Słowenia, Alpy Julijskie słowem wstępu
Słowenia, Alpy Julijskie słowem wstępu
Kiedy końcem lipca, w kolejne gorące popołudnie wyrwaliśmy się z pracy, nie do końca wiedzieliśmy, w którą stronę ruszymy. Kierunek był jeden: w góry serca!
Spakowaliśmy rzeczy na lato i zimę. Śledziliśmy też prognozy. Macie też tak, że jak siedzicie w pracy to wszędzie jest pięknie, a jak zaczynacie wolne to pogoda płata figle? U nas było podobnie. Ale niespecjalnie przejmowaliśmy się tym. W Tatrach prognozy na najbliższe dni były dobre..choć chcieliśmy zmienić krajobraz. Alpy. Marzą o nich wszyscy, którzy złapali tatrzańską zajawkę. Marzyłam i ja. Wcześniej było kilka okazji, ale a to auto się zepsuło po drodze albo pogoda, znów ta okropna pogoda..i tak w kółko. Pojechaliśmy więc w Tatry i zdobyłam go - tatrzańskiego Króla. Gerlach - był nasz przez kwadrans, w czasie którego marzliśmy na szczycie. Urlop rozpoczęłam niespodziewanie z przytupem, a to był tylko początek pięknej górskiej przygody.
Dwa dni po Gerlachu byliśmy już na Słowenii. Do obrania tego kierunku skusiły nas dobre prognozy na najbliższe dni. Z tyłu głowy były Dolomity... Tam jednak gwałtowne burze miały najwięcej do powiedzenia.
W Słowenii w miejscowości Dovje podjechaliśmy do pierwszego kempingu po drodze. Meldując się nie wiedzieliśmy, że stanie się on naszym “domem” na najbliższy tydzień z hakiem. Rozbiliśmy zatem naszą “willę” - z sypialnią i skromną, acz wystarczającą “restauracją”. Kiedy ogarnęliśmy się było już późne popołudnie. Zatem spędziliśmy je zbierając siły na następny, górski dzień. Z zimnym piwem w ręku, z widokiem na oświetlone zachodzącym słońcem szczyty Alp Julijskich z naszego “tarasu”...
Nie byliśmy przygotowani na pobyt w Alpach Julijskich. Kiedy obraliśmy kierunek Słowenia, szybko sprawdziłam polecane trasy na Triglav. Nic więcej. Więc świętą górę Słoweńców zdobyliśmy jako pierwszą. Później zdobyliśmy jeszcze dwa razy Prisojnik, Jalovec i Spik. A później prognozy się zepsuły, więc wróciliśmy do kraju. I całe szczęście - podziękowały mi za to moje styrane alpejskimi szlakami kolana.
Triglav 2864 m n.p.m. - święta góra Słoweńców
Bardzo szanuję Słoweńców, że umiłowali sobie tę górę i traktują ją z namaszczeniem. Szanuję także polskich turystów, którzy wyrywają się z Polski na 2-3 dni, jadą zdobywać Triglav i wracają spełnieni do kraju. Szanuję także pisarzy, którzy za pomocą kilku stron sprawiają, że już w tej chwili chcesz znaleźć się w tym miejscu. Tak było ze mną i książką "Alpejscy Wojownicy" autorstwa B. McDonald. Poniżej jej fragment:
Gdy dotarłam na samą górę, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wokół wieży zebrało się co najmniej kilkadziesiąt osób, ludzie śmiali się i rozmawiali, jedli i świętowali zdobycie szczytu. Młodzi studenci rzucali śnieżkami i wygłupiali się, pozując do zdjęć. Jakaś starsza kobieta, wspierana przez dwóch przewodników górskich, płakała cicho. Radosny uśmiech rozpromieniał twarz mężczyzny bez rąk i nóg. Podeszłam do grupy młodych wspinaczy.
- Czy to jakieś święto? - spytałam.
- Ależ skąd - odparła wysportowana kobieta. - To tylko weekend.
- Ale dlaczego tu jest tak dużo ludzi?
- Bo jest weekend i mamy czas - tłumaczyła cierpliwie, uśmiechając się do mnie. - Jesteśmy Słoweńcami, a to jest Triglav. Wejście na tę górę jest naszym obowiązkiem. Każdy Słoweniec musi wspiąć się na nią choć raz.
Nieświadomie wzięłam tą książkę z miejskiej biblioteki, nieplanowanie znalazłam się na Słowenii i zdobyłam Triglava także całkiem z przypadku. Jest jeden mianownik tych wszystkich nieświadomych przypadków: nie mogłam poprzestać na jednej stronie książki i jednym szczycie Słowenii, bo jak już się tam znalazłam, to wpadłam w alpejski wir.
Zdobycie Triglava zapoczątkowało alpejską przygodę i uświadomiło mi, że te góry to nie bułka z masłem, a raczej pudełko czekoladek - nigdy nie wiesz, na co trafisz.
Początkowo idziesz przez las, doceniasz cień i miękki grunt. Później wychodzisz na otwartą przestrzeń, gdzie wapienie pięknie kontrastują z ciemną zielenią, która roztacza się pod stopami. To znak, że jesteś już wysoko. Sapiesz trochę, w końcu podejście jest mocne, ale masz piękne widoki, co sprawia, że twój wysiłek jest wart każdej strużki potu. Nie nudzisz się, w końcu jesteś na żelaznej drodze, trochę się wspinasz i trochę wędrujesz. Równowaga musi być zachowana.
W dodatku jesteś cały czas monitorowany. Kozice są wszędzie, nawet wtedy, kiedy myślisz, że jesteś sam na szlaku, one patrzą na ciebie z każdej strony. Albo barany, to są dopiero modele.
Zazdrość. Pojawia się, kiedy dochodzisz do schroniska i widzisz ludzi świętujących zdobycie szczytu. Ta zazdrość nazywa się zimne piwo. A tobie tak bardzo chce się pić. Cierpliwość zostanie jednak wynagrodzona. Najpierw trzeba się nią wykazać w drodze na szczyt.
Droga ta okazała się najciekawszą w czasie całego podejścia, zejścia w sumie także. Jest wąsko, jest dużo żelaza, jest ruch, ale nie tłok. Myślę, że poza naszym duetem nie było tam ludzi z przypadku. Wszyscy solidnie przygotowani do drogi. Kaski, uprzęże, dobre buty to alpejski standard. Wędrówka granią była największym przeżyciem na szlaku. Z wąskiej, ubezpieczonej ścieżki widoki zapierają dech w piersiach. I choć pora dnia była taka, że chmury podeszły dość wysoko i rozległych panoram nie było, to ten ruch chmur pod niebem był na tyle dynamiczny, że miałam wrażenie, jakbyśmy płynęli po tej skale.
Moment, w którym zobaczyłam cylindryczną wieżę był pewnego rodzaju ulgą. Niestety nie lali złotego napoju, rozglądaliśmy się więc wokół za rekompensatą za trud wspinaczki.
Powrót zaplanowaliśmy nietypowo, bo przez Kredaricę i schronisko z zimnymi izotonikami. W schronisku pod Kredaricą tłoczno, zdjęliśmy więc z siebie sprzęt na via ferraty i na lekko ruszyliśmy dalej. W kolejnym schronisku - Domu Valentina Staniča pod Triglavem zatrzymaliśmy się na zimnego radlera. To były zasłużenie wydane 4 euro. Na trasie od schroniska do schroniska spotkaliśmy 2 osoby. W schronisku Valentina Staniča kilka osób odpoczywało w słońcu. Było kameralnie i bardzo spokojnie. Zbieramy siły na ostatni etap wędrówki. Zostało nam do parkingu 6 kilometrów i 2 godziny.
Przy pomniku obracam się raz jeszcze w stronę Wielkiej Góry. Patrzę na 1000-metrową ścianę, na której tworzyła się historia słoweńskiego alpinizmu. Przechodzą mnie dreszcze. Wewnątrz czuję ogromną radość i spełnienie. I potworne zmęczenie. W tamtym momencie myślałam o prysznicu i czymś ciepłym do jedzenia. A później w trakcie pobytu na Słowenii często myślałam o jej mieszkańcach. Jacy muszą być, żeby swoją narodowość potwierdzić zdobywając ten wcale niełatwy dwutysięcznik? Moje myśli krążyły także wokół polskich gór, wokół dramatów, które każdego roku w ciemnościach rozgrywają się w okolicy świąt nad Morskim Okiem, wokół dyskusji o pozostawionych na szlakach śmieci, wokół medialnych zdobywców zimowych szczytów bez sprzętu… Cieszyłam się ze zdobycia Triglava. Cieszyłam się z każdego kolejnego dnia spędzonego w Alpach Julijskich.
Informacje o przebiegu trasy
Link do trasy: https://mapy.cz/s/3y4Lt
Długość naszego szlaku: 16,1 km
Czas przejścia według mapy: 9 h 25 min.
Podejście: 2143 m
Link do pełnej relacji: Triglav 2864 m n.p.m. - święta góra Słoweńców
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/trig ... encow.html
Jezioro Bohinj
W kolejnym dniu odpoczywały nasze kolana, wyruszyliśmy w stronę jeziora Bohinj, czyli tych miejsc na liście pt. musisz je zobaczyć będąc w Słowenii. Pierwsze co o ich popularności świadczyło to korki i powolna jazda samochodem już kilka km przed celem (zwłaszcza mijają cokolice jeziora Bled). Drugie to kosmiczne ceny parkingów - 5 euro za godzinę - czy oni powariowali? Chcesz zwiedzać, więc płacisz. Najpierw podjechaliśmy pod wodospad Savica. Zapłaciliśmy kilka (jakieś 3-4) euro za parking i poszliśmy ścieżką turystyczną do punktu widokowego, trochę marnego moim zdaniem. Mogliśmy zapłacić za oglądanie tego wodospadu z bliska, jednak zniechęcił nas sznur chętnych do zobaczenia tego miejsca.
Nad samym jeziorem Bohinj, w miejscowości Ukanc znaleźliśmy darmowy parking pod wyciągiem i ruszyliśmy nad wodę. To zdecydowanie mniej popularne miejsce niż jezioro Bled. Zaliczyliśmy krótki spacer nad jeziorem, pstryknęliśmy kilka zdjęć, odbili kamienie na plecach w czasie krótkiej drzemki.
Następnie ruszyliśmy w stronę miejscowości Ribcev Laz. Tutaj z wolnym miejscem na parkingu mieliśmy problem. 5 euro wydane za godzinny postój bolało bardziej niż chwilę wcześniej odbite kamienie. Całe szczęście trafiliśmy do dobrej kawiarni, to tak na poprawę humoru i znów zrobiliśmy kilka fajnych zdjęć. Ładnie tam. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią spokój.
Nad jezioro Bled nie dotarliśmy. Czy żałuję? Nie wiem. Wiem tylko, że w tamtym momencie nie chciało nam się stać w korkach, szukać wolnych miejsc na parkingu i przepychać w tłumie na ulicy. Ruszyliśmy do naszej wioski niezbyt popularnymi, górskimi drogami nr 633, 905 i 907. Czekało nas sporo zakrętów, przewyższeń, kilka punktów widokowych, deszcz i górski “parujący” krajobraz po nim. Jako pilot samochodowy spisałam się na medal.
