowe i kolonizacja, choć i tak Rumuni nigdy nie stali się dominującą nacją w prowincji.
Nieoczekiwanie w 1940 roku Sofia zażądała od Bukaresztu oddania swoich dawnych ziem. Dla Rumunów, którzy niedawno stracili północny Siedmiogród na rzecz Węgrów, był to kolejny cios, ale znacznie mniejszy niż w przypadku Transylwanii, gdyż chyba nigdy tych terytoriów nie traktowano jako prawdziwie rumuńskich. Mimo to rumuńscy politycy próbowali zyskać przychylność Niemców w tej kwestii, walczyli, aby przynajmniej pozostały przy nich miasta Silistra i Bałczik. O ile w tym pierwszym przypadku było to wykonalne (Silistra leży nad Dunajem i tuż przy współczesnej granicy, w dodatku Rumuni akurat tam stanowili większość), ale Bałczik to chyba musiałby być enklawą!
Nic z tego nie wyszło. Traktat podpisany 7 września 1940 w Krajowej spełniał marzenia królowej Marii i Bułgarów: historia zatoczyła koło i Dobrudża znowu została podzielona tak samo jak w 1878 roku. Dokonano "dobrowolnej" wymiany ludności z obu stron regionu, a jedyne ustępstwo na rzecz Rumunii to zapłata przez Bułgarię miliona lejów jako odszkodowanie za rumuńskie inwestycje. Co ciekawe - Dobrudża to chyba jedyny przypadek zmian granicznych aprobowanych przez III Rzeszę, których po wojnie nie anulowano. Może w tym przypadku alianci doszli do wniosku, że akurat ta korekta była sprawiedliwa? Niewątpliwie jednak Rumunii stracili kawał wybrzeża i teraz muszą się gnieść na swoim skrawku...
No dobra, wracamy do Bałcziku. Jechałem trochę na ślepo, więc zamiast pod pałacem wylądowałem w centrum. Niezbyt ciekawym, ładniejsze są widoki na morze oraz niedalekie białe urwiska.
Podjeżdżamy w końcu w okolice pałacu i od razu mi się tam nie podoba. Ogromny ruch, pełno autokarów (co oczywiste - sporo rumuńskich), o samochodach osobowych nie wspominając. Zawalone i drogie parkingi, ciągną kasę za każdą godzinę. W knajpie karmią w miarę smacznie, ale kelner... zapomniał o wydaniu reszty. Wreszcie do kompleksu pałacowego trzeba kupić chyba co najmniej dwa osobne bilety i do tego poruszać się w tłumie, więc ostatecznie rezygnujemy. Może będzie na następny raz.
Na zdjęciu kolejna miejscowość przy brzegu - Kranewo (Кранево). Zieleń, dachy hoteli, a w tle Bałczik.
Warna (Варна) leży już poza Dobrudżą, ale niewątpliwie na jej bułgarską część silnie oddziałuje. To trzecie największe miasto w kraju i ważny port nad Morzem Czarnym. Pierwsi - jak zwykle - byli tu Trakowie, później przypłynęli Grecy, zjawili się Rzymianie. W średniowieczu władza Bizantyjczyków mieszała się z (Proto)Bułgarami. Po upadku Konstantynopola Warna na cztery wieki stała się grodem tureckim.
Przez Warnę przejeżdżałem cztery razy i dwa razy się w niej zatrzymywałem na zwiedzanie. Początkowe wrażenie nie było zbyt imponujące - nieustanne korki (brak obwodnicy) oraz ciągnące się kilometrami przedmieścia z dziesiątkami warsztatów samochodowych.
Centrum prezentowało się lepiej, ale pojawił się problem występujący w wielu miastach zagranicznych - konieczność zapłaty za parkowanie. W ramach walki z zacofaniem włodarze Warny postanowili usunąć wszelkie parkometry i obecnie jedyna możliwość opłacenia postoju to wysłanie smsa z bułgarskiego numeru. Ponoć są jakieś punkty sprzedające bilety parkingowe, lecz żadnego nie spotkaliśmy. Ja wiem, że dziś niemal każdy posiada smartfona lub chociaż komórkę, ale - na litość boską - kwestia zarządzania miejscami do parkowania należy do zadań samorządowych, a wpływy lądują w budżecie miejskim. Dlaczego zatem dyskryminuje się obywateli bez odpowiedniego sprzętu oraz turystów (jeszcze nie zgłupiałem, aby z takiego powodu nabywać bułgarską kartę SIM)? Co następne? Załatwisz sprawę w urzędzie tylko z odpowiednią aplikacją, a śmieci odbiorą jedynie zarejestrowanym na odpowiednim portalu? Paranoja...
Na szczęście w Warnie sprawę tę ratuje kilka obiektów prywatnych (a przynajmniej nie samorządowych), gdzie można normalnie zapłacić w budce przy wyjeździe. Podczas piątkowej wizyty zostawiłem wóz przy nabrzeżu niedaleko jakiegoś urzędu i poza koniecznością jazdy pod prąd wszystko działało sprawnie. W poniedziałek nie było już tam miejsc, więc wjechaliśmy na pustą przestrzeń na terenie portu. Ten parking chyba nigdy się nie zapycha.
Oprócz nagrzanego do granic możliwości asfaltu spotkamy tutaj knajpy oraz m. in. wesołe miasteczko.
O funkcjach portowych jednak nie zapomniano. Przy nabrzeżu stoją dźwigi, a kawałek dalej pływający kolos - Amis Justice zarejestrowany w Panamie, rok budowy 2017. Stał w Warnie kilka dni, a według strony rejestrującej ruch statków, to w momencie pisania tego tekstu właśnie zmierzał do wybrzeży Meksyku .
Nie będzie zaskoczeniem, że Warna to główna baza bułgarskiej marynarki wojennej. Po drugiej stronie basenu widzę kilka okrętów: od lewej niszczyciele min Cibar (Tsibar) i Struma, zbiornikowiec Bałczik i jednostka ratunkowa Proteo. Niszczyciele są weteranami z floty belgijskiej i holenderskiej, a Proteo służył kiedyś pod włoską banderą.
Choć Bułgaria posiada znacznie dłuższą linię brzegową niż Rumunia, to nie można napisać, iż jej marynarka wojenna jest silniejsza od sąsiadów.
Zaraz obok portu trafiamy na ślady ze starożytności - pamiątka po rzymskim mieście Odessos. Są to ruiny łaźni tzw. południowych, przy czym ich datacja ma spory rozrzut - od III do VI wieku naszej ery. Ciepłe cegły upodobały sobie koty, a ich sierść przystosowała się do otoczenia .
Kilkaset metrów dalej znajdowały się łaźnie północne - starsze, bo z II wieku naszej ery. Był to ogromny kompleks, czwarty pod względem wielkości w całym Imperium, a największy na Bałkanach.
Po sąsiedzku, otoczona ogrodem, stoi cerkiew św. Atanazego z 1838 roku. W czasie komunizmu zamieniono ją na muzeum ikon, obecnie znów pełni funkcje sakralne.
Warneńska starówka to mieszanina budynków z przełomu XIX i XX wieku oraz z epoki Bułgarskiej Republiki Ludowej. Nieco chaotyczna, oszpecona setkami reklam zachęcających do wizyt w kasynach, lokalach międzynarodowych sieci lub do zjedzenia kebaba.
Główny plac - Niepodległości. Za komuny nazywał się "9 września" - to data zamachu stanu z 1944 roku. A propos nazw - od 1944 do 1956 roku Warna nosiła zaszczytne miano Stalin (Сталин).
Największy w mieście Sobór Zaśnięcia Matki Bożej, wzniesiony w stylu narodowym w 19. stuleciu. Niestety, oblepiony rusztowaniami, a drzwi dla zwiedzających zamknięto kwadrans przed naszą wizytą.
Dwa zauważone pomniki:
* Kałojana, średniowiecznego cara. Zwany niekiedy "Rzymianobójcom", bo skutecznie bił łacinników rządzących w Konstantynopolu,
* Borysa III, ostatniego cara panującego samodzielnie. Zmarł w 1943 roku, niedługo po spotkaniu z Hitlerem. Przyczyny śmierci były prawdopodobnie naturalne (m.in. zbyt duży stres), nie można jednak wykluczyć otrucia, bo stawiał się Adolfowi.
Gdzie tylko człowiek spojrzy do cienia, zwłaszcza na bocznych ulicach, tam zobaczy pełno kotów. Mieszkańcy regularnie je dokarmiają.
Podczas drugiej wizyty postanowiłem przejść się kawałek w pobliżu morza. Zza płotu mogłem zerknąć na wypasiony basen, którego błękit mocno kontrastuje z szarą niebieskością Czarnego.
Wzdłuż brzegu ciągnie się Ogród Morski (Морска градина). Nazywanie go ogrodem to szczyt skromności - w rzeczywistości mamy do czynienia z największym parkiem w kraju. Zaczęto go urządzać jeszcze pod koniec panowania tureckiego, a następnie Bułgarzy znacznie go powiększyli, sprowadzili tysiące roślin z całej Europy, zatrudnili specjalistów francuskich i wiedeńskich. Alejki ciągną się kilometrami, znajdziemy przy nich dziesiątki pomników, źródełek i fontann.
W parku funkcjonują też różne instytucje: planetarium, kasyno, amfiteatr, zoo, delfinarium... Na skraju mieści się Muzeum Marynarki Wojennej, lecz w poniedziałki oczywiście jest nieczynne. Przez płot można ocenić, że wystawa plenerowa nie jest zbyt zadbana...
Osobno stoi torpedowiec Dryzki - okręt-muzeum, na początku ubiegłego stulecia trzon sił morskich Bułgarii. Zasłynął w walkach z Turkami - w 1912 roku celnie trafił osmański krążownik Hamidiye. Co prawda nie zatopił go, ale uszkodził - zawsze coś.
W latach 50. Dryzki skreślono ze spisu floty i postanowiono uczynić z niego obiekt muzealny. Nieszczęśliwie ktoś się pospieszył i zdążył... pociąć go na złom. Ostatecznie kilka uratowanych elementów przełożono na bliźniaczy torpedowiec Strogi, po czym tę kompilację nazwano Dryzki .
Na tym punkcie zakończyłem wizytę w centrum Warny. Niewątpliwie samo miasto warte jest odwiedzin, choć określanie go jako "najpiękniejszy czarnomorski kurort" (taki opis znalazłem na jednym z blogów!) to bardzo gruba przesada.
Poza centrum miałem na liście jeszcze jedno miejsce - polski ślad, czyli Mauzoleum Władysława Warneńczyka. A pisząc poprawnie historycznie to raczej jagielloński ślad, bo choć Władysław był królem Polski, to nie płynęła w nim ani kropla polskiej krwi: ojciec Władysław II był oczywiście Litwinem, matka Zofia podobnie, w dodatku z częściowo zrutenizowanej rodziny.
Władysław III, monarcha młody i niedoświadczony, dał się podpuścić przedstawicielom papieża (czemu historia ciągle się powtarza?) i zerwał korzystny rozejm z Turkami. Źle przygotowana wyprawa zakończyła się miażdżącą klęską chrześcijan i śmiercią króla pod Warną. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, mauzoleum jest więc puste. Znajduje się w dzielnicy, co za niespodzianka, Władisław Warnenczik (Владислав Варненчик). Mauzoleum nie cieszy się chyba statusem wielkiej atrakcji, gdyż po drodze próżno szukać jakichkolwiek znaków do niego prowadzących. Auto zostawiam na parkingu wśród bloków, jadłodajni i warsztatów samochodowych.
Nie byłem ani trochę zaskoczony, gdy odbiłem się od zamkniętej bramy. Poniedziałek. Co ciekawe - administracja muzeum-mauzoleum w ten dzień formalnie działa, ale zwiedzać nie można. Inna sprawa, że czytałem opinie, iż w pozostałe dni zamknięta brama to także częsty widok.
Na muzeum-mauzoleum składają się m.in. dwa trackie kurhany, ale przez kraty widzę tylko pofałdowany asfalt parkowej alei oraz płyty z herbami współczesnych krajów. Nie wiem tylko czy to symbole państw, które wchodziły w skład monarchii Warneńczyka, czy też tych, które wzięły udział w bitwie.
Hmmm, nie jestem pewien, czy będę próbował tu kiedyś zajrzeć jeszcze raz, choć kto wie?...
Kibelek, czyli krzaki. Dobrze, że oznaczono dojście.
Wjazd nastąpił przez przejście Vama Veche - Durankulak niejako z konieczności: w lipcu władze Bułgarii w swej nieograniczonej mądrości zdecydowały, iż turyści mogą przybywać do ich kraju tylko przez wyznaczone punkty graniczne. Powodem takich działań miały być braki w personelu medycznym, który miał sprawdzać paszporty COVID-owe - nie starczyło go na wszystkie przejścia. Nie wiem jaki jest średni poziom inteligencji w Bułgarii, ale jeśli do rzucenia okiem na kartkę papieru i wydania kilku dziwnych dźwięków (bo tak to wyglądało w naszym przypadku) potrzeba wykształcenia medycznego, to nie mam pytań... Efekt był taki, że na granicach tworzyły się korki, których normalnie można częściowo uniknąć, co z epidemiologicznego punktu widzenia było pięknym strzałem w stopę. W zawodach pod tytułem "Najgłupsze decyzje rządzących w czasie pandemii" poziom byłby bardzo wyrównany.
Dziś jednak mamy szczęście - odprawa zajęła około kwadransa. Rumun zbierał dokumenty i przekazywał Bułgarowi, ten znikał na chwilę w budynku i jakoś to szło.
Na zdjęciu prawdopodobnie dawny posterunek kontrolny pograniczników, umieszczony kilka kilometrów od właściwej granicy. Pierwsza linia kontroli za komuny i trochę później.
W tym wpisie zajmę się północną częścią bułgarskiego wybrzeża - uznajmy, że chodzi o Warnę i tereny ciągnące się nad nią. Większość to historyczna Dobrudża, o czym jeszcze napomknę.
Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów od granicy to pustki i okolica raczej średnio ciekawa. Wokół głównej drogi prawie nie ma osad, morze z nielicznymi miejscowościami jest oddalone i go nie widać. Po bokach pola uprawne i wiatraki. Nawet ruch samochodowy jest minimalny.
Jedno z nielicznych miejsc, gdzie z drogi można dostrzec niebieską taflę - za słonecznikami widać jezioro-rezerwat Durankulak (Дуранкулашко езеро), a za nim Morze Czarne.
Początkowo planowałem nocować właśnie w tej części Bułgarii. Potem, po głębokiej i dogłębnej analizie, przeniosłem potencjalną "bazę noclegową" nieco poniżej Warny. Na północ jednak powróciłem, aby zobaczyć kilka miejsc położonych nad morzem, w tym jedno z najbardziej fotogenicznych, czyli przylądek Kaliakra (Калиакра). Na dzień dobry kasują za wjazd samochodu 6 lewów, ale potem innych opłat już nie ma.
Nie da się ukryć, że przylądek jest bardzo popularny i stanowi jeden z żelaznych punktów turystów indywidualnych i grupowych, zwłaszcza tych bywających w Złotych Piaskach. Mija nas kilka autokarów, w tym co najmniej jeden polski i już z daleka widzę, że parking jest dość zatłoczony. W takim razie zostawiamy wóz w pewnym oddaleniu, obok pomnika z nagimi dziewczynami.
Kompozycja ta związana jest z legendą o czterdziestu dziewicach (stąd nazwa Brama Czterdziestu Dziewic), które wolały związać się włosami i wskoczyć do morza, niż dać pojmać się Turkom. I od razu wiadomo, że to musiało być dawno, bo gdzie by dzisiaj znaleźć tak dużo dziewic w jednym miejscu??
Przylądek był zamieszkały od najdawniejszych czasów. Jego strategiczne położenie docenili już w IV wieku p.n.e. Trakowie, następnie rozbudowali Rzymianie. Ówczesna forteca miała trzy mury obronne, wieże, powstało przy niej także miasto. Ich dzieło kontynuowali Bizantyjczycy, z kolei Słowianie i Proto-Bułgarzy nie byli zainteresowani osadnictwem. Dopiero w 14. stuleciu Kaliakra stała się ponownie znaczącym ośrodkiem, który w końcu na kilka stuleci wpadł w ręce Turków (w pobliżu doszło także do potyczki z chrześcijańską armią Władysława Warneńczyka). Archeolodzy mają co robić, a Bułgarzy uwielbiają odbudowywać zrujnowane zabytki, możemy więc podziwiać całkiem dużo konstrukcji, które wyglądają mniej lub bardziej nowo.
Pozostałości budynków mieszkalnych i łaźni z okresu rzymskiego oraz obwarowań (drugi - środkowy mur obronny) z epoki hellenistycznej. Ciężko stwierdzić ile tu oryginału, a ile inwencji rekonstruktorów.
Prawda jednak jest taka, że do przybywa się tu nie dla zabytków, lecz dla widoków! Kaliakra ma formę skalistego półwyspu, chodzi się wysoko nad morzem, z obu stron możemy cieszyć oko pięknymi, czerwonawymi klifami! Poniżej urwiska od strony Warny, czyli zachodniej.
Po przejściu trzech pasm obronnych brukowana droga obniża się. Pisałem, że miejsce jest popularne, ale na szczęście nie oznaczało to dzikich tłumów. To w sumie tylko w Kaliakrze spotkaliśmy w tym roku osoby mówiący po polsku w postaci całej grupy.
Powyżej ścieżki mieści się baza wojskowa. Przynajmniej teoretycznie, bo wygląda na opuszczoną, a na pewno na mocno zaniedbaną - pordzewiałe nadajniki i słupy otoczone płotem oraz zablokowana brama. Rozumiem, że bułgarskie wojsko nie jest żadną potęgą i na nadmiar funduszy raczej nie narzekają, ale żeby aż tak?
Na końcu półwyspu odnajdziemy:
* rzeźbę poskładanego łucznika,
* cerkiewkę św. Mikołaja,
* jakieś świeże ruiny, skałki i fale obijające się o kamieniste plaże.
