W stronę ciepła - wakacyjna objazdówka po 10 krajach.
W stronę ciepła - wakacyjna objazdówka po 10 krajach.
Przeważnie na wakacyjne wojaże wyjeżdżałem w sierpniu. Tym razem padło jednak na połowę lipca. Termin ten wzbudzał moje obawy z powodu prognóz pogodowych: było chłodno i deszczowo na Śląsku, w Polsce, a nawet na Bałkanach. Nad Bałtykiem temperatura powietrza wynosiła 19 stopni, morza 16... Jakaś masakra! Pocieszałem się tym, że planowałem odwiedzić w sumie 10 krajów, więc nie może tak być cały czas, zwłaszcza, że stopniowo będę się poruszał coraz bardziej na południe...
Początek wyjazdu nie zapowiadał się optymistycznie: przed Bratysławą złapała nas taka ulewa, że prawie trzeba było stanąć na poboczu autobany, gdyż widoczność spadła do kilku metrów. Potem, na szczęście, przestało padać...
Zatrzymuję się na chwilę w Oroszvár, czyli w dzielnicy stolicy Słowacji - Rusovcach. One, jak i sąsiednie Dunacsún oraz Horvátjárfalu, to ostatnie terytorialne straty węgierskie: ograbiono Madziarów w Trianion, a po II wojnie światowej odebrano im jeszcze trzy wioski z tak zwanego przyczółka bratysławskiego.
Rusovce były niegdyś także ostatnim przyczółkiem cywilizowanego świata - biegł przez nią limes strzeżony przez rzymskie legiony. Pozostałości obozu wojskowego z okresu Imperium Romanum są nadal widoczne. Z kolei dominantą centrum jest wielki pałac w stylu neogotycku angielskiego, wiecznie remontowany i odgrodzony płotem.
Wracają opady. Przy rozpadającym się słowacko-węgierskim przejściu granicznym deszcz smaga mnie po twarzy niczym w listopadzie...
Wykreślając plan podróży i zerkając na mapę stwierdziłem, że tędy całkiem niedawno jechałem, więc chyba nie warto powtarzać tej trasy. Potem jednak odkryłem, że to "niedawno" oznacza... 9 lat temu! A więc może wypadałoby znowu odkurzyć ową drogę!
Dwie najbliższe węgierskie wioski są wielonarodowościowe, podobnie jak trzy słowackie z "przyczółka". W Rajce (Ragendorf) około 10% mieszkańców stanowią Niemcy, a 20% Słowacy. Ci ostatni zapewne przenieśli się do niej w ostatnim czasie i dojeżdżają do pracy w Bratysławie.
W Bezenje (Bizonja, niem. Pallersdorf) jedna trzecia to Chorwaci, są także grupy Słowaków i Niemców.
Chorwaci mieszkają daleko od swoich rodzinnych stron - to potomkowie kilku fal ucieczek przed Turkami, które miały miejsce między XVI a XVIII wiekiem. Sporo z nich mieszka także w pobliskim austriackim Burgenlandzie.
Obok wiejskiego cmentarza stoi kolumna z łacińską inskrypcją i datą 1637.
Pierwszym miastem jest Mosonmagyaróvár. Do 1939 roku były to dwa osobne ośrodki - Moson (Wieselburg) oraz Magyaróvár (Ungarisch Altenburg), dlatego dzisiaj posiada dwa centra i starówki. Aż do XIX wieku większość mieszczan była niemieckojęzyczna, następnie wskutek madziaryzacji i powojennych wywózek zmienił się charakter etniczny, ale kilka procent tzw. Szwabów Naddunajskich ciągle tu żyje.
Parkuję w Magyaróvár. Przestało padać, ale w powietrzu czuć chłodek. Miasto jest pełne zabytków z różnych epok i dość zadbane.
Najcenniejszym obiektem jest czworoboczny zamek. Postawiono go w miejscu rzymskiego obozu Ad Flexum, kolejnego w limesie. Wielokrotnie przebudowywany, w XIX wieku Habsburgowie otworzyli w nim szkołę rolniczą.
Do jednej ze ścian przylegają mury z czasów rzymskich, a w bramę wmurowano replikę antycznego epitafium.
Przed zamkiem znajduje się rozległy Pomnik Poległych w I wojnie światowej. Większość nazwisk jest bardzo węgierska...
Drugi pomnik z listą ofiar Wielkiej Wojny stoi przed wejściem na teren kompleksu, a mniejszy - mocno sugestywny - upamiętnia kolejny światowy konflikt.
W czasie spaceru Magyar utca wychodzi nawet słońce!
Pomników pierwszowojennych jest w mieście więcej - przy głównej ulicy strzela w niebo wysoki obelisk.
Numer czwarty położony jest już w Moson, między kaplicą a barokowym kościołem: Chrystus podtrzymuje słaniającego się żołnierza.
W czasie tego wyjazdu postanowiłem nie korzystać z płatnych węgierskich autostrad, więc najbliższe 30 kilometrów przebędę drogą numer 1, która dawno temu była główną arterią łączącą Budapeszt z Wiedniem. Dzisiaj ruch na niej panuje raczej umiarkowany, a widok traktora zasypującego okolicę spadającym z przyczepy sianem nie jest rzadkością.
Győr (niem. Raab) to największe miasto północno-wschodnich Węgier. Liczy około 130 tysięcy mieszkańców, więc jak na miejscowe warunki stanowi prawdziwą metropolię. Bywałem w nim wielokrotnie, ale zawsze przejazdem i przeważnie myliłem wówczas drogę, bowiem oznakowanie okrutnie szwankowało. Tym razem zaopatrzyłem się w mapę i bez problemu zaparkowałem w centrum obok ogromnego ratusza.
Deszczowe chmury postanowiły w końcu sobie odejść, a w słońcu zrobiło się cieplutko.
Zaraz za ratuszem znajduje się duży dworzec kolejowy. Otwarty w czasach austro-węgierskich przeszedł kilka dużych przebudów, m.in. główne wejście zdobione jest płaskorzeźbą nawiązującą do starożytności. Powstało one w latach 50. XX wieku, ale część elementów zdążyła już odpaść.
Zachodzę na wiadukt aby spojrzeć na perony. Żółto-zielony Stadler FLIRT obsługiwany jest przez austriacko-węgierskiego przewoźnika GYSEV.
A w tę stronę sielsko i spokojnie...
W Győr starych budynków jest od groma, lecz najciekawsza jest oczywiście starówka rozłożona nad zbiegiem rzek Rába i Dunaj Moszoński (Mosoni Duna).
Dziewczyna myślała, że to jej robię zdjęcia i wstała oburzona, coś tam po madziarsku burcząc. Żeby jeszcze było co fotografować...
Tu na zdjęciu płynie Rába, biorąca swój początek w Alpach. Brzeg został przekształcony w bulwar. Widać także trzy kościoły: od prawej karmelitów, potem katedra oraz ten ze ściętym dachem w kompleksie zamkowym.
Zabytkowe gmachy przy placu przed świątynią karmelitów.
Następnie Rába podąża wzdłuż murów pochodzących przeważnie z XVI wieku, mających chronić miasto przed Osmanami (nie zawsze skutecznie). Po drugiej stronie stoi wysoki na 25 metrów obelisk z 1913 roku poświęcony hrabiemu nazywającemu się Béla Cziráky. Hrabia był prezesem stowarzyszenia regulującego rzeki.
Kawałek dalej Rába wpływa do Dunaju Moszońskiego, będącego południowym korytem Dunaju właściwego.
Wchodzimy na starówkę. Aby trzymać się tematu wody zaglądam do publicznej toalety, gdzie dostaję elegancki rachunek za wniesioną opłatę .
W pobliskiej lodziarni próbują oszukać nas na kasie: babka jest bardzo zdziwiona, że domagam się należnego mi tysiąca forintów reszty. Niefajnie! Lekko zniesmaczeni wchodzimy pomiędzy wąskie uliczki.