Link do pełnej relacji:
Słowenia poza szlakiem, Jezioro Bohinj
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/slow ... ohinj.html
Prisojnik 2546 m przez słynne okno skalne
Po leniwym czasie nad jeziorem, kolejnego dnia wróciliśmy na górski szlak. Znów internet podpowiedział, gdzie iść, poszliśmy zatem za jego głosem. Tym razem na celowniku był Prisojnik i wejście na niego drogą prowadzącą przez 80-metrowe okno skalne. Zanim jednak weszliśmy na szlak, musieliśmy dostać się na przełęcz Vršič. Droga prowadząca z Krajnskiej Gory na przełęcz jest długa, bo mierzy 12,5 krętych kilometrów. Jest też bardzo stroma. W ciągu 20 minut jazdy samochodem pokonujemy ponad 900 metrów przewyższenia i znajdujemy się na 1611 m. Dzień zaczynamy dość wcześnie, jak zwykle chcemy uniknąć wysokich temperatur i tłoku. Prisojnik jest dość popularnym celem wędrówek, choć ta popularność wcale nie przekłada się na łatwość w osiągnięciu szczytu. Na parkingu na przełęczy o 8.00 rano jest już sporo samochodów. Płacimy 3 euro za cały dzień, wiążemy buty i ruszamy na szlak. Mamy do pokonania łącznie ponad 8 kilometrów. To w ramach regeneracji po wcześniejszym zdobyciu Triglava.
Co na początku przykuwa naszą uwagę to Ajdovska deklica. Cudowne dzieło natury, przypominające twarz kobiety, znajduje się na południowej ścianie Prisojnika. Owiana legendami, zerka na nas ciągle tak samo, pomimo tego, że będziemy koło niej przechodzić z różnych stron.
Ferrata Predneje Okno
Sprzęt na via ferraty zakładamy po pół godzinie wędrówki. Nie minęła godzina od naszego startu, kiedy rzuciłam do swojego partnera, że szlak ten jest ciekawszy od tego na Triglav. Różnicę odczuwają też nasze nogi, nieco łagodniejsze podejście oszczędzi trochę nasze mięśnie. Jednak, jak to na via ferratach, wysokość zdobywamy dość szybko. Tutaj bardziej będą pracować nasze ręce. Gdzieniegdzie trzeba się podciągnąć, przecisnąć przez wąską szczelinę, uważać na kamienie. Postoimy wtedy w niewielkim korku. Ktoś zrzuca kamień z góry, robi się trochę niebezpiecznie. Postoje zdecydowanie służą fotografowaniu. Widoki ze szlaku są obłędne.
Kiedy przepuszcza nas grupa z Czech zostajemy sami na szlaku. Pniemy się do góry, gdzie wiatr wzmaga na sile. - To ty zrzuciłaś ten kamień? Odpowiadam, że nie. One same odpadają i lecą w dół po stromych zboczach. Nagle zza zakrętu wyłania się ono - słynne okno. Zbliżamy się do niego powoli, wieje coraz bardziej, śmieję się w myślach, że to przeciąg, bo w końcu okno jest otwarte, ale...nieumyte. Mordor, myślę, ale on zacznie się dopiero po drugiej stronie okna.
Kiedy przeszliśmy przez okno znaleźliśmy się w morzu chmur z silnym wiatrem. Było mroczno i nieco paskudnie. Po krótkim podejściu znaleźliśmy się na grani.
Do szczytu mieliśmy kilometr i 3 kwadranse. Dłużyły się one w nieskończoność. Przedzieraliśmy się chwil parę, by w końcu dostrzec metalową skrzynkę. Uff… Ubraliśmy się z nadzieją, że wiatr rozwieje choć trochę chmury i zobaczymy coś więcej poza szarością. Słońce dość mocno próbowało się przedrzeć przez chmury. Doczekaliśmy się!
Wybrana przez nas droga powrotna - Slovenska pot, dość mocno dała popalić naszym nogom. Pierwsze półtora kilometra to 600 metrów wysokości mniej. Było stromo i szybko straciliśmy wysokość, dzięki temu wróciliśmy do krainy słońca, pięknych wapieni, zielonej trawy i ciekawskich kozic.
Dość niespodziewanie wróciliśmy na Prisojnik 5 dni później. W zupełnie innych warunkach, innym szlakiem...i trochę mądrzejsi.
Link do pełnej relacji: Słowenia, Alpy Julijskie. Prisojnik 2546 m - via ferrata Prednje Okno https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/alpy ... -2546.html
Informacje o przebiegu trasy
Link do mapy: https://mapy.cz/s/3y5CU
Suma podejść: 1141 m
Dystans: 8,3 km
Czas przejścia: 5 h
Słowenia poza szlakiem: Lublana
Po kolejnej górskiej przygodzie następny dzień przymusowo spędziliśmy w Lublanie. Przymusowo, bo zapowiadane opady nie zachęcały do wyjścia w góry. Jako, że przypadły wtedy moje urodziny, mogłam bezkarnie uzupełniać kalorie stracone na szlaku. Lublana okazała się ładnym i spokojnym miastem. Zwiedziliśmy ją bez mapy, na czuja, włócząc się po licznych uliczkach.
Link do pełnej relacji
Słowenia poza szlakiem, przystanek: Lublana
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/slow ... blana.html
Jalovec 2645 m, słoweński Matternhorn, czyli kawał górskiej roboty
Szwajcarzy są w posiadaniu oryginału, w Tatrach dumnie wznosi się Kościelec, a Słoweńcy mają Jalovec. Co kraj to Matternhorn. Jalovec swoim kształtem wyraźnie wyróżnia się na tle innych gór. Niczym oszlifowany diament wbija się ostro w niebo i kusi swoim majestatem.
Znów docieramy na przełęcz Vršič i przez pierwsze 6 kilometrów spacerujemy w lesie na zboczach wznoszącego się nad nami Travnika. Temperatury po 7.00 wskazują na to, że zapowiada się kolejny upalny dzień. W czasie pierwszej godziny marszu myśl o tym, że ten cień się kiedyś skończy i trzeba będzie wyjść na słońce, staram się trzymać z tyłu głowy. Spacer skrajem lasu poza cieniem daje też piękny i szeroki widok na okolicę.
Zwieńczeniem pierwszego etapu był cudownie zimny radler w Schronie pod Špičkiem, do którego dotarliśmy po prawie 4 godzinach. Przywitał nas uroczy “gospodarz” rasy Border collie. Sącząc z namaszczeniem zimny napój obserwowaliśmy najwyższe szczyty Alp Julijskich. Poza nami, zatrzymały się tutaj cztery osoby, było więc klimatycznie i spokojnie.
Ze schroniska na szczyt dzieliły nas nieco ponad 2 kilometry, 2 godziny i prawie 600 metrów podejścia. Poza kozicami, które zerkały na nas z oddali, spotkaliśmy 4 osoby. Początkowo trawersujemy, później wspinamy się, by w końcu dotrzeć na grań i po chwili rozbić biwak szczytowy. Na trasie spotkaliśmy kilka ułatwień, chwytów, metalowych lin, jednak tutaj sprzęt okazał się zbędny.
Kiedy dotarliśmy na szczyt, wokół zebrało się sporo chmur. Przez cały pobyt na Słowenii zauważyliśmy, że w okolicach godziny 14.00 chmury osiadają na 2300 metrach i czasem łaskawie udawało się zobaczyć panoramę w pełni okazałości. W pobliżu dumnie wznosił się Mangart, ciemnozielone doliny niczym dywan rozłożyście prezentowały się między wapiennymi skałami. Chmury raz zakrywały widoki, raz odsłaniały je w pełnej okazałości. Siedzieliśmy zahipnotyzowani tak dość długo, a przecież zdobycie szczytu to było zwieńczenie jednego z etapów wędrówki. Przed nami ciągle była większa część trasy.
Jalovec - przełęcz Kotovo - skrzyżowanie szlaków pod Jalovška Škrbina
Zejście z Jalovca drugim szlakiem okazało się o wiele trudniejsze niż podejście. Na początek schodzimy po stromo opadającej do doliny ścianie. Mamy więc duże ekspozycje, kruszące się skały i, niestety, dość oszczędnie zamocowane żelastwo, które bardzo ułatwiło przejście.
Kiedy pokonaliśmy techniczne trudności, byliśmy w połowie drogi do przełęczy. Po drodze spotkaliśmy wypoczywające w cieniu stado baranów… I jeśli spotkacie je kiedyś na swojej drodze, to lepiej przejdźcie obok nich obojętnie, nie tak jak my. Chcieliśmy zrobić z owiec gwiazdy internetów, a one z nas zrobiły przewodników stada… I tak maszerowaliśmy wspólnie przez chwil parę. I w tym marszu nie byłoby niczego złego, gdyby owca-przodowniczka nie skubała sobie moich nóg jak trawy.
Zgubiliśmy je szczęśliwie (!) przed zejściem do żlebu. Chyba odradzę wszystkim tą drogę. O ile zastosowana przez nas taktyka przejścia przez żleb z drobnymi kamieniami, na zasadzie “idziemy jak w rakach zimą” miała zastosowanie, o tyle w przypadku podejścia możemy stracić tutaj sporo energii. Niewygodę zejścia zrekompensowało szybkie zgubienie wysokości i wyrzucenie z butów pół kilograma nadbagażu w postaci kamyków.
Uff, po przejściu żlebu droga była o wiele lepsza, przede wszystkim wypłaszczyła się. W schronisku Dom Tamar chcieliśmy zrobić jakąś przerwę, ale kiedy popatrzyliśmy na zegarek szybko oszacowaliśmy, że nie mamy na to czasu. Żeby wrócić na przełęcz Vršič musieliśmy pokonać jeszcze ponad 800 metrów przewyższenia na 5 kilometrach, w jakieś 3 godziny.
W drodze na przełęcz Vršič powłóczyłam nogami pod górę, z radością przyjęłam wieść, że będziemy przechodzić wzdłuż rzeki. I ona istniała w rzeczywistości, nie tylko na mapie. Bo zdarza się, że tutaj rzeki wysychają, ale o tym przekonałam się następnego dnia. Ukojeniem w trakcie ostatniego podejścia okazał się cień. Małymi łykami sączyłam ciepłą wodę z bukłaka. 3 litry to zdecydowanie za mało na całodzienną wędrówkę. Marzyłam o obiedzie, o zimnym piwie, o prysznicu. Chyba tak przyziemne rzeczy kierowały mną w tym czasie. Ale kiedy odwracałam się za siebie i widziałam Jalovec czułam szczęście i satysfakcję. Dumnie prezentował się w promieniach wczesnego wieczornego słońca.
Kiedy znaleźliśmy się na skrzyżowaniu szlaków pod Małą Mojstrovką uruchomiłam wszystkie moje turbo moce. Na parkingu rzuciłam plecak i miałam w nosie to, że radler, który wpadł do mojej ręki był ciepły. Jalovec to był kawał górskiej roboty!
Informacje o przebiegu trasy
Długość trasy: 20,5 km
Czas przejścia: 10,5 h
Suma przewyższeń: 2204 m
Link do mapy: https://mapy.cz/s/3y6MI
Link do pełnej relacji
Alpy Julijskie, Jalovec 2645 m - słoweński Matternhorn
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/jalo ... nhorn.html
Szpiczasty Špik 2472 m n.p.m.
Stał się czwartym celem naszych alpejskich wędrówek. Po Triglavie, Prisojniku i Jalovcu chcieliśmy trochę “odpocząć”. Zwłaszcza, że ten ostatni dał nam nieźle w kość. Nie zrywaliśmy się zatem o świcie, w końcu na urlopie trzeba też się wyspać albo po prostu poleżeć. Poleżeć i czasem poruszać obolałymi kończynami i przekonać się, że ten ból oznaką prawdziwą życia jest. Zatem po niespiesznej pobudce, takim również, a na dodatek pełnowartościowym śniadaniu, wsiedliśmy na pokład samochodu z napędem 4x4 i przed 11 zameldowaliśmy się na małym parkingu. O dziwo, bez problemu znaleźliśmy wolne miejsce, zawiązaliśmy porządnie buty i ruszyliśmy. Początek szlaku był bardzo fotograficzny i nieco tłoczny. W pobliżu znajduje się mała kaplica, a dwa kilometry od drogi schronisko Koča v Krnici. Ścieżka do niego prowadzi lasem i to będzie ten wyjątkowy moment w cieniu. Warto z tego powodu docenić nudne leśne ścieżki.
