Dawno temu na Borżawie i Połoninie Krasnej
Dawno temu na Borżawie i Połoninie Krasnej
Zaległa relacja, którą w końcu udało mi sie napisać (troche czasu to zajeło )
Zatem tym razem o Borżawie. O wędrownym komputerze stacjonarnym, widelcach w nosie, smażonych skarpetkach, górskiej sali telewizyjnej, mgłach, wiatrołomach i browarach w grubych, poobgryzanych kuflach. Aha! troche połonin też było!
Pewien czerwcowy piątek. Jeden z tych dni, gdy od rana gęba ci sie śmieje i kompletnie nie potrafisz skupić sie na pracy. Gdy tylko patrzysz na zegarek i odliczasz godziny, minuty i sekundy, gdy wreszcie zamkniesz za sobą drzwi codzienności i ruszysz w szeroki świat. Świat, który nie wiesz jeszcze jakie niespodzianki i przygody ci szykuje..
Jak można domniemywać nasze drogi wiodą na wschód. No bo gdzie by indziej? Ten wyjazd był pierwszym, gdy odkryliśmy bezpośredni sypialny pociąg relacji Wrocław - Lwów. Drogi jak skurwysyn, ale bedący jedyna opcją, aby byc we Lwowie sobotnim wczesnym porankiem i nie mieć za sobą zarwanej nocy. Może inni ludzie mają inaczej, ale mnie nieprzespana noc potrafi skutecznie spierdzielić cały kolejny dzien i odebrać radość ze wszystkiego.
Wygłupy w pociągu. Skadinad pierwszy raz wtedy jechałam pociągiem sypialnym - innym nic plackarta, a wiec takowym co ma łóżeczka trzypiętrowe.
Z Wrocławia ruszamy w trójkę - ja, topeerz i Kuba. To był chyba ostatni długi wyjazd, gdzie był z nami Kuba. Kolega toperza ze studiów i wspaniały kompan wszelakich wyjazdów. Ale jakoś pożarła go codzienność i uroki dorosłego życia. I jak wielu znajomych z czasów studenckich przepadł gdzieś w niebycie. Była taka piosenka - "Stary Album".https://www.youtube.com/watch?v=ISItXgQc4Rw
Kiedyś była dla mnie tylko fajną piosenką o rajdowych klimatach. Dziś, po latach, jest czymś wiecej - bo ja tez mam takie własnie albumy…
Myśle, że na tym wyjeździe byśmy mogli wygrać konkurs na najdurniejszą i najmniej potrzebną rzecz targaną ze sobą w góry. Toperz po karpackich połoninach niósł ze sobą komputer! Nie, nie laptop. Nie taki komputer co sie wyciąga 5 razy dziennie wśród lasu, aby odpocząć od widoku tych obrzydliwych drzew i choc wirtualnie znaleźć sie w upragnionej cywilizacji, w miedzyczasie wrzucając pierdylion fotek na fejsika, aby znajomi szybko widzieli jacy z nas prawdziwi, leśni ludzie. Nie taki. Komputer stacjonarny. Bez klawiatury i ekranu. Samo pudło Juz nie pamietam jak to dokladnie bylo, czas nieco zatarł niektóre szczegóły - wiem, że jeden z lwowskich kolegów toperza z pracy (ich firma miala tam swoj oddzial), przyniósł tą skrzynke na dworzec. I toperzowi ją dał, sprzedał, wymienił na wódke. Coś sie nie dogadali.
We Lwowie oprócz komputera pozyskujemy Ize i Piotrka, pozostałym kompanów naszej tegorocznej, karpackiej wycieczki.
Dalej, do Wołowca, równiez suniemy pociągiem. Elekriczką, która funduje (a przynajmniej w owe lata fundowała) niezapomniane klimaty. Ciągle ktoś coś sprzedawał, od słodyczy i skarpet po parasole i gumowce, co chyba niezbyt zapowiadało pozytywnie spodziewaną pogode w Karpatach Kręcili sie też po pociągu wieszcze, prorocy i grajkowie. Był jakis nauczyciel Pisma Świętego, który rozdawał prezerwatywy. Miały one przed czymś chronic - i nie chodzi tu jedynie o kwestie, do których są fabrycznie przeznaczone - chodziło o jakies zło metafizyczne. Nas jako obcokrajowców ominął. Nie wiem czy uznał, ze jesteśmy uświadomieni czy nie zależało mu na naszych duszach?