Romańsko-gotycko-barokowa katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, główny katolicki kościół miasta i całej diecezji. Z racji braku miejsca łatwiej zrobić jej zdjęcie od tyłu.
Pozostałości kościoła z epoki dynastii Arpadów (XI-XII wiek).
Pomnik Poległych wmurowany w ścianę katedry przedstawiający krwawe natarcie.
Ulice zdobione są różnymi ciekawymi fontannami, dzieci szczególnie przyciąga ta z mężczyzną świecącym swoim przyrodzeniem.
Széchenyi tér czyli rynek. Obowiązkowa kolumna maryjna, otoczona bogatymi kamienicami i pałacami oraz ogródkami kawiarnianymi.
Wóz biblioteczny?
A tu facet siedział sobie na ławce i zaczepiał przechodniów atakując ich zdalnie sterowanym samochodzikiem. Bajtle były zachwycone .
Wracamy pod neobarokowy ratusz. Wystawiony w ostatnim roku 19. stulecia i posiadający wieżę wysoką na 59 metrów jest jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów Győr.
Samo miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Na pewno warto tu zajrzeć przebywając w okolicy i pochodzić sobie deptakami albo nad rzekami.
Teraz jednak trzeba wsiąść do auta i pocisnąć trochę gazu, bo przed nami jeszcze jakieś 130 kilometrów do przejechania. Kierujemy się na południe przebijając się przez mniejsze i większe wioski, przeklinając zawalidrogi, których na Węgrzech jest pełno. Najczęściej występuje przypadek w postaci starszej kobiety blokującej ruch i gadającej jednocześnie przez telefon!
Czasem robię sobie postój dla rozprostowania kości...
Górujący nad okolicą zamek Csesznek z XIII wieku. Zwiedzałem go w 2010 roku, a wydaje się, jakby to było wczoraj!
Coraz więcej dookoła pagórków, wjechaliśmy w niewysokie pasmo Bakony, a to znak, że zbliżamy się do Balatonu.
W pewnym momencie źle skręcam i zamiast nad brzeg jeziora ląduje na szosie oddalonej od niego o kilka kilometrów. I tu zdziwienie - znaki dopuszczają prędkość 110 km/h, mimo, że to zwykła jednopasmowa droga z dość niskim numerem (710).
Pewnie wybudowaną ją, aby ominąć część ośrodków nad samym Balatonem i zmniejszyć tam trochę ruch. Przejazd nią jest czystą przyjemnością, zwłaszcza, że dookoła rosną moje ukochane słoneczniki!
Na południowym brzegu dość sprawnie przecinamy Siofok. Tuż za nim dziwi nas ogromny ruch samochodów wyjeżdżających znad Balatonu. Myśleliśmy, że ludzie wracają z plaży, ale jutro okaże się, że odbywa się tam duża impreza...
A przed zachodem słońca mogę po dwóch latach przerwy znowu fotografować węgierskie morze .
Początek wyjazdu nie zapowiadał się optymistycznie: przed Bratysławą złapała nas taka ulewa, że prawie trzeba było stanąć na poboczu autobany, gdyż widoczność spadła do kilku metrów. Potem, na szczęście, przestało padać...
Zatrzymuję się na chwilę w Oroszvár, czyli w dzielnicy stolicy Słowacji - Rusovcach. One, jak i sąsiednie Dunacsún oraz Horvátjárfalu, to ostatnie terytorialne straty węgierskie: ograbiono Madziarów w Trianion, a po II wojnie światowej odebrano im jeszcze trzy wioski z tak zwanego przyczółka bratysławskiego.
Rusovce były niegdyś także ostatnim przyczółkiem cywilizowanego świata - biegł przez nią limes strzeżony przez rzymskie legiony. Pozostałości obozu wojskowego z okresu Imperium Romanum są nadal widoczne. Z kolei dominantą centrum jest wielki pałac w stylu neogotycku angielskiego, wiecznie remontowany i odgrodzony płotem.
Wracają opady. Przy rozpadającym się słowacko-węgierskim przejściu granicznym deszcz smaga mnie po twarzy niczym w listopadzie...
Wykreślając plan podróży i zerkając na mapę stwierdziłem, że tędy całkiem niedawno jechałem, więc chyba nie warto powtarzać tej trasy. Potem jednak odkryłem, że to "niedawno" oznacza... 9 lat temu! A więc może wypadałoby znowu odkurzyć ową drogę!
Dwie najbliższe węgierskie wioski są wielonarodowościowe, podobnie jak trzy słowackie z "przyczółka". W Rajce (Ragendorf) około 10% mieszkańców stanowią Niemcy, a 20% Słowacy. Ci ostatni zapewne przenieśli się do niej w ostatnim czasie i dojeżdżają do pracy w Bratysławie.
W Bezenje (Bizonja, niem. Pallersdorf) jedna trzecia to Chorwaci, są także grupy Słowaków i Niemców.
Chorwaci mieszkają daleko od swoich rodzinnych stron - to potomkowie kilku fal ucieczek przed Turkami, które miały miejsce między XVI a XVIII wiekiem. Sporo z nich mieszka także w pobliskim austriackim Burgenlandzie.
Obok wiejskiego cmentarza stoi kolumna z łacińską inskrypcją i datą 1637.
Pierwszym miastem jest Mosonmagyaróvár. Do 1939 roku były to dwa osobne ośrodki - Moson (Wieselburg) oraz Magyaróvár (Ungarisch Altenburg), dlatego dzisiaj posiada dwa centra i starówki. Aż do XIX wieku większość mieszczan była niemieckojęzyczna, następnie wskutek madziaryzacji i powojennych wywózek zmienił się charakter etniczny, ale kilka procent tzw. Szwabów Naddunajskich ciągle tu żyje.
Parkuję w Magyaróvár. Przestało padać, ale w powietrzu czuć chłodek. Miasto jest pełne zabytków z różnych epok i dość zadbane.
Najcenniejszym obiektem jest czworoboczny zamek. Postawiono go w miejscu rzymskiego obozu Ad Flexum, kolejnego w limesie. Wielokrotnie przebudowywany, w XIX wieku Habsburgowie otworzyli w nim szkołę rolniczą.
Do jednej ze ścian przylegają mury z czasów rzymskich, a w bramę wmurowano replikę antycznego epitafium.
Przed zamkiem znajduje się rozległy Pomnik Poległych w I wojnie światowej. Większość nazwisk jest bardzo węgierska...
Drugi pomnik z listą ofiar Wielkiej Wojny stoi przed wejściem na teren kompleksu, a mniejszy - mocno sugestywny - upamiętnia kolejny światowy konflikt.
W czasie spaceru Magyar utca wychodzi nawet słońce!
Pomników pierwszowojennych jest w mieście więcej - przy głównej ulicy strzela w niebo wysoki obelisk.
Numer czwarty położony jest już w Moson, między kaplicą a barokowym kościołem: Chrystus podtrzymuje słaniającego się żołnierza.
W czasie tego wyjazdu postanowiłem nie korzystać z płatnych węgierskich autostrad, więc najbliższe 30 kilometrów przebędę drogą numer 1, która dawno temu była główną arterią łączącą Budapeszt z Wiedniem. Dzisiaj ruch na niej panuje raczej umiarkowany, a widok traktora zasypującego okolicę spadającym z przyczepy sianem nie jest rzadkością.
Győr (niem. Raab) to największe miasto północno-wschodnich Węgier. Liczy około 130 tysięcy mieszkańców, więc jak na miejscowe warunki stanowi prawdziwą metropolię. Bywałem w nim wielokrotnie, ale zawsze przejazdem i przeważnie myliłem wówczas drogę, bowiem oznakowanie okrutnie szwankowało. Tym razem zaopatrzyłem się w mapę i bez problemu zaparkowałem w centrum obok ogromnego ratusza.
Deszczowe chmury postanowiły w końcu sobie odejść, a w słońcu zrobiło się cieplutko.