Na terenie rezerwatu Kaliakra znajduje się ponad setka grot i jaskiń. W jednej z nich urządzono niewielkie muzeum z modelem dawnej twierdzy oraz z ekspozycją przedmiotów tu znalezionych.
W drodze powrotnej trzymamy się wschodniego brzegu, aby ocenić klify z tej strony. Podobno czasem w morzu pojawiają się delfiny, a na niektórych plażach opalają foki.
Ławeczka w sam raz na obalenie piwka albo winka . Tylko za bardzo nie można wychylać się do przodu.
Obok głównego parkingu zwrócił moją uwagę pomnik faceta w mundurze. Pomyślałem, że to zapewne jakiś radziecki gieroj, ale z drugiej strony, przy całej swej ogromnej sympatii Bułgarów do Rosjan, to akurat czerwonoarmistom nie mają oni za co pomników stawiać, gdyż wiedzieli skąd wieje wiatr i umiejętnie zmieniali sojusze. Najpierw trzymali się z Niemcami, lecz sprytnie nie wypowiedzieli wojny ZSRR (ba, jako członek Państw Osi Bułgaria utrzymywała z Moskwą oficjalne stosunki dyplomatyczne). Kiedy w 1944 roku Armia Czerwona wkroczyła do Bułgarii, to rząd najpierw ogłosił neutralność, potem lawirował, aż w końcu został obalony przez lewicowy zamach stanu, a nowi politycy u steru władzy błyskawicznie zmienili front. To się nazywa realpolitik!
W każdym razie na pomniku żołnierza radzieckiego nie przedstawiono, natomiast jest to i tak Rosjanin, a konkretnie admirał Fiodor Uszakow. W 1791 roku w bitwie u przylądka Kaliakra pokonał on flotę turecką.
W drodze do samochodu odbijamy polną drogą w kierunku urwiska, aby zobaczyć, co tam jest. Czuć smród padłego zwierza, a u dołu dostrzegamy ruiny jakiegoś budynku o datacji raczej nieantycznej.
Trzeci mur obronny, czyli - jak sądzę - ten najmłodszy, wzniesiony przez Rzymian. Tu wreszcie można przekonać się, ile przetrwało sprzed prawie dwóch tysięcy lat: w dole ciągnie się zielony pasek, który odgradza oryginalne dwa rzędy od pozostałych. Warto sobie z tego zdawać sprawę, gdy oglądamy "starożytne stanowiska archeologiczne" .
Kaliakrię, mimo swej popularności i dużego ruchu, warto odwiedzić. W tej części wybrzeża ciekawych miejsc jest znacznie więcej, ale do tego należałoby mieć do dyspozycji co najmniej kilka dni na jeżdżenie. Z braku laku musimy się ograniczyć do tego, co najważniejsze.
Wracamy w kierunku głównej drogi. W Byłgarewie (Българево) oszukują mnie w kantorze na kwotę 10 lewów. Jestem tym bardziej wściekły, że gdybym się trochę skupił, to zorientowałbym się przy kasie, a nie trzy minuty później. A taka przyjemna miejscowość, ma nawet nieczynną fontannę w narodowych barwach.
Na obrzeżach Kawarny (Каварна) zauważam fajny pomnik dwóch kobiet - narodowy w treści, socjalistyczny w formie. Albo odwrotnie. Takich spotkamy w Bułgarii sporo. I dobrze.
Zastanawiam się, co też takiego stoi po drugiej stronie drogi? Nowobogacki pałacyk? Nie, dom pogrzebowy, a na płocie liczne klepsydry. Cmentarz jest gdzieś dalej.
Kawarna to miejsce, od którego zaczyna się większy ruch na drogach, a także podwyższa się gęstość występowania miejscowości. Największa z nich to Bałczik (Балчик), słynący z pałacu rumuńskiej królowej. No właśnie, rumuńskiej, a nie bułgarskiej. Więc w tym momencie nie byłbym sobą, gdybym trochę nie poględził o historii Dobrudży .
Do drugiej połowy XIX wieku cała ta kraina była w rękach Turków. W 1878 roku, przy udziale jak zwykle nieomylnych mocarstw zachodnich i Rosji, podzielono ją pomiędzy wybijające się na niezależność Rumunię i Bułgarię. Sporo mieszkało tam wówczas muzułmanów - Turków i Tatarów (i tak jest do dzisiaj). Granica rumuńsko-bułgarska pokrywała się z obecną. W 1913 roku południową część Dobrudży przekazano Rumunii, która w ten sposób stała się właścicielką całości. Pod koniec Wielkiej Wojny na chwilę Bułgaria ją odzyskała, a nawet nabyła część ziem rumuńskich i podeszła pod Kostancę. Ostatecznie traktat pokojowy z 1919 roku oddał ponownie całą Dobrudzę w ręce Rumunów. Decyzja ta nie była podyktowana względami demograficznymi (w południowej części Rumuni prawie nie mieszkali), ale miała być karą za opowiedzenie się Bułgarii po stronie Państw Centralnych.
To właśnie w okresie międzywojennym rumuńska królowa Maria tak się zachwyciła Bałczikiem, że w nadmorskim mieście wybudowano dla niej letni pałac. Monarchini musiała mieć chyba także rozdwojenie jaźni, bo ponoć często powtarzała, że mimo tego Bałczik i cała Dobrudża powinna zostać zwrócona Bułgarii. Za jej życia nic na to nie wskazywało (zmarła w 1938), trwało rumuńskie osadnictwo wojskowe i kolonizacja, choć i tak Rumuni nigdy nie stali się dominującą nacją w prowincji.
Nieoczekiwanie w 1940 roku Sofia zażądała od Bukaresztu oddania swoich dawnych ziem. Dla Rumunów, którzy niedawno stracili północny Siedmiogród na rzecz Węgrów, był to kolejny cios, ale znacznie mniejszy niż w przypadku Transylwanii, gdyż chyba nigdy tych terytoriów nie traktowano jako prawdziwie rumuńskich. Mimo to rumuńscy politycy próbowali zyskać przychylność Niemców w tej kwestii, walczyli, aby przynajmniej pozostały przy nich miasta Silistra i Bałczik. O ile w tym pierwszym przypadku było to wykonalne (Silistra leży nad Dunajem i tuż przy współczesnej granicy, w dodatku Rumuni akurat tam stanowili większość), ale Bałczik to chyba musiałby być enklawą!
Nic z tego nie wyszło. Traktat podpisany 7 września 1940 w Krajowej spełniał marzenia królowej Marii i Bułgarów: historia zatoczyła koło i Dobrudża znowu została podzielona tak samo jak w 1878 roku. Dokonano "dobrowolnej" wymiany ludności z obu stron regionu, a jedyne ustępstwo na rzecz Rumunii to zapłata przez Bułgarię miliona lejów jako odszkodowanie za rumuńskie inwestycje. Co ciekawe - Dobrudża to chyba jedyny przypadek zmian granicznych aprobowanych przez III Rzeszę, których po wojnie nie anulowano. Może w tym przypadku alianci doszli do wniosku, że akurat ta korekta była sprawiedliwa? Niewątpliwie jednak Rumunii stracili kawał wybrzeża i teraz muszą się gnieść na swoim skrawku...
No dobra, wracamy do Bałcziku. Jechałem trochę na ślepo, więc zamiast pod pałacem wylądowałem w centrum. Niezbyt ciekawym, ładniejsze są widoki na morze oraz niedalekie białe urwiska.
Podjeżdżamy w końcu w okolice pałacu i od razu mi się tam nie podoba. Ogromny ruch, pełno autokarów (co oczywiste - sporo rumuńskich), o samochodach osobowych nie wspominając. Zawalone i drogie parkingi, ciągną kasę za każdą godzinę. W knajpie karmią w miarę smacznie, ale kelner... zapomniał o wydaniu reszty. Wreszcie do kompleksu pałacowego trzeba kupić chyba co najmniej dwa osobne bilety i do tego poruszać się w tłumie, więc ostatecznie rezygnujemy. Może będzie na następny raz.
Na zdjęciu kolejna miejscowość przy brzegu - Kranewo (Кранево). Zieleń, dachy hoteli, a w tle Bałczik.
Warna (Варна) leży już poza Dobrudżą, ale niewątpliwie na jej bułgarską część silnie oddziałuje. To trzecie największe miasto w kraju i ważny port nad Morzem Czarnym. Pierwsi - jak zwykle - byli tu Trakowie, później przypłynęli Grecy, zjawili się Rzymianie. W średniowieczu władza Bizantyjczyków mieszała się z (Proto)Bułgarami. Po upadku Konstantynopola Warna na cztery wieki stała się grodem tureckim.
Przez Warnę przejeżdżałem cztery razy i dwa razy się w niej zatrzymywałem na zwiedzanie. Początkowe wrażenie nie było zbyt imponujące - nieustanne korki (brak obwodnicy) oraz ciągnące się kilometrami przedmieścia z dziesiątkami warsztatów samochodowych.
Centrum prezentowało się lepiej, ale pojawił się problem występujący w wielu miastach zagranicznych - konieczność zapłaty za parkowanie. W ramach walki z zacofaniem włodarze Warny postanowili usunąć wszelkie parkometry i obecnie jedyna możliwość opłacenia postoju to wysłanie smsa z bułgarskiego numeru. Ponoć są jakieś punkty sprzedające bilety parkingowe, lecz żadnego nie spotkaliśmy. Ja wiem, że dziś niemal każdy posiada smartfona lub chociaż komórkę, ale - na litość boską - kwestia zarządzania miejscami do parkowania należy do zadań samorządowych, a wpływy lądują w budżecie miejskim. Dlaczego zatem dyskryminuje się obywateli bez odpowiedniego sprzętu oraz turystów (jeszcze nie zgłupiałem, aby z takiego powodu nabywać bułgarską kartę SIM)? Co następne? Załatwisz sprawę w urzędzie tylko z odpowiednią aplikacją, a śmieci odbiorą jedynie zarejestrowanym na odpowiednim portalu? Paranoja...
Na szczęście w Warnie sprawę tę ratuje kilka obiektów prywatnych (a przynajmniej nie samorządowych), gdzie można normalnie zapłacić w budce przy wyjeździe. Podczas piątkowej wizyty zostawiłem wóz przy nabrzeżu niedaleko jakiegoś urzędu i poza koniecznością jazdy pod prąd wszystko działało sprawnie. W poniedziałek nie było już tam miejsc, więc wjechaliśmy na pustą przestrzeń na terenie portu. Ten parking chyba nigdy się nie zapycha.
Oprócz nagrzanego do granic możliwości asfaltu spotkamy tutaj knajpy oraz m. in. wesołe miasteczko.
O funkcjach portowych jednak nie zapomniano. Przy nabrzeżu stoją dźwigi, a kawałek dalej pływający kolos - Amis Justice zarejestrowany w Panamie, rok budowy 2017. Stał w Warnie kilka dni, a według strony rejestrującej ruch statków, to w momencie pisania tego tekstu właśnie zmierzał do wybrzeży Meksyku .
Nie będzie zaskoczeniem, że Warna to główna baza bułgarskiej marynarki wojennej. Po drugiej stronie basenu widzę kilka okrętów: od lewej niszczyciele min Cibar (Tsibar) i Struma, zbiornikowiec Bałczik i jednostka ratunkowa Proteo. Niszczyciele są weteranami z floty belgijskiej i holenderskiej, a Proteo służył kiedyś pod włoską banderą.
Choć Bułgaria posiada znacznie dłuższą linię brzegową niż Rumunia, to nie można napisać, iż jej marynarka wojenna jest silniejsza od sąsiadów.
Zaraz obok portu trafiamy na ślady ze starożytności - pamiątka po rzymskim mieście Odessos. Są to ruiny łaźni tzw. południowych, przy czym ich datacja ma spory rozrzut - od III do VI wieku naszej ery. Ciepłe cegły upodobały sobie koty, a ich sierść przystosowała się do otoczenia .
Kilkaset metrów dalej znajdowały się łaźnie północne - starsze, bo z II wieku naszej ery. Był to ogromny kompleks, czwarty pod względem wielkości w całym Imperium, a największy na Bałkanach.
Po sąsiedzku, otoczona ogrodem, stoi cerkiew św. Atanazego z 1838 roku. W czasie komunizmu zamieniono ją na muzeum ikon, obecnie znów pełni funkcje sakralne.
Warneńska starówka to mieszanina budynków z przełomu XIX i XX wieku oraz z epoki Bułgarskiej Republiki Ludowej. Nieco chaotyczna, oszpecona setkami reklam zachęcających do wizyt w kasynach, lokalach międzynarodowych sieci lub do zjedzenia kebaba.
Główny plac - Niepodległości. Za komuny nazywał się "9 września" - to data zamachu stanu z 1944 roku. A propos nazw - od 1944 do 1956 roku Warna nosiła zaszczytne miano Stalin (Сталин).
Największy w mieście Sobór Zaśnięcia Matki Bożej, wzniesiony w stylu narodowym w 19. stuleciu. Niestety, oblepiony rusztowaniami, a drzwi dla zwiedzających zamknięto kwadrans przed naszą wizytą.
Dwa zauważone pomniki:
* Kałojana, średniowiecznego cara. Zwany niekiedy "Rzymianobójcom", bo skutecznie bił łacinników rządzących w Konstantynopolu,
* Borysa III, ostatniego cara panującego samodzielnie. Zmarł w 1943 roku, niedługo po spotkaniu z Hitlerem. Przyczyny śmierci były prawdopodobnie naturalne (m.in. zbyt duży stres), nie można jednak wykluczyć otrucia, bo stawiał się Adolfowi.
Gdzie tylko człowiek spojrzy do cienia, zwłaszcza na bocznych ulicach, tam zobaczy pełno kotów. Mieszkańcy regularnie je dokarmiają.
Podczas drugiej wizyty postanowiłem przejść się kawałek w pobliżu morza. Zza płotu mogłem zerknąć na wypasiony basen, którego błękit mocno kontrastuje z szarą niebieskością Czarnego.
Wzdłuż brzegu ciągnie się Ogród Morski (Морска градина). Nazywanie go ogrodem to szczyt skromności - w rzeczywistości mamy do czynienia z największym parkiem w kraju. Zaczęto go urządzać jeszcze pod koniec panowania tureckiego, a następnie Bułgarzy znacznie go powiększyli, sprowadzili tysiące roślin z całej Europy, zatrudnili specjalistów francuskich i wiedeńskich. Alejki ciągną się kilometrami, znajdziemy przy nich dziesiątki pomników, źródełek i fontann.
W parku funkcjonują też różne instytucje: planetarium, kasyno, amfiteatr, zoo, delfinarium... Na skraju mieści się Muzeum Marynarki Wojennej, lecz w poniedziałki oczywiście jest nieczynne. Przez płot można ocenić, że wystawa plenerowa nie jest zbyt zadbana...
Osobno stoi torpedowiec Dryzki - okręt-muzeum, na początku ubiegłego stulecia trzon sił morskich Bułgarii. Zasłynął w walkach z Turkami - w 1912 roku celnie trafił osmański krążownik Hamidiye. Co prawda nie zatopił go, ale uszkodził - zawsze coś.
W latach 50. Dryzki skreślono ze spisu floty i postanowiono uczynić z niego obiekt muzealny. Nieszczęśliwie ktoś się pospieszył i zdążył... pociąć go na złom. Ostatecznie kilka uratowanych elementów przełożono na bliźniaczy torpedowiec Strogi, po czym tę kompilację nazwano Dryzki .
Na tym punkcie zakończyłem wizytę w centrum Warny. Niewątpliwie samo miasto warte jest odwiedzin, choć określanie go jako "najpiękniejszy czarnomorski kurort" (taki opis znalazłem na jednym z blogów!) to bardzo gruba przesada.
Poza centrum miałem na liście jeszcze jedno miejsce - polski ślad, czyli Mauzoleum Władysława Warneńczyka. A pisząc poprawnie historycznie to raczej jagielloński ślad, bo choć Władysław był królem Polski, to nie płynęła w nim ani kropla polskiej krwi: ojciec Władysław II był oczywiście Litwinem, matka Zofia podobnie, w dodatku z częściowo zrutenizowanej rodziny.
Władysław III, monarcha młody i niedoświadczony, dał się podpuścić przedstawicielom papieża (czemu historia ciągle się powtarza?) i zerwał korzystny rozejm z Turkami. Źle przygotowana wyprawa zakończyła się miażdżącą klęską chrześcijan i śmiercią króla pod Warną. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, mauzoleum jest więc puste. Znajduje się w dzielnicy, co za niespodzianka, Władisław Warnenczik (Владислав Варненчик). Mauzoleum nie cieszy się chyba statusem wielkiej atrakcji, gdyż po drodze próżno szukać jakichkolwiek znaków do niego prowadzących. Auto zostawiam na parkingu wśród bloków, jadłodajni i warsztatów samochodowych.
Nie byłem ani trochę zaskoczony, gdy odbiłem się od zamkniętej bramy. Poniedziałek. Co ciekawe - administracja muzeum-mauzoleum w ten dzień formalnie działa, ale zwiedzać nie można. Inna sprawa, że czytałem opinie, iż w pozostałe dni zamknięta brama to także częsty widok.
Na muzeum-mauzoleum składają się m.in. dwa trackie kurhany, ale przez kraty widzę tylko pofałdowany asfalt parkowej alei oraz płyty z herbami współczesnych krajów. Nie wiem tylko czy to symbole państw, które wchodziły w skład monarchii Warneńczyka, czy też tych, które wzięły udział w bitwie.
Hmmm, nie jestem pewien, czy będę próbował tu kiedyś zajrzeć jeszcze raz, choć kto wie?...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Poszukując miejsca na założenie "bazy noclegowej" na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego mój wzrok przyciągnęła miejscowość o dość pokręconej nazwie - Szkorpiłowci (Шкорпиловци, w angielskiej transliteracji Shkorpilovtsi). Położona jest ona czterdzieści kilometrów na południe od Warny i zdawała się spełniać wszystkie albo większość postawionych przeze mnie warunków.