Wśród grajków przeważali Cyganie z harmoszkami, snując czasem smętne i urokliwe pieśni a czasem tocząc jedynie ponurym wzrokiem po pasażerach, jakby chcącym powiedzieć “lepiej wrzuć coś do koszyczka bo być może wysiadamy na tej samej stacyjce!”
Były też występy artystyczne sztuki nowoczesnej. Tu np. aktor wędrownej trupy w worku na głowie i z widelcem w nosie. I z działajacym mikrofonem w dłoni. Przesłania nie załapałam. Ten akurat zebrał niewiele kasy, ale sprawiał wrażenie osoby, dla której pieniądze nie są tak ważne jak sława!
Wołowiec wita nas stukotem kół pojazdów zaprzegowych oraz rżeniem i muczeniem innych uczestników drogowego ruchu.
Puszyste kulki strzegą płotów i pryzm makulatury.
W przydworcowej kafejce po raz pierwszy na tym wyjezdzie robimy uzytek z grubych kufli.
Kawałek dalej znów postój. Tym razem pod sklepem, który na poważnie szykuje sie do przetrwania kolejnej zimy.
Ku uciesze miejscowej, jak i przyjezdnej gawiedzi, Iza prezentuje jakieś figury jogi.
Pogoda niezbyt nas rozpieszcza ale cóż zrobić. Góry jeszcze widać, wiec kierujemy sie w ich strone. Ścieżki jakieś są, ale krótko. Potem jest jedynie wiatrołom i chaszcz. Ale ciśniemy pod góre, wiec chyba nie możemy iść źle?
W końcu wyłazimy na upragnione połoniny! Jest ładny widok - no i akurat nie leje! Cóż można chcieć wiecej??
Na jakiejś stromej skarpie stawiamy namioty.
Rozpalamy też ognicho, które w tych okolicznościach raczej dymi niż płonie. Okadzamy sie wiec, nabierając raz na zawsze właściwego zapachu wędrówki.
A tu kolektywna akcja suszenia skarpet! Ja akurat za bardzo skupiałam sie na uwiecznieniu na zdjeciach tej wzniosłej chwili i jedna skarpetka mi spłoneła…
A gdzieś tam w dole snują sie mgły..
Ranek nas wita słoneczny ale cholernie wietrzny. Wyłazimy na pierwszy szczycik naszego pasma.
Tu dopiero wiatr atakuje z prawdziwą mocą! Izie próbuje zdjąć skalp i ja z moim chybotliwym i dziesięć razy za ciężkim plecakiem łatwo ulegam przewróceniu w borówki.
Gdzieś wśród zieloności traw i bezkresu obłych łąk.
Wielkie góry przed nami.
Więc trzeba odpocząć.
Na Borżawe dotarliśmy kilka lat za późno. Nie zdążylam zobaczyc tutejszych opuszczonych kul - kopuł nieistniejacej stacji radarowej. Kopuły runeły kilka lat przed naszym tu przyjazdem. Drugie takie są na Tomnatyku - i tam wybierzemy sie rok później. Nie wiem czy to prawda, czy tylko legenda powtarzana przez miejscowych, ale ponoć te “pieczarki” na Borżawie były tylko przykrywką, tylko makietą aby “wróg sie zmylił”, o nich sie dużo mówiło i ludzie wiedzieli. A te z Tomnatyka to były “te prawdziwe” i bardziej utajnione. Nigdy nie udało mi sie ani jednoznacznie potwierdzic ani zdementowac tej “karpackiej legendy”
Kopuły mi sie przypomniały jak docieramy pod meteostacje na Płaju. Pogoda sie pogarsza, ciemne chmury nadciągają, zaraz nam dopucka za wszystkie czasy! A od dawna marzył mi sie nocleg w takowej kopule albo choc innych ruinach na połoninie. Na chwile obecną wydaje sie pociągające wszystko co ma dach!