Samo schronisko minęliśmy, a przez moją głowę przeleciała myśl o przeistoczeniu się w jakąkolwiek butelkę z obrazka poniżej. Oj, tak bardzo było lato. Ale przecież w góry serca, na świętowanie trzeba będzie poczekać kilka długich godzin.
Po chwili znaleźliśmy się na wysypisku kamieni i sztuką czasem było znalezienie oznakowania, które nigdzie indziej, tylko na kamieniach się znajdowało. Pierwsze dwa kilometry miały wieść wzdłuż rzeki, ale jak już wspomniałam, zdarza się, że w czasie lata one wysychają. Początkowe półtora godziny było dość przyjemne. Nie myślę tutaj o tym, co mieliśmy pod stopami, a raczej o tym, że do stromych ten szlak nie należy. Od parkingu przez pierwsze około 5 kilometrów powoli zdobywaliśmy wysokości, a co za tym idzie, serwowaliśmy naszym oczom całkiem przyjemne widoki.
Zmęczenie po Jalovcu i upał dawały mi w kość. Zdobywając wysokość o wiele częściej miałam ochotę zatrzymywać się i robić zdjęcia. Albo po prostu usiąść i patrzeć i nic więcej. Z tyłu głowy ciągle przewijała się myśl, czy aby na pewno 2 litry wody w bukłaku wystarczą, skoro dość często ją sączę, bo niemiłosiernie chce mi się pić.
Mniej więcej w połowie szlaku minęliśmy pierwszych turystów-szczęściarzy, którzy pewnie spieszyli w dół świętować zdobycie szczytu. W miejscu tym dodam, że tych ludzi, których mijaliśmy w drodze na szczyt to więcej niż moich dziesięć palców u dłoni nie było. Podejrzewam, że więcej owiec pasło się na zboczach, jednak gdy tylko usłyszałam znajomy dźwięk żelastwa, nawet nie śmiałam spojrzeć w tamtym kierunku. Doprawdy, po przygodach z poprzedniego dnia, ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę w drodze na Špik, to bycie pastereczką.
Kiedy minął 5 kilometr od naszego startu, góry zrobiły się jakby bardziej strome, a wewnętrzny głos, który wołał: pić, stał się coraz głośniejszy. Wąska ścieżka wiodła między kamieniami, do naszego celu nie pozostało już wiele. Jakieś 400 metrów od Špiku znajduje się niewiele niższa Lipnica (2417 m). Uwielbiana przez owce, które zostawiają pułapki gdzie popadnie.
Z jej szczytu rozciąga się cudowny widok na nasz cel. O ile przyznam, że pokonanie tych 6 km nie było wielkim wyzwaniem, o tyle ostatnia prosta nie zaserwuje nam nudy. Ścieżka wiedzie granią przypominającą płetwę, jest stromo, są ekspozycje i nie ma żadnych zabezpieczeń. Kamienie czasem wyślizgną się spod stóp lub ukruszą. Czujność nie może nas opuścić. Chwilę później wylegujemy się w pełnym słońcu na szpiczastym Špiku. Mamy go na wyłączność.
Nie zamierzaliśmy wracać tą samą drogą. Wybraliśmy ścieżkę nieco krótszą - nieco ponad 5 km, a charakterem zupełnie inną. Przed słynną (i piękną!) płetwą, szlak odbił w szeroki pełen małych kamieni żleb. Jako, że taktykę schodzenia w takim terenie ćwiczyliśmy dzień wcześniej schodząc z Jalovca, poszło nam całkiem sprawnie. Taktyka ta polegała na technice zejścia jak w rakach zimą. Jeśli opanuje się ją w miarę sprawnie, to dość szybko traci się wysokość. Osobiście polecam opanowanie jej, bo poślizgi w tym terenie do przyjemnych nie należą. Potwierdzam.
Z szerokiego żlebu przenieśliśmy się na wąską ścieżkę, która dość ostro schodziła w dół. Ale zanim zaczęliśmy zejście, opróżniliśmy buty, do których dostało się pełno drobnych kamieni. W kość dostały nasze kolana i trochę oczy, bo droga powrotna nie serwowała już takich widoków jak podejściowa. Dość szybko znaleźliśmy się między drzewami - co to była za ulga, po godzinach spędzonych w pełnym słońcu. Uff..
Na zakończenie wędrówki znaleźliśmy się na cudownej alpejskiej polanie. Takiej z obrazka, gdzie czas się zatrzymuje. Krowy spokojnie przeżuwają trawę, a kozice znienacka wyskakują z małego domu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy kilka ciekawskich osobników postanowiło skontrolować szlak. I w takich momentach zapomniałam o bolących kolanach, o braku wody w bukłaku, o litrach potu wylanych na słonecznym podejściu i kilku nieprzyjemnych przewrotkach podczas zejścia.
Link do pełnej relacji
Słowenia, Alpy Julijskie, Špik - 2472 m n.p.m.
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/slow ... 2472m.html
Informacje o przebiegu trasy
Dystans: 11,3 km
Czas przejścia: 6 h
Suma podejść: 1539 m
Link do trasy: https://mapy.cz/s/jocusarado
Włoski przecinek - Laghi di Fusine
Laghi di Fusine to dwa malownicze jeziora w Alpach Julijskich tuż po wjeździe do Włoch. Ten dzień miał być balsamem dla naszych styranych górami kolan. Wzięliśmy zatem na wycieczkę koc, bo zachciało nam się poleżeć i popatrzeć na górskie otoczenie z dołu. Brzegiem jezior wiedzie ścieżka spacerowa, z łagodnymi podejściami w lesie i pięknymi widokami przy dobrej pogodzie. Trochę z tym ostatnim musieliśmy się obejść smakiem, bo chmury osiadły dość nisko. Ale założony plan nicnierobienia został wykonany, a pod koniec tego włoskiego lenistwa odsłoniły się jakieś górki albo górasy. Przy dobrej pogodzie to miejsce robi wrażenie (widziałam na obcych zdjęciach) i jest dość popularne, na co wyjątkowo przymknęłam oko.
Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot
Zostawiamy samochód na niewielkim parkingu przy pensjonacie, mniej więcej 8 km od centrum Kranjskiej Gory. Nie płacimy nic, więc być może jest darmowy. Ładujemy w siebie trochę węglowodanów, bierzemy sprzęt jak na ferratę i zarzucamy plecaki. Zapowiada się kolejny gorący dzień i celowo zaczynamy go wcześnie. Dodatkowo nasza trasa wiedzie z północnej strony, więc będziemy odpoczywać od słońca, przynajmniej w czasie podejścia.
Niedługo po starcie widzimy tabliczkę z informacją, że na tym szlaku obowiązkowe jest wyposażenie na ferratę i sprzęt zimowy, czyli czekan i raki. Wymieniamy kilka zdań na ten temat, że przecież jest środek sierpnia, więc po co to teraz? Przez tydzień zeszliśmy trochę szlaków w okolicy i wszędzie była pełnia lata. Ruszyliśmy więc przed siebie. Droga była wysłana drobnymi kamieniami, a po chwili zaczęło się solidne podejście, do czego już byliśmy przyzwyczajeni. Wysokie kroki, drobne kamienie pod stopami i tak za krokiem krok. Dość szybko pojawiają się ułatwienia, łańcuchy, stopnie, liny. Pokonujemy je dość sprawnie, korzystamy z dobrodziejstwa na szlaku, jakim jest cień. Chyba dlatego idzie nam tak łatwo, bo słońce i wysokie temperatury nie wysysają z nas energii.
Poza żelastwem na naszej drodze jest także wodospad. Dosłownie, bo musimy przejść przez kamienie, po których spływa. Dwa długie kroki i po sprawie. Jednak po prawej stronie trochę lufa i nie chciałabym się poślizgnąć. Mieliśmy szczęście, że strugi nie były wielkie, myślę że w innym wypadku, moglibyśmy być mokrzy.
Wodospad za nami, a przed nami... śnieżny żleb. Zanim do niego dojdziemy widzimy parę, która szykuje się do jego przejścia. Zakładają raki, wyciągają czekany. A my stoimy i patrzymy czy bez tego sprzętu uda nam się pokonać jakieś 100 metrów szlaku wiodącego stromym zboczem, przez twardy śnieg? Szybko przypominamy sobie informację z tabliczki, którą minęliśmy na początku szlaku. Już wiemy, dlaczego obowiązkowym wyposażeniem na tym szlaku jest sprzęt zimowy.
Początkowo staramy się przyjąć taktykę przejścia przez ten odcinek w samych podejściówkach, robiąc stopnie ze śniegu. Wychodzi nam to okropnie, a właściwie nie wychodzi w ogóle. Dodatkowo ja po kilku niepewnych krokach stwierdziłam, że nie dam rady przejść tego odcinka bez raków. Buty na skałę nie sprawdzą się na czymś, co przypomina lodowiec. Miałam świadomość tego, że jedno poślizgnięcie spowoduje zjazd w dół i pewną śmierć. Podjęliśmy decyzję o wycofaniu się, po niespełna 2 metrach od wejścia na śnieg. Nie mieliśmy żadnej alternatywy zdobycia Prisojnika i było to nasze ostatnie wyjście w góry w czasie urlopu. Było nam cholernie żal, bo warunki pogodowe były wymarzone, ale z drugiej strony ważniejsze było dla nas bezpieczeństwo. Wycof w tej sytuacji był jedyną słuszną opcją. Powoli wracałam do punktu startu. W mojej głowie przewijały się wizje tego, że zjeżdżam i ginę. Strach potrafi sparaliżować. I dobrze, że stało się tak po krótkim odcinku, niż gdzieś w środku tego żlebu.
Wycofujemy się. Widzimy, że para, która szła przed nami obserwowała nas od samego początku. Po chwili kobieta ruszyła w naszą stronę. Miała ze sobą parę raków, czekan i kije. Byliśmy bardzo zaskoczeni ich gestem i szalenie wdzięczni. Ja dostałam raki i kije, mój partner czekan. Mnie poszło dość sprawnie i po chwili znalazłam się po drugiej stronie odcinka, którego pokonanie wydawało się niemożliwe. Mój chłop męczył się dość mocno przy użyciu samego czekana, w dodatku rozciął sobie palce na lodzie. Doświadczenie w górach jest ważne, ale ważny jest także odpowiedni sprzęt.
Uff… to był najtrudniejszy odcinek na całej trasie i kolejna ważna lekcja. Na Słowenię wzięliśmy ze sobą cały zimowy sprzęt, jednak nie zabraliśmy go na szlak. Nie doczytaliśmy szczegółowych informacji o jego przebiegu i zignorowaliśmy tabliczkę, która witała nas na starcie.
Niedługo po przygodzie ze śnieżnym żlebem docieramy do skrzyżowania szlaków. Znajduje się mniej więcej nad słynną twarzą kobiety, która jest wspaniałym dziełem natury. Możemy w tym miejscu odbić do szlaku, który łączy się z ferratą Prednje Okno na Prisojnik.
Dalsza wędrówka w porównaniu z tym, co z pomocą pary Słoweńców, udało nam się zrobić, była dla nas pestką. Choć w praktyce pestką do przejścia nie jest. Hanzova pot to jedna z najładniej poprowadzonych ferrat, jakie do tej pory mieliśmy okazję przejść. To także jedna z najbardziej wymagających i technicznie trudnych ferrat w Alpach Julijskich.