Forma noclegu, jaka mnie interesowała, to kemping. W Bułgarii większość takich obiektów dzieli się na dwie kategorie: hałaśliwe, tłoczne molochy i mniejsze obiekty, oferujące kiepski stan sanitarny. Ewentualnie te dwie odmiany łączą się w jedno (molochy z kiepskim stanem sanitarnym), a wyjątki mają inne wady - na przykład położenie na odludziu. W Szkorpiłowci kemping znajduje się w miejscowości i także niemal zaraz przy morzu - dzieli go od brzegu kilkaset metrów, wystarczy przejść przez drogę. Poniżej pomiędzy drzewami widać niebieski kolor i molo, a to zdjęcie z kempingowego baru.
Prowadzący kemping to bardzo ciekawa postać - starszy pan w typie hipisa: długie włosy, kapelusz, luz. Ożenił się z Polką i ponad trzydzieści lat spędził w RP, więc mówi po polsku lepiej niż niejeden autochton znad Wisły. Wielu polskich turystów myślało wręcz, iż to rodak! Nieco zdradza go akcent, lecz wtedy przekonuje, że jest góralem . Z kolei na powtarzające się pytania dlaczego nauczył się polskiego odpowiada, że to z powodu... psa. Suka, rasowy owczarek, faktycznie reagowała tylko na polskie słowa, mówiły tak do niej nawet bułgarskie wnuki właściciela .
Trochę zdarzyło nam się porozmawiać - opowiadał, że głównie mieszkał w Warszawie, ale w pewnym momencie przeniósł się do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie prowadził knajpę. Zatrudnił kilku miejscowych, lecz po pięciu latach musiał zwinąć interes: sąsiadom nie podobało się, że jakiś obcy robi u nich interes i "odbiera im pracę" (ciekawa logika, biorąc pod uwagę, że właśnie ją oferował), nie dawano mu spokoju, więc w końcu machnął na to wszystko ręką.
W przeszłości sporo podróżował, także na stopa. Nie można odmówić mu sprytu: we Francji wyciągał niby bułgarskie wino (w rzeczywistości rozlewane przez firmę w Polsce ze zlewek przywiezionych z Bałkanów) i częstował nim żabojadów. Ci oczywiście byli wstrząśnięci paskudnym smakiem i od razu przynosili swoje, swojskie napitki . Mnie poczęstował domową rakiją - wstrząsnęła, ale pozytywnie .
Pod względem udogodnień kemping spełniał swoją rolę - w miarę regularnie czyszczone toalety i kuchnia. Wypożyczalnia sprzętu, w tym rowerów - co mnie szczególnie interesowało. Bar, o którym już wspominałem - można było w nim kupić piwo (tańsze niż w knajpach) oraz proste posiłki typu kebapcze albo banica.
Właściwie jedyny mankament kempingu to... jego popularność. Ludzie ciągną tam jak muchy do kupy, więc w weekend bez wcześniejszej rezerwacji można zapomnieć o możliwości noclegu. Przyjechaliśmy w środę i do dyspozycji były jedynie dwa wolne miejsca! Jedno z nich świetnie, bo w rogu, gdzie mieliśmy cień przez niemal cały dzień. Ale auto już się nie wcisnęło, musiałem je zostawić przy ulicy - to też wyszło na plus, gdyż cena wyszła niższa, a i mniej się nagrzewało .
Mimo tłoku noce przelatywały raczej na spokojnie, wszyscy starali się szanować innych. Wśród turystów dominowali Bułgarzy oraz Rumunii (wiadomo - ich wybrzeże jest krótsze i znacznie bardziej zabudowane), trochę Niemców, Francuzów, Czechów. I jedni Polacy - poznałem ich parcelę od razu, bo jako jedyni odgrodzili się od innych parawanem .
Za sąsiadów mieliśmy także psy, koty i... papugi. Zaraz obok w dużej przyczepie kwaterowała Koko. Przyjechał z nią wielki, łysy Niemiec z Nadrenii-Palatynatu i tak ptakiem przyciągał do siebie dzieci, że zacząłem się już zastanawiać, czy to nie jakiś wędrowny pedofil.
Szkorpiłowci dzieli się na dwie części - wioskę "właściwą", oddaloną od morza o jakieś dwa kilometry, oraz naszą dzielnicę przybrzeżną. Ta dzielnica to dwie ulice na krzyż, hotel z dumną nazwą, kilka pensjonatów, dwa sklepy spożywcze, kino letnie, rząd straganów typowych dla każdej miejscowości położonej nad morzem. Słowem - trudno ją nazwać metropolią, ale i totalnym zadupiem, mamy dostęp do tak ważnych zdobyczy cywilizacji, jak np. wesołe miasteczko.
Są oczywiście lokale. Właśnie dlatego chciałem uniknąć nocowania na odludziach - jak na takim działa tylko jedna knajpa, to może spocząć na laurach i mieć wszystko gdzieś, bo ludzie i tak nie mają wyboru. A tu był: pierwsza restauracja znajdowała się kilkanaście metrów od kempingu. Inna - dość droga - parę minut dalej. Do tego co najmniej dwa bary i smażalnie ryb, a także ośrodek wypoczynkowy dla Bułgarów, gdzie dwukrotnie udało nam się zamówić coś do jedzenia w okazyjnej cenie (pewne braki w komunikacji międzynarodowej poskutkowały tym, że panie w kuchni chciały mi zaserwować podwójne danie, choć zapłaciłem za jedno ). Na stole lądowały przede wszystkim dania z kuchni bułgarskiej - kawarma, papryka w sosie, grillowana, faszerowana i panierowana, sery w kociołku, grillowane cebule, bakłażany, sałaty szopka i selska. Do tego rzecz jasna mięso z rusztu, piwo i rakija na lepsze trawienie.
Śniadanie na bazie zakupów ze sklepu oraz z okolicznych straganów: okazało się, że kebapcze na zimno także świetnie smakuje, zwłaszcza popite taratorem albo piwem .
Najważniejsze jednak jest morze! Tutejsza plaża bywa uznawana za najdłuższą w Bułgarii - podobno ciągnie się na 12 lub 17 kilometrów. Aż tak dużo mi nie potrzeba, wystarczy kawałek. Rzecz jasna jej część została zajęta przez prywatne podmioty, które ustawiły bary, stoliki, leżaki z parasolami.
Znacznie więcej jest odcinków niezagospodarowanych. Najbliższy kempingowi posiada dodatkową atrakcję w postaci betonowego mola. Należy ono do akademii nauk, która prowadzi na nim jakieś badania Morza Czarnego (zasolenie i tym podobne), więc większość pomostu jest zablokowana bramą. Od czasu do czasu i tak ktoś przez nią przechodzi: dzień przed naszym przyjazdem wlazł na molo pijany facet i trzeba było wzywać odpowiednie służby, w tym ratownicze (ludzie się topili skacząc z wysokości do wody).
Spod zamkniętej bramy i tak można zrobić fajne zdjęcia na okolicę. Najpierw spojrzenie na południe, potem na północ w kierunku Warny, a następnie prostopadle do lądu.
Ciekawostką jest wijąca się rzeczka, która jednak nie wpływa do morza, a wydaje się wsiąkać w piasek! Woda w niej ma temperaturę przypominającą lekko schłodzony wrzątek, lecz podłoże pełne jest śmieci i różnego syfu, więc wszyscy ostrzegają, aby lepiej się w niej nie kąpać.
Rzeczka od strony mostu drogowego.
Piasek parzy, a woda jest dość ciepła. Fale - jak to zwykle w Morzu Czarnym - niemałe, pływa się trudno. Wieje silny wiatr, więc ciężko ustawić parasol, ale można się schować pod molem. Od czwartku do soboty na plaży było dość spokojnie - problem stanowiły jedynie śmieci oraz smród fajek, bo Bułgarzy to palacze starej daty. Dawno nie widziałem, aby ktoś kurzył nawet przy jedzeniu! No i psy - te się strasznie rozgrymasiły. Co rusz jakiś przylatywał aby coś wykopać, zakopać, a najlepiej się wysikać. Ewentualnie zrobić kupę. Podobnie na kempingu - wspaniały buldog francuski napaskudził obok baru, a z kolei pupil Węgrów z rumuńskiej Krajowej (już sami Węgrzy w Krajowej to ewenement) był tak wytresowany, że za potrzebą zawsze chodził do sąsiadów .
Wszystko zmieniło się w niedzielę - do Szkorpiłowci zwalił się tłum! Raczej nie taki, jaki widuję na zdjęciach znad Bałtyku, ale ewidentnie ilość masy ludzkiej się zwiększyła. Na szczęście nadal jest tu tak dużo terenu, że każdy znajdzie własny kącik (nasz biały parasol cudem przetrwał wcześniejsze porywy wiatru i jako tako stał).
Przybyli głównie Bułgarzy i trochę Rumunów. No i Cyganie. Okolice mola to właściwie romska enklawa. Co prawda Bułgarzy także mają dość ciemną karnację, ale Cyganów wyróżniał język i nie tylko. Nie, nie śmiecenie i palenie, gdyż to robili wszyscy. U Cyganów kobiety nie kąpały się i nie opalały w strojach plażowych, a w normalnym ubraniu. W sukniach, spódnicach, dżinsach. Małe dziewczynki jeszcze mają ciuchy plażowe, a nastolatki już nie. Panowie oczywiście nie muszą się zasłaniać.
A może to muzułmanie? W Bułgarii jest ich ponad pół miliona, w samym Szkorpiłowci kilkudziesięciu. Ale żeby wszyscy kąpiący się dookoła nimi byli, to byłby statystyczny cud! No i jak na wyznawców islamu to jednak panie są trochę za bardzo rozebrane... W dodatku nie mówili po turecku, a to przeważnie Turcy reprezentują muzułmanów w tym kraju.
Więcej ludzi, więc także więcej okazji do zdjęć. Próbuję uwieczniać atrakcyjne ciała, ale większość pobliskich kobiet jest przecież zasłonięta... Na plaży zagospodarowanej, przy płatnych parasolach i leżakach, płeć żeńska kąpie się już w strojach europejskich - zapewne Bułgarki - ale aż tak dużego zooma nie posiadam .
Przyglądam się ludziom i dziwuję się światu. Wspominałem o tym niedawno przy okazji wizyty w Siedmiogrodzie - spora część pań nie potrafi już pozować bez kręcenia tyłkiem i podnoszenia nóżek .
Od dawna fascynuje popularność klapków. Rozumiem, że nosi się je pod prysznic albo na basenie, lecz żeby na co dzień, wszędzie? W klapkach latają terroryści w Nigerii, w klapkach biegają talibowie w Kabulu, w klapkach paradują bałkańscy maczo. I pomyśleć, że moje potrafią spaść po paru krokach, a co dopiero podczas biegu .
O dziwo, mój aparat nikogo nie denerwował, niektórzy pozowali i machali do zdjęć z wielką chęcią.
Dookoła gwar, śmiechy, kłótnie, dostojne matrony opieprzają dzieciaki oraz mężów, a ci nie zostają dłużni. Słychać muzykę z radyjek oraz smartfonów, szczeka pies. Maluchy biegają i krzyczą. Wyjątkowo mi to nie przeszkadza, książka sama się czyta, a chłodne piwo smakuje znakomicie, choć to zwykły sikacz .
Nawet temperatura nie przesadzała: w ciągu dnia dochodziła do 28-30 stopni, a więc ciepło, ale nie upalnie (wiatr od morza obniżał odczuwalną). Za to po zmierzchu potrafiła zaskoczyć negatywnie - 17 stopni w lipcu, w Bułgarii? Właściciel kempingu stwierdził, że zbliża się jesień.
Pewnego wieczoru pojawiła się dodatkowa atrakcja: usłyszeliśmy warkot, a potem zjawił się śmigłowiec. Eurocopter Panther, jedna z dwóch maszyn tego typu należących do bułgarskiej marynarki wojennej (a więc trzecia część bułgarskiego lotnictwa morskiego), ćwiczył opuszczanie i podnoszenie "koszyka".
W sobotnie popołudnie postanawiam zwiedzić okolicę z pozycji siodełka, zatem wypożyczam na kempingu rower. Najpierw jadę na południe do miejsca, gdzie pofalowane wzgórza schodzą wprost do morza. Docieram dość blisko, ale nie chce mi się nieść przez ostatni odcinek roweru, całego oblepionego piaskiem.
Molo zostało daleko z tyłu.
Ta część plaży została zajęta przez "dzikich" lokatorów - co rusz widzę skupiska wielkich parasoli oraz stojących obok nich samochodów, ktoś wbił nawet maszt z brytyjską flagą. Las nad plażą pełen jest przyczep, bungalowów, namiotów, stoją dziesiątki zaparkowanych aut, czasem jeden obok drugiego. Spotykam drewniane i plastikowe wariacje na temat pryszniców, ale zastanawiam się jak mieszkańcy tego nieoficjalnego pola biwakowego korzystają z toalety? Odpowiedź przychodzi za jednym zakrętem, gdy wpadam na kobietę... sikającą na środku drogi. Uśmiechnęła się przepraszająco i dalej robiła swoje; ja przynajmniej staram się chodzić w krzaki... Jeśli tak tu wygląda strona sanitarna setek osób bytujących przez dni albo tygodnie, to musi być bardzo sympatycznie. Unoszący się w powietrzu zapach zdaje się to potwierdzać - to już na Przystanku Woodstock radziliśmy sobie lepiej...
Wracam do wioski, myję z piasku rower i pedałuję na północ. Mijam skrzyżowania wśród pól słoneczników i podjeżdżam pod górkę, a następnie przecinam las, w którym znaki ostrzegają przed czarną dupą.
Podjazd, zjazd i wyjeżdżam na szerszy teren.
Siedem kilometrów od kempingu znajduje się Nowo Orjachowo (Ново Оряхово), liczące sobie około stu mieszkańców. Typowa ulicówka, w centrum której znajduje się sklep, knajpa, kran z wodą pitną oraz skromny pomnik jakiegoś lokalnego gieroja, zmarłego w 1944 roku.
Zaglądam do knajpy, bo mimo zaawansowanego popołudnia żar leje się z nieba. Chciałem zamówić piwo, lecz facet przede mną brał mentę, zatem małpuję go i proszę dodatkowo o kieliszek zielonego trunku z kostką lodu. Sympatyczna barmanka pyta się mnie z uśmiechem, czy jestem fotografem.
- Tylko amatorskim - odpowiadam uśmiechając się równie sympatycznie.
Siadam na tarasie i wolno popijam chłodne napoje, przyglądając się ulicy.
Panuje duży ruch, bo sporo samochodów jedzie od strony morza, a wiele posiada rejestracje z Sofii i Bukaresztu. Co chwilę któryś się zatrzymuje, aby zrobić szybkie zakupy na jednym z kilkunastu straganów rozstawionych wzdłuż szosy - mieszkańcy sprzedają tam warzywa i owoce, podejrzewam, że z własnych ogródków, bo niestandardowe kształty, barwy i rozmiary na pewno nie przeszłyby weryfikacji w sieciowych sklepach. To właśnie tutaj zaopatrywałem się w produkty na śniadanie.
Siedzi się bardzo przyjemnie, lecz czas goni... Zajeżdżam jeszcze za wioskę na teren Starego Orjachowa (Старо Оряхово), największej osady gminy, lecz nie jej siedziby. Na jej skraju stoi stadion. Niby żadna atrakcja, ale reklamowali go na wszystkich tablicach w okolicy, więc chciałem zobaczyć te cudo. I oto on:
Chyba pierwszy raz widzę, aby przy wyjeździe z takiego parkingu ustawiać wypasione drogowskazy, znacznie nowsze od innych. Ewidentnie mieli dużo pieniędzy do wydania.
Przez Nowo Orjachowo wracam do lasu i mozolnie wdrapuję się na górkę. Gdy kończą się drzewa moim oczom ukazuje się zjazd (choć na zdjęciu tego za bardzo nie widać), pola słoneczników i zabudowa nadmorskiej części Szkorpiłowci (ciekawe, czy ta nazwa się odmienia?).
Na skrzyżowaniu odbijam w prawo, do Szkorpiłowci "właściwego". Te nie składa się tylko z jednej ulicy, ma bardziej rozrzuconą zabudowę. Centrum tworzy duży asfaltowy plac, przy którym znajduje się cerkiew, poczta, przystanek autobusowy, sklepy oraz - co oczywiste - knajpa.
W niewielkim parku zobaczymy pomnik z dwoma łysymi głowami - to wyjaśnienie skąd się wzięło obecne miano miejscowości. Głowa po lewej należała do Hermanna (Hermenegilda) Škorpila, a po prawej do Karla Škorpila. Dwaj pochodzący z Czech bracia przybyli w latach 80. XIX wieku do Bułgarii i stali się "ojcami" miejscowej archeologii. Byli przy wszystkich najważniejszych odkryciach archeologicznych tamtejszej epoki i w uznaniu ich zasług wioskę nazywaną z turecka Făndăklii (Фъндъклии) przemianowano na Szkorpiłowci. Nie jestem pewien, czy prowadzili badania także i tu, ale faktem jest, że przy morzu odnaleziono resztki fortecy i muru obronnego z IV-VI wieku n.e.. Mur biegł w miejscu, w którym codziennie przechodziłem z kempingu na plażę.
Tu także wstępuję na zimne piwko i zadowolony siadam pod parasolem obserwując życie wioski. W Szkorpiłowci akurat brak straganów, więc nastawione są na przyjezdnych, którzy tędy nie kursują.
Upał nieco zelżał, na ulicach pojawili się starsi ludzie.
Droga w stronę dzielnicy nadmorskiej pachnie świeżo wylanym asfaltem, a z kolei poza terenem zabudowanym przygotowano wygodną ścieżkę dla pieszych. Zastanawiam się tylko do czego miały służyć te daszki?
Bliskość morza miała ten plus, że mogłem nad nie przychodzić o dowolnej porze, bo i tak miałem blisko. W niedzielę wybrałem się już po zachodzie słońca: tłumy zniknęły, kąpali się jeszcze tylko pojedynczy Cyganie. I jedna całkiem goła baba, w dodatku sąsiadka z kempingu (dla odmiany jej facet był całkowicie okryty, gdyż udawał surfera) .