W budynku meteostacji prosimy o wode. Wychodzi jakis gość i pokazuje nam bez slowa kranik przy zlewie, z ktorego cos tam pokapuje. Po czym znika. Tzn. gość - nie kran Oględnie mówiąc nie należał do ludzi przesadnie wylewnych i towarzyskich. Ciche nadzieje na nocleg w meteostacji ulatniają sie wiec w oka mgnieniu
Nie smuci nas to jednak jakos wyjątkowo, bo namierzamy całkiem przytulną ruinke nieopodal, w której przeczekujemy nawałnice.
Gotujemy sobie herbatke, żarełko, jest gitarka i wygłupy z kotłem na głowie
Gdy sie nieco rozpogadza, nieopodal naszej imprezowni stawiamy namioty.
I co najwazniejsze - odkrywamy w jak komfortowym miejscu bedziemy miec okazje dzis biwakować! Dysponują tu nawet salą telewizyjną!
Poranek jest bardzo malowniczy. Wita nas słoncem nad chmurami, ktore przepełzają przez grzbiet nieopodal.
Niedługo jednak trwa ta radość z niecodziennego widoku - chmura do nas przychodzi i nas pożera.
Pogoda tego dnia jest przemienna, bardzo sucho nie było, ale na iles miłych widoczków rozległych połonin równiez sie załapalismy.
Daleko daleko widac ruiny powiązane jakoś z nieistniejącymi juz kopułami stacji radarowej. Budynki leżą jednak na innym ramieniu Borżawy, wiec niestety nie są na naszej trasie. Obiecuje sobie wtedy, ze niebawem do nich zawitam. (cóż… postanowienia… poki co przez 10 lat sie nie udało
Odpoczynki wśród falujących traw..
Wieczor znów gdzies na połoninie, tym razem przy blasku ognia..
A poranek znów nad chmurami…
Łąkami pełnymi firletek schodzimy w strone wsi Reczka.
Góry górami ale w Karpatach najbardziej kocham doliny - wiejskie przysiółki wspinajace sie wyboistymi drogami na obłe łąki i przełęcze. Koleiniaste wąwozy gdzie przemykają chybotliwe wozy i poradzieckie auta w obłokach benzynowego aromatu. Domowej roboty pojazdy o wyłupiastych oczach reflektorów, drewniane domki, ganeczki, powiewające pranie i cieniste podsklepia.
U mlekopoju.
U piwopoju.
O dziwo sraczki nikt nie dostał - mimo że oba postoje były od siebie w niewielkich odstępach czasowych a ilość przyjmowanych płynów ze względu na upał była znaczna. Widać magia karpackiego powietrza!
Wieś Tiuszka. Zaobserwowana przelotem z nieco przydymionych kurzem okien marszrutki.
Leniwe popołudnie w Miżhirii. Knajpy, zaułki, drób osiedlowy i dziwne pajęczyny. Kablowiska i plątaniny rur. Zapach niskooktanowej benzyny i wyboistego asfaltu po czerwcowym deszczu. Smak piwa mieszający sie ze zgrzytaniem w zębach pylistości. Lekko rozcięty pysk malowniczo uszczerbionym kuflem. Mieszanina wspomnień i planów. Bo nasza karpacka wycieczka dobija gdzieś do połowy. Za chwile mamy marszrutke do Kołoczawy. A stamtąd ruszamy na Połoninę Krasną.
cdn
Zatem tym razem o Borżawie. O wędrownym komputerze stacjonarnym, widelcach w nosie, smażonych skarpetkach, górskiej sali telewizyjnej, mgłach, wiatrołomach i browarach w grubych, poobgryzanych kuflach. Aha! troche połonin też było!