Z pewnością zrobią wrażenie wąskie ścieżki poprowadzone na zboczach stromych ii kruchych ścian. Po drodze mamy sporo momentów z ubezpieczeniem, ale także takich, gdzie nie zainstalowali żadnego żelastwa, choć przydałoby się. Jest stromo, więc szybko zdobywamy wysokość. Razem z wysokością otrzymujemy w nagrodę bajeczne widoki. One ciągle kuszą, by zatrzymywać się i robić zdjęcia. Ciągle jeszcze patrzymy na Słowenię z cienia, jednak ostatni odcinek w drodze na szczyt pokonamy w słońcu. Przejdziemy po pionowych skałach z metalowymi uchwytami, drabinką i prętami. To niesamowicie ciekawy odcinek, bo jesteśmy już dość wysoko, więc pod nami niezła lufa.
Słońce przygrzewa w nasze dziuby, M. mówi, że już niedaleko. Za jego plecami słyszymy: Dzień dobry. Świat jest mały! Po drodze spotkaliśmy 4 osoby, a na szczycie rodaka. Kilka osób świętowało już zdobycie szczytu, z pewnością z tego faktu cieszyły się czarne ptaszyska, które z uporem maniaka próbowały wysępić coś od każdego. Mam nadzieję, że kabanosy od Tarczyńskiego dały im dużo mocy. Zupełnie jak nam.
Z przyjemnością zrzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy bawić się w fotografów. Przed południem niebo było jeszcze czyste. Przyzwyczailiśmy się do popołudniowych spektakli z udziałem chmur. Warunki bywają wtedy bardzo dynamiczne i nie zawsze oczy nacieszą się rozległymi widokami. Warto było wejść na Prisojnik raz jeszcze. Warto było przejść przez Hanzova Pot!
Na drugim planie Triglav
Trasę powrotną zaplanowaliśmy przez Slovenska Pot, czyli częściowo po szlaku, jakim szliśmy na Prisojnik ferratą Prednje Okno. Tym razem nie wędrowaliśmy w chmurze, a z panoramą 360 stopni. To zupełnie zmieniło nasze wyobrażenia na temat szlaku, który prędko przemknęliśmy kilka dni wcześniej. Początkowo dość wolno tracimy wysokość, jednak im bliżej “okna”, tym robi się bardziej stromo. W pomocy w przemierzeniu szlaku mamy metalowe liny. Przydają się. W niektórych momentach widać, że ścieżka jest dość mocno uczęszczana, a kamienie wytarte.
Kiedy docieramy do okna wita nas mocny wiatr, po prostu przeciąg. Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej.
Ciągle mamy sporo trasy do pokonania i wysokości. Dlatego zejście do skrzyżowania Na Robu będzie dość mocne. Później czeka nas długi trawers i dojście do przełęczy Vršič, nie tak męczące dla naszych kolan, bardziej dla naszej głowy. Łącznie zejście ze szczytu i dojście do parkingu to pokonanie ponad 8 km, a więc dwa razy tyle, co wejście na Prisojnik.
I choć drogi powrotne mają zwyczaj dłużenia się, to ta dłużyła się wyjątkowo pięknie. Nie wiemy, kiedy znów wrócimy na Słowenię, więc chłonęliśmy wszystko bardziej…
Na przełęczy Vršič znów wiało. Zatrzymaliśmy się na chwilę w schronisku na kawę i ciacho. Zasłużyliśmy przecież. Do naszego samochodu mieliśmy ciągle kilka km. Szliśmy więc wzdłuż rosyjskiej drogi, po wydreptanych przez turystów ścieżkach i skrótach. Piękny był moment, w którym zobaczyliśmy cały masyw Prisojnika i słynne skalne “okienko” z tej perspektywy. Przecież niedawno tam byliśmy. Uwielbiam te momenty.
Informacje o przebiegu trasy
Link do mapy: https://mapy.cz/s/falaretoho
Suma podejść: 1730 m
Dystans: ok 12 km
Czas przejścia: 7,5 h
Link do pełnej relacji
Słowenia, Alpy Julijskie. Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/pris ... a-pot.html
Piszę tę relację prawie dwa miesiące od przejścia tej trasy. I powtórzę to raz jeszcze tutaj, na końcu, że to najpiękniej poprowadzona ferrata, którą przeszliśmy. Była momentami dość trudna, a odcinek ze zmrożonym śniegiem zamroził na chwilę krew w moich żyłach. Z przygodami, trochę mądrzejsi na jutro, ze wsparciem innych, zakończyliśmy nasze letnie alpejskie podboje. Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Słowenii byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi i cholernie spełnieni. To nie był zaplanowany urlop, mieliśmy przecież przemierzać szlaki w Dolomitach. Ale za nic w świecie nie zamieniłabym tych wakacji na żadne inne. Co więcej, ciągle zostało nam sporo roboty na wysokościach w Alpach Julijskich, więc kto wie, kiedy przypadkiem znów tam wpadniemy.
Linki do relacji na blogu:
Triglav 2864 m n.p.m. - święta góra Słoweńców
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/trig ... encow.html
Prisojnik 2546 m - via ferrata Prednje Okno
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/alpy ... -2546.html
Jalovec 2645 m - słoweński Matternhorn
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/jalo ... nhorn.html
Alpy Julijskie, Špik - 2472 m n.p.m.
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/slow ... 2472m.html
Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/pris ... a-pot.html
Dziękuję za uwagę.
Spakowaliśmy rzeczy na lato i zimę. Śledziliśmy też prognozy. Macie też tak, że jak siedzicie w pracy to wszędzie jest pięknie, a jak zaczynacie wolne to pogoda płata figle? U nas było podobnie. Ale niespecjalnie przejmowaliśmy się tym. W Tatrach prognozy na najbliższe dni były dobre..choć chcieliśmy zmienić krajobraz. Alpy. Marzą o nich wszyscy, którzy złapali tatrzańską zajawkę. Marzyłam i ja. Wcześniej było kilka okazji, ale a to auto się zepsuło po drodze albo pogoda, znów ta okropna pogoda..i tak w kółko. Pojechaliśmy więc w Tatry i zdobyłam go - tatrzańskiego Króla. Gerlach - był nasz przez kwadrans, w czasie którego marzliśmy na szczycie. Urlop rozpoczęłam niespodziewanie z przytupem, a to był tylko początek pięknej górskiej przygody.
Dwa dni po Gerlachu byliśmy już na Słowenii. Do obrania tego kierunku skusiły nas dobre prognozy na najbliższe dni. Z tyłu głowy były Dolomity... Tam jednak gwałtowne burze miały najwięcej do powiedzenia.
W Słowenii w miejscowości Dovje podjechaliśmy do pierwszego kempingu po drodze. Meldując się nie wiedzieliśmy, że stanie się on naszym “domem” na najbliższy tydzień z hakiem. Rozbiliśmy zatem naszą “willę” - z sypialnią i skromną, acz wystarczającą “restauracją”. Kiedy ogarnęliśmy się było już późne popołudnie. Zatem spędziliśmy je zbierając siły na następny, górski dzień. Z zimnym piwem w ręku, z widokiem na oświetlone zachodzącym słońcem szczyty Alp Julijskich z naszego “tarasu”...
Nie byliśmy przygotowani na pobyt w Alpach Julijskich. Kiedy obraliśmy kierunek Słowenia, szybko sprawdziłam polecane trasy na Triglav. Nic więcej. Więc świętą górę Słoweńców zdobyliśmy jako pierwszą. Później zdobyliśmy jeszcze dwa razy Prisojnik, Jalovec i Spik. A później prognozy się zepsuły, więc wróciliśmy do kraju. I całe szczęście - podziękowały mi za to moje styrane alpejskimi szlakami kolana.
Triglav 2864 m n.p.m. - święta góra Słoweńców
Bardzo szanuję Słoweńców, że umiłowali sobie tę górę i traktują ją z namaszczeniem. Szanuję także polskich turystów, którzy wyrywają się z Polski na 2-3 dni, jadą zdobywać Triglav i wracają spełnieni do kraju. Szanuję także pisarzy, którzy za pomocą kilku stron sprawiają, że już w tej chwili chcesz znaleźć się w tym miejscu. Tak było ze mną i książką "Alpejscy Wojownicy" autorstwa B. McDonald. Poniżej jej fragment:
Gdy dotarłam na samą górę, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wokół wieży zebrało się co najmniej kilkadziesiąt osób, ludzie śmiali się i rozmawiali, jedli i świętowali zdobycie szczytu. Młodzi studenci rzucali śnieżkami i wygłupiali się, pozując do zdjęć. Jakaś starsza kobieta, wspierana przez dwóch przewodników górskich, płakała cicho. Radosny uśmiech rozpromieniał twarz mężczyzny bez rąk i nóg. Podeszłam do grupy młodych wspinaczy.
- Czy to jakieś święto? - spytałam.
- Ależ skąd - odparła wysportowana kobieta. - To tylko weekend.
- Ale dlaczego tu jest tak dużo ludzi?
- Bo jest weekend i mamy czas - tłumaczyła cierpliwie, uśmiechając się do mnie. - Jesteśmy Słoweńcami, a to jest Triglav. Wejście na tę górę jest naszym obowiązkiem. Każdy Słoweniec musi wspiąć się na nią choć raz.
Nieświadomie wzięłam tą książkę z miejskiej biblioteki, nieplanowanie znalazłam się na Słowenii i zdobyłam Triglava także całkiem z przypadku. Jest jeden mianownik tych wszystkich nieświadomych przypadków: nie mogłam poprzestać na jednej stronie książki i jednym szczycie Słowenii, bo jak już się tam znalazłam, to wpadłam w alpejski wir.
Zdobycie Triglava zapoczątkowało alpejską przygodę i uświadomiło mi, że te góry to nie bułka z masłem, a raczej pudełko czekoladek - nigdy nie wiesz, na co trafisz.
Początkowo idziesz przez las, doceniasz cień i miękki grunt. Później wychodzisz na otwartą przestrzeń, gdzie wapienie pięknie kontrastują z ciemną zielenią, która roztacza się pod stopami. To znak, że jesteś już wysoko. Sapiesz trochę, w końcu podejście jest mocne, ale masz piękne widoki, co sprawia, że twój wysiłek jest wart każdej strużki potu. Nie nudzisz się, w końcu jesteś na żelaznej drodze, trochę się wspinasz i trochę wędrujesz. Równowaga musi być zachowana.
W dodatku jesteś cały czas monitorowany. Kozice są wszędzie, nawet wtedy, kiedy myślisz, że jesteś sam na szlaku, one patrzą na ciebie z każdej strony. Albo barany, to są dopiero modele.
Zazdrość. Pojawia się, kiedy dochodzisz do schroniska i widzisz ludzi świętujących zdobycie szczytu. Ta zazdrość nazywa się zimne piwo. A tobie tak bardzo chce się pić. Cierpliwość zostanie jednak wynagrodzona. Najpierw trzeba się nią wykazać w drodze na szczyt.
Droga ta okazała się najciekawszą w czasie całego podejścia, zejścia w sumie także. Jest wąsko, jest dużo żelaza, jest ruch, ale nie tłok. Myślę, że poza naszym duetem nie było tam ludzi z przypadku. Wszyscy solidnie przygotowani do drogi. Kaski, uprzęże, dobre buty to alpejski standard. Wędrówka granią była największym przeżyciem na szlaku. Z wąskiej, ubezpieczonej ścieżki widoki zapierają dech w piersiach. I choć pora dnia była taka, że chmury podeszły dość wysoko i rozległych panoram nie było, to ten ruch chmur pod niebem był na tyle dynamiczny, że miałam wrażenie, jakbyśmy płynęli po tej skale.