W ostatni dzień poświęciłem się i wstałem na wschód słońca, który przypadał w okolicach szóstej. Prawie się spóźniłem - jeszcze wchodząc na piasek wydawało się, że do pojawienia się tarczy nad horyzontem mam kilka minut, a gdy dochodziłem do mola, to nagle zaczęło one wręcz wyskakiwać niczym piłka!
Fale obijają się o słupy, a jednocześnie woda paruje. Morze i o tej porze jest stosunkowo ciepłe, a gdy kąpałem się w nocy, to w ogóle była zupa.
Zdziwiłby się ktoś, gdyby sądził, że początek dnia będzie witał samotnie. Na plaży kręci się już trochę osób - dominują wędkarze, ale są też inni miłośnicy fotografii, spacerowicze, biegacze i wyprowadzacze psów. Pojawił się nawet pierwszy parasol - komuś bardzo zależało, aby zaklepać sobie dobre miejsce.
Wschód słońca można uznać za całkiem fajne pożegnanie z Morzem Czarnym.
Forma noclegu, jaka mnie interesowała, to kemping. W Bułgarii większość takich obiektów dzieli się na dwie kategorie: hałaśliwe, tłoczne molochy i mniejsze obiekty, oferujące kiepski stan sanitarny. Ewentualnie te dwie odmiany łączą się w jedno (molochy z kiepskim stanem sanitarnym), a wyjątki mają inne wady - na przykład położenie na odludziu. W Szkorpiłowci kemping znajduje się w miejscowości i także niemal zaraz przy morzu - dzieli go od brzegu kilkaset metrów, wystarczy przejść przez drogę. Poniżej pomiędzy drzewami widać niebieski kolor i molo, a to zdjęcie z kempingowego baru.
Prowadzący kemping to bardzo ciekawa postać - starszy pan w typie hipisa: długie włosy, kapelusz, luz. Ożenił się z Polką i ponad trzydzieści lat spędził w RP, więc mówi po polsku lepiej niż niejeden autochton znad Wisły. Wielu polskich turystów myślało wręcz, iż to rodak! Nieco zdradza go akcent, lecz wtedy przekonuje, że jest góralem . Z kolei na powtarzające się pytania dlaczego nauczył się polskiego odpowiada, że to z powodu... psa. Suka, rasowy owczarek, faktycznie reagowała tylko na polskie słowa, mówiły tak do niej nawet bułgarskie wnuki właściciela .
Trochę zdarzyło nam się porozmawiać - opowiadał, że głównie mieszkał w Warszawie, ale w pewnym momencie przeniósł się do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie prowadził knajpę. Zatrudnił kilku miejscowych, lecz po pięciu latach musiał zwinąć interes: sąsiadom nie podobało się, że jakiś obcy robi u nich interes i "odbiera im pracę" (ciekawa logika, biorąc pod uwagę, że właśnie ją oferował), nie dawano mu spokoju, więc w końcu machnął na to wszystko ręką.
W przeszłości sporo podróżował, także na stopa. Nie można odmówić mu sprytu: we Francji wyciągał niby bułgarskie wino (w rzeczywistości rozlewane przez firmę w Polsce ze zlewek przywiezionych z Bałkanów) i częstował nim żabojadów. Ci oczywiście byli wstrząśnięci paskudnym smakiem i od razu przynosili swoje, swojskie napitki . Mnie poczęstował domową rakiją - wstrząsnęła, ale pozytywnie .
Pod względem udogodnień kemping spełniał swoją rolę - w miarę regularnie czyszczone toalety i kuchnia. Wypożyczalnia sprzętu, w tym rowerów - co mnie szczególnie interesowało. Bar, o którym już wspominałem - można było w nim kupić piwo (tańsze niż w knajpach) oraz proste posiłki typu kebapcze albo banica.
Właściwie jedyny mankament kempingu to... jego popularność. Ludzie ciągną tam jak muchy do kupy, więc w weekend bez wcześniejszej rezerwacji można zapomnieć o możliwości noclegu. Przyjechaliśmy w środę i do dyspozycji były jedynie dwa wolne miejsca! Jedno z nich świetnie, bo w rogu, gdzie mieliśmy cień przez niemal cały dzień. Ale auto już się nie wcisnęło, musiałem je zostawić przy ulicy - to też wyszło na plus, gdyż cena wyszła niższa, a i mniej się nagrzewało .
Mimo tłoku noce przelatywały raczej na spokojnie, wszyscy starali się szanować innych. Wśród turystów dominowali Bułgarzy oraz Rumunii (wiadomo - ich wybrzeże jest krótsze i znacznie bardziej zabudowane), trochę Niemców, Francuzów, Czechów. I jedni Polacy - poznałem ich parcelę od razu, bo jako jedyni odgrodzili się od innych parawanem .
Za sąsiadów mieliśmy także psy, koty i... papugi. Zaraz obok w dużej przyczepie kwaterowała Koko. Przyjechał z nią wielki, łysy Niemiec z Nadrenii-Palatynatu i tak ptakiem przyciągał do siebie dzieci, że zacząłem się już zastanawiać, czy to nie jakiś wędrowny pedofil.
Szkorpiłowci dzieli się na dwie części - wioskę "właściwą", oddaloną od morza o jakieś dwa kilometry, oraz naszą dzielnicę przybrzeżną. Ta dzielnica to dwie ulice na krzyż, hotel z dumną nazwą, kilka pensjonatów, dwa sklepy spożywcze, kino letnie, rząd straganów typowych dla każdej miejscowości położonej nad morzem. Słowem - trudno ją nazwać metropolią, ale i totalnym zadupiem, mamy dostęp do tak ważnych zdobyczy cywilizacji, jak np. wesołe miasteczko.
Są oczywiście lokale. Właśnie dlatego chciałem uniknąć nocowania na odludziach - jak na takim działa tylko jedna knajpa, to może spocząć na laurach i mieć wszystko gdzieś, bo ludzie i tak nie mają wyboru. A tu był: pierwsza restauracja znajdowała się kilkanaście metrów od kempingu. Inna - dość droga - parę minut dalej. Do tego co najmniej dwa bary i smażalnie ryb, a także ośrodek wypoczynkowy dla Bułgarów, gdzie dwukrotnie udało nam się zamówić coś do jedzenia w okazyjnej cenie (pewne braki w komunikacji międzynarodowej poskutkowały tym, że panie w kuchni chciały mi zaserwować podwójne danie, choć zapłaciłem za jedno ). Na stole lądowały przede wszystkim dania z kuchni bułgarskiej - kawarma, papryka w sosie, grillowana, faszerowana i panierowana, sery w kociołku, grillowane cebule, bakłażany, sałaty szopka i selska. Do tego rzecz jasna mięso z rusztu, piwo i rakija na lepsze trawienie.
Śniadanie na bazie zakupów ze sklepu oraz z okolicznych straganów: okazało się, że kebapcze na zimno także świetnie smakuje, zwłaszcza popite taratorem albo piwem .
Najważniejsze jednak jest morze! Tutejsza plaża bywa uznawana za najdłuższą w Bułgarii - podobno ciągnie się na 12 lub 17 kilometrów. Aż tak dużo mi nie potrzeba, wystarczy kawałek. Rzecz jasna jej część została zajęta przez prywatne podmioty, które ustawiły bary, stoliki, leżaki z parasolami.
Znacznie więcej jest odcinków niezagospodarowanych. Najbliższy kempingowi posiada dodatkową atrakcję w postaci betonowego mola. Należy ono do akademii nauk, która prowadzi na nim jakieś badania Morza Czarnego (zasolenie i tym podobne), więc większość pomostu jest zablokowana bramą. Od czasu do czasu i tak ktoś przez nią przechodzi: dzień przed naszym przyjazdem wlazł na molo pijany facet i trzeba było wzywać odpowiednie służby, w tym ratownicze (ludzie się topili skacząc z wysokości do wody).
Spod zamkniętej bramy i tak można zrobić fajne zdjęcia na okolicę. Najpierw spojrzenie na południe, potem na północ w kierunku Warny, a następnie prostopadle do lądu.
Ciekawostką jest wijąca się rzeczka, która jednak nie wpływa do morza, a wydaje się wsiąkać w piasek! Woda w niej ma temperaturę przypominającą lekko schłodzony wrzątek, lecz podłoże pełne jest śmieci i różnego syfu, więc wszyscy ostrzegają, aby lepiej się w niej nie kąpać.
Rzeczka od strony mostu drogowego.
Piasek parzy, a woda jest dość ciepła. Fale - jak to zwykle w Morzu Czarnym - niemałe, pływa się trudno. Wieje silny wiatr, więc ciężko ustawić parasol, ale można się schować pod molem. Od czwartku do soboty na plaży było dość spokojnie - problem stanowiły jedynie śmieci oraz smród fajek, bo Bułgarzy to palacze starej daty. Dawno nie widziałem, aby ktoś kurzył nawet przy jedzeniu! No i psy - te się strasznie rozgrymasiły. Co rusz jakiś przylatywał aby coś wykopać, zakopać, a najlepiej się wysikać. Ewentualnie zrobić kupę. Podobnie na kempingu - wspaniały buldog francuski napaskudził obok baru, a z kolei pupil Węgrów z rumuńskiej Krajowej (już sami Węgrzy w Krajowej to ewenement) był tak wytresowany, że za potrzebą zawsze chodził do sąsiadów .
Wszystko zmieniło się w niedzielę - do Szkorpiłowci zwalił się tłum! Raczej nie taki, jaki widuję na zdjęciach znad Bałtyku, ale ewidentnie ilość masy ludzkiej się zwiększyła. Na szczęście nadal jest tu tak dużo terenu, że każdy znajdzie własny kącik (nasz biały parasol cudem przetrwał wcześniejsze porywy wiatru i jako tako stał).
Przybyli głównie Bułgarzy i trochę Rumunów. No i Cyganie. Okolice mola to właściwie romska enklawa. Co prawda Bułgarzy także mają dość ciemną karnację, ale Cyganów wyróżniał język i nie tylko. Nie, nie śmiecenie i palenie, gdyż to robili wszyscy. U Cyganów kobiety nie kąpały się i nie opalały w strojach plażowych, a w normalnym ubraniu. W sukniach, spódnicach, dżinsach. Małe dziewczynki jeszcze mają ciuchy plażowe, a nastolatki już nie. Panowie oczywiście nie muszą się zasłaniać.
A może to muzułmanie? W Bułgarii jest ich ponad pół miliona, w samym Szkorpiłowci kilkudziesięciu. Ale żeby wszyscy kąpiący się dookoła nimi byli, to byłby statystyczny cud! No i jak na wyznawców islamu to jednak panie są trochę za bardzo rozebrane... W dodatku nie mówili po turecku, a to przeważnie Turcy reprezentują muzułmanów w tym kraju.
Więcej ludzi, więc także więcej okazji do zdjęć. Próbuję uwieczniać atrakcyjne ciała, ale większość pobliskich kobiet jest przecież zasłonięta... Na plaży zagospodarowanej, przy płatnych parasolach i leżakach, płeć żeńska kąpie się już w strojach europejskich - zapewne Bułgarki - ale aż tak dużego zooma nie posiadam .
Przyglądam się ludziom i dziwuję się światu. Wspominałem o tym niedawno przy okazji wizyty w Siedmiogrodzie - spora część pań nie potrafi już pozować bez kręcenia tyłkiem i podnoszenia nóżek .
Od dawna fascynuje popularność klapków. Rozumiem, że nosi się je pod prysznic albo na basenie, lecz żeby na co dzień, wszędzie? W klapkach latają terroryści w Nigerii, w klapkach biegają talibowie w Kabulu, w klapkach paradują bałkańscy maczo. I pomyśleć, że moje potrafią spaść po paru krokach, a co dopiero podczas biegu .
O dziwo, mój aparat nikogo nie denerwował, niektórzy pozowali i machali do zdjęć z wielką chęcią.
Dookoła gwar, śmiechy, kłótnie, dostojne matrony opieprzają dzieciaki oraz mężów, a ci nie zostają dłużni. Słychać muzykę z radyjek oraz smartfonów, szczeka pies. Maluchy biegają i krzyczą. Wyjątkowo mi to nie przeszkadza, książka sama się czyta, a chłodne piwo smakuje znakomicie, choć to zwykły sikacz .
Nawet temperatura nie przesadzała: w ciągu dnia dochodziła do 28-30 stopni, a więc ciepło, ale nie upalnie (wiatr od morza obniżał odczuwalną). Za to po zmierzchu potrafiła zaskoczyć negatywnie - 17 stopni w lipcu, w Bułgarii? Właściciel kempingu stwierdził, że zbliża się jesień.
Pewnego wieczoru pojawiła się dodatkowa atrakcja: usłyszeliśmy warkot, a potem zjawił się śmigłowiec. Eurocopter Panther, jedna z dwóch maszyn tego typu należących do bułgarskiej marynarki wojennej (a więc trzecia część bułgarskiego lotnictwa morskiego), ćwiczył opuszczanie i podnoszenie "koszyka".
W sobotnie popołudnie postanawiam zwiedzić okolicę z pozycji siodełka, zatem wypożyczam na kempingu rower. Najpierw jadę na południe do miejsca, gdzie pofalowane wzgórza schodzą wprost do morza. Docieram dość blisko, ale nie chce mi się nieść przez ostatni odcinek roweru, całego oblepionego piaskiem.
Molo zostało daleko z tyłu.
Ta część plaży została zajęta przez "dzikich" lokatorów - co rusz widzę skupiska wielkich parasoli oraz stojących obok nich samochodów, ktoś wbił nawet maszt z brytyjską flagą. Las nad plażą pełen jest przyczep, bungalowów, namiotów, stoją dziesiątki zaparkowanych aut, czasem jeden obok drugiego. Spotykam drewniane i plastikowe wariacje na temat pryszniców, ale zastanawiam się jak mieszkańcy tego nieoficjalnego pola biwakowego korzystają z toalety? Odpowiedź przychodzi za jednym zakrętem, gdy wpadam na kobietę... sikającą na środku drogi. Uśmiechnęła się przepraszająco i dalej robiła swoje; ja przynajmniej staram się chodzić w krzaki... Jeśli tak tu wygląda strona sanitarna setek osób bytujących przez dni albo tygodnie, to musi być bardzo sympatycznie. Unoszący się w powietrzu zapach zdaje się to potwierdzać - to już na Przystanku Woodstock radziliśmy sobie lepiej...
Wracam do wioski, myję z piasku rower i pedałuję na północ. Mijam skrzyżowania wśród pól słoneczników i podjeżdżam pod górkę, a następnie przecinam las, w którym znaki ostrzegają przed czarną dupą.
Podjazd, zjazd i wyjeżdżam na szerszy teren.
Siedem kilometrów od kempingu znajduje się Nowo Orjachowo (Ново Оряхово), liczące sobie około stu mieszkańców. Typowa ulicówka, w centrum której znajduje się sklep, knajpa, kran z wodą pitną oraz skromny pomnik jakiegoś lokalnego gieroja, zmarłego w 1944 roku.
Zaglądam do knajpy, bo mimo zaawansowanego popołudnia żar leje się z nieba. Chciałem zamówić piwo, lecz facet przede mną brał mentę, zatem małpuję go i proszę dodatkowo o kieliszek zielonego trunku z kostką lodu. Sympatyczna barmanka pyta się mnie z uśmiechem, czy jestem fotografem.
- Tylko amatorskim - odpowiadam uśmiechając się równie sympatycznie.
Siadam na tarasie i wolno popijam chłodne napoje, przyglądając się ulicy.
Panuje duży ruch, bo sporo samochodów jedzie od strony morza, a wiele posiada rejestracje z Sofii i Bukaresztu. Co chwilę któryś się zatrzymuje, aby zrobić szybkie zakupy na jednym z kilkunastu straganów rozstawionych wzdłuż szosy - mieszkańcy sprzedają tam warzywa i owoce, podejrzewam, że z własnych ogródków, bo niestandardowe kształty, barwy i rozmiary na pewno nie przeszłyby weryfikacji w sieciowych sklepach. To właśnie tutaj zaopatrywałem się w produkty na śniadanie.
Siedzi się bardzo przyjemnie, lecz czas goni... Zajeżdżam jeszcze za wioskę na teren Starego Orjachowa (Старо Оряхово), największej osady gminy, lecz nie jej siedziby. Na jej skraju stoi stadion. Niby żadna atrakcja, ale reklamowali go na wszystkich tablicach w okolicy, więc chciałem zobaczyć te cudo. I oto on:
Chyba pierwszy raz widzę, aby przy wyjeździe z takiego parkingu ustawiać wypasione drogowskazy, znacznie nowsze od innych. Ewidentnie mieli dużo pieniędzy do wydania.
Przez Nowo Orjachowo wracam do lasu i mozolnie wdrapuję się na górkę. Gdy kończą się drzewa moim oczom ukazuje się zjazd (choć na zdjęciu tego za bardzo nie widać), pola słoneczników i zabudowa nadmorskiej części Szkorpiłowci (ciekawe, czy ta nazwa się odmienia?).
Na skrzyżowaniu odbijam w prawo, do Szkorpiłowci "właściwego". Te nie składa się tylko z jednej ulicy, ma bardziej rozrzuconą zabudowę. Centrum tworzy duży asfaltowy plac, przy którym znajduje się cerkiew, poczta, przystanek autobusowy, sklepy oraz - co oczywiste - knajpa.
W niewielkim parku zobaczymy pomnik z dwoma łysymi głowami - to wyjaśnienie skąd się wzięło obecne miano miejscowości. Głowa po lewej należała do Hermanna (Hermenegilda) Škorpila, a po prawej do Karla Škorpila. Dwaj pochodzący z Czech bracia przybyli w latach 80. XIX wieku do Bułgarii i stali się "ojcami" miejscowej archeologii. Byli przy wszystkich najważniejszych odkryciach archeologicznych tamtejszej epoki i w uznaniu ich zasług wioskę nazywaną z turecka Făndăklii (Фъндъклии) przemianowano na Szkorpiłowci. Nie jestem pewien, czy prowadzili badania także i tu, ale faktem jest, że przy morzu odnaleziono resztki fortecy i muru obronnego z IV-VI wieku n.e.. Mur biegł w miejscu, w którym codziennie przechodziłem z kempingu na plażę.