Zaraz za ratuszem znajduje się duży dworzec kolejowy. Otwarty w czasach austro-węgierskich przeszedł kilka dużych przebudów, m.in. główne wejście zdobione jest płaskorzeźbą nawiązującą do starożytności. Powstało one w latach 50. XX wieku, ale część elementów zdążyła już odpaść.
Zachodzę na wiadukt aby spojrzeć na perony. Żółto-zielony Stadler FLIRT obsługiwany jest przez austriacko-węgierskiego przewoźnika GYSEV.
A w tę stronę sielsko i spokojnie...
W Győr starych budynków jest od groma, lecz najciekawsza jest oczywiście starówka rozłożona nad zbiegiem rzek Rába i Dunaj Moszoński (Mosoni Duna).
Dziewczyna myślała, że to jej robię zdjęcia i wstała oburzona, coś tam po madziarsku burcząc. Żeby jeszcze było co fotografować...
Tu na zdjęciu płynie Rába, biorąca swój początek w Alpach. Brzeg został przekształcony w bulwar. Widać także trzy kościoły: od prawej karmelitów, potem katedra oraz ten ze ściętym dachem w kompleksie zamkowym.
Zabytkowe gmachy przy placu przed świątynią karmelitów.
Następnie Rába podąża wzdłuż murów pochodzących przeważnie z XVI wieku, mających chronić miasto przed Osmanami (nie zawsze skutecznie). Po drugiej stronie stoi wysoki na 25 metrów obelisk z 1913 roku poświęcony hrabiemu nazywającemu się Béla Cziráky. Hrabia był prezesem stowarzyszenia regulującego rzeki.
Kawałek dalej Rába wpływa do Dunaju Moszońskiego, będącego południowym korytem Dunaju właściwego.
Wchodzimy na starówkę. Aby trzymać się tematu wody zaglądam do publicznej toalety, gdzie dostaję elegancki rachunek za wniesioną opłatę .
W pobliskiej lodziarni próbują oszukać nas na kasie: babka jest bardzo zdziwiona, że domagam się należnego mi tysiąca forintów reszty. Niefajnie! Lekko zniesmaczeni wchodzimy pomiędzy wąskie uliczki.
Romańsko-gotycko-barokowa katedra Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, główny katolicki kościół miasta i całej diecezji. Z racji braku miejsca łatwiej zrobić jej zdjęcie od tyłu.
Pozostałości kościoła z epoki dynastii Arpadów (XI-XII wiek).
Pomnik Poległych wmurowany w ścianę katedry przedstawiający krwawe natarcie.
Ulice zdobione są różnymi ciekawymi fontannami, dzieci szczególnie przyciąga ta z mężczyzną świecącym swoim przyrodzeniem.
Széchenyi tér czyli rynek. Obowiązkowa kolumna maryjna, otoczona bogatymi kamienicami i pałacami oraz ogródkami kawiarnianymi.
Wóz biblioteczny?
A tu facet siedział sobie na ławce i zaczepiał przechodniów atakując ich zdalnie sterowanym samochodzikiem. Bajtle były zachwycone .
Wracamy pod neobarokowy ratusz. Wystawiony w ostatnim roku 19. stulecia i posiadający wieżę wysoką na 59 metrów jest jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów Győr.
Samo miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie. Na pewno warto tu zajrzeć przebywając w okolicy i pochodzić sobie deptakami albo nad rzekami.
Teraz jednak trzeba wsiąść do auta i pocisnąć trochę gazu, bo przed nami jeszcze jakieś 130 kilometrów do przejechania. Kierujemy się na południe przebijając się przez mniejsze i większe wioski, przeklinając zawalidrogi, których na Węgrzech jest pełno. Najczęściej występuje przypadek w postaci starszej kobiety blokującej ruch i gadającej jednocześnie przez telefon!
Czasem robię sobie postój dla rozprostowania kości...
Górujący nad okolicą zamek Csesznek z XIII wieku. Zwiedzałem go w 2010 roku, a wydaje się, jakby to było wczoraj!
Coraz więcej dookoła pagórków, wjechaliśmy w niewysokie pasmo Bakony, a to znak, że zbliżamy się do Balatonu.
W pewnym momencie źle skręcam i zamiast nad brzeg jeziora ląduje na szosie oddalonej od niego o kilka kilometrów. I tu zdziwienie - znaki dopuszczają prędkość 110 km/h, mimo, że to zwykła jednopasmowa droga z dość niskim numerem (710).
Pewnie wybudowaną ją, aby ominąć część ośrodków nad samym Balatonem i zmniejszyć tam trochę ruch. Przejazd nią jest czystą przyjemnością, zwłaszcza, że dookoła rosną moje ukochane słoneczniki!
Na południowym brzegu dość sprawnie przecinamy Siofok. Tuż za nim dziwi nas ogromny ruch samochodów wyjeżdżających znad Balatonu. Myśleliśmy, że ludzie wracają z plaży, ale jutro okaże się, że odbywa się tam duża impreza...
A przed zachodem słońca mogę po dwóch latach przerwy znowu fotografować węgierskie morze .
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Zaczęło się spokojnie, tak jak u mnie... ciekawe czy w drugiej części będą gołe baby
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
sprocket73 pisze:Zaczęło się spokojnie, tak jak u mnie... ciekawe czy w drugiej części będą gołe baby
Ale żywe. Nie rzeźby
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Przyjeżdżając nad węgierskie morze zazwyczaj zatrzymywałem się w Balatonföldvár. Tym razem jednak postanowiłem zmienić lokalizację, do czego mocno zmobilizowała mnie decyzja włodzarzy miasteczka, aby wszystkie plaże w miejscowości stały się ogrodzone i płatne . Co prawda wstęp nie jest jakoś specjalnie drogi, ale chodzi o zasadę!
Przenieśliśmy się niezbyt daleko, bo do oddalonego o kilka kilometrów na wschód Zamárdi. Osada o podobnej wielkości co B-földvár (a raczej małości - 2 tysiące mieszkańców), choć bez tych wszystkich aleji drzewnych, parków i właściwie bez wyraźnego centrum.
Nasz kemping był duży. Moloch, jakich nie lubię, lecz miał jeden niepowtarzalny atut: leżał nad samym brzegiem. Co prawda trudno zejście po drabince nazwać plażą, ale w ciągu chwili od wyjścia z namiotu można było taplać się w Balatonie.
Temperatura wody wynosiła około 22/23 stopni - w porównaniu choćby z Bałtykiem zupa, lecz jak na Węgry to umiarkowanie. I tak lepiej niż prognozowali synoptycy, którzy wróżyli cały weekend deszczu i piździawicy.
Ceny na kempingu także wysokie; był to chyba nasz najdroższy nocleg podczas całego wyjazdu!
Wśród alejek poustawiano tabliczki z numerami i rysunkami, aby dzieciaki mogły łatwiej je zapamiętać .
Gdyby ktoś chciał spać w ulu, to tutaj jest ku temu okazja.
Wśród turystów zauważamy bardzo dużo Czechów. To dziwne, bo Pepiki raczej nie są wielkimi miłośnikami Węgier. Po kilku godzinach zagadka się rozwiązała.
Najpierw rano usłyszeliśmy hałas przelatującego samolotu. Potem drugiego i trzeciego. Stwierdziłem, że jakaś banda idiotów wybrała sobie na harce akurat nasz brzeg Balatonu! A w czasie kąpieli ujrzeliśmy coś takiego:
Okazało się, iż w Zamárdi odbywają się zawody z cyklu Red Bull Air Race World Championship. Czesi mają wśród zawodników swoich dwóch reprezentantów, a jeden z nich - Martin Šonka - był jednym z faworytów imprezy. Ostatecznie zajął w niej czwarte miejsce, a w całym turnieju (składającym się z czterech startów) trzecie. Wygrał Australijczyk.
Między sterczącymi w górę bramkami co rusz przelatywał jakiś samolot.