Moment, w którym zobaczyłam cylindryczną wieżę był pewnego rodzaju ulgą. Niestety nie lali złotego napoju, rozglądaliśmy się więc wokół za rekompensatą za trud wspinaczki.
Powrót zaplanowaliśmy nietypowo, bo przez Kredaricę i schronisko z zimnymi izotonikami. W schronisku pod Kredaricą tłoczno, zdjęliśmy więc z siebie sprzęt na via ferraty i na lekko ruszyliśmy dalej. W kolejnym schronisku - Domu Valentina Staniča pod Triglavem zatrzymaliśmy się na zimnego radlera. To były zasłużenie wydane 4 euro. Na trasie od schroniska do schroniska spotkaliśmy 2 osoby. W schronisku Valentina Staniča kilka osób odpoczywało w słońcu. Było kameralnie i bardzo spokojnie. Zbieramy siły na ostatni etap wędrówki. Zostało nam do parkingu 6 kilometrów i 2 godziny.
Przy pomniku obracam się raz jeszcze w stronę Wielkiej Góry. Patrzę na 1000-metrową ścianę, na której tworzyła się historia słoweńskiego alpinizmu. Przechodzą mnie dreszcze. Wewnątrz czuję ogromną radość i spełnienie. I potworne zmęczenie. W tamtym momencie myślałam o prysznicu i czymś ciepłym do jedzenia. A później w trakcie pobytu na Słowenii często myślałam o jej mieszkańcach. Jacy muszą być, żeby swoją narodowość potwierdzić zdobywając ten wcale niełatwy dwutysięcznik? Moje myśli krążyły także wokół polskich gór, wokół dramatów, które każdego roku w ciemnościach rozgrywają się w okolicy świąt nad Morskim Okiem, wokół dyskusji o pozostawionych na szlakach śmieci, wokół medialnych zdobywców zimowych szczytów bez sprzętu… Cieszyłam się ze zdobycia Triglava. Cieszyłam się z każdego kolejnego dnia spędzonego w Alpach Julijskich.
Informacje o przebiegu trasy
Link do trasy: https://mapy.cz/s/3y4Lt
Długość naszego szlaku: 16,1 km
Czas przejścia według mapy: 9 h 25 min.
Podejście: 2143 m
Link do pełnej relacji: Triglav 2864 m n.p.m. - święta góra Słoweńców
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/trig ... encow.html
Jezioro Bohinj
W kolejnym dniu odpoczywały nasze kolana, wyruszyliśmy w stronę jeziora Bohinj, czyli tych miejsc na liście pt. musisz je zobaczyć będąc w Słowenii. Pierwsze co o ich popularności świadczyło to korki i powolna jazda samochodem już kilka km przed celem (zwłaszcza mijają cokolice jeziora Bled). Drugie to kosmiczne ceny parkingów - 5 euro za godzinę - czy oni powariowali? Chcesz zwiedzać, więc płacisz. Najpierw podjechaliśmy pod wodospad Savica. Zapłaciliśmy kilka (jakieś 3-4) euro za parking i poszliśmy ścieżką turystyczną do punktu widokowego, trochę marnego moim zdaniem. Mogliśmy zapłacić za oglądanie tego wodospadu z bliska, jednak zniechęcił nas sznur chętnych do zobaczenia tego miejsca.
Nad samym jeziorem Bohinj, w miejscowości Ukanc znaleźliśmy darmowy parking pod wyciągiem i ruszyliśmy nad wodę. To zdecydowanie mniej popularne miejsce niż jezioro Bled. Zaliczyliśmy krótki spacer nad jeziorem, pstryknęliśmy kilka zdjęć, odbili kamienie na plecach w czasie krótkiej drzemki.
Następnie ruszyliśmy w stronę miejscowości Ribcev Laz. Tutaj z wolnym miejscem na parkingu mieliśmy problem. 5 euro wydane za godzinny postój bolało bardziej niż chwilę wcześniej odbite kamienie. Całe szczęście trafiliśmy do dobrej kawiarni, to tak na poprawę humoru i znów zrobiliśmy kilka fajnych zdjęć. Ładnie tam. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią spokój.
Nad jezioro Bled nie dotarliśmy. Czy żałuję? Nie wiem. Wiem tylko, że w tamtym momencie nie chciało nam się stać w korkach, szukać wolnych miejsc na parkingu i przepychać w tłumie na ulicy. Ruszyliśmy do naszej wioski niezbyt popularnymi, górskimi drogami nr 633, 905 i 907. Czekało nas sporo zakrętów, przewyższeń, kilka punktów widokowych, deszcz i górski “parujący” krajobraz po nim. Jako pilot samochodowy spisałam się na medal.
Link do pełnej relacji:
Słowenia poza szlakiem, Jezioro Bohinj
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/slow ... ohinj.html
Prisojnik 2546 m przez słynne okno skalne
Po leniwym czasie nad jeziorem, kolejnego dnia wróciliśmy na górski szlak. Znów internet podpowiedział, gdzie iść, poszliśmy zatem za jego głosem. Tym razem na celowniku był Prisojnik i wejście na niego drogą prowadzącą przez 80-metrowe okno skalne. Zanim jednak weszliśmy na szlak, musieliśmy dostać się na przełęcz Vršič. Droga prowadząca z Krajnskiej Gory na przełęcz jest długa, bo mierzy 12,5 krętych kilometrów. Jest też bardzo stroma. W ciągu 20 minut jazdy samochodem pokonujemy ponad 900 metrów przewyższenia i znajdujemy się na 1611 m. Dzień zaczynamy dość wcześnie, jak zwykle chcemy uniknąć wysokich temperatur i tłoku. Prisojnik jest dość popularnym celem wędrówek, choć ta popularność wcale nie przekłada się na łatwość w osiągnięciu szczytu. Na parkingu na przełęczy o 8.00 rano jest już sporo samochodów. Płacimy 3 euro za cały dzień, wiążemy buty i ruszamy na szlak. Mamy do pokonania łącznie ponad 8 kilometrów. To w ramach regeneracji po wcześniejszym zdobyciu Triglava.
Co na początku przykuwa naszą uwagę to Ajdovska deklica. Cudowne dzieło natury, przypominające twarz kobiety, znajduje się na południowej ścianie Prisojnika. Owiana legendami, zerka na nas ciągle tak samo, pomimo tego, że będziemy koło niej przechodzić z różnych stron.
Ferrata Predneje Okno
Sprzęt na via ferraty zakładamy po pół godzinie wędrówki. Nie minęła godzina od naszego startu, kiedy rzuciłam do swojego partnera, że szlak ten jest ciekawszy od tego na Triglav. Różnicę odczuwają też nasze nogi, nieco łagodniejsze podejście oszczędzi trochę nasze mięśnie. Jednak, jak to na via ferratach, wysokość zdobywamy dość szybko. Tutaj bardziej będą pracować nasze ręce. Gdzieniegdzie trzeba się podciągnąć, przecisnąć przez wąską szczelinę, uważać na kamienie. Postoimy wtedy w niewielkim korku. Ktoś zrzuca kamień z góry, robi się trochę niebezpiecznie. Postoje zdecydowanie służą fotografowaniu. Widoki ze szlaku są obłędne.
Kiedy przepuszcza nas grupa z Czech zostajemy sami na szlaku. Pniemy się do góry, gdzie wiatr wzmaga na sile. - To ty zrzuciłaś ten kamień? Odpowiadam, że nie. One same odpadają i lecą w dół po stromych zboczach. Nagle zza zakrętu wyłania się ono - słynne okno. Zbliżamy się do niego powoli, wieje coraz bardziej, śmieję się w myślach, że to przeciąg, bo w końcu okno jest otwarte, ale...nieumyte. Mordor, myślę, ale on zacznie się dopiero po drugiej stronie okna.
Kiedy przeszliśmy przez okno znaleźliśmy się w morzu chmur z silnym wiatrem. Było mroczno i nieco paskudnie. Po krótkim podejściu znaleźliśmy się na grani.
Do szczytu mieliśmy kilometr i 3 kwadranse. Dłużyły się one w nieskończoność. Przedzieraliśmy się chwil parę, by w końcu dostrzec metalową skrzynkę. Uff… Ubraliśmy się z nadzieją, że wiatr rozwieje choć trochę chmury i zobaczymy coś więcej poza szarością. Słońce dość mocno próbowało się przedrzeć przez chmury. Doczekaliśmy się!
Wybrana przez nas droga powrotna - Slovenska pot, dość mocno dała popalić naszym nogom. Pierwsze półtora kilometra to 600 metrów wysokości mniej. Było stromo i szybko straciliśmy wysokość, dzięki temu wróciliśmy do krainy słońca, pięknych wapieni, zielonej trawy i ciekawskich kozic.
Dość niespodziewanie wróciliśmy na Prisojnik 5 dni później. W zupełnie innych warunkach, innym szlakiem...i trochę mądrzejsi.
Link do pełnej relacji: Słowenia, Alpy Julijskie. Prisojnik 2546 m - via ferrata Prednje Okno https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/alpy ... -2546.html
Informacje o przebiegu trasy
Link do mapy: https://mapy.cz/s/3y5CU
Suma podejść: 1141 m
Dystans: 8,3 km
Czas przejścia: 5 h
Słowenia poza szlakiem: Lublana
Po kolejnej górskiej przygodzie następny dzień przymusowo spędziliśmy w Lublanie. Przymusowo, bo zapowiadane opady nie zachęcały do wyjścia w góry. Jako, że przypadły wtedy moje urodziny, mogłam bezkarnie uzupełniać kalorie stracone na szlaku. Lublana okazała się ładnym i spokojnym miastem. Zwiedziliśmy ją bez mapy, na czuja, włócząc się po licznych uliczkach.
Link do pełnej relacji
Słowenia poza szlakiem, przystanek: Lublana
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/slow ... blana.html
Jalovec 2645 m, słoweński Matternhorn, czyli kawał górskiej roboty
Szwajcarzy są w posiadaniu oryginału, w Tatrach dumnie wznosi się Kościelec, a Słoweńcy mają Jalovec. Co kraj to Matternhorn. Jalovec swoim kształtem wyraźnie wyróżnia się na tle innych gór. Niczym oszlifowany diament wbija się ostro w niebo i kusi swoim majestatem.
Znów docieramy na przełęcz Vršič i przez pierwsze 6 kilometrów spacerujemy w lesie na zboczach wznoszącego się nad nami Travnika. Temperatury po 7.00 wskazują na to, że zapowiada się kolejny upalny dzień. W czasie pierwszej godziny marszu myśl o tym, że ten cień się kiedyś skończy i trzeba będzie wyjść na słońce, staram się trzymać z tyłu głowy. Spacer skrajem lasu poza cieniem daje też piękny i szeroki widok na okolicę.
Zwieńczeniem pierwszego etapu był cudownie zimny radler w Schronie pod Špičkiem, do którego dotarliśmy po prawie 4 godzinach. Przywitał nas uroczy “gospodarz” rasy Border collie. Sącząc z namaszczeniem zimny napój obserwowaliśmy najwyższe szczyty Alp Julijskich. Poza nami, zatrzymały się tutaj cztery osoby, było więc klimatycznie i spokojnie.
Ze schroniska na szczyt dzieliły nas nieco ponad 2 kilometry, 2 godziny i prawie 600 metrów podejścia. Poza kozicami, które zerkały na nas z oddali, spotkaliśmy 4 osoby. Początkowo trawersujemy, później wspinamy się, by w końcu dotrzeć na grań i po chwili rozbić biwak szczytowy. Na trasie spotkaliśmy kilka ułatwień, chwytów, metalowych lin, jednak tutaj sprzęt okazał się zbędny.