Tu także wstępuję na zimne piwko i zadowolony siadam pod parasolem obserwując życie wioski. W Szkorpiłowci akurat brak straganów, więc nastawione są na przyjezdnych, którzy tędy nie kursują.
Upał nieco zelżał, na ulicach pojawili się starsi ludzie.
Droga w stronę dzielnicy nadmorskiej pachnie świeżo wylanym asfaltem, a z kolei poza terenem zabudowanym przygotowano wygodną ścieżkę dla pieszych. Zastanawiam się tylko do czego miały służyć te daszki?
Bliskość morza miała ten plus, że mogłem nad nie przychodzić o dowolnej porze, bo i tak miałem blisko. W niedzielę wybrałem się już po zachodzie słońca: tłumy zniknęły, kąpali się jeszcze tylko pojedynczy Cyganie. I jedna całkiem goła baba, w dodatku sąsiadka z kempingu (dla odmiany jej facet był całkowicie okryty, gdyż udawał surfera) .
W ostatni dzień poświęciłem się i wstałem na wschód słońca, który przypadał w okolicach szóstej. Prawie się spóźniłem - jeszcze wchodząc na piasek wydawało się, że do pojawienia się tarczy nad horyzontem mam kilka minut, a gdy dochodziłem do mola, to nagle zaczęło one wręcz wyskakiwać niczym piłka!
Fale obijają się o słupy, a jednocześnie woda paruje. Morze i o tej porze jest stosunkowo ciepłe, a gdy kąpałem się w nocy, to w ogóle była zupa.
Zdziwiłby się ktoś, gdyby sądził, że początek dnia będzie witał samotnie. Na plaży kręci się już trochę osób - dominują wędkarze, ale są też inni miłośnicy fotografii, spacerowicze, biegacze i wyprowadzacze psów. Pojawił się nawet pierwszy parasol - komuś bardzo zależało, aby zaklepać sobie dobre miejsce.
Wschód słońca można uznać za całkiem fajne pożegnanie z Morzem Czarnym.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Czytając artykuły, blogi i internetowe przewodniki można odnieść wrażenie, że Bułgaria to wybrzeże i oprócz niego to już nic ciekawego. A jest dokładnie odwrotnie - większość najciekawszych miejsc wcale nie leży nad morzem. Pierwsze z opisywanych przeze mnie ma do morskich fal blisko, gdyż znajduje się kilkanaście kilometrów na zachód od Warny.
Mowa o terenie zwanym Pobiti Kamyni (Побити камъни), a w języku polskim Kamienny Las. Na rozległej przestrzeni stoją tu dziesiątki kolumn i tysiące innych mniejszych kawałków - coś w rodzaju połączenia ruin starożytnych budynków i rzadkiego gołoborza, a wszystko to na suchej trawie przemieszanej z piaskiem. Niekiedy nawierzchnia określana jest wręcz jako pustynia, jedna z nielicznych w Europie pochodzenia naturalnego i jedyna w Bułgarii.
Aż do 19. stulecia brano je rzeczywiście za wytwory ludzkie z czasów antycznych, ale badania dowiodły, iż to dzieło matki natury. W jaki sposób powstał ten skalny kompleks? Za głupi jestem na własne tłumaczenie, więc posłużę się cytatem z Wikipedii: Dawniej na obecnych piaskach znajdowały się pokłady wapienia (do dziś zalega on jeszcze w wielu miejscach). Woda opadowa z dwutlenkiem węgla, wsiąkając, rozpuszczała wapień. Przenikał on do piasku w formie nacieków (kolumn) z dwuwęglanu wapnia. Z czasem piasek usunięty został dzięki wietrzeniu, a odporniejsze słupy wapienne zostały odsłonięte.
Najnowsze badania stwierdziły, iż (...) ten fenomen geologiczny jest skamieniałym systemem typu "cold hydrocarbon seepage". Precypitacja węglanowych kolumn zbudowanych z bardzo lekkiego izotopowego węgla (w niskomagnezowym kalcycie) to wynik utleniania wędrujących węglowodorów przez archeony. I wszystko jasne .
Kamienne kolumny dochodzą do wysokości sześciu metrów, a ponieważ są płytko osadzone w piasku, więc wiele z nich się przewróciło albo pomogła im w tym miejscowa ludność.
Jest bardzo gorąco - żar leje się z nieba i odbija od ziemi oraz skał. Kamienny Las zwiedzamy sami, choć na leśnym parkingu stały ze dwa auta (w tym taksówka), mijaliśmy także kasę biletową, ale zamkniętą.
Ciszę przerywają jedynie odgłosy cykad.
Do Kamiennego Lasu dojedziemy z Warny drogą numer 2, ale w lipcu 2021 roku akurat była w remoncie, więc trzeba skorzystać z równoległej autostrady (zjazd jest oznaczony). Wyremontowany odcinek drogi przecina skalne zgrupowanie na dwie części, ale ta północna jest znacznie mniejsza.
Coraz bardziej oddalamy się od morza w kierunku zachodnim - trochę autostradą, a trochę bocznymi pustawymi szosami.
Rzeźba terenu jest zróżnicowana - obok płaskich pól nagle wyrastają skalne ściany płaskowyżu.
Przecinamy wyludnioną wioskę Madara (Мадара) i wspinamy się samochodem w las pod bramę Rezerwatu Archeologiczno-Historycznego, tuż obok urwiska.
W rezerwacie można oglądać pamiątki historyczne z wczesnego średniowiecza oraz przyrodnicze. W niektórych jaskiniach urządzono kaplice, w innych odnaleziono ślady bytności człowieka z Paleolitu.
Są także ruiny świątyń pogańskich - używano ich, gdy kraj był już oficjalnie chrześcijański. Do tego zarys średniowiecznego kompleksu zakonnego. Wszystko to z pięknymi skałami w tle.
Najważniejszy jest jednak Jeździec z Madary, inaczej Madarski konik (Мадарски конни) - relief wykuty w piaskowcowej ścianie, 23 metry nad poziomem gruntu.
Z daleka widać go słabo, gdyż zarysy zlewają się z wypukłościami skały, a także swoje zrobił deszcz, wiatr i słońce. Gdy podejdziemy bliżej to całość staje się bardziej wyraźna: jeździec na galopującym koniu trzymający w ręku włócznię (choć niektórzy zamiast niej widzieli... róg do wina). Za nim biegnie pies, a pod koniem leży umierający lew. Wszystko to w rozmiarach zbliżonych do żywych oryginałów.
O płaskorzeźbie tej nie wiadomo wiele pewnego, poza tym, że jest jedynym takiego typu zabytkiem w Europie i jednym z najbardziej znanych symboli Bułgarii (znalazł się m.in. na monetach). Z tego powodu została wpisana na Listę Dziedzictwa UNESCO. Wszelkie inne dane są jedynie przypuszczeniami. Relief powstał najprawdopodobniej w VII lub w VIII wieku. Być może przedstawia jednego z chanów Protobułgarów - koczowniczego ludu pochodzenia huńskiego, który w 7. stuleciu dotarł na Bałkany. Przybysze podporządkowali sobie zamieszkujących te tereny Słowian i sami dość szybko się zeslawizowali, dając początek dzisiejszemu narodowi bułgarskiemu.
Forma płaskorzeźby (paradny szyk konia, jeździec trzymający włócznię) przypomina motyw jeźdźca trackiego występującego na tym terenie w starożytności, lecz w tym okresie Trakowie już praktycznie nie istnieli, gdyż niemal zupełnie rozpłynęli się w etnosie słowiańskim. Takie ukazywanie wojowników jest także znane w tradycji środkowoazjatyckiej, czyli tam, skąd pochodzili praprzodkowie Protobułgarów. Najbardziej powszechna opinia wskazuje, że na rumaku uwieczniono chana Terweła, który wsławił się zwycięskimi wojnami z Bizancjum, a wykute obok płaskorzeźby napisy w średniowiecznej grece (z tej odległości niemożliwe do zobaczenia) odnoszą się do wydarzeń z VIII wieku, kiedy panował.
Zajrzeliśmy do grot, obejrzeliśmy konika, tymczasem mnie zaczęło ciągnąć do urwiska. Ponoć można wejść na jego szczyt, a u góry znajdują się ruiny twierdzy. Na mapie zaznaczone są schody, więc idę je w pojedynkę zobaczyć. Stwierdziłem, że tylko rzucę okiem.
Wejście rzeczywiście tam jest - po minięciu granicy lasu wdrapujemy się po skałach, schodach wykutych i metalowych, czasem trafi się jakiś mostek. Idę tylko kawałeczek.
Po kawałeczku idę kolejny kawałeczek, potem następny i następny. Już z tej wysokości są fajne widoki, ale ciągle zastanawiam się, co będzie wyżej. I tak krok po kroku... Gdzieś w internecie przeczytałem, że do wspinaczki potrzebne są solidne buty, ale to przesada: przy bezdeszczowej pogodzie w zupełności wystarczą sandały .
Kurde, a może jeszcze kilka schodów i jeszcze jeden kawałeczek?
Jak się można domyślić wylazłem na samą górę . Widoki ze stumetrowej ściany przedstawiają pobliską Madarę oraz płaską okolicę, na horyzoncie ograniczoną kolejnymi pasmami skał. Z dołu słychać stukot pociągu - lokomotywa ciągnie dwa wagony osobowe.
A tak wygląda krajobraz z drugiej strony urwiska - równo i płasko!
Próbuję się dodzwonić do Teresy, która została w lesie. Nic z tego, brak zasięgu. W takim razie odpuszczam sobie dojście do ruin twierdzy (które i tak są w dużej mierze współczesną rekonstrukcją), a i nic nowego stamtąd nie zobaczę. W miejscu gdzie stoję też jest bardzo ładnie.
Podczas powrotu w dół spotykam Teresę, której się na tyle dłużyło, że w końcu poszła za mną. Zatem wchodzimy razem jeszcze trochę w kierunku szczytu i dopiero potem złazimy do lasu i samochodu.
Madara przyciąga grupy turystów, ale większość z nich ogranicza się do zobaczenia płaskorzeźby i jaskiń. Na górę wchodzi ledwie garstka osób - upał oraz ilość schodów skutecznie zniechęcają. Spotkałem rodzinkę ze Śląska, która próbowała wprowadzić na urwisko małe dzieci i psa (zwierzak wyglądał gorzej niż dzieci); skończyło się długim postojem w zacienionym przejściu między skałami i szybkim powrotem. Niemniej miejsce na pewno godne jest wizyty i spędzenia w nim godzinki lub dwóch.
W wiosce znajdują się jeszcze resztki rzymskiej willi, ale wyleciała mi ona z głowy. Robię ostatnie zdjęcie skalnych ścian, a na pierwszym planie stoi dawna turecka fontanna przerobiona na pomnik poległych.
Kolejnym punktem programu "Bułgarii prawdziwej" (tak nazwałem ten odcinek, ponieważ życie toczy się tu nieco inaczej niż na turystycznym wybrzeżu, a i cudzoziemców pojawia się znacznie mniej) miał być Szumen (Шумен). Miasto to posiada szereg ciekawych obiektów do zwiedzenia - m.in. twierdzę oraz monumentalny Pomnik Twórców Państwa Bułgarskiego. W przypadku tego drugiego określenie "pomnik" to minimalizm, powinno się raczej napisać o "kompleksie architektonicznym". Niestety, straciliśmy za dużo czasu w innych miejscach, więc już wiem, że trzeba będzie wybrać tylko jedną rzecz do zobaczenia. Decyduję się na wizytę w meczecie Tombuł - to największa muzułmańska świątynia w Bułgarii i drugi największy meczet na Bałkanach (większy posiada tureckie Edirne). Trzeba przyznać, że z zewnątrz prezentuje się imponująco.
Meczet powstał w pierwszej połowie XVIII wieku. Według legendy architektowi podziękowano ścięciem głowy, aby już nigdy więcej nie wybudował czegoś tak pięknego (ta legenda jest dość popularna w różnych lokalizacjach). Reprezentuje tzw. barokowy styl turecki.
Za drzwiami wita nas uśmiechnięty mężczyzna. Meczet można zwiedzać po uiszczeniu opłaty (bilet jest niewiele tańszy od całego zespołu architektonicznego w Madarze). Warto, bo wnętrza są jeszcze ładniejsze niż zewnętrza bryła - motywy kwiatowe i geometryczne, cytaty z Koranu. Całość została kilka lat temu odnowiona za pieniądze sułtana Omanu.
Piętro przeznaczone dla kobiet - a konkretnie ta gustowna klatka. Na szczęście turyści nie są w niej zamykani, ale chusty trzeba założyć, a trzewiki zdjąć, jak to w każdym meczecie, który nadal pełni funkcje religijne.
Zbliża się pora popołudniowej modlitwy Asr. Młody muezzin bierze mikrofon i zaczyna śpiewać oraz zawodzić do mikrofonu, aby przypomnieć wiernym o ich obowiązkach. Pierwszy raz słyszę to ze środka meczetu.
Z meczetem sąsiaduje dziedziniec z fontanną oraz budynki szkół i biblioteki.
Szumen to jedno z większych skupisk muzułmanów w Bułgarii. W prowincji stanowią oni około 1/3 mieszkańców, w samym mieście nieco mniej. W zdecydowanej większości są oni Turkami, stąd napisy w ich języku na plakacie reklamującym islamską edukację. Zwłaszcza zdjęcie dziewczynki w hidżabie i w makijażu wygląda zachęcająco.
Podjeżdżam na chwilę do centrum, aby chociaż z dołu popatrzeć na Pomnik Twórców Państwa Bułgarskiego. Do potężnej, socrealistycznej kompozycji prowadzi z miasta aleja z tysiąc trzysta kamiennymi stopniami (w 1981 roku tyle lat minęło od oficjalnego początku bułgarskiej państwowości).
Rzędy schodów zaczynają się w parku obok teatru, a tam wśród zieleni stoi Pomnik Wyzwolenia. Przedstawia on komunistycznego partyzanta, stojącego na wysokim cokole (miejscowi nazywają go "Rozrzutnikiem") oraz związanego pokonanego faszystę.
A tu Twórcy Państwa Bułgarskiego widziani z obwodnicy Szumenu.
Dociskam pedał gazu połykając kolejne kilometry - drogi o tej porze są już puste, a sporo odcinków ma pas do wyprzedzania, więc jedzie się nieźle.
Ostatni nocleg w Bułgarii zarezerwowałem w Gecowie (Гецово), wsi obok Razgardu. Miejscowość na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się absolutnie niczym wyjątkowym, poza położeniem obok głównej arterii komunikacyjnej w kierunku granicy. Co do tego miejsca noclegowego od początku miałem jakieś złe przeczucia, gdyż wpisy w internecie pojawiały się o nim rzadko i niemal nigdy od cudzoziemców...
Najpierw nie umiemy go znaleźć, gdyż został źle zaznaczony na mapie. Potem wreszcie trafiamy pod dobry adres przy zakurzonej, szutrowej ulicy. Działa tam warsztat samochodowy i stoi pełno samochodów, a obok znajduje się obiekt noclegowy Kapanski Stan wraz z restauracją. Przynajmniej w teorii, bo wyglądają na zamknięte.
Siedzący na chodniku chłopak mówi nam po polsku "dzień dobry", ale czy się dobrze zakończy, to zaraz się okaże. Zagaduję do faceta, który chyba jest szefem warsztatu.
- A, nocleg? Momencik - po chwili namysłu zaprasza do środka i zaczyna gdzieś wydzwaniać, a potem kłócić się telefonicznie z kobietą, która pewnie jest właścicielką tego przybytku. Ta twierdzi, że na dziś nie miała żadnych rezerwacji, a facet nerwowo tłumaczy, że nie dość, iż mamy wydruk ją potwierdzający, to jeszcze znalazł nas w komputerze. Mijają minuty, w ogólnosłowiańskim narzeczu wyjaśniamy sobie pewne kwestie, wreszcie dostaję do ucha smartfona, przez który kobieta mówi po angielsku to, co i tak już zrozumieliśmy wcześniej po bułgarsku: "Przepraszamy za zamieszanie, za chwilę pokój będzie gotów".
Napięcie schodzi, więc od razu proszę o zimne piwo . Restauracja faktycznie nie funkcjonuje i to raczej od dawna, ale napoje procentowe posiadają i sprzedają. Jeszcze tylko trzeba przebrnąć przez kwestie finansowe, bo babcia naszego rozmówcy była przekonana, że cena z internetu to tylko opłata za rezerwację i trzeba do niej dołożyć standardową kwotę za pokój .
Koniec końców mamy całkiem przyzwoity nocleg i to w miejscu zupełnie nieturystycznym, co pozwala rzucić okiem na taką "zwykłą" Bułgarię. A ta jest najbiedniejszym państwem Unii Europejskiej, doskonale to widać podczas wieczornego spaceru po wiosce: wiele ulic bez asfaltu, zaniedbane domy, znaczna część opuszczonych. Budowano je z tego, co wpadło w ręce. Jednak rumuńska prowincja zwykle wygląda trochę bardziej zasobnie.
Prawie nie spotykamy innych ludzi, bo co to robić po zmroku? Knajp nie ma (pierwszy raz nie zjemy kolacji w lokalu), sklepy też już dawno zamknięte. Innych atrakcji również nie widzieliśmy, wszyscy pochowali się w gospodarstwach. Po głównym placu hula ciepły wiatr.
Poranek sugeruje, że czeka nas upalny dzień. Im dalej od Morza Czarnego, tym cieplej: na wybrzeżu temperatura lekko przekraczała 30 stopni, a w głębi lądu zaczyna dochodzić do 40-tki.
Idę się przejść na spacer i przy okazji zrobić zakupy na śniadanie. Poniżej warsztat wraz z naszym noclegiem (z pokoju mieliśmy wyjście na balkon).
Ulice znowu są niezbyt ludne. Mijam opuszczoną szkołę podstawową i zaglądam pod ładną cerkiew św. Demetriusza. Obok świątyni stoi kontener, do którego jedna babka wrzuca dymiące się śmieci. Czekam przez chwilę, czy czasem całość nie zajmie się ogniem...
Klepsydry ale nie z pogrzebów, lecz wspomnienia rocznic śmierci - po kilku miesiącach albo latach.
Robię zakupy w małym markecie obok głównego placu. Wybór mają dość skromny.
W cieniu drzew czają się dwa pomniki. Jeden przedstawia żołnierza, zatem wiadomo, że upamiętnia poległych. Mieszkańcy ginęli w wojnach bałkańskich, światowych, a jeden nawet w Hiszpanii. Druga postać to Geco Nedełczew (Гецо Неделчев), komunistyczny partyzant, tutaj urodzony, zabity w 1944. To od niego pochodzi współczesna nazwa miejscowości. Początkowo nazywała się ona z tureckiego Chasanłar (część wioski była zamieszkała przez Turków, ale opuścili ją po wyzwoleniu Bułgarii), potem Borisowo (na cześć urodzin następcy tronu Borysa), aż wreszcie aktualnie.
Podczas latania z aparatem zagaduje mnie śniady chłop. Pyta się mnie, czy mówię po rosyjsku, a może chociaż po cygańsku? Przedstawia się jako Rumun, ale od dawna mieszkający w Bułgarii. Cieszy się, że fotografuję pomniki, bo to ważne obiekty.
Po spakowaniu zajeżdżamy do Razgradu (Разград), leżącego dosłownie zaraz obok (w czasach komunistycznych Gecowo było jego dzielnicą). Stolica obwodu zaczyna swoją historię w czasach starożytnych - na jej dzisiejszych obrzeżach Rzymianie założyli obóz wojskowy Abritus, który przekształcił się w miasto otoczone solidnymi murami, które jednak nie powstrzymały przed jego kilkukrotnym zdobyciem i zniszczeniem.
Antyczne mury częściowo zrekonstruowano, można je obejrzeć w parku, a obok pobliskiej szkoły zorganizowano lapidarium pod gołym wiekiem. Obok kamieni z inskrypcjami łacińskimi i greckimi są także młodsze - z XIX wieku.
Ślady samego miasta zobaczymy kawałek dalej - zarysy domów, budynku publicznego z kolumnami. Brązowym paskiem oznaczono poziom, do którego sięgają oryginalne elementy.
Nad toaletami umieszczono napis Latrina. I pomimo, że drugi głosi iż pecunia non olet, to kibelek jest darmowy .
W centrum Razgardu udaje się zaparkować bez problemu, bo zamiast konieczności wysyłania smsów władze miasta zostawiły starą, sprawdzoną metodę, tzn. parkingowego, a właściwie parkingową. Płacimy za dwie godziny i idziemy się rozejrzeć. Najpierw na targowisko, gdzie za śmieszne pieniądze zjadamy kebabcze z dodatkiem ostrej papryki.
Obwód Razgrad to jeden z dwóch w kraju, gdzie większość stanowią muzułmanie. Jak już pisałem wcześniej, są to przeważnie Turcy, ale także niewielka grupa Pomaków, czyli Słowian, którzy w czasach Imperium Osmańskiego przeszli na islam, głównie z powodów ekonomicznych, czasem też pod przymusem. Pod odzyskaniu przez Bułgarię niepodległości ich sytuacja stała się nieciekawa - traktowano ich jako zdrajców i odszczepieńców, a za rządów Teodora Żiżkowa na siłę próbowano asymilować. Zbułgaryzowano im imiona i nazwiska, zlikwidowano szkolnictwo, zdarzały się aresztowania i zabójstwa. Podobne działania przedsięwzięto przeciwko Turkom, którzy zaczęli emigrować do dawnej ojczyzny, ale Pomacy nie znali tureckiego ani nie byli częścią tureckiej kultury, więc dla nich nie było to dobre rozwiązanie.
W każdym razie w tym regionie wyznawców Allaha zostało sporo, choć nie w samym mieście (nazywanym przez Turków Hezagrad) - tu ich procent zbliża się do dwudziestu. Jest to jednak jedyne miejsce, gdzie widziałem kobiety w chustach.
Po zrzucaniu osmańskiej niewoli Bułgarzy wpadli w szał niszczenia wszystkiego, co tureckie. Chęć zemsty zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem i obecnie w bułgarskich miastach jest bardzo mało zabytków z czasów tureckich. W Razgradzie uchowała się wieża zegarowa z 1864 roku.
Kolejnymi pamiątkami po panowaniu sułtanów są dwa meczety. W centrum wznosi się meczet Ibrahima Paszy, którego budowę ukończono w 1616 roku. Wizualnie to typowa świątynia z tamtego okresu. Od dawna zamknięta - po całych dekadach niszczenia wzięto się wreszcie za remont.
W Razgradzie jest sporo intrygujących rzeźb - jakiś Prometeusz, dziecko drapiące się w nogę, a nawet bezwstydni kochankowie.
Ostatnie bułgarskie zakupy - już częściowo do domu...
...i suniemy na północ, w stronę Dunaju. Droga przecina mało ludne, mało leśne i lekko pofałdowane krajobrazy Niziny Naddunajskiej.
Na samym końcu czeka Ruse (Русе), ponad stutysięczne miasto nad Dunajem. Planowałem się po nim trochę poszwendać, lecz jak zwykle nie ma już na to czasu.
Przy wjeździe widzę interesujący obiekt, więc zatrzymuję się, aby go obejrzeć. To kolumna nazywana "Pomnikiem Rusofilów".
Trochę zajęło mi znalezienie odpowiedzi na pytanie o co może tu chodzić... A historia z rusofilami wyglądała tak: w 1886 roku zdetronizowano Aleksandra Battenberga, pierwszego nowożytnego władcę Bułgarii. Książę był Niemcem, ale wyniesiono go na tron przy poparciu Rosjan. Potem jednak Rosjanom podpadł, obalili go oficerowie o prorosyjskich poglądach, których z kolei zastąpił premier o profilu antyrosyjskim. Nastąpiła zmiana monarchy (na kolejnego Niemca, lecz już z rodu Koburgów), która nie spotkała się z poparciem stronnictwa prorosyjskiego. Garnizon w Ruse wszczął bunt, ten został stłumiony, a jego dowódców rozstrzelano. Dziś w tym miejscu spotykają się wielbiciele Rosji, których w Bułgarii jest cała masa.
Zjeżdżamy w dół, do poziomu rzeki. Na jednym ze skrzyżowań w oddali miga wysoka na ponad dwieście metrów wieża telewizyjna.
Krótki postój nad brzegiem. Rumunia na wyciągnięcie ręki, po niecałym tygodniu od jej opuszczenia. Dunaj przekroczyć można niby promem, ale w rzeczywistości jest tylko jedna opcja jego pokonania...
Ta opcja to słynny Most Przyjaźni, zwany też Mostem Dunajskim albo po prostu Mostem Giurgiu-Ruse. Przerzucono go w 1954 i do niedawna był jedynym mostem na całej granicy bułgarsko-rumuńskiej.
Wjazd na przejście graniczne jest idiotyczny, bo z ronda, gdzie tworzy się korek. Potem czeka się w kolejce do punktu poboru opłat (brak bułgarskiej kontroli granicznej) i można zmieniać kraj.
Mowa o terenie zwanym Pobiti Kamyni (Побити камъни), a w języku polskim Kamienny Las. Na rozległej przestrzeni stoją tu dziesiątki kolumn i tysiące innych mniejszych kawałków - coś w rodzaju połączenia ruin starożytnych budynków i rzadkiego gołoborza, a wszystko to na suchej trawie przemieszanej z piaskiem. Niekiedy nawierzchnia określana jest wręcz jako pustynia, jedna z nielicznych w Europie pochodzenia naturalnego i jedyna w Bułgarii.
Aż do 19. stulecia brano je rzeczywiście za wytwory ludzkie z czasów antycznych, ale badania dowiodły, iż to dzieło matki natury. W jaki sposób powstał ten skalny kompleks? Za głupi jestem na własne tłumaczenie, więc posłużę się cytatem z Wikipedii: Dawniej na obecnych piaskach znajdowały się pokłady wapienia (do dziś zalega on jeszcze w wielu miejscach). Woda opadowa z dwutlenkiem węgla, wsiąkając, rozpuszczała wapień. Przenikał on do piasku w formie nacieków (kolumn) z dwuwęglanu wapnia. Z czasem piasek usunięty został dzięki wietrzeniu, a odporniejsze słupy wapienne zostały odsłonięte.
Najnowsze badania stwierdziły, iż (...) ten fenomen geologiczny jest skamieniałym systemem typu "cold hydrocarbon seepage". Precypitacja węglanowych kolumn zbudowanych z bardzo lekkiego izotopowego węgla (w niskomagnezowym kalcycie) to wynik utleniania wędrujących węglowodorów przez archeony. I wszystko jasne .
Kamienne kolumny dochodzą do wysokości sześciu metrów, a ponieważ są płytko osadzone w piasku, więc wiele z nich się przewróciło albo pomogła im w tym miejscowa ludność.
Jest bardzo gorąco - żar leje się z nieba i odbija od ziemi oraz skał. Kamienny Las zwiedzamy sami, choć na leśnym parkingu stały ze dwa auta (w tym taksówka), mijaliśmy także kasę biletową, ale zamkniętą.
Ciszę przerywają jedynie odgłosy cykad.
Do Kamiennego Lasu dojedziemy z Warny drogą numer 2, ale w lipcu 2021 roku akurat była w remoncie, więc trzeba skorzystać z równoległej autostrady (zjazd jest oznaczony). Wyremontowany odcinek drogi przecina skalne zgrupowanie na dwie części, ale ta północna jest znacznie mniejsza.
Coraz bardziej oddalamy się od morza w kierunku zachodnim - trochę autostradą, a trochę bocznymi pustawymi szosami.
Rzeźba terenu jest zróżnicowana - obok płaskich pól nagle wyrastają skalne ściany płaskowyżu.
Przecinamy wyludnioną wioskę Madara (Мадара) i wspinamy się samochodem w las pod bramę Rezerwatu Archeologiczno-Historycznego, tuż obok urwiska.
W rezerwacie można oglądać pamiątki historyczne z wczesnego średniowiecza oraz przyrodnicze. W niektórych jaskiniach urządzono kaplice, w innych odnaleziono ślady bytności człowieka z Paleolitu.
Są także ruiny świątyń pogańskich - używano ich, gdy kraj był już oficjalnie chrześcijański. Do tego zarys średniowiecznego kompleksu zakonnego. Wszystko to z pięknymi skałami w tle.
Najważniejszy jest jednak Jeździec z Madary, inaczej Madarski konik (Мадарски конни) - relief wykuty w piaskowcowej ścianie, 23 metry nad poziomem gruntu.
Z daleka widać go słabo, gdyż zarysy zlewają się z wypukłościami skały, a także swoje zrobił deszcz, wiatr i słońce. Gdy podejdziemy bliżej to całość staje się bardziej wyraźna: jeździec na galopującym koniu trzymający w ręku włócznię (choć niektórzy zamiast niej widzieli... róg do wina). Za nim biegnie pies, a pod koniem leży umierający lew. Wszystko to w rozmiarach zbliżonych do żywych oryginałów.
O płaskorzeźbie tej nie wiadomo wiele pewnego, poza tym, że jest jedynym takiego typu zabytkiem w Europie i jednym z najbardziej znanych symboli Bułgarii (znalazł się m.in. na monetach). Z tego powodu została wpisana na Listę Dziedzictwa UNESCO. Wszelkie inne dane są jedynie przypuszczeniami. Relief powstał najprawdopodobniej w VII lub w VIII wieku. Być może przedstawia jednego z chanów Protobułgarów - koczowniczego ludu pochodzenia huńskiego, który w 7. stuleciu dotarł na Bałkany. Przybysze podporządkowali sobie zamieszkujących te tereny Słowian i sami dość szybko się zeslawizowali, dając początek dzisiejszemu narodowi bułgarskiemu.
Forma płaskorzeźby (paradny szyk konia, jeździec trzymający włócznię) przypomina motyw jeźdźca trackiego występującego na tym terenie w starożytności, lecz w tym okresie Trakowie już praktycznie nie istnieli, gdyż niemal zupełnie rozpłynęli się w etnosie słowiańskim. Takie ukazywanie wojowników jest także znane w tradycji środkowoazjatyckiej, czyli tam, skąd pochodzili praprzodkowie Protobułgarów. Najbardziej powszechna opinia wskazuje, że na rumaku uwieczniono chana Terweła, który wsławił się zwycięskimi wojnami z Bizancjum, a wykute obok płaskorzeźby napisy w średniowiecznej grece (z tej odległości niemożliwe do zobaczenia) odnoszą się do wydarzeń z VIII wieku, kiedy panował.
Zajrzeliśmy do grot, obejrzeliśmy konika, tymczasem mnie zaczęło ciągnąć do urwiska. Ponoć można wejść na jego szczyt, a u góry znajdują się ruiny twierdzy. Na mapie zaznaczone są schody, więc idę je w pojedynkę zobaczyć. Stwierdziłem, że tylko rzucę okiem.
Wejście rzeczywiście tam jest - po minięciu granicy lasu wdrapujemy się po skałach, schodach wykutych i metalowych, czasem trafi się jakiś mostek. Idę tylko kawałeczek.
Po kawałeczku idę kolejny kawałeczek, potem następny i następny. Już z tej wysokości są fajne widoki, ale ciągle zastanawiam się, co będzie wyżej. I tak krok po kroku... Gdzieś w internecie przeczytałem, że do wspinaczki potrzebne są solidne buty, ale to przesada: przy bezdeszczowej pogodzie w zupełności wystarczą sandały .
Kurde, a może jeszcze kilka schodów i jeszcze jeden kawałeczek?
Jak się można domyślić wylazłem na samą górę . Widoki ze stumetrowej ściany przedstawiają pobliską Madarę oraz płaską okolicę, na horyzoncie ograniczoną kolejnymi pasmami skał. Z dołu słychać stukot pociągu - lokomotywa ciągnie dwa wagony osobowe.
A tak wygląda krajobraz z drugiej strony urwiska - równo i płasko!
Próbuję się dodzwonić do Teresy, która została w lesie. Nic z tego, brak zasięgu. W takim razie odpuszczam sobie dojście do ruin twierdzy (które i tak są w dużej mierze współczesną rekonstrukcją), a i nic nowego stamtąd nie zobaczę. W miejscu gdzie stoję też jest bardzo ładnie.
Podczas powrotu w dół spotykam Teresę, której się na tyle dłużyło, że w końcu poszła za mną. Zatem wchodzimy razem jeszcze trochę w kierunku szczytu i dopiero potem złazimy do lasu i samochodu.
Madara przyciąga grupy turystów, ale większość z nich ogranicza się do zobaczenia płaskorzeźby i jaskiń. Na górę wchodzi ledwie garstka osób - upał oraz ilość schodów skutecznie zniechęcają. Spotkałem rodzinkę ze Śląska, która próbowała wprowadzić na urwisko małe dzieci i psa (zwierzak wyglądał gorzej niż dzieci); skończyło się długim postojem w zacienionym przejściu między skałami i szybkim powrotem. Niemniej miejsce na pewno godne jest wizyty i spędzenia w nim godzinki lub dwóch.
W wiosce znajdują się jeszcze resztki rzymskiej willi, ale wyleciała mi ona z głowy. Robię ostatnie zdjęcie skalnych ścian, a na pierwszym planie stoi dawna turecka fontanna przerobiona na pomnik poległych.
Kolejnym punktem programu "Bułgarii prawdziwej" (tak nazwałem ten odcinek, ponieważ życie toczy się tu nieco inaczej niż na turystycznym wybrzeżu, a i cudzoziemców pojawia się znacznie mniej) miał być Szumen (Шумен). Miasto to posiada szereg ciekawych obiektów do zwiedzenia - m.in. twierdzę oraz monumentalny Pomnik Twórców Państwa Bułgarskiego. W przypadku tego drugiego określenie "pomnik" to minimalizm, powinno się raczej napisać o "kompleksie architektonicznym". Niestety, straciliśmy za dużo czasu w innych miejscach, więc już wiem, że trzeba będzie wybrać tylko jedną rzecz do zobaczenia. Decyduję się na wizytę w meczecie Tombuł - to największa muzułmańska świątynia w Bułgarii i drugi największy meczet na Bałkanach (większy posiada tureckie Edirne). Trzeba przyznać, że z zewnątrz prezentuje się imponująco.
Meczet powstał w pierwszej połowie XVIII wieku. Według legendy architektowi podziękowano ścięciem głowy, aby już nigdy więcej nie wybudował czegoś tak pięknego (ta legenda jest dość popularna w różnych lokalizacjach). Reprezentuje tzw. barokowy styl turecki.
Za drzwiami wita nas uśmiechnięty mężczyzna. Meczet można zwiedzać po uiszczeniu opłaty (bilet jest niewiele tańszy od całego zespołu architektonicznego w Madarze). Warto, bo wnętrza są jeszcze ładniejsze niż zewnętrza bryła - motywy kwiatowe i geometryczne, cytaty z Koranu. Całość została kilka lat temu odnowiona za pieniądze sułtana Omanu.
Piętro przeznaczone dla kobiet - a konkretnie ta gustowna klatka. Na szczęście turyści nie są w niej zamykani, ale chusty trzeba założyć, a trzewiki zdjąć, jak to w każdym meczecie, który nadal pełni funkcje religijne.
Zbliża się pora popołudniowej modlitwy Asr. Młody muezzin bierze mikrofon i zaczyna śpiewać oraz zawodzić do mikrofonu, aby przypomnieć wiernym o ich obowiązkach. Pierwszy raz słyszę to ze środka meczetu.
Z meczetem sąsiaduje dziedziniec z fontanną oraz budynki szkół i biblioteki.
Szumen to jedno z większych skupisk muzułmanów w Bułgarii. W prowincji stanowią oni około 1/3 mieszkańców, w samym mieście nieco mniej. W zdecydowanej większości są oni Turkami, stąd napisy w ich języku na plakacie reklamującym islamską edukację. Zwłaszcza zdjęcie dziewczynki w hidżabie i w makijażu wygląda zachęcająco.
Podjeżdżam na chwilę do centrum, aby chociaż z dołu popatrzeć na Pomnik Twórców Państwa Bułgarskiego. Do potężnej, socrealistycznej kompozycji prowadzi z miasta aleja z tysiąc trzysta kamiennymi stopniami (w 1981 roku tyle lat minęło od oficjalnego początku bułgarskiej państwowości).
Rzędy schodów zaczynają się w parku obok teatru, a tam wśród zieleni stoi Pomnik Wyzwolenia. Przedstawia on komunistycznego partyzanta, stojącego na wysokim cokole (miejscowi nazywają go "Rozrzutnikiem") oraz związanego pokonanego faszystę.
A tu Twórcy Państwa Bułgarskiego widziani z obwodnicy Szumenu.
Dociskam pedał gazu połykając kolejne kilometry - drogi o tej porze są już puste, a sporo odcinków ma pas do wyprzedzania, więc jedzie się nieźle.
Ostatni nocleg w Bułgarii zarezerwowałem w Gecowie (Гецово), wsi obok Razgardu. Miejscowość na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się absolutnie niczym wyjątkowym, poza położeniem obok głównej arterii komunikacyjnej w kierunku granicy. Co do tego miejsca noclegowego od początku miałem jakieś złe przeczucia, gdyż wpisy w internecie pojawiały się o nim rzadko i niemal nigdy od cudzoziemców...
Najpierw nie umiemy go znaleźć, gdyż został źle zaznaczony na mapie. Potem wreszcie trafiamy pod dobry adres przy zakurzonej, szutrowej ulicy. Działa tam warsztat samochodowy i stoi pełno samochodów, a obok znajduje się obiekt noclegowy Kapanski Stan wraz z restauracją. Przynajmniej w teorii, bo wyglądają na zamknięte.
Siedzący na chodniku chłopak mówi nam po polsku "dzień dobry", ale czy się dobrze zakończy, to zaraz się okaże. Zagaduję do faceta, który chyba jest szefem warsztatu.
- A, nocleg? Momencik - po chwili namysłu zaprasza do środka i zaczyna gdzieś wydzwaniać, a potem kłócić się telefonicznie z kobietą, która pewnie jest właścicielką tego przybytku. Ta twierdzi, że na dziś nie miała żadnych rezerwacji, a facet nerwowo tłumaczy, że nie dość, iż mamy wydruk ją potwierdzający, to jeszcze znalazł nas w komputerze. Mijają minuty, w ogólnosłowiańskim narzeczu wyjaśniamy sobie pewne kwestie, wreszcie dostaję do ucha smartfona, przez który kobieta mówi po angielsku to, co i tak już zrozumieliśmy wcześniej po bułgarsku: "Przepraszamy za zamieszanie, za chwilę pokój będzie gotów".
Napięcie schodzi, więc od razu proszę o zimne piwo . Restauracja faktycznie nie funkcjonuje i to raczej od dawna, ale napoje procentowe posiadają i sprzedają. Jeszcze tylko trzeba przebrnąć przez kwestie finansowe, bo babcia naszego rozmówcy była przekonana, że cena z internetu to tylko opłata za rezerwację i trzeba do niej dołożyć standardową kwotę za pokój .
Koniec końców mamy całkiem przyzwoity nocleg i to w miejscu zupełnie nieturystycznym, co pozwala rzucić okiem na taką "zwykłą" Bułgarię. A ta jest najbiedniejszym państwem Unii Europejskiej, doskonale to widać podczas wieczornego spaceru po wiosce: wiele ulic bez asfaltu, zaniedbane domy, znaczna część opuszczonych. Budowano je z tego, co wpadło w ręce. Jednak rumuńska prowincja zwykle wygląda trochę bardziej zasobnie.
Prawie nie spotykamy innych ludzi, bo co to robić po zmroku? Knajp nie ma (pierwszy raz nie zjemy kolacji w lokalu), sklepy też już dawno zamknięte. Innych atrakcji również nie widzieliśmy, wszyscy pochowali się w gospodarstwach. Po głównym placu hula ciepły wiatr.
Poranek sugeruje, że czeka nas upalny dzień. Im dalej od Morza Czarnego, tym cieplej: na wybrzeżu temperatura lekko przekraczała 30 stopni, a w głębi lądu zaczyna dochodzić do 40-tki.
Idę się przejść na spacer i przy okazji zrobić zakupy na śniadanie. Poniżej warsztat wraz z naszym noclegiem (z pokoju mieliśmy wyjście na balkon).
Ulice znowu są niezbyt ludne. Mijam opuszczoną szkołę podstawową i zaglądam pod ładną cerkiew św. Demetriusza. Obok świątyni stoi kontener, do którego jedna babka wrzuca dymiące się śmieci. Czekam przez chwilę, czy czasem całość nie zajmie się ogniem...
Klepsydry ale nie z pogrzebów, lecz wspomnienia rocznic śmierci - po kilku miesiącach albo latach.
Robię zakupy w małym markecie obok głównego placu. Wybór mają dość skromny.
W cieniu drzew czają się dwa pomniki. Jeden przedstawia żołnierza, zatem wiadomo, że upamiętnia poległych. Mieszkańcy ginęli w wojnach bałkańskich, światowych, a jeden nawet w Hiszpanii. Druga postać to Geco Nedełczew (Гецо Неделчев), komunistyczny partyzant, tutaj urodzony, zabity w 1944. To od niego pochodzi współczesna nazwa miejscowości. Początkowo nazywała się ona z tureckiego Chasanłar (część wioski była zamieszkała przez Turków, ale opuścili ją po wyzwoleniu Bułgarii), potem Borisowo (na cześć urodzin następcy tronu Borysa), aż wreszcie aktualnie.
Podczas latania z aparatem zagaduje mnie śniady chłop. Pyta się mnie, czy mówię po rosyjsku, a może chociaż po cygańsku? Przedstawia się jako Rumun, ale od dawna mieszkający w Bułgarii. Cieszy się, że fotografuję pomniki, bo to ważne obiekty.
Po spakowaniu zajeżdżamy do Razgradu (Разград), leżącego dosłownie zaraz obok (w czasach komunistycznych Gecowo było jego dzielnicą). Stolica obwodu zaczyna swoją historię w czasach starożytnych - na jej dzisiejszych obrzeżach Rzymianie założyli obóz wojskowy Abritus, który przekształcił się w miasto otoczone solidnymi murami, które jednak nie powstrzymały przed jego kilkukrotnym zdobyciem i zniszczeniem.
Antyczne mury częściowo zrekonstruowano, można je obejrzeć w parku, a obok pobliskiej szkoły zorganizowano lapidarium pod gołym wiekiem. Obok kamieni z inskrypcjami łacińskimi i greckimi są także młodsze - z XIX wieku.
Ślady samego miasta zobaczymy kawałek dalej - zarysy domów, budynku publicznego z kolumnami. Brązowym paskiem oznaczono poziom, do którego sięgają oryginalne elementy.
Nad toaletami umieszczono napis Latrina. I pomimo, że drugi głosi iż pecunia non olet, to kibelek jest darmowy .
W centrum Razgardu udaje się zaparkować bez problemu, bo zamiast konieczności wysyłania smsów władze miasta zostawiły starą, sprawdzoną metodę, tzn. parkingowego, a właściwie parkingową. Płacimy za dwie godziny i idziemy się rozejrzeć. Najpierw na targowisko, gdzie za śmieszne pieniądze zjadamy kebabcze z dodatkiem ostrej papryki.
Obwód Razgrad to jeden z dwóch w kraju, gdzie większość stanowią muzułmanie. Jak już pisałem wcześniej, są to przeważnie Turcy, ale także niewielka grupa Pomaków, czyli Słowian, którzy w czasach Imperium Osmańskiego przeszli na islam, głównie z powodów ekonomicznych, czasem też pod przymusem. Pod odzyskaniu przez Bułgarię niepodległości ich sytuacja stała się nieciekawa - traktowano ich jako zdrajców i odszczepieńców, a za rządów Teodora Żiżkowa na siłę próbowano asymilować. Zbułgaryzowano im imiona i nazwiska, zlikwidowano szkolnictwo, zdarzały się aresztowania i zabójstwa. Podobne działania przedsięwzięto przeciwko Turkom, którzy zaczęli emigrować do dawnej ojczyzny, ale Pomacy nie znali tureckiego ani nie byli częścią tureckiej kultury, więc dla nich nie było to dobre rozwiązanie.
W każdym razie w tym regionie wyznawców Allaha zostało sporo, choć nie w samym mieście (nazywanym przez Turków Hezagrad) - tu ich procent zbliża się do dwudziestu. Jest to jednak jedyne miejsce, gdzie widziałem kobiety w chustach.
Po zrzucaniu osmańskiej niewoli Bułgarzy wpadli w szał niszczenia wszystkiego, co tureckie. Chęć zemsty zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem i obecnie w bułgarskich miastach jest bardzo mało zabytków z czasów tureckich. W Razgradzie uchowała się wieża zegarowa z 1864 roku.
Kolejnymi pamiątkami po panowaniu sułtanów są dwa meczety. W centrum wznosi się meczet Ibrahima Paszy, którego budowę ukończono w 1616 roku. Wizualnie to typowa świątynia z tamtego okresu. Od dawna zamknięta - po całych dekadach niszczenia wzięto się wreszcie za remont.
W Razgradzie jest sporo intrygujących rzeźb - jakiś Prometeusz, dziecko drapiące się w nogę, a nawet bezwstydni kochankowie.
Ostatnie bułgarskie zakupy - już częściowo do domu...
...i suniemy na północ, w stronę Dunaju. Droga przecina mało ludne, mało leśne i lekko pofałdowane krajobrazy Niziny Naddunajskiej.
Na samym końcu czeka Ruse (Русе), ponad stutysięczne miasto nad Dunajem. Planowałem się po nim trochę poszwendać, lecz jak zwykle nie ma już na to czasu.
Przy wjeździe widzę interesujący obiekt, więc zatrzymuję się, aby go obejrzeć. To kolumna nazywana "Pomnikiem Rusofilów".
Trochę zajęło mi znalezienie odpowiedzi na pytanie o co może tu chodzić... A historia z rusofilami wyglądała tak: w 1886 roku zdetronizowano Aleksandra Battenberga, pierwszego nowożytnego władcę Bułgarii. Książę był Niemcem, ale wyniesiono go na tron przy poparciu Rosjan. Potem jednak Rosjanom podpadł, obalili go oficerowie o prorosyjskich poglądach, których z kolei zastąpił premier o profilu antyrosyjskim. Nastąpiła zmiana monarchy (na kolejnego Niemca, lecz już z rodu Koburgów), która nie spotkała się z poparciem stronnictwa prorosyjskiego. Garnizon w Ruse wszczął bunt, ten został stłumiony, a jego dowódców rozstrzelano. Dziś w tym miejscu spotykają się wielbiciele Rosji, których w Bułgarii jest cała masa.
Zjeżdżamy w dół, do poziomu rzeki. Na jednym ze skrzyżowań w oddali miga wysoka na ponad dwieście metrów wieża telewizyjna.
Krótki postój nad brzegiem. Rumunia na wyciągnięcie ręki, po niecałym tygodniu od jej opuszczenia. Dunaj przekroczyć można niby promem, ale w rzeczywistości jest tylko jedna opcja jego pokonania...
Ta opcja to słynny Most Przyjaźni, zwany też Mostem Dunajskim albo po prostu Mostem Giurgiu-Ruse. Przerzucono go w 1954 i do niedawna był jedynym mostem na całej granicy bułgarsko-rumuńskiej.
Wjazd na przejście graniczne jest idiotyczny, bo z ronda, gdzie tworzy się korek. Potem czeka się w kolejce do punktu poboru opłat (brak bułgarskiej kontroli granicznej) i można zmieniać kraj.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Most Przyjaźni, najczęściej zwany po upadku komunizmu Mostem Dunajskim (przyjaźń w kapitalizmie przestała być w cenie), wybudowano w latach 1952-1954. Miał symbolizować nowe stosunki pomiędzy miłującymi pokój krajami, a także wielkie możliwości socjalistycznych gospodarek (więc konieczna okazała się pomoc Związku Radzieckiego). Z długością ponad dwóch kilometrów był największą taką przeprawą drogowo-kolejkową na świecie.
Skorzystanie z mostu jest płatne - kosztuje 3 euro. Następnie wjeżdża się na jednopasmową drogę i w połowie konstrukcji pojawiają się tablice oznaczające początek Rumuni, choć flaga wskazuje raczej na Francję .
Na rumuńskim brzegu, podobnie jak na bułgarskim, strzelają w niebo kolumny z datami budowy. Po bułgarskiej stronie nie było kontroli granicznej, po rumuńskiej strażnik spojrzał na papiery, wymamrotał coś niezrozumiałego, ja wytrzeszczyłem oczy, on rzucił "ciao" i machnął ręką, aby jechać dalej. Całość przekroczenia granicy zajęła pół godziny, co jest bardzo dobrym czasem, biorąc pod uwagę, że kilka dni później ludzie potrafili tu tracić i sześć godzin.
W Giurgiu nie ma czego oglądać, więc nawet się tam nie zatrzymuję. Muszę tylko podjąć decyzję nad wyborem dalszej drogi: decyduję się na trasę najbardziej bocznymi szosami, ale za to ma być najkrócej.
Ruch jest minimalny, kilka mijanych wiosek sprawia wrażenie wymarłych. W Cucuruzu fotografuję cerkiew i Pomnik Poległych z realistycznym wyobrażeniem żołnierza.
Ta trasa jest bardzo przyjemna, ale na mapie pokazującej stan dróg był zaznaczony fragment pozbawiony asfaltu. Jadę i jadę, jakoś końca utwardzenia nie widać i jestem nawet trochę rozczarowany.
Mijam zakręt i nagle wybucham śmiechem! Faktycznie asfalt kończy się jak ucięty nożem! Granica jednostki administracyjnej i zaczyna się szuter, który ciągnie się przez jakieś trzy kilometry. W kolejnej miejscowości asfalt wraca.
Od tego momentu pędzimy główną drogą (z numerem 6). Szybko mijają kolejne kilometry.
Zatrzymuję się co jakiś czas, gdy zobaczę coś ciekawego - np. kolorową kolumnę albo wystawiony na sprzedaż zakład.
W Radomirești pewna kobieta wyprowadza mały wózek na spacer, a wojakowi z pomnika spadł hełm.
Olt (po polsku Aluta) oddzielająca Muntenię od Oltenii. Jest najdłuższą rzeką płynącą tylko w granicach Rumunii, wpływa do Dunaju.
Liczne stragany czające się na poboczach.
Dziś znowu śpimy pod dachem - pod tym względem będzie to rekordowy wyjazd wakacyjny. Zrezygnowałem z noclegów tranzytowych w namiocie, nie chciało mi się go rozstawiać, aby po kilkunastu godzinach złożyć z powrotem. Jedynym minusem noclegów w pomieszczeniach są słane do mnie smsy z pytaniem, o której dotrzemy. Cholera, a skąd ja to mam wiedzieć? Nie wiem jaki będzie ruch, czy nie trafię na blokadę albo wypadek. Jak przyjadę za wcześnie, to mogę nikogo nie zastać z obsługi, jak przyjadę za późno, to też źle... Dzisiaj to nawet nie sms, ale od razu telefon - rzucam na odczepnego, że dojedziemy o siódmej, co w głosie rozmówczyni wywołuje lekkie zmieszanie. No i się pomyliłem, bo wyjątkowo stawiliśmy się u celu godzinę wcześniej. Nie ma właścicielki, wita nas... Włoch, który mówi jedynie po włosku i trochę po rumuńsku. W przeciwieństwie do wrednej włoskiej baby z Ploeszti facet jest sympatyczny i dogadujemy się bez większych problemów .
Jako lokalizację noclegu wybrałem Krajową (Craiova), szóste miasto Rumuni oraz stolicę Oltenii. Próżno jej szukać wśród listy największych atrakcji w kraju, turyści raczej tu nie zaglądają, więc postanowiłem zajrzeć ja. Ulice Krajowej to taka Rumunia w miniaturce - stare sąsiaduje z nowym, ładne ze szpetnym, a zadbane z ruderą.
Miasto kilkukrotnie dotykały rozmaite katastrofy - pod koniec XVIII wieku nawiedziło je trzęsienie ziemi, potem zaraza dżumy, a następnie zniszczenie przez Turków. Większość historycznej zabudowy pochodzi zatem z 19. stulecia, kiedy Krajowa zaczęła się gwałtownie rozwijać. Jednym z nielicznych starszych budynków jest Dom Bana, siedziba namiestników z 1699 roku.
Krajowa posiada u siebie sporo świątyń. Na pierwszym zdjęciu katedra św. Dymitra - w obecnej formie z końca XIX wieku. Na drugim cerkiew Świętej Trójcy, nowsza wersja starszego budynku, z 1906 roku. Na trzecim neogotycka cerkiew św. Eliasza (przypomina synagogę). Na ostatnim nieco oddalona od ścisłego centrum cerkiew pod wezwaniem Archaniołów Michała i Gabriela. O tej porze wszystkie są już zamknięte, lecz może uda się do nich zajrzeć rano.
Duży budynek prefektury w tzw. stylu Brâncoveanu, zwanym także wołoskim renesansem. Oczywiście jest to wersja "neo".
Dziś był najcieplejszy dzień od początku rozpoczęcia urlopu - już rano termometr pokazywał 26 stopni, a potem doszedł do 39, natomiast Włoch z noclegu mówił, że w mieście było 40 i więcej. Teraz nareszcie zrobiło się chłodniej i spaceruje się przyjemnie. Na ulicach nie spotkaliśmy żadnych innych cudzoziemców.
Szukamy jakiegoś lokalu. Początkowo za bardzo ich nie widać, jedynie jakieś kebabiarnie. Wreszcie trafiamy na plac pełen restauracji. Jestem tak głodny, że chciałem wchodzić od razu do pierwszej lepszej, ale w końcu poszliśmy kawałek dalej i zasiedliśmy w przyjemnej knajpie z wewnętrznym ogródkiem. Na stół wjechała ciorbă de burtă (flaczki), ciorbă de legume (zupa warzywna), fasola z kiełbaskami, pilaw, pieczywo z grilla i pieczone kabaczki. Muszę przyznać, iż smakowało znakomicie.
Deptak wieczorową porą.
Rankiem udaję się na tradycyjny spacer po mieście - lubię tę porę, bo jest jeszcze normalna temperatura, a ulice zazwyczaj nie są zbyt tłoczne. Najpierw zaglądam do cerkwi św. Eliasza, potem do Świętej Trójcy.
Ulice zdobią (lub nie) liczne pomniki. Jest król Karol I i król Michał I. Jest hospodar Michał Waleczny, który urodził się w Krajowej. Są wreszcie jakieś regionalne postacie.
Skrzynki elektryczne zostały uzupełnione o graffiti z sylwetkami kobiet.
Różne oblicza architektury: nowa galeria handlowa i strasznie przekombinowany blok mieszkalny.
Teatr Narodowy także przyciąga wzrok swoją sylwetką - otwarto go w 1973 roku.
Obok tej masy betonu rozciąga się całkiem sympatyczny park.
Tak jak pisałem wcześniej - Krajowa to nie jest punkt na trasie przeciętnego turysty. Tym bardziej cieszę się, iż tu zajrzałem.
Wyjazd z miasta oznaczał trochę stania w korkach, ale wszystko poszło w miarę sprawnie. Na obrzeżach żegnają nas kominy wypluwające w niebo kolorowe substancje, tworzące w górze dziwną chmurę.
Dzisiaj będzie znowu sporo jeżdżenia i wiele małych miejscowości po drodze. W niektórych tworzą się zatory, które jak zwykle wykorzystuję do robienia zdjęć.
Odbijam na boczne trakty. Krajobraz z płaskiego staję się bardziej pofałdowany.
W jednej z wiosek zauważam dziesiątki drewnianych krzyży oraz świętych obrazów. Stoją oparte o płoty, wbite w ziemię, powieszone na studniach. I są pięknie zdobione - każdy z nich pomalowano na kolorowo, dodano obrazek Jezusa lub Maryi oraz napisy. Upamiętniają zmarłych. To prawdopodobnie jakiś bardzo lokalny zwyczaj, gdyż widziałem je tylko w kilku sąsiadujących ze sobą mieścinach. Ciekawe, czy tworzy je rodzina nieboszczyka, czy może jacyś bardziej profesjonalni artyści? W każdym razie bardzo interesująca rzecz.
Pomniki Poległych - tradycyjne albo z armatami.
Okolica jest biedna - nawet komisariaty policji prezentują się licho, a koń z wozem to nadal popularny środek transportu.
Studnia stoi w każdej miejscowości. Tu chyba służy jako miejsce imprezowe, bo w blaszanej wiacie panuje straszny syf.
Północne rejony Oltenii to także teren wydobycia ropy naftowej. Rumunia pozyskuje jej rocznie około trzech milionów ton, co lokuje ją pod koniec pierwszej pięćdziesiątki na świecie i na piątym-szóstym miejscu w Europie.
A przed nami...
Od kiedy przejechałem się Trasą Transfogaraską, to wiedziałem, że Transalpina też musi zostać zaliczona! W tym roku w końcu udało się ułożyć taki plan wyprawy, że ta najwyższa droga w Rumunii idealnie się w niego wpasowywała. Już od samego początku urlopu cieszyłem się na ten dzień, modląc się tylko o dobrą pogodę. Można uznać, że modlitwy zostały wysłuchane, gdyż niebo jest niebieściutkie, lecz znów od rana mamy upał, a po wyjściu z samochodu ciężko oddychać - gorące powietrze natychmiastowo wdziera się w nos i płuca. To oznacza także kiepską widoczność, lecz na razie wszystko wygląda świetnie!
Moja radość trwała krótko. Już przy pierwszych podjazdach zauważam, że coś jest nie tak z samochodem: strasznie się męczy, silnik wyje, chłodzenie zdaje się nie wyrabiać. Jasne, większość aut dostaje kopniaka przez te przewyższenia, a upał na pewno nie pomaga, ale żeby aż tak? Połykam kolejne zakręty i dojeżdżam do wysokości około 1100 metrów, gdzie staję na niewielkim parkingu. Silnik wydaje się dusić, więc wyłączam go, aby trochę odpoczął i idę zrobić kilka zdjęć.
Po ponownym przekręceniu kluczyka auto się krztusi, dyszy, zapalają się rozmaite ikonki, a wskaźnik temperatury silnika gwałtownie skacze do góry. I choć po chwili opada, to nie wygląda to najlepiej. Daję jeszcze trochę autu odpocząć i próbuję ponownie - historia się powtarza, ewidentnie wóz zaczyna szaleć. Biję się z myślami i podejmuję jedyną możliwą w tym momencie decyzję - zawracam!
Wściekły i smutny przyglądam się dziesiątkom mknących do góry samochodów i motocykli... A może jednak powinienem zaryzykować? Tyle, że przede mną było jeszcze tysiąc metrów podjazdu, korzystanie z pomocy drogowej na Transalpinie raczej nie pozostałoby bez wpływu na stan finansów, nie mówiąc już o poważnej awarii... Tylko co się mogło stać? Dwa lata wcześniej bez żadnego problemu śmignąłem na prawie dwa tysiące w Durmitorze, a przed tegorocznym wyjazdem moje auto było dokładnie sprawdzane...
Na niższych wysokościach wszystko zdawało się wrócić do normy, ale zagadka pozostała. Jej rozwiązanie nastąpiło dopiero po zakończeniu wyjazdu: pojemnik na płyn chłodniczy lekko się rozszczelnił i różowej cieczy zaczęło ubywać, więc w niektórych momentach nie była w stanie dotrzeć do chłodnicy! Musiało się to stać już w trakcie urlopu i ja też tego w trasie nie zauważyłem, gdyż przed Transalpiną wszystko wydawało się być w porządku - nawet przy wysokich temperaturach silnik się nie buntował.
Decyzja o zawróceniu była słuszna, ale niedoszła Transalpina stała się największym rozczarowaniem tego lata! Na pewno muszę na nią wrócić, lecz postaram się nocować u podnóża gór, tak żeby na trasę wyjechać jak najwcześniej, a nie w południe.
Skorzystanie z mostu jest płatne - kosztuje 3 euro. Następnie wjeżdża się na jednopasmową drogę i w połowie konstrukcji pojawiają się tablice oznaczające początek Rumuni, choć flaga wskazuje raczej na Francję .
Na rumuńskim brzegu, podobnie jak na bułgarskim, strzelają w niebo kolumny z datami budowy. Po bułgarskiej stronie nie było kontroli granicznej, po rumuńskiej strażnik spojrzał na papiery, wymamrotał coś niezrozumiałego, ja wytrzeszczyłem oczy, on rzucił "ciao" i machnął ręką, aby jechać dalej. Całość przekroczenia granicy zajęła pół godziny, co jest bardzo dobrym czasem, biorąc pod uwagę, że kilka dni później ludzie potrafili tu tracić i sześć godzin.
W Giurgiu nie ma czego oglądać, więc nawet się tam nie zatrzymuję. Muszę tylko podjąć decyzję nad wyborem dalszej drogi: decyduję się na trasę najbardziej bocznymi szosami, ale za to ma być najkrócej.
Ruch jest minimalny, kilka mijanych wiosek sprawia wrażenie wymarłych. W Cucuruzu fotografuję cerkiew i Pomnik Poległych z realistycznym wyobrażeniem żołnierza.
Ta trasa jest bardzo przyjemna, ale na mapie pokazującej stan dróg był zaznaczony fragment pozbawiony asfaltu. Jadę i jadę, jakoś końca utwardzenia nie widać i jestem nawet trochę rozczarowany.
Mijam zakręt i nagle wybucham śmiechem! Faktycznie asfalt kończy się jak ucięty nożem! Granica jednostki administracyjnej i zaczyna się szuter, który ciągnie się przez jakieś trzy kilometry. W kolejnej miejscowości asfalt wraca.
Od tego momentu pędzimy główną drogą (z numerem 6). Szybko mijają kolejne kilometry.
Zatrzymuję się co jakiś czas, gdy zobaczę coś ciekawego - np. kolorową kolumnę albo wystawiony na sprzedaż zakład.
W Radomirești pewna kobieta wyprowadza mały wózek na spacer, a wojakowi z pomnika spadł hełm.
Olt (po polsku Aluta) oddzielająca Muntenię od Oltenii. Jest najdłuższą rzeką płynącą tylko w granicach Rumunii, wpływa do Dunaju.
Liczne stragany czające się na poboczach.
Dziś znowu śpimy pod dachem - pod tym względem będzie to rekordowy wyjazd wakacyjny. Zrezygnowałem z noclegów tranzytowych w namiocie, nie chciało mi się go rozstawiać, aby po kilkunastu godzinach złożyć z powrotem. Jedynym minusem noclegów w pomieszczeniach są słane do mnie smsy z pytaniem, o której dotrzemy. Cholera, a skąd ja to mam wiedzieć? Nie wiem jaki będzie ruch, czy nie trafię na blokadę albo wypadek. Jak przyjadę za wcześnie, to mogę nikogo nie zastać z obsługi, jak przyjadę za późno, to też źle... Dzisiaj to nawet nie sms, ale od razu telefon - rzucam na odczepnego, że dojedziemy o siódmej, co w głosie rozmówczyni wywołuje lekkie zmieszanie. No i się pomyliłem, bo wyjątkowo stawiliśmy się u celu godzinę wcześniej. Nie ma właścicielki, wita nas... Włoch, który mówi jedynie po włosku i trochę po rumuńsku. W przeciwieństwie do wrednej włoskiej baby z Ploeszti facet jest sympatyczny i dogadujemy się bez większych problemów .
Jako lokalizację noclegu wybrałem Krajową (Craiova), szóste miasto Rumuni oraz stolicę Oltenii. Próżno jej szukać wśród listy największych atrakcji w kraju, turyści raczej tu nie zaglądają, więc postanowiłem zajrzeć ja. Ulice Krajowej to taka Rumunia w miniaturce - stare sąsiaduje z nowym, ładne ze szpetnym, a zadbane z ruderą.
Miasto kilkukrotnie dotykały rozmaite katastrofy - pod koniec XVIII wieku nawiedziło je trzęsienie ziemi, potem zaraza dżumy, a następnie zniszczenie przez Turków. Większość historycznej zabudowy pochodzi zatem z 19. stulecia, kiedy Krajowa zaczęła się gwałtownie rozwijać. Jednym z nielicznych starszych budynków jest Dom Bana, siedziba namiestników z 1699 roku.
Krajowa posiada u siebie sporo świątyń. Na pierwszym zdjęciu katedra św. Dymitra - w obecnej formie z końca XIX wieku. Na drugim cerkiew Świętej Trójcy, nowsza wersja starszego budynku, z 1906 roku. Na trzecim neogotycka cerkiew św. Eliasza (przypomina synagogę). Na ostatnim nieco oddalona od ścisłego centrum cerkiew pod wezwaniem Archaniołów Michała i Gabriela. O tej porze wszystkie są już zamknięte, lecz może uda się do nich zajrzeć rano.
Duży budynek prefektury w tzw. stylu Brâncoveanu, zwanym także wołoskim renesansem. Oczywiście jest to wersja "neo".
Dziś był najcieplejszy dzień od początku rozpoczęcia urlopu - już rano termometr pokazywał 26 stopni, a potem doszedł do 39, natomiast Włoch z noclegu mówił, że w mieście było 40 i więcej. Teraz nareszcie zrobiło się chłodniej i spaceruje się przyjemnie. Na ulicach nie spotkaliśmy żadnych innych cudzoziemców.
Szukamy jakiegoś lokalu. Początkowo za bardzo ich nie widać, jedynie jakieś kebabiarnie. Wreszcie trafiamy na plac pełen restauracji. Jestem tak głodny, że chciałem wchodzić od razu do pierwszej lepszej, ale w końcu poszliśmy kawałek dalej i zasiedliśmy w przyjemnej knajpie z wewnętrznym ogródkiem. Na stół wjechała ciorbă de burtă (flaczki), ciorbă de legume (zupa warzywna), fasola z kiełbaskami, pilaw, pieczywo z grilla i pieczone kabaczki. Muszę przyznać, iż smakowało znakomicie.
Deptak wieczorową porą.
Rankiem udaję się na tradycyjny spacer po mieście - lubię tę porę, bo jest jeszcze normalna temperatura, a ulice zazwyczaj nie są zbyt tłoczne. Najpierw zaglądam do cerkwi św. Eliasza, potem do Świętej Trójcy.
Ulice zdobią (lub nie) liczne pomniki. Jest król Karol I i król Michał I. Jest hospodar Michał Waleczny, który urodził się w Krajowej. Są wreszcie jakieś regionalne postacie.
Skrzynki elektryczne zostały uzupełnione o graffiti z sylwetkami kobiet.
Różne oblicza architektury: nowa galeria handlowa i strasznie przekombinowany blok mieszkalny.
Teatr Narodowy także przyciąga wzrok swoją sylwetką - otwarto go w 1973 roku.
Obok tej masy betonu rozciąga się całkiem sympatyczny park.
Tak jak pisałem wcześniej - Krajowa to nie jest punkt na trasie przeciętnego turysty. Tym bardziej cieszę się, iż tu zajrzałem.
Wyjazd z miasta oznaczał trochę stania w korkach, ale wszystko poszło w miarę sprawnie. Na obrzeżach żegnają nas kominy wypluwające w niebo kolorowe substancje, tworzące w górze dziwną chmurę.
Dzisiaj będzie znowu sporo jeżdżenia i wiele małych miejscowości po drodze. W niektórych tworzą się zatory, które jak zwykle wykorzystuję do robienia zdjęć.
Odbijam na boczne trakty. Krajobraz z płaskiego staję się bardziej pofałdowany.
W jednej z wiosek zauważam dziesiątki drewnianych krzyży oraz świętych obrazów. Stoją oparte o płoty, wbite w ziemię, powieszone na studniach. I są pięknie zdobione - każdy z nich pomalowano na kolorowo, dodano obrazek Jezusa lub Maryi oraz napisy. Upamiętniają zmarłych. To prawdopodobnie jakiś bardzo lokalny zwyczaj, gdyż widziałem je tylko w kilku sąsiadujących ze sobą mieścinach. Ciekawe, czy tworzy je rodzina nieboszczyka, czy może jacyś bardziej profesjonalni artyści? W każdym razie bardzo interesująca rzecz.
Pomniki Poległych - tradycyjne albo z armatami.
Okolica jest biedna - nawet komisariaty policji prezentują się licho, a koń z wozem to nadal popularny środek transportu.
Studnia stoi w każdej miejscowości. Tu chyba służy jako miejsce imprezowe, bo w blaszanej wiacie panuje straszny syf.
Północne rejony Oltenii to także teren wydobycia ropy naftowej. Rumunia pozyskuje jej rocznie około trzech milionów ton, co lokuje ją pod koniec pierwszej pięćdziesiątki na świecie i na piątym-szóstym miejscu w Europie.
A przed nami...
Od kiedy przejechałem się Trasą Transfogaraską, to wiedziałem, że Transalpina też musi zostać zaliczona! W tym roku w końcu udało się ułożyć taki plan wyprawy, że ta najwyższa droga w Rumunii idealnie się w niego wpasowywała. Już od samego początku urlopu cieszyłem się na ten dzień, modląc się tylko o dobrą pogodę. Można uznać, że modlitwy zostały wysłuchane, gdyż niebo jest niebieściutkie, lecz znów od rana mamy upał, a po wyjściu z samochodu ciężko oddychać - gorące powietrze natychmiastowo wdziera się w nos i płuca. To oznacza także kiepską widoczność, lecz na razie wszystko wygląda świetnie!
Moja radość trwała krótko. Już przy pierwszych podjazdach zauważam, że coś jest nie tak z samochodem: strasznie się męczy, silnik wyje, chłodzenie zdaje się nie wyrabiać. Jasne, większość aut dostaje kopniaka przez te przewyższenia, a upał na pewno nie pomaga, ale żeby aż tak? Połykam kolejne zakręty i dojeżdżam do wysokości około 1100 metrów, gdzie staję na niewielkim parkingu. Silnik wydaje się dusić, więc wyłączam go, aby trochę odpoczął i idę zrobić kilka zdjęć.
Po ponownym przekręceniu kluczyka auto się krztusi, dyszy, zapalają się rozmaite ikonki, a wskaźnik temperatury silnika gwałtownie skacze do góry. I choć po chwili opada, to nie wygląda to najlepiej. Daję jeszcze trochę autu odpocząć i próbuję ponownie - historia się powtarza, ewidentnie wóz zaczyna szaleć. Biję się z myślami i podejmuję jedyną możliwą w tym momencie decyzję - zawracam!
Wściekły i smutny przyglądam się dziesiątkom mknących do góry samochodów i motocykli... A może jednak powinienem zaryzykować? Tyle, że przede mną było jeszcze tysiąc metrów podjazdu, korzystanie z pomocy drogowej na Transalpinie raczej nie pozostałoby bez wpływu na stan finansów, nie mówiąc już o poważnej awarii... Tylko co się mogło stać? Dwa lata wcześniej bez żadnego problemu śmignąłem na prawie dwa tysiące w Durmitorze, a przed tegorocznym wyjazdem moje auto było dokładnie sprawdzane...
Na niższych wysokościach wszystko zdawało się wrócić do normy, ale zagadka pozostała. Jej rozwiązanie nastąpiło dopiero po zakończeniu wyjazdu: pojemnik na płyn chłodniczy lekko się rozszczelnił i różowej cieczy zaczęło ubywać, więc w niektórych momentach nie była w stanie dotrzeć do chłodnicy! Musiało się to stać już w trakcie urlopu i ja też tego w trasie nie zauważyłem, gdyż przed Transalpiną wszystko wydawało się być w porządku - nawet przy wysokich temperaturach silnik się nie buntował.
Decyzja o zawróceniu była słuszna, ale niedoszła Transalpina stała się największym rozczarowaniem tego lata! Na pewno muszę na nią wrócić, lecz postaram się nocować u podnóża gór, tak żeby na trasę wyjechać jak najwcześniej, a nie w południe.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 36 gości