W niedzielę odbywała się już końcówka zawodów, potem przyszła pora na popisy akrobatów z Flying Bulls. W pewnym momencie powietrze przeciął ciężki huk. Spojrzeliśmy w górę i szczęka mi opadła...
Spodziewałem się jakiejś współczesnej konstrukcji, ale nie! Ten w środku to North American B-25 Mitchell, amerykański bombowiec z II wojny światowej. Rok produkcji 1945! Jest to jeden z dwóch latających egzemplarzy w Europie. Natomiast po prawej smugę zostawia Lockheed P-38 Lightning - samolot myśliwski dalekiego zasięgu. Z fabryki wyjechał w 1944 roku. Jedyny na naszym kontynencie, który nadal potrafi wzbić się w powietrze (pozostałe są w jego ojczyźnie).
Piękne maszyny, naprawdę było co oglądać i słuchać!
Wziąłem aparat i przeszedłem się na położoną niedaleko publiczną plażę (bezpłatną), gdzie odbywały się zawody. Ludzi cała masa, stanąłem więc z boku w pewnym oddaleniu.
Na sam koniec zaprezentowała się kolejna grupa, używająca już normalnych samolotów akrobatycznych.
Gdy już wracałem to jeszcze wylądował obok helikopter, tym razem "cywilny".
Większość widzów jednocześnie rzuciło się do wyjścia, więc na drodze zrobił się ogromny korek. Sporo samochodów i wiele autokarów posiadało czeskie blachy.
Ta niedziela spędzana była na totalnym luzie... Kąpanie się, wylegiwanie, picie piwska i wina. Odpoczywała także Śliwka i Borówka, w towarzystwie napitków (fajnie, że Węgrzy zaczynają produkować coś innego niż zwykłe sikacze).
Wieczorem wypadałoby coś zjeść. Ceny na kempingu przyprawiały o zawrót głowy, więc wybraliśmy się na pobliską przystań, z której odpływają promy w kierunku półwyspu Tihany. Samochody nadal stały w korku, a kierowanie ruchem przez policję przynosiło efekt odwrotny do zamierzonego.
Także i tu trzeba pilnować portfela. Nie chodzi o kieszonkowców, tylko o złodziei z obsługi: a to coś jest dopisane do rachunku, a to rachunku w ogóle nie ma, a to cena się nie zgadza, ewentualnie nikt nie przyniesie reszty... Zdaje się, że i na Węgrzech dobra zmiana wyzwoliła najgorsze instynkty u obywateli.
Wieje mocno od strony wody.
Zamárdi z jednej strony się rozbudowuje - między naszą miejscówką a portem powstaje ogromny kompleks SPA/wellness/inne gówno...
...a z drugiej mijamy kilka opuszczonych kempingów o dużej powierzchni. Kiedyś musiało tu być naprawdę tłoczno, ale widać, że ubyło chętnych do tej formy wypoczynku: albo zmieniły im się gusta albo się wzbogacili i wybrali inne kraje.
Ogólnie to od dawna widać, że część infrastruktury turystycznej wokół Balatonu się zwija. Coraz więcej takich porzuconych miejsc, wiele domów na sprzedaż...
Zachód słońca nad półwyspem Tihany po drugiej stronie jeziora. Można dostrzec sylwetkę znanego opactwa benedyktynów.
W poniedziałek porzucamy Węgry i jedziemy dalej na południe. Wypadałoby jednak jeszcze się wykąpać... Niektórzy testują temperaturę wody, inni do niej wskakują .
Potem czeka nas przykra niespodzianka - samochód nie odpala! Chyba wyładowaliśmy akumulator siedząc wieczorem przy włączonych światłach i grającym radiu. Po początkowym ataku paniki (już dzwoniłem na linię z autocasco) zagadałem do ekipy z Górnego Śląska przebywającej na kempingu. Podjechali swoim wozem, podłączyli kable i reanimowali mojego potwora .
Spóźnieni o ponad godzinę opuszczamy Zamárdi. W Balatonföldvár robimy większe zakupy i przejeżdżam też przez miasto, aby zobaczyć co się zmieniło w ciągu dwóch lat. Zmiany oczywiście są na gorsze: zamknięto kilka lokali i wprowadzono wspomniane opłaty za plażę. Ale za to ustawiono na niej wspaniały napis, który można wrzucić potem na fejsa.
Odbijamy w głąb lądu. Mijamy stawy hodowlane, a na horyzoncie zielenią się pagórki północnego brzegu Balatonu.
Droga nr 67 jest przebudowywana na długim odcinku do standardu szosy szybkiego ruchu (nie mylić z ekspresówką) - będzie miała po dwa pasy ruchu, lecz część skrzyżowań kolizyjnych.
Po półtorej godzinie docieramy w pobliże miasta Szigetvár w Baranji. Zatrzymuję się przy położonym obok szosy Parku Przyjaźni Węgiersko-Tureckiej. To dość specyficzne miejsce.
Nawiązuje ono do tureckiego oblężenia Szigetváru z 1566 roku. Armia osmańska przez miesiąc słała kolejne fale żołnierzy na mury miejskie i dopiero wysadzenie jednego z bastionów pozwoliło wedrzeć się do środka. Miasto padło, lecz kolejna eksplozja w magazynie prochu zabiła wielu atakujących, a także obrońców. Zginął dowódca Węgrów - Nikola Šubić Zrinski, Chorwat. Strata napastników była jednak znacznie większa - zmarł sam sułtan Imperium, słynny Sulejman Wspaniały, bohater Wspaniałego Stulecia. Umarł prawdopodobnie z przyczyn naturalnych, ale jego śmierć utrzymywano w tajemnicy, aby nie podkopywać morale poddanych.
W miejscu parku stał wówczas sułtański namiot. Głównym elementem wybudowanego założenia są ogromne pomniki obu wodzów - Zrinskiego i Sulejmana.
W parku ustawiono liczne tablice opisujące bitwę i historię. Jedną z nich upiększono wspólnym zdjęciem Erdogana i Orbana. W sumie obaj politycy mogliby być braćmi, podejście do sprawowania władzy mają podobne (choć Viktor musi się jeszcze sporo nauczyć od kumpla z Azji). Jest też kilka obiektów małej architektury, m.in. fontanna w osmańskim stylu.
W okolicy jest sporo pamiątek z tamtych czasów, na przykład dawne mauzoleum z sułtańskimi wnętrznościami. My jednak kierujemy się prosto w wąskie uliczki samego miasteczka.
Zamek zdobyty ongiś przez Turków nadal stoi. To sporych rozmiarów czworoboczna twierdza z narożnymi bastionami. Niestety, wstęp nawet na dziedziniec jest płatny i to niemało, więc ograniczamy się do spaceru zewnętrznego wokół murów.
Dzieło z gatunku "co autor miał na myśli?". Wersje były dwie: wielka sowa albo paznokieć. A może jeszcze coś innego?
Znajdujący się przy głównym placu kościół św. Rocha powstał jako meczet, o czym dobitnie świadczą okna i drzwi.
Nie mogło zabraknąć pomników. Na pierwszym zdjęciu postawiony w 1878 roku lew depczący turecki sztandar - symbolika jednoznaczna. Na drugim upamiętniono powstanie węgierskie z 1956 oraz poległych w Wielkiej Wojnie.
Moją uwagę przykuwa niebanalny kształt dwóch wież. To kasyno, zaprojektowane przez Imre Makovecza w tzw. stylu organicznym.
Z Szigetváru pozostało do granicy nieco ponad 50 kilometrów. Początkowo jadę krajówką, gdzie spada na nas deszcz siana...
Potem odbijam w boczne, prawie puste drogi z widokami na wzgórza otaczające Pécs.
W wiosce o nazwie Baksa dochodzi do nieszczęścia: morduję gołębia! Siedziały sobie bydlęta za widocznym poniżej skrzyżowaniem i zamiast odlecieć przed nadjeżdżającym samochodem postanowiły przeczekać go na asfalcie między kołami. Usłyszałem głuchy łomot, a w tle została zakrwawiona kupka piór...