Pewien czerwcowy piątek. Jeden z tych dni, gdy od rana gęba ci sie śmieje i kompletnie nie potrafisz skupić sie na pracy. Gdy tylko patrzysz na zegarek i odliczasz godziny, minuty i sekundy, gdy wreszcie zamkniesz za sobą drzwi codzienności i ruszysz w szeroki świat. Świat, który nie wiesz jeszcze jakie niespodzianki i przygody ci szykuje..
Jak można domniemywać nasze drogi wiodą na wschód. No bo gdzie by indziej? Ten wyjazd był pierwszym, gdy odkryliśmy bezpośredni sypialny pociąg relacji Wrocław - Lwów. Drogi jak skurwysyn, ale bedący jedyna opcją, aby byc we Lwowie sobotnim wczesnym porankiem i nie mieć za sobą zarwanej nocy. Może inni ludzie mają inaczej, ale mnie nieprzespana noc potrafi skutecznie spierdzielić cały kolejny dzien i odebrać radość ze wszystkiego.
Wygłupy w pociągu. Skadinad pierwszy raz wtedy jechałam pociągiem sypialnym - innym nic plackarta, a wiec takowym co ma łóżeczka trzypiętrowe.
Z Wrocławia ruszamy w trójkę - ja, topeerz i Kuba. To był chyba ostatni długi wyjazd, gdzie był z nami Kuba. Kolega toperza ze studiów i wspaniały kompan wszelakich wyjazdów. Ale jakoś pożarła go codzienność i uroki dorosłego życia. I jak wielu znajomych z czasów studenckich przepadł gdzieś w niebycie. Była taka piosenka - "Stary Album".https://www.youtube.com/watch?v=ISItXgQc4Rw
Kiedyś była dla mnie tylko fajną piosenką o rajdowych klimatach. Dziś, po latach, jest czymś wiecej - bo ja tez mam takie własnie albumy…
Myśle, że na tym wyjeździe byśmy mogli wygrać konkurs na najdurniejszą i najmniej potrzebną rzecz targaną ze sobą w góry. Toperz po karpackich połoninach niósł ze sobą komputer! Nie, nie laptop. Nie taki komputer co sie wyciąga 5 razy dziennie wśród lasu, aby odpocząć od widoku tych obrzydliwych drzew i choc wirtualnie znaleźć sie w upragnionej cywilizacji, w miedzyczasie wrzucając pierdylion fotek na fejsika, aby znajomi szybko widzieli jacy z nas prawdziwi, leśni ludzie. Nie taki. Komputer stacjonarny. Bez klawiatury i ekranu. Samo pudło Juz nie pamietam jak to dokladnie bylo, czas nieco zatarł niektóre szczegóły - wiem, że jeden z lwowskich kolegów toperza z pracy (ich firma miala tam swoj oddzial), przyniósł tą skrzynke na dworzec. I toperzowi ją dał, sprzedał, wymienił na wódke. Coś sie nie dogadali.
We Lwowie oprócz komputera pozyskujemy Ize i Piotrka, pozostałym kompanów naszej tegorocznej, karpackiej wycieczki.
Dalej, do Wołowca, równiez suniemy pociągiem. Elekriczką, która funduje (a przynajmniej w owe lata fundowała) niezapomniane klimaty. Ciągle ktoś coś sprzedawał, od słodyczy i skarpet po parasole i gumowce, co chyba niezbyt zapowiadało pozytywnie spodziewaną pogode w Karpatach Kręcili sie też po pociągu wieszcze, prorocy i grajkowie. Był jakis nauczyciel Pisma Świętego, który rozdawał prezerwatywy. Miały one przed czymś chronic - i nie chodzi tu jedynie o kwestie, do których są fabrycznie przeznaczone - chodziło o jakies zło metafizyczne. Nas jako obcokrajowców ominął. Nie wiem czy uznał, ze jesteśmy uświadomieni czy nie zależało mu na naszych duszach?
Wśród grajków przeważali Cyganie z harmoszkami, snując czasem smętne i urokliwe pieśni a czasem tocząc jedynie ponurym wzrokiem po pasażerach, jakby chