Zaczęło się w Kirach. Kawałek Doliną Kościeliską, po czym odbicie na czerwony szlak w stronę Ciemniaka. Cały czas padało, tzn. trochę przesadzam, w sumie to kropiło, ale dosyć gęsto. Po wyjściu z lasu, zaczęło dodatkowo strasznie wiać i gówno w sumie było widać.
Przemieszczanie też jakoś specjalnie szybko nam nie szło, chociaż i tak szybciej niż wg czasów mapowych, ale to tylko dlatego, że nie było warunków do robienia zdjęć i aparat w większości przeleżał w plecakach.
Docieramy w końcu do pierwszego szczytu, czyli Ciemniaka. Pogoda cały czas bez zmian.
Po ruszeniu w stronę Krzesanicy, coś drgnęło. Momentami chmury zaczęły się przerzedzać i coś zaczęło być widać. Pamiętam jak się podniecaliśmy, na każdy kontur jakiejś góry, które na kilka sekund wychodziły z pomiędzy chmur. Na nic więcej i tak nie liczyliśmy, więc wszystko co wyglądało inaczej niż szara plama, było dla nas naprawdę satysfakcjonujące. Aż tu nagle, zaczęło się wszystko się zmieniać i było widać z minuty na minutę coraz więcej. Na początku nieśmiało...
Potem coraz to więcej, najpierw, tylko w dół, ale dobre i to.
W tym momencie dalej na nic więcej nie liczyliśmy i mieliśmy wrażenie, że to już było to apogeum widokowe tego dnia. Dla urozmaicenia ukazały się też jakieś zwierzęta.
Potem nieśmiało zaczął wychodzić nam na przeciw jakiś Rycerz, śpiący i nieśmiały, ale jednak to był on.
I jakieś tam inne góry, które mieliśmy w planach dzisiaj zdobyć.
Potem na szczęście, było już tylko lepiej.
Ogólnie pisząc, to było szaro, buro i rudo... aczkolwiek coraz ładniej.
Droga też strasznie się dłużyła, niby cały czas cel było widać, wydawał się bardzo blisko, ale nie szło do niego dojść. Z racji tego, że na początku w ogóle zdjęć nie robiliśmy, to teraz nadrabialiśmy z nawiązką.
Z racji tego, że Małołączniak miał być celem finalnym tej wycieczki, to też się specjalnie nie spieszyliśmy i przedłużaliśmy dojście do niego, a nóż jakaś niespodzianka nas dzisiaj jeszcze spotka i tak się w sumie stało. Tylko całkiem inna niż sobie wyobrażaliśmy. Liczyliśmy co najwyżej na ciut lepszy widok tego dnia.
Na razie było jak było.
Po trudnych bojach z robieniem zdjęć, udało się stanąć na Małołączniaku. Godzina już prawie 17:00, więc jak na jesień dosyć późno. Pozostaje nam po prostu kierować się szybko w dół. Tak też robimy i zaczynamy schodzić.
Aż tu nagle, zaczęło wychodzić słońce, na sam koniec dnia.
Giewont co jakiś czas oświetla ładnie powoli zachodzące słońce i zaczyna kusić coraz bardziej. Na początku niby nie wchodzi to w grę, ale z każdym kolejnym krokiem, coraz więcej w głowie się rodzi. Że dzień taki to dupy był cały, więc może jeszcze warto tu trochę zostać i jeszcze raz dzisiaj wspiąć się do góry.
Łamaliśmy się dosyć długo, bo wiadomo było, że skończy się to schodzeniem po ciemku, ale co tam, byle do schroniska na Kondratowej, a potem to już będzie z górki. Kwaterę w Zakopanem mamy, więc możemy i o północy wrócić bez problemu.
A dzień coraz piękniejszy.
I jeszcze w nagrodę jedna kozica, która ładnie pozowała przed samym szczytem.
I jakoś po 18:00, Giewont zostaje zdobyty. Byliśmy ostatnimi ludźmi tego dnia na szczycie więc już nikt nam nie przeszkadzał. Zero ludzi, cisza, spokój i zacne widoczki. Był to mój trzeci raz na Giewoncie i zawsze było podobnie. Tzn. podobnie jeśli chodzi o ludzi, nie o widoki.
Jakoś o 18:30 zaczęliśmy schodzić. Po godzinie byliśmy pod schroniskiem. Było już całkiem ciemno. Ale to było nieważne. Byliśmy bardzo podekscytowani tym Giewontem, a najbardziej tą kozicą na tle zachodzącego słońca. To była taka największa nagroda tego dnia i tylko dla tej kozicy ten trud się nam opłacał.
Ostatnie zdjęcie spod schroniska i droga w ciemnościach do Zakopanego.
Ogólnie pisząc, to był piękny dzień w Tatrach.