Krótko po 14-tej melduję się przy przejściu z Chorwacją Drávaszabolcs – Donji Miholjac. Granicę wyznacza rzeka Drawa.
Przenieśliśmy się niezbyt daleko, bo do oddalonego o kilka kilometrów na wschód Zamárdi. Osada o podobnej wielkości co B-földvár (a raczej małości - 2 tysiące mieszkańców), choć bez tych wszystkich aleji drzewnych, parków i właściwie bez wyraźnego centrum.
Nasz kemping był duży. Moloch, jakich nie lubię, lecz miał jeden niepowtarzalny atut: leżał nad samym brzegiem. Co prawda trudno zejście po drabince nazwać plażą, ale w ciągu chwili od wyjścia z namiotu można było taplać się w Balatonie.
Temperatura wody wynosiła około 22/23 stopni - w porównaniu choćby z Bałtykiem zupa, lecz jak na Węgry to umiarkowanie. I tak lepiej niż prognozowali synoptycy, którzy wróżyli cały weekend deszczu i piździawicy.
Ceny na kempingu także wysokie; był to chyba nasz najdroższy nocleg podczas całego wyjazdu!
Wśród alejek poustawiano tabliczki z numerami i rysunkami, aby dzieciaki mogły łatwiej je zapamiętać .
Gdyby ktoś chciał spać w ulu, to tutaj jest ku temu okazja.
Wśród turystów zauważamy bardzo dużo Czechów. To dziwne, bo Pepiki raczej nie są wielkimi miłośnikami Węgier. Po kilku godzinach zagadka się rozwiązała.
Najpierw rano usłyszeliśmy hałas przelatującego samolotu. Potem drugiego i trzeciego. Stwierdziłem, że jakaś banda idiotów wybrała sobie na harce akurat nasz brzeg Balatonu! A w czasie kąpieli ujrzeliśmy coś takiego:
Okazało się, iż w Zamárdi odbywają się zawody z cyklu Red Bull Air Race World Championship. Czesi mają wśród zawodników swoich dwóch reprezentantów, a jeden z nich - Martin Šonka - był jednym z faworytów imprezy. Ostatecznie zajął w niej czwarte miejsce, a w całym turnieju (składającym się z czterech startów) trzecie. Wygrał Australijczyk.
Między sterczącymi w górę bramkami co rusz przelatywał jakiś samolot.
W niedzielę odbywała się już końcówka zawodów, potem przyszła pora na popisy akrobatów z Flying Bulls. W pewnym momencie powietrze przeciął ciężki huk. Spojrzeliśmy w górę i szczęka mi opadła...
Spodziewałem się jakiejś współczesnej konstrukcji, ale nie! Ten w środku to North American B-25 Mitchell, amerykański bombowiec z II wojny światowej. Rok produkcji 1945! Jest to jeden z dwóch latających egzemplarzy w Europie. Natomiast po prawej smugę zostawia Lockheed P-38 Lightning - samolot myśliwski dalekiego zasięgu. Z fabryki wyjechał w 1944 roku. Jedyny na naszym kontynencie, który nadal potrafi wzbić się w powietrze (pozostałe są w jego ojczyźnie).
Piękne maszyny, naprawdę było co oglądać i słuchać!
Wziąłem aparat i przeszedłem się na położoną niedaleko publiczną plażę (bezpłatną), gdzie odbywały się zawody. Ludzi cała masa, stanąłem więc z boku w pewnym oddaleniu.
Na sam koniec zaprezentowała się kolejna grupa, używająca już normalnych samolotów akrobatycznych.
Gdy już wracałem to jeszcze wylądował obok helikopter, tym razem "cywilny".
Większość widzów jednocześnie rzuciło się do wyjścia, więc na drodze zrobił się ogromny korek. Sporo samochodów i wiele autokarów posiadało czeskie blachy.
Ta niedziela spędzana była na totalnym luzie... Kąpanie się, wylegiwanie, picie piwska i wina. Odpoczywała także Śliwka i Borówka, w towarzystwie napitków (fajnie, że Węgrzy zaczynają produkować coś innego niż zwykłe sikacze).
Wieczorem wypadałoby coś zjeść. Ceny na kempingu przyprawiały o zawrót głowy, więc wybraliśmy się na pobliską przystań, z której odpływają promy w kierunku półwyspu Tihany. Samochody nadal stały w korku, a kierowanie ruchem przez policję przynosiło efekt odwrotny do zamierzonego.
Także i tu trzeba pilnować portfela. Nie chodzi o kieszonkowców, tylko o złodziei z obsługi: a to coś jest dopisane do rachunku, a to rachunku w ogóle nie ma, a to cena się nie zgadza, ewentualnie nikt nie przyniesie reszty... Zdaje się, że i na Węgrzech dobra zmiana wyzwoliła najgorsze instynkty u obywateli.
Wieje mocno od strony wody.
Zamárdi z jednej strony się rozbudowuje - między naszą miejscówką a portem powstaje ogromny kompleks SPA/wellness/inne gówno...
...a z drugiej mijamy kilka opuszczonych kempingów o dużej powierzchni. Kiedyś musiało tu być naprawdę tłoczno, ale widać, że ubyło chętnych do tej formy wypoczynku: albo zmieniły im się gusta albo się wzbogacili i wybrali inne kraje.
Ogólnie to od dawna widać, że część infrastruktury turystycznej wokół Balatonu się zwija. Coraz więcej takich porzuconych miejsc, wiele domów na sprzedaż...
Zachód słońca nad półwyspem Tihany po drugiej stronie jeziora. Można dostrzec sylwetkę znanego opactwa benedyktynów.
W poniedziałek porzucamy Węgry i jedziemy dalej na południe. Wypadałoby jednak jeszcze się wykąpać... Niektórzy testują temperaturę wody, inni do niej wskakują .
Potem czeka nas przykra niespodzianka - samochód nie odpala! Chyba wyładowaliśmy akumulator siedząc wieczorem przy włączonych światłach i grającym radiu. Po początkowym ataku paniki (już dzwoniłem na linię z autocasco) zagadałem do ekipy z Górnego Śląska przebywającej na kempingu. Podjechali swoim wozem, podłączyli kable i reanimowali mojego potwora .
Spóźnieni o ponad godzinę opuszczamy Zamárdi. W Balatonföldvár robimy większe zakupy i przejeżdżam też przez miasto, aby zobaczyć co się zmieniło w ciągu dwóch lat. Zmiany oczywiście są na gorsze: zamknięto kilka lokali i wprowadzono wspomniane opłaty za plażę. Ale za to ustawiono na niej wspaniały napis, który można wrzucić potem na fejsa.
Odbijamy w głąb lądu. Mijamy stawy hodowlane, a na horyzoncie zielenią się pagórki północnego brzegu Balatonu.
Droga nr 67 jest przebudowywana na długim odcinku do standardu szosy szybkiego ruchu (nie mylić z ekspresówką) - będzie miała po dwa pasy ruchu, lecz część skrzyżowań kolizyjnych.
Po półtorej godzinie docieramy w pobliże miasta Szigetvár w Baranji. Zatrzymuję się przy położonym obok szosy Parku Przyjaźni Węgiersko-Tureckiej. To dość specyficzne miejsce.
Nawiązuje ono do tureckiego oblężenia Szigetváru z 1566 roku. Armia osmańska przez miesiąc słała kolejne fale żołnierzy na mury miejskie i dopiero wysadzenie jednego z bastionów pozwoliło wedrzeć się do środka. Miasto padło, lecz kolejna eksplozja w magazynie prochu zabiła wielu atakujących, a także obrońców. Zginął dowódca Węgrów - Nikola Šubić Zrinski, Chorwat. Strata napastników była jednak znacznie większa - zmarł sam sułtan Imperium, słynny Sulejman Wspaniały, bohater Wspaniałego Stulecia. Umarł prawdopodobnie z przyczyn naturalnych, ale jego śmierć utrzymywano w tajemnicy, aby nie podkopywać morale poddanych.
W miejscu parku stał wówczas sułtański namiot. Głównym elementem wybudowanego założenia są ogromne pomniki obu wodzów - Zrinskiego i Sulejmana.
W parku ustawiono liczne tablice opisujące bitwę i historię. Jedną z nich upiększono wspólnym zdjęciem Erdogana i Orbana. W sumie obaj politycy mogliby być braćmi, podejście do sprawowania władzy mają podobne (choć Viktor musi się jeszcze sporo nauczyć od kumpla z Azji). Jest też kilka obiektów małej architektury, m.in. fontanna w osmańskim stylu.
W okolicy jest sporo pamiątek z tamtych czasów, na przykład dawne mauzoleum z sułtańskimi wnętrznościami. My jednak kierujemy się prosto w wąskie uliczki samego miasteczka.
Zamek zdobyty ongiś przez Turków nadal stoi. To sporych rozmiarów czworoboczna twierdza z narożnymi bastionami. Niestety, wstęp nawet na dziedziniec jest płatny i to niemało, więc ograniczamy się do spaceru zewnętrznego wokół murów.
Dzieło z gatunku "co autor miał na myśli?". Wersje były dwie: wielka sowa albo paznokieć. A może jeszcze coś innego?
Znajdujący się przy głównym placu kościół św. Rocha powstał jako meczet, o czym dobitnie świadczą okna i drzwi.
Nie mogło zabraknąć pomników. Na pierwszym zdjęciu postawiony w 1878 roku lew depczący turecki sztandar - symbolika jednoznaczna. Na drugim upamiętniono powstanie węgierskie z 1956 oraz poległych w Wielkiej Wojnie.
Moją uwagę przykuwa niebanalny kształt dwóch wież. To kasyno, zaprojektowane przez Imre Makovecza w tzw. stylu organicznym.
Z Szigetváru pozostało do granicy nieco ponad 50 kilometrów. Początkowo jadę krajówką, gdzie spada na nas deszcz siana...
Potem odbijam w boczne, prawie puste drogi z widokami na wzgórza otaczające Pécs.
W wiosce o nazwie Baksa dochodzi do nieszczęścia: morduję gołębia! Siedziały sobie bydlęta za widocznym poniżej skrzyżowaniem i zamiast odlecieć przed nadjeżdżającym samochodem postanowiły przeczekać go na asfalcie między kołami. Usłyszałem głuchy łomot, a w tle została zakrwawiona kupka piór...
Krótko po 14-tej melduję się przy przejściu z Chorwacją Drávaszabolcs – Donji Miholjac. Granicę wyznacza rzeka Drawa.
Republika Chorwacji należy od kilku lat do Unii Europejskiej, ale nie do Strefy Schengen, zatem na granicach odbywa się prawie normalna kontrola graniczna. W sezonie letnim potrafią się tworzyć gigantyczne kolejki, na szczęście nie dotyczy to tych rejonów - Slawonia to wschodnie peryferia państwa, rzadko odwiedzane przez turystów. Nasza odprawa graniczna była niemal błyskawiczna, wszystko zajęło kilka minut.
Ta część Chorwacji nawet może przypaść mi do gustu - brak tłumów, a ceny są normalniejsze niż na wybrzeżu. No i mają słoneczniki!
Tegoroczna wizyta ma charakter przelotowy z jednym dłuższym postojem. Przed wyjazdem chciałem zakupić garść chorwackiej waluty na jakieś drobne wydatki. DROBNE. Aby zapłacić za parking, ewentualnie kupić pocztówkę albo loda. Niestety, wszędzie w kantorach posiadali banknoty o wartości co najmniej 50 kun (ponad 25 złotych).
- To dla pana za dużo? - patrzyli na mnie jak na wariata, gdy kręciłem głową. Tłumaczenie, że będę w Chorwacji bardzo krótko nie pomagało. Ostatecznie przeszukałem pamiątki po pobycie sprzed lat i znalazłem trochę monet, które w zupełności wystarczyły .
Jedziemy głównie bocznymi drogami. Jakość nawierzchni lepsza niż u Węgrów, co w ogóle mnie nie dziwi.
Zatrzymujemy się w jednej z mijanych wiosek - Bračevci. Moją uwagę przykuł mocno zaniedbany kościół w centrum miejscowości. Wieża wygląda, jakby miała wkrótce się zawalić...
Chorwaci są narodem z bardzo wysokim odsetkiem osób wierzących (w Slawonii około 95%), więc trochę dziwi, że świątynia jest w takim stanie i nikt o nią nie dba.
Mam pewne obawy, czy zaraz coś nie spadnie mi na łeb, ale wchodzę przez rozwalone drzwi. Zaraz za nimi znajduję odpowiedź na moje zdziwienie: to jest serbska cerkiew prawosławna. I wygląda na to, że sporadycznie nawet użytkowana.
A jak cerkiew to wiadomo - obcy obiekt, więc może niszczeć. Niby ludzie wierzą w tego samego Boga, ale potrafią się pozabijać, bo kształt krzyża inny albo wykonuje się nieodpowiednie gesty.
Sto lat temu w Bračevci większość mieszkańców stanowili Serbowie. Potem ich procent malał, ale przed wybuchem ostatniej wojny była ich ciągle połowa ludności. Dziś prawie nikt nie został - uciekli albo ich wypędzono. Bałkański (i nie tylko) koszmar...
Przy szosie stoi pomnik ofiar wojny światowej. "Ofiary faszyzmu" i partyzanci. Zapewne też Serbowie, bo Chorwaci przecież stali zazwyczaj po drugiej stronie frontu.
Sąsiedztwo kościoła i pomnika: dom kryty trawą i jakaś przydrożna kaplica.
Ruszamy w dalszą drogę. Pogoda zaczyna przypominać lato, temperatura poszybowała do 27 stopni.
Po pół godzinie docieramy do Đakova, miasto nazywanego "sercem Slawonii". Samochód zostawiam niedaleko ronda Franja Tuđmana, obok którego bieleje kościół Wszystkich Świętych. To dawny meczet, co (podobnie jak w Szigetvár) potwierdza kształt okien. Szkoda, że nie weszliśmy do środka, wnętrza są piękne.
Spacerkiem kierujemy się w stronę głównego placu. Ludzi na ulicach mało, chowają się przed słońcem.
W samym sercu serca Slawonii wznosi się ku niebu potężna sylwetka katedry św. Piotra. Jest tak duża, że ciężko ją ująć na jednym zdjęciu (drugie musiałem posklejać z kilku fotek).
Zaprojektowali ją architekci z Wiednia. Stylistycznie to klasyczny historyzm: połączenie neogotyku i neoromanizmu. Budowano ją 16 lat, zużyto 7 milionów czerwonych cegieł. Katedra jest czasem określana jako najwyższy kościół Slawonii lub okresu neogotycku w całej Chorwacji; oba twierdzenia są nieprawdziwe, bo troche wyższe wieże ma chociażby świątynia w Osijeku. Đakovieckie są wysokie na 84 metry.
Na pewno nie jest to także największy kościół miedzy Rzymem a Stambułem - ktoś mocno odjechał z taką opinią . Nie mniej wnętrza są rozległe i bardzo ładne dla oka. Oraz puste - oprócz nas nikogo tam nie było.
Katedra stanowi główny kościół arcybiskupstwa Đakovo-Osijek. Opisuje się ją także jako "katedra Strossmayera". Biskup Josip Juraj Strossmayer był nie tylko duchownym, ale też politykiem, jeden z pierwszych propagatorów "jugosławizmu". Inicjował budowę nowych świątyń, również tę i został w niej pochowany.
Na placu przed katedrą ustawiono jego pomnik i nazwano go jego nazwiskiem.