Kiedy dotarliśmy na szczyt, wokół zebrało się sporo chmur. Przez cały pobyt na Słowenii zauważyliśmy, że w okolicach godziny 14.00 chmury osiadają na 2300 metrach i czasem łaskawie udawało się zobaczyć panoramę w pełni okazałości. W pobliżu dumnie wznosił się Mangart, ciemnozielone doliny niczym dywan rozłożyście prezentowały się między wapiennymi skałami. Chmury raz zakrywały widoki, raz odsłaniały je w pełnej okazałości. Siedzieliśmy zahipnotyzowani tak dość długo, a przecież zdobycie szczytu to było zwieńczenie jednego z etapów wędrówki. Przed nami ciągle była większa część trasy.
Jalovec - przełęcz Kotovo - skrzyżowanie szlaków pod Jalovška Škrbina
Zejście z Jalovca drugim szlakiem okazało się o wiele trudniejsze niż podejście. Na początek schodzimy po stromo opadającej do doliny ścianie. Mamy więc duże ekspozycje, kruszące się skały i, niestety, dość oszczędnie zamocowane żelastwo, które bardzo ułatwiło przejście.
Kiedy pokonaliśmy techniczne trudności, byliśmy w połowie drogi do przełęczy. Po drodze spotkaliśmy wypoczywające w cieniu stado baranów… I jeśli spotkacie je kiedyś na swojej drodze, to lepiej przejdźcie obok nich obojętnie, nie tak jak my. Chcieliśmy zrobić z owiec gwiazdy internetów, a one z nas zrobiły przewodników stada… I tak maszerowaliśmy wspólnie przez chwil parę. I w tym marszu nie byłoby niczego złego, gdyby owca-przodowniczka nie skubała sobie moich nóg jak trawy.
Zgubiliśmy je szczęśliwie (!) przed zejściem do żlebu. Chyba odradzę wszystkim tą drogę. O ile zastosowana przez nas taktyka przejścia przez żleb z drobnymi kamieniami, na zasadzie “idziemy jak w rakach zimą” miała zastosowanie, o tyle w przypadku podejścia możemy stracić tutaj sporo energii. Niewygodę zejścia zrekompensowało szybkie zgubienie wysokości i wyrzucenie z butów pół kilograma nadbagażu w postaci kamyków.
Uff, po przejściu żlebu droga była o wiele lepsza, przede wszystkim wypłaszczyła się. W schronisku Dom Tamar chcieliśmy zrobić jakąś przerwę, ale kiedy popatrzyliśmy na zegarek szybko oszacowaliśmy, że nie mamy na to czasu. Żeby wrócić na przełęcz Vršič musieliśmy pokonać jeszcze ponad 800 metrów przewyższenia na 5 kilometrach, w jakieś 3 godziny.
W drodze na przełęcz Vršič powłóczyłam nogami pod górę, z radością przyjęłam wieść, że będziemy przechodzić wzdłuż rzeki. I ona istniała w rzeczywistości, nie tylko na mapie. Bo zdarza się, że tutaj rzeki wysychają, ale o tym przekonałam się następnego dnia. Ukojeniem w trakcie ostatniego podejścia okazał się cień. Małymi łykami sączyłam ciepłą wodę z bukłaka. 3 litry to zdecydowanie za mało na całodzienną wędrówkę. Marzyłam o obiedzie, o zimnym piwie, o prysznicu. Chyba tak przyziemne rzeczy kierowały mną w tym czasie. Ale kiedy odwracałam się za siebie i widziałam Jalovec czułam szczęście i satysfakcję. Dumnie prezentował się w promieniach wczesnego wieczornego słońca.
Kiedy znaleźliśmy się na skrzyżowaniu szlaków pod Małą Mojstrovką uruchomiłam wszystkie moje turbo moce. Na parkingu rzuciłam plecak i miałam w nosie to, że radler, który wpadł do mojej ręki był ciepły. Jalovec to był kawał górskiej roboty!
Informacje o przebiegu trasy
Długość trasy: 20,5 km
Czas przejścia: 10,5 h
Suma przewyższeń: 2204 m
Link do mapy: https://mapy.cz/s/3y6MI
Link do pełnej relacji
Alpy Julijskie, Jalovec 2645 m - słoweński Matternhorn
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/jalo ... nhorn.html
Szpiczasty Špik 2472 m n.p.m.
Stał się czwartym celem naszych alpejskich wędrówek. Po Triglavie, Prisojniku i Jalovcu chcieliśmy trochę “odpocząć”. Zwłaszcza, że ten ostatni dał nam nieźle w kość. Nie zrywaliśmy się zatem o świcie, w końcu na urlopie trzeba też się wyspać albo po prostu poleżeć. Poleżeć i czasem poruszać obolałymi kończynami i przekonać się, że ten ból oznaką prawdziwą życia jest. Zatem po niespiesznej pobudce, takim również, a na dodatek pełnowartościowym śniadaniu, wsiedliśmy na pokład samochodu z napędem 4x4 i przed 11 zameldowaliśmy się na małym parkingu. O dziwo, bez problemu znaleźliśmy wolne miejsce, zawiązaliśmy porządnie buty i ruszyliśmy. Początek szlaku był bardzo fotograficzny i nieco tłoczny. W pobliżu znajduje się mała kaplica, a dwa kilometry od drogi schronisko Koča v Krnici. Ścieżka do niego prowadzi lasem i to będzie ten wyjątkowy moment w cieniu. Warto z tego powodu docenić nudne leśne ścieżki.
Samo schronisko minęliśmy, a przez moją głowę przeleciała myśl o przeistoczeniu się w jakąkolwiek butelkę z obrazka poniżej. Oj, tak bardzo było lato. Ale przecież w góry serca, na świętowanie trzeba będzie poczekać kilka długich godzin.
Po chwili znaleźliśmy się na wysypisku kamieni i sztuką czasem było znalezienie oznakowania, które nigdzie indziej, tylko na kamieniach się znajdowało. Pierwsze dwa kilometry miały wieść wzdłuż rzeki, ale jak już wspomniałam, zdarza się, że w czasie lata one wysychają. Początkowe półtora godziny było dość przyjemne. Nie myślę tutaj o tym, co mieliśmy pod stopami, a raczej o tym, że do stromych ten szlak nie należy. Od parkingu przez pierwsze około 5 kilometrów powoli zdobywaliśmy wysokości, a co za tym idzie, serwowaliśmy naszym oczom całkiem przyjemne widoki.
Zmęczenie po Jalovcu i upał dawały mi w kość. Zdobywając wysokość o wiele częściej miałam ochotę zatrzymywać się i robić zdjęcia. Albo po prostu usiąść i patrzeć i nic więcej. Z tyłu głowy ciągle przewijała się myśl, czy aby na pewno 2 litry wody w bukłaku wystarczą, skoro dość często ją sączę, bo niemiłosiernie chce mi się pić.
Mniej więcej w połowie szlaku minęliśmy pierwszych turystów-szczęściarzy, którzy pewnie spieszyli w dół świętować zdobycie szczytu. W miejscu tym dodam, że tych ludzi, których mijaliśmy w drodze na szczyt to więcej niż moich dziesięć palców u dłoni nie było. Podejrzewam, że więcej owiec pasło się na zboczach, jednak gdy tylko usłyszałam znajomy dźwięk żelastwa, nawet nie śmiałam spojrzeć w tamtym kierunku. Doprawdy, po przygodach z poprzedniego dnia, ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę w drodze na Špik, to bycie pastereczką.
Kiedy minął 5 kilometr od naszego startu, góry zrobiły się jakby bardziej strome, a wewnętrzny głos, który wołał: pić, stał się coraz głośniejszy. Wąska ścieżka wiodła między kamieniami, do naszego celu nie pozostało już wiele. Jakieś 400 metrów od Špiku znajduje się niewiele niższa Lipnica (2417 m). Uwielbiana przez owce, które zostawiają pułapki gdzie popadnie.
Z jej szczytu rozciąga się cudowny widok na nasz cel. O ile przyznam, że pokonanie tych 6 km nie było wielkim wyzwaniem, o tyle ostatnia prosta nie zaserwuje nam nudy. Ścieżka wiedzie granią przypominającą płetwę, jest stromo, są ekspozycje i nie ma żadnych zabezpieczeń. Kamienie czasem wyślizgną się spod stóp lub ukruszą. Czujność nie może nas opuścić. Chwilę później wylegujemy się w pełnym słońcu na szpiczastym Špiku. Mamy go na wyłączność.
Nie zamierzaliśmy wracać tą samą drogą. Wybraliśmy ścieżkę nieco krótszą - nieco ponad 5 km, a charakterem zupełnie inną. Przed słynną (i piękną!) płetwą, szlak odbił w szeroki pełen małych kamieni żleb. Jako, że taktykę schodzenia w takim terenie ćwiczyliśmy dzień wcześniej schodząc z Jalovca, poszło nam całkiem sprawnie. Taktyka ta polegała na technice zejścia jak w rakach zimą. Jeśli opanuje się ją w miarę sprawnie, to dość szybko traci się wysokość. Osobiście polecam opanowanie jej, bo poślizgi w tym terenie do przyjemnych nie należą. Potwierdzam.
Z szerokiego żlebu przenieśliśmy się na wąską ścieżkę, która dość ostro schodziła w dół. Ale zanim zaczęliśmy zejście, opróżniliśmy buty, do których dostało się pełno drobnych kamieni. W kość dostały nasze kolana i trochę oczy, bo droga powrotna nie serwowała już takich widoków jak podejściowa. Dość szybko znaleźliśmy się między drzewami - co to była za ulga, po godzinach spędzonych w pełnym słońcu. Uff..
Na zakończenie wędrówki znaleźliśmy się na cudownej alpejskiej polanie. Takiej z obrazka, gdzie czas się zatrzymuje. Krowy spokojnie przeżuwają trawę, a kozice znienacka wyskakują z małego domu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy kilka ciekawskich osobników postanowiło skontrolować szlak. I w takich momentach zapomniałam o bolących kolanach, o braku wody w bukłaku, o litrach potu wylanych na słonecznym podejściu i kilku nieprzyjemnych przewrotkach podczas zejścia.
Link do pełnej relacji
Słowenia, Alpy Julijskie, Špik - 2472 m n.p.m.
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/slow ... 2472m.html
Informacje o przebiegu trasy
Dystans: 11,3 km
Czas przejścia: 6 h
Suma podejść: 1539 m
Link do trasy: https://mapy.cz/s/jocusarado
Włoski przecinek - Laghi di Fusine
Laghi di Fusine to dwa malownicze jeziora w Alpach Julijskich tuż po wjeździe do Włoch. Ten dzień miał być balsamem dla naszych styranych górami kolan. Wzięliśmy zatem na wycieczkę koc, bo zachciało nam się poleżeć i popatrzeć na górskie otoczenie z dołu. Brzegiem jezior wiedzie ścieżka spacerowa, z łagodnymi podejściami w lesie i pięknymi widokami przy dobrej pogodzie. Trochę z tym ostatnim musieliśmy się obejść smakiem, bo chmury osiadły dość nisko. Ale założony plan nicnierobienia został wykonany, a pod koniec tego włoskiego lenistwa odsłoniły się jakieś górki albo górasy. Przy dobrej pogodzie to miejsce robi wrażenie (widziałam na obcych zdjęciach) i jest dość popularne, na co wyjątkowo przymknęłam oko.
Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot
Zostawiamy samochód na niewielkim parkingu przy pensjonacie, mniej więcej 8 km od centrum Kranjskiej Gory. Nie płacimy nic, więc być może jest darmowy. Ładujemy w siebie trochę węglowodanów, bierzemy sprzęt jak na ferratę i zarzucamy plecaki. Zapowiada się kolejny gorący dzień i celowo zaczynamy go wcześnie. Dodatkowo nasza trasa wiedzie z północnej strony, więc będziemy odpoczywać od słońca, przynajmniej w czasie podejścia.
Niedługo po starcie widzimy tabliczkę z informacją, że na tym szlaku obowiązkowe jest wyposażenie na ferratę i sprzęt zimowy, czyli czekan i raki. Wymieniamy kilka zdań na ten temat, że przecież jest środek sierpnia, więc po co to teraz? Przez tydzień zeszliśmy trochę szlaków w okolicy i wszędzie była pełnia lata. Ruszyliśmy więc przed siebie. Droga była wysłana drobnymi kamieniami, a po chwili zaczęło się solidne podejście, do czego już byliśmy przyzwyczajeni. Wysokie kroki, drobne kamienie pod stopami i tak za krokiem krok. Dość szybko pojawiają się ułatwienia, łańcuchy, stopnie, liny. Pokonujemy je dość sprawnie, korzystamy z dobrodziejstwa na szlaku, jakim jest cień. Chyba dlatego idzie nam tak łatwo, bo słońce i wysokie temperatury nie wysysają z nas energii.
Poza żelastwem na naszej drodze jest także wodospad. Dosłownie, bo musimy przejść przez kamienie, po których spływa. Dwa długie kroki i po sprawie. Jednak po prawej stronie trochę lufa i nie chciałabym się poślizgnąć. Mieliśmy szczęście, że strugi nie były wielkie, myślę że w innym wypadku, moglibyśmy być mokrzy.
Wodospad za nami, a przed nami... śnieżny żleb. Zanim do niego dojdziemy widzimy parę, która szykuje się do jego przejścia. Zakładają raki, wyciągają czekany. A my stoimy i patrzymy czy bez tego sprzętu uda nam się pokonać jakieś 100 metrów szlaku wiodącego stromym zboczem, przez twardy śnieg? Szybko przypominamy sobie informację z tabliczki, którą minęliśmy na początku szlaku. Już wiemy, dlaczego obowiązkowym wyposażeniem na tym szlaku jest sprzęt zimowy.
Początkowo staramy się przyjąć taktykę przejścia przez ten odcinek w samych podejściówkach, robiąc stopnie ze śniegu. Wychodzi nam to okropnie, a właściwie nie wychodzi w ogóle. Dodatkowo ja po kilku niepewnych krokach stwierdziłam, że nie dam rady przejść tego odcinka bez raków. Buty na skałę nie sprawdzą się na czymś, co przypomina lodowiec. Miałam świadomość tego, że jedno poślizgnięcie spowoduje zjazd w dół i pewną śmierć. Podjęliśmy decyzję o wycofaniu się, po niespełna 2 metrach od wejścia na śnieg. Nie mieliśmy żadnej alternatywy zdobycia Prisojnika i było to nasze ostatnie wyjście w góry w czasie urlopu. Było nam cholernie żal, bo warunki pogodowe były wymarzone, ale z drugiej strony ważniejsze było dla nas bezpieczeństwo. Wycof w tej sytuacji był jedyną słuszną opcją. Powoli wracałam do punktu startu. W mojej głowie przewijały się wizje tego, że zjeżdżam i ginę. Strach potrafi sparaliżować. I dobrze, że stało się tak po krótkim odcinku, niż gdzieś w środku tego żlebu.
Wycofujemy się. Widzimy, że para, która szła przed nami obserwowała nas od samego początku. Po chwili kobieta ruszyła w naszą stronę. Miała ze sobą parę raków, czekan i kije. Byliśmy bardzo zaskoczeni ich gestem i szalenie wdzięczni. Ja dostałam raki i kije, mój partner czekan. Mnie poszło dość sprawnie i po chwili znalazłam się po drugiej stronie odcinka, którego pokonanie wydawało się niemożliwe. Mój chłop męczył się dość mocno przy użyciu samego czekana, w dodatku rozciął sobie palce na lodzie. Doświadczenie w górach jest ważne, ale ważny jest także odpowiedni sprzęt.
Uff… to był najtrudniejszy odcinek na całej trasie i kolejna ważna lekcja. Na Słowenię wzięliśmy ze sobą cały zimowy sprzęt, jednak nie zabraliśmy go na szlak. Nie doczytaliśmy szczegółowych informacji o jego przebiegu i zignorowaliśmy tabliczkę, która witała nas na starcie.
Niedługo po przygodzie ze śnieżnym żlebem docieramy do skrzyżowania szlaków. Znajduje się mniej więcej nad słynną twarzą kobiety, która jest wspaniałym dziełem natury. Możemy w tym miejscu odbić do szlaku, który łączy się z ferratą Prednje Okno na Prisojnik.
Dalsza wędrówka w porównaniu z tym, co z pomocą pary Słoweńców, udało nam się zrobić, była dla nas pestką. Choć w praktyce pestką do przejścia nie jest. Hanzova pot to jedna z najładniej poprowadzonych ferrat, jakie do tej pory mieliśmy okazję przejść. To także jedna z najbardziej wymagających i technicznie trudnych ferrat w Alpach Julijskich.
Z pewnością zrobią wrażenie wąskie ścieżki poprowadzone na zboczach stromych ii kruchych ścian. Po drodze mamy sporo momentów z ubezpieczeniem, ale także takich, gdzie nie zainstalowali żadnego żelastwa, choć przydałoby się. Jest stromo, więc szybko zdobywamy wysokość. Razem z wysokością otrzymujemy w nagrodę bajeczne widoki. One ciągle kuszą, by zatrzymywać się i robić zdjęcia. Ciągle jeszcze patrzymy na Słowenię z cienia, jednak ostatni odcinek w drodze na szczyt pokonamy w słońcu. Przejdziemy po pionowych skałach z metalowymi uchwytami, drabinką i prętami. To niesamowicie ciekawy odcinek, bo jesteśmy już dość wysoko, więc pod nami niezła lufa.
Słońce przygrzewa w nasze dziuby, M. mówi, że już niedaleko. Za jego plecami słyszymy: Dzień dobry. Świat jest mały! Po drodze spotkaliśmy 4 osoby, a na szczycie rodaka. Kilka osób świętowało już zdobycie szczytu, z pewnością z tego faktu cieszyły się czarne ptaszyska, które z uporem maniaka próbowały wysępić coś od każdego. Mam nadzieję, że kabanosy od Tarczyńskiego dały im dużo mocy. Zupełnie jak nam.
Z przyjemnością zrzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy bawić się w fotografów. Przed południem niebo było jeszcze czyste. Przyzwyczailiśmy się do popołudniowych spektakli z udziałem chmur. Warunki bywają wtedy bardzo dynamiczne i nie zawsze oczy nacieszą się rozległymi widokami. Warto było wejść na Prisojnik raz jeszcze. Warto było przejść przez Hanzova Pot!
Na drugim planie Triglav
Trasę powrotną zaplanowaliśmy przez Slovenska Pot, czyli częściowo po szlaku, jakim szliśmy na Prisojnik ferratą Prednje Okno. Tym razem nie wędrowaliśmy w chmurze, a z panoramą 360 stopni. To zupełnie zmieniło nasze wyobrażenia na temat szlaku, który prędko przemknęliśmy kilka dni wcześniej. Początkowo dość wolno tracimy wysokość, jednak im bliżej “okna”, tym robi się bardziej stromo. W pomocy w przemierzeniu szlaku mamy metalowe liny. Przydają się. W niektórych momentach widać, że ścieżka jest dość mocno uczęszczana, a kamienie wytarte.
Kiedy docieramy do okna wita nas mocny wiatr, po prostu przeciąg. Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej.
Ciągle mamy sporo trasy do pokonania i wysokości. Dlatego zejście do skrzyżowania Na Robu będzie dość mocne. Później czeka nas długi trawers i dojście do przełęczy Vršič, nie tak męczące dla naszych kolan, bardziej dla naszej głowy. Łącznie zejście ze szczytu i dojście do parkingu to pokonanie ponad 8 km, a więc dwa razy tyle, co wejście na Prisojnik.
I choć drogi powrotne mają zwyczaj dłużenia się, to ta dłużyła się wyjątkowo pięknie. Nie wiemy, kiedy znów wrócimy na Słowenię, więc chłonęliśmy wszystko bardziej…
Na przełęczy Vršič znów wiało. Zatrzymaliśmy się na chwilę w schronisku na kawę i ciacho. Zasłużyliśmy przecież. Do naszego samochodu mieliśmy ciągle kilka km. Szliśmy więc wzdłuż rosyjskiej drogi, po wydreptanych przez turystów ścieżkach i skrótach. Piękny był moment, w którym zobaczyliśmy cały masyw Prisojnika i słynne skalne “okienko” z tej perspektywy. Przecież niedawno tam byliśmy. Uwielbiam te momenty.
Informacje o przebiegu trasy
Link do mapy: https://mapy.cz/s/falaretoho
Suma podejść: 1730 m
Dystans: ok 12 km
Czas przejścia: 7,5 h
Link do pełnej relacji
Słowenia, Alpy Julijskie. Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/pris ... a-pot.html
Piszę tę relację prawie dwa miesiące od przejścia tej trasy. I powtórzę to raz jeszcze tutaj, na końcu, że to najpiękniej poprowadzona ferrata, którą przeszliśmy. Była momentami dość trudna, a odcinek ze zmrożonym śniegiem zamroził na chwilę krew w moich żyłach. Z przygodami, trochę mądrzejsi na jutro, ze wsparciem innych, zakończyliśmy nasze letnie alpejskie podboje. Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Słowenii byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi i cholernie spełnieni. To nie był zaplanowany urlop, mieliśmy przecież przemierzać szlaki w Dolomitach. Ale za nic w świecie nie zamieniłabym tych wakacji na żadne inne. Co więcej, ciągle zostało nam sporo roboty na wysokościach w Alpach Julijskich, więc kto wie, kiedy przypadkiem znów tam wpadniemy.
Linki do relacji na blogu:
Triglav 2864 m n.p.m. - święta góra Słoweńców
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/trig ... encow.html
Prisojnik 2546 m - via ferrata Prednje Okno
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/08/alpy ... -2546.html
Jalovec 2645 m - słoweński Matternhorn
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/jalo ... nhorn.html
Alpy Julijskie, Špik - 2472 m n.p.m.
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/09/slow ... 2472m.html
Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot
https://www.zgoramiwtle.pl/2019/10/pris ... a-pot.html
Dziękuję za uwagę.
Ostatnio zmieniony 2019-10-27, 18:45 przez panna_aga, łącznie zmieniany 1 raz.
Przeczytałem. Ufff. I jestem pod wrażeniem. Samego wyjazdu, pięknych zdjęć no i przygód. Nie wiem, co bym zrobił, jakby mi barany zaczęły skubać nogi.
Zaintrygowała mnie ta skrzynka z napojami. Tak sobie po prostu stała, czy ktoś tam jednak był obok i pobierał jakieś opłaty czy chociaż tego pilnował? U nas w Polsce to raczej nie do pomyślenia, żeby to się uchowało. Chyba zaraz znalazłby się jakiś janusz, który zwęszyłby łatwy cel.
Piękne musi być przeżycie, gdy przechodzisz przez ten tunel skalny. Aż muszę sobie poszperać coś więcej o tym miejscu, bo co prawda Łukasz Złomienił dość systematycznie wrzucał tu relacje z Alp Julijskich, więc powiedzmy, że Triglava kojarzyłem, wiedząc, czego się spodziewać, natomiast tego tunelu jakoś u niego nie kojarzę.