Wracamy na parking deptakiem wypełnionym kawiarenkami i lodziarniami.
Z Đakova do południowej granicy jest tylko 30 kilometrów. Tabliczki z zakazami wstępu wyskakują niespodziewanie.
Dwa państwa rozdziela Sawa (Sava), stanowiącą także północną granicę Bałkanów. Ostatnia miejscowość na chorwackim brzegu to Slavonski Šamac.
Na przejściu czeka kilka samochodów, Chorwatom kontrola zajmuje 10 minut. Potem jest już trochę gorzej... Na granicznym moście spotykam dziesiątki tirów - na szczęście stoją na przeciwległym pasie. To jednak oznacza, że całkowicie blokują tam ruch, bo osobówka nie ma szans się przedrzeć. Warto o tym pamiętam wybierając kiedyś tę trasę na drogę powrotną.
Bośniacy krzątają się wolniej. Każą mi nawet otworzyć bagażnik, choć w ogóle do niego zaglądają - może tylko ma to dobrze wyglądać w oku kamery? Zresztą co mógłbym przemycać z Chorwacji do Bośni??
Na wszystko zeszło pół godziny. Niezły wynik. Z kolei nasza cała wizyta w Chorwacji trwała jakieś dwie i pół godziny. Witamy w Bośni, witamy na Bałkanach. Po tej stronie także rozciąga się Šamac (Шамац). Kiedyś nazywał się Bosanski Šamac i zamieszkiwali go głównie Boszniacy (słowiańscy muzułmanie). Potem wybuchła wojna, teren został zajęty przez serbskie wojsko. Dziś leży w Republice Serbskiej, serbskiej części Bośni i Hercegowiny i ta narodowość dominuje. Aby podkreślić obecną strukturę etniczną nawet z nazwy usunięto przymiotnik "bosanski"...
Ponieważ jesteśmy u Serbów to w napisach króluje cyrylica i serbskie flagi.
Ten stan nie trwa jednak długo: wewnętrzna bośniacka granica jest bardzo pokręcona i już po kilkunastu kilometrach jesteśmy w Federacji Bośni i Hercegowiny, czyli części muzułmańsko-chorwackiej. A i tak najczęstszym elementem krajobrazu są wieże minaretów (także u Serbów).
Chwila dla fotografa: pofałdowana okolica z niskim pasmem górskim Trebava w tle.
Bardzo tutaj zielono.
Obok drogi znajduje się niewielki cmentarz muzułmański. Niektóre nagrobki z charakterystycznymi turbanami muszą być dość wiekowe. A wśród grobów swój dom mają małe pieski. Nie wyglądały na wygłodzone...
Współczesny pomnik ofiar ostatniej wojny. Sami mężczyźni, więc pewnie żołnierze.
Na jeździe mija nam jeszcze godzina i przed 19-tą pojawiają się zabudowania wielkiego miasta. Tuzla. W niej będziemy dzisiaj spali, skorzystamy też z okazji, aby zobaczyć czy jest coś ciekawego w tej rzadko odwiedzanej przez turystów miejscowości (z wyjątkiem portu lotniczego, na którym ląduję tanie linie).
Bramę powitalną stanowi elektrownia, największa w Bośni i Hercegowinie.
Ta część Chorwacji nawet może przypaść mi do gustu - brak tłumów, a ceny są normalniejsze niż na wybrzeżu. No i mają słoneczniki!
Tegoroczna wizyta ma charakter przelotowy z jednym dłuższym postojem. Przed wyjazdem chciałem zakupić garść chorwackiej waluty na jakieś drobne wydatki. DROBNE. Aby zapłacić za parking, ewentualnie kupić pocztówkę albo loda. Niestety, wszędzie w kantorach posiadali banknoty o wartości co najmniej 50 kun (ponad 25 złotych).
- To dla pana za dużo? - patrzyli na mnie jak na wariata, gdy kręciłem głową. Tłumaczenie, że będę w Chorwacji bardzo krótko nie pomagało. Ostatecznie przeszukałem pamiątki po pobycie sprzed lat i znalazłem trochę monet, które w zupełności wystarczyły .
Jedziemy głównie bocznymi drogami. Jakość nawierzchni lepsza niż u Węgrów, co w ogóle mnie nie dziwi.
Zatrzymujemy się w jednej z mijanych wiosek - Bračevci. Moją uwagę przykuł mocno zaniedbany kościół w centrum miejscowości. Wieża wygląda, jakby miała wkrótce się zawalić...
Chorwaci są narodem z bardzo wysokim odsetkiem osób wierzących (w Slawonii około 95%), więc trochę dziwi, że świątynia jest w takim stanie i nikt o nią nie dba.
Mam pewne obawy, czy zaraz coś nie spadnie mi na łeb, ale wchodzę przez rozwalone drzwi. Zaraz za nimi znajduję odpowiedź na moje zdziwienie: to jest serbska cerkiew prawosławna. I wygląda na to, że sporadycznie nawet użytkowana.
A jak cerkiew to wiadomo - obcy obiekt, więc może niszczeć. Niby ludzie wierzą w tego samego Boga, ale potrafią się pozabijać, bo kształt krzyża inny albo wykonuje się nieodpowiednie gesty.
Sto lat temu w Bračevci większość mieszkańców stanowili Serbowie. Potem ich procent malał, ale przed wybuchem ostatniej wojny była ich ciągle połowa ludności. Dziś prawie nikt nie został - uciekli albo ich wypędzono. Bałkański (i nie tylko) koszmar...
Przy szosie stoi pomnik ofiar wojny światowej. "Ofiary faszyzmu" i partyzanci. Zapewne też Serbowie, bo Chorwaci przecież stali zazwyczaj po drugiej stronie frontu.
Sąsiedztwo kościoła i pomnika: dom kryty trawą i jakaś przydrożna kaplica.
Ruszamy w dalszą drogę. Pogoda zaczyna przypominać lato, temperatura poszybowała do 27 stopni.
Po pół godzinie docieramy do Đakova, miasto nazywanego "sercem Slawonii". Samochód zostawiam niedaleko ronda Franja Tuđmana, obok którego bieleje kościół Wszystkich Świętych. To dawny meczet, co (podobnie jak w Szigetvár) potwierdza kształt okien. Szkoda, że nie weszliśmy do środka, wnętrza są piękne.
Spacerkiem kierujemy się w stronę głównego placu. Ludzi na ulicach mało, chowają się przed słońcem.
W samym sercu serca Slawonii wznosi się ku niebu potężna sylwetka katedry św. Piotra. Jest tak duża, że ciężko ją ująć na jednym zdjęciu (drugie musiałem posklejać z kilku fotek).
Zaprojektowali ją architekci z Wiednia. Stylistycznie to klasyczny historyzm: połączenie neogotyku i neoromanizmu. Budowano ją 16 lat, zużyto 7 milionów czerwonych cegieł. Katedra jest czasem określana jako najwyższy kościół Slawonii lub okresu neogotycku w całej Chorwacji; oba twierdzenia są nieprawdziwe, bo troche wyższe wieże ma chociażby świątynia w Osijeku. Đakovieckie są wysokie na 84 metry.
Na pewno nie jest to także największy kościół miedzy Rzymem a Stambułem - ktoś mocno odjechał z taką opinią . Nie mniej wnętrza są rozległe i bardzo ładne dla oka. Oraz puste - oprócz nas nikogo tam nie było.
Katedra stanowi główny kościół arcybiskupstwa Đakovo-Osijek. Opisuje się ją także jako "katedra Strossmayera". Biskup Josip Juraj Strossmayer był nie tylko duchownym, ale też politykiem, jeden z pierwszych propagatorów "jugosławizmu". Inicjował budowę nowych świątyń, również tę i został w niej pochowany.
Na placu przed katedrą ustawiono jego pomnik i nazwano go jego nazwiskiem.
Wracamy na parking deptakiem wypełnionym kawiarenkami i lodziarniami.