No i nie kojarzę, żeby się przyznał, ze mu owce stopy skubały, więc nie wiem, może to Twoje jakoś się odznaczały? Albo jego odstraszały czymś
Zaintrygowała mnie ta skrzynka z napojami. Tak sobie po prostu stała, czy ktoś tam jednak był obok i pobierał jakieś opłaty czy chociaż tego pilnował? U nas w Polsce to raczej nie do pomyślenia, żeby to się uchowało. Chyba zaraz znalazłby się jakiś janusz, który zwęszyłby łatwy cel.
Piękne musi być przeżycie, gdy przechodzisz przez ten tunel skalny. Aż muszę sobie poszperać coś więcej o tym miejscu, bo co prawda Łukasz Złomienił dość systematycznie wrzucał tu relacje z Alp Julijskich, więc powiedzmy, że Triglava kojarzyłem, wiedząc, czego się spodziewać, natomiast tego tunelu jakoś u niego nie kojarzę.
No i nie kojarzę, żeby się przyznał, ze mu owce stopy skubały, więc nie wiem, może to Twoje jakoś się odznaczały? Albo jego odstraszały czymś
Dobromił pisze:Pisząc w skrócie - szczęka mi opadła.
sokół pisze:Nie wiem, co bym zrobił, jakby mi barany zaczęły skubać nogi.
ja przyspieszyłam krok i rzucałam brzydkimi słowami ze zdenerwowania - na nic to.
sokół pisze:Zaintrygowała mnie ta skrzynka z napojami. Tak sobie po prostu stała, czy ktoś tam jednak był obok i pobierał jakieś opłaty czy chociaż tego pilnował?
Po prostu stała. Wiem, w naszym kraju to nie do przejścia.
sokół pisze: Aż muszę sobie poszperać coś więcej o tym miejscu
Wydaje mi się, że jest to mniej popularna trasa na Prisojnik. Większość osób decyduje się na wejście przez słynne okno, czyli to co ja zrobiłam jako pierwsze. To łatwiejszy wariant. Myśmy wrócili na tą górę ze względu na ferratę. Gdzieś przegapiliśmy informację o tym kotle. To miejsce robi wrażenie. Polecam
sokół pisze:No i nie kojarzę, żeby się przyznał, ze mu owce stopy skubały, więc nie wiem, może to Twoje jakoś się odznaczały? Albo jego odstraszały czymś
Może zwabiła ich zieleń moich butów
Dopisuję Alpy do swych marzeń razem z laynnem na następną pięciolatkę, gdy już pobudują wyciągi pod szczyty. Póki co muszą poczekać, tzn. ja, bo zbyt duże przewyższenia i niebezpieczne.
Włoskie fotki sprocketa lepsze, ale on łazi tylko przy dobrych warunkach pogodowych, inaczej nie rusza się w góry.
Nieźle.
Włoskie fotki sprocketa lepsze, ale on łazi tylko przy dobrych warunkach pogodowych, inaczej nie rusza się w góry.
Nieźle.
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. /Mt 13,12/
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
Enjoy your life-never look back. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej.
panna_aga pisze:Szanuję także polskich turystów, którzy wyrywają się z Polski na 2-3 dni, jadą zdobywać Triglav i wracają spełnieni do kraju
Nie szanuj Tak wyglądała ( w 48 godzin Żywiec - Schronisko - Triglav - Żywiec ) moja pierwsza ( początek czerwca 2008 roku ) przygoda ze Słowenią. To po prostu idiotyzm górski
panna_aga pisze:Kozice są wszędzie, nawet wtedy, kiedy myślisz, że jesteś sam na szlaku, one patrzą na ciebie z każdej strony.
Koziorożce alpejskie to tamtejsze Strażniki Szlaków
panna_aga pisze:Moment, w którym zobaczyłam cylindryczną wieżę był pewnego rodzaju ulgą. Niestety nie lali złotego napoju
Jestem tym niemile zaskoczony. Nie było sprzedawcy zimnych puszek z płatu śniegu ?
panna_aga pisze:Domu Valentina Staniča
Spałem tam dwa razy po dwie noce. Gdyby Was tam ponownie wywiało to je bardziej polecam niż Triglavski Dom na Kredaricy. Choćby za bliskość wspaniałego szczytu Rjavina.
panna_aga pisze:Wewnątrz czuję ogromną radość i spełnienie.
Gratuluje i zazdroszczę Ci !
panna_aga pisze:Mogliśmy zapłacić za oglądanie tego wodospadu z bliska, jednak zniechęcił nas sznur chętnych do zobaczenia tego miejsca.
Warto. I to dla widoku i to dla motywów historycznych.
panna_aga pisze:Nad samym jeziorem Bohinj, w miejscowości Ukanc znaleźliśmy darmowy parking pod wyciągiem i ruszyliśmy nad wodę. To zdecydowanie mniej popularne miejsce niż jezioro Bled.
Cudne są te jeziora. I ratowały nam zycie po paru dniach schroniskowych
panna_aga pisze:Co na początku przykuwa naszą uwagę to Ajdovska deklica.
I znowu wam czegoś zazdroszczę … Nie byłem na Prisojniku …
panna_aga pisze:Na trasie spotkaliśmy kilka ułatwień, chwytów, metalowych lin, jednak tutaj sprzęt okazał się zbędny.
Co do sprzętu to różnie lud do tego podchodzi. Oczywiście co człek to obyczaj ja tam zawsze chodziłem w kasu na łbie, natomiast z lonży skorzystałem tylko raz - na najtrudniejszym szlaku na Triglav.
panna_aga pisze:Jalovec
Też nie byłem …
AAAAAAAA !!!!!!!!!!!!!!
panna_aga pisze:Bo zdarza się, że tutaj rzeki wysychają
Tutaj się mylisz Zdarza się, że rzeki NIE wysychają
To chyba najbardziej suche góry w jakich byłem.
panna_aga pisze:szlak odbił w szeroki pełen małych kamieni żleb
Kolega Prezes kiedyś ciekawie wypowiedział się o takich żlebach Od tej pory unika rozmów o Julijskich
panna_aga pisze:Dość szybko pojawiają się ułatwienia, łańcuchy, stopnie, liny.
Łańcuchy ? A co powiesz o ubezpieczeniach w formie kołków wbitych w ścianę ? Ja często miałem wizję jak spadam i rozpruwam się na nich …
panna_aga pisze:Podjęliśmy decyzję o wycofaniu się, po niespełna 2 metrach od wejścia na śnieg.
Brawo za rozsądek.
panna_aga pisze: Byliśmy bardzo zaskoczeni ich gestem i szalenie wdzięczni.
Brawo dla Słoweńców
panna_aga pisze:Co więcej, ciągle zostało nam sporo roboty na wysokościach w Alpach Julijskich, więc kto wie, kiedy przypadkiem znów tam wpadniemy.
Dajcie znak
Brawo, brawo, brawo !!!
Cudowny wyjazd.
Niby byłem tam kilka razy, a praktycznie to większość szczytów z Waszej wycieczki to znam tylko z widzenia …
Być może w 2020 roku się poprawię.
Ostatnio zmieniony 2019-10-28, 14:33 przez Dobromił, łącznie zmieniany 1 raz.
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
sokół pisze:panna_aga pisze:rzucałam brzydkimi słowami ze zdenerwowania - na nic to.
Trza było kląć po słoweńsku!
Myślałam, że międzynarodowe słowo na ka coś zdziała. A niech to! I to jest wyzwanie na kolejny wyjazd - chłonąć kulturę i język Słoweńców. Muszę się nauczyć podróżować na nowo. Choć swoją drogą, popatrz na tę mordeczkę i weź coś spróbuj ugadać.
Dobromił pisze:To po prostu idiotyzm górski
Nie zawsze ma się czas, żeby zostać na dłużej. Ja też kiedyś planowałam wejść tylko na Triglav, całe szczęście coś innego wtedy wpadło i Słowenia poszła na dalszy plan. A dzisiaj..no cóż, im człowiek jest starszy tym mniej ma ochoty na takie zrywy.
Dobromił pisze:to je bardziej polecam niż Triglavski Dom na Kredaricy. Choćby za bliskość wspaniałego szczytu Rjavina.
Tak myślałam, że Dom Valentina Staniča bardziej dla koneserów, bo chyba większość uderza na Triglavski Dom. A Rjavina warta uwagi na zaś, dzięki.
Dobromił pisze:Cudne są te jeziora.
To prawda!
Dobromił pisze:Nie byłem na Prisojniku …
To masz zadanie bojowe!
Dobromił pisze:ja tam zawsze chodziłem w kasu na łbie, natomiast z lonży skorzystałem tylko raz
To tak jak my. Ale dla bezpieczeństwa warto mieć sprzęt.
Dobromił pisze:Też nie byłem …
AAAAAAAA !!!!!!!!!!!!!!
To polecam, Jalovec to kawał górskiej roboty. Ale uważaj na owce, jak dla mnie największe niebezpieczeństwo na szlaku
Dobromił pisze: To chyba najbardziej suche góry w jakich byłem.
Aż mi się zimnego piwa zachciało na to wspomnienie. Potwierdzam, łokropnie suche!
Dobromił pisze:A co powiesz o ubezpieczeniach w formie kołków wbitych w ścianę ?
Sama nie rozumiem takich dekoracji. Czasem dość oszczędnie mocowali te żelastwa.
Dobromił pisze:Brawo, brawo, brawo !!!
Cudowny wyjazd.
Niby byłem tam kilka razy, a praktycznie to większość szczytów z Waszej wycieczki to znam tylko z widzenia …
Być może w 2020 roku się poprawię.
Dzięki! To najlepszy urlop na ostatnią chwilę, jaki mi w życiu wyszedł. I trzymam kciuki za Twoje Julijskie. Swoją drogą, jesień tam też jest piękna. Szkoda tylko, że dni są takie krótkie. Te ciepłe wieczory przed namiotem, pichcenie, zimne piwko...ach, człowiek się rozmarzył, a tu dopiero listopad na horyzoncie.
ceper pisze: on łazi tylko przy dobrych warunkach pogodowych, inaczej nie rusza się w góry.
i ja to rozumiem.
TNT'omek pisze:Piękna relacja! Świetne zdjęcia okraszone fajnymi opisami. Gratuluję i oczywiście zazdroszczę
Dziękuję!
Co do zadań bojowych to proponuję Wam Razor. Cudne bydle. I nie ma tam owiec.
Tak mi wyszło, że więcej razy byłem na Triglavie niż na Rysach ...
Tak mi wyszło, że więcej razy byłem na Triglavie niż na Rysach ...
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- Tępy dyszel
- Posty: 2924
- Rejestracja: 2013-07-07, 16:49
- Lokalizacja: Tychy
Dobromił pisze:Pisząc w skrócie - szczęka mi opadła.
panna_aga - jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Dostać pochwałę od Dobromiła nie jest łatwo.
Jak dla mnie, relacja wzorcowa, jest wszystko co trzeba. Zdjęcia prima sort, wciągający tekst niczym bagna...No i wreszcie...ktoś dane techniczne podaje
panna_aga pisze:Suma podejść: 1730 m
Dystans: ok 12 km
Czas przejścia: 7,5 h
Choć osobiście Alpy Julijskie...nie do końca mnie przekonują...wydają się być mało urozmaicone, jakby z ubogą roślinnością, małą ilością hal, góry takie ,,zniszczone"...może dlatego że góry wapienne a w autopsji jednak inne przeważają.
Takie moje subiektywne wrażenie...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 30 gości