Z Đakova do południowej granicy jest tylko 30 kilometrów. Tabliczki z zakazami wstępu wyskakują niespodziewanie.
Dwa państwa rozdziela Sawa (Sava), stanowiącą także północną granicę Bałkanów. Ostatnia miejscowość na chorwackim brzegu to Slavonski Šamac.
Na przejściu czeka kilka samochodów, Chorwatom kontrola zajmuje 10 minut. Potem jest już trochę gorzej... Na granicznym moście spotykam dziesiątki tirów - na szczęście stoją na przeciwległym pasie. To jednak oznacza, że całkowicie blokują tam ruch, bo osobówka nie ma szans się przedrzeć. Warto o tym pamiętam wybierając kiedyś tę trasę na drogę powrotną.
Bośniacy krzątają się wolniej. Każą mi nawet otworzyć bagażnik, choć w ogóle do niego zaglądają - może tylko ma to dobrze wyglądać w oku kamery? Zresztą co mógłbym przemycać z Chorwacji do Bośni??
Na wszystko zeszło pół godziny. Niezły wynik. Z kolei nasza cała wizyta w Chorwacji trwała jakieś dwie i pół godziny. Witamy w Bośni, witamy na Bałkanach. Po tej stronie także rozciąga się Šamac (Шамац). Kiedyś nazywał się Bosanski Šamac i zamieszkiwali go głównie Boszniacy (słowiańscy muzułmanie). Potem wybuchła wojna, teren został zajęty przez serbskie wojsko. Dziś leży w Republice Serbskiej, serbskiej części Bośni i Hercegowiny i ta narodowość dominuje. Aby podkreślić obecną strukturę etniczną nawet z nazwy usunięto przymiotnik "bosanski"...
Ponieważ jesteśmy u Serbów to w napisach króluje cyrylica i serbskie flagi.
Ten stan nie trwa jednak długo: wewnętrzna bośniacka granica jest bardzo pokręcona i już po kilkunastu kilometrach jesteśmy w Federacji Bośni i Hercegowiny, czyli części muzułmańsko-chorwackiej. A i tak najczęstszym elementem krajobrazu są wieże minaretów (także u Serbów).
Chwila dla fotografa: pofałdowana okolica z niskim pasmem górskim Trebava w tle.
Bardzo tutaj zielono.
Obok drogi znajduje się niewielki cmentarz muzułmański. Niektóre nagrobki z charakterystycznymi turbanami muszą być dość wiekowe. A wśród grobów swój dom mają małe pieski. Nie wyglądały na wygłodzone...
Współczesny pomnik ofiar ostatniej wojny. Sami mężczyźni, więc pewnie żołnierze.
Na jeździe mija nam jeszcze godzina i przed 19-tą pojawiają się zabudowania wielkiego miasta. Tuzla. W niej będziemy dzisiaj spali, skorzystamy też z okazji, aby zobaczyć czy jest coś ciekawego w tej rzadko odwiedzanej przez turystów miejscowości (z wyjątkiem portu lotniczego, na którym ląduję tanie linie).
Bramę powitalną stanowi elektrownia, największa w Bośni i Hercegowinie.
Pudelek pisze: Niby ludzie wierzą w tego samego Boga, ale potrafią się pozabijać, bo kształt krzyża inny albo wykonuje się nieodpowiednie gesty.
Bardzo mądre słowa.
Cmentarz muzułmański to mizar ?
Decyzją administracji Dobromił otrzymał nagany :
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
- za obraźliwą formę wypowiedzi oraz ironizowanie na temat innych użytkowników forum
- za niecytowanie w postach wypowiedzi, do których się odnosi
- za relację przypisaną do niewłaściwego działu
Pudelek pisze:Witamy w Bośni, witamy na Bałkanach. Po tej stronie także rozciąga się Šamac (Шамац). Kiedyś nazywał się Bosanski Šamac i zamieszkiwali go głównie Boszniacy (słowiańscy muzułmanie). Potem wybuchła wojna, teren został zajęty przez serbskie wojsko. Dziś leży w Republice Serbskiej,
Yy, to gdzie to leży, w Bośni, czy Serbii?
- kristoff73
- Posty: 606
- Rejestracja: 2019-05-15, 20:47
- Lokalizacja: ST SD KGR TK SB
Super relacja, jak zwykle! Moje zainteresowania światem są podobne jak u Andrzeja Stasiuka, a poza tym o Węgrzech czytam zawsze (i oglądam) z dużą uwagą, tym większą, że sierpniowy wyjazd nie wypalił... Tym większą, że tych stron w ogóle nie znam. Chociaż byłem w Magyarorszag kilkanaście razy, to najdalej na zachód... w Egerze!
Park Przyjaźni Turecko-Węgierskiej... Od razu przypomniał mi się właśnie Eger i bohaterska obrona... I wino
Co do prób oszukiwania przy płatnościach - tylko raz mnie to spotkało i chyba nie było planowe. Być może ratuje mnie to, że dobrze wymawiam (trochę się uczyłem) Ratuje, ale i dołuje, bo Węgier, gdy coś do niego powiesz, od razu powie bardzo szybko kilka zdań, a węgierski akcent to coś, z czym trzeba się oswoić.
Park Przyjaźni Turecko-Węgierskiej... Od razu przypomniał mi się właśnie Eger i bohaterska obrona... I wino
Co do prób oszukiwania przy płatnościach - tylko raz mnie to spotkało i chyba nie było planowe. Być może ratuje mnie to, że dobrze wymawiam (trochę się uczyłem) Ratuje, ale i dołuje, bo Węgier, gdy coś do niego powiesz, od razu powie bardzo szybko kilka zdań, a węgierski akcent to coś, z czym trzeba się oswoić.
Бродяга. Снусмумрик. Бомж.
- sprocket73
- Posty: 5933
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
laynn pisze:to gdzie to leży, w Bośni, czy Serbii?
Republika Serbska to część Bośni i Hercegowiny. Tam sprawy granic i narodowości są skomplikowane. Jak pierwszy raz jechałem przez BiH, z nawigacją AutoMapa, na której nie było zaznaczonych większości dróg w tym kraju to już myślałem, że się zgubiłem
Fajne są cmentarne psy. Mógłbym się z takim zaprzyjaźnić...
Ostatnio zmieniony 2019-10-16, 20:42 przez sprocket73, łącznie zmieniany 1 raz.
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Dobromił pisze:Cmentarz muzułmański to mizar ?
zdaje się, że tak
laynn pisze:Aaa, ja dopiero zaczynam czytać o Bałkanach...no tak to nie Serbia...
Serbowie poza Serbią bywają bardziej serbscy niż w Serbii Np. w Kosowie i serbskiej części BiH nadal pojawiają się niebieskie tablice drogowe z czasów Jugosławii, które nawet w Serbii już dawno są zastępowane innymi
kristof73 pisze: Być może ratuje mnie to, że dobrze wymawiam (trochę się uczyłem)
zamówię po węgiersku piwo, przywitam się i podziękuję. I niektóre wyrazy znam, ale to trochę za mało do wykłucania się o kasę
sprocket73 pisze:Fajne są cmentarne psy. Mógłbym się z takim zaprzyjaźnić...
nadają się do tresury
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Mam pewne obawy, czy zaraz coś nie spadnie mi na łeb, ale wchodzę przez rozwalone drzwi. Zaraz za nimi znajduję odpowiedź na moje zdziwienie: to jest serbska cerkiew prawosławna. I wygląda na to, że sporadycznie nawet użytkowana.
Czyli co? Jacys Serbowie tam zostali i sporadycznie uzytkuja ta cerkiew? Ciekawe miejsce! Bo na oko jakby opuszczone ale to wnetrze sugeruje ze jednak nie... ze jednak ktos o to dba...
Ooooo! Wieza kosciola w Sztabinie! Zdublowana na dodatek!
Ostatnio zmieniony 2019-10-17, 17:56 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 74 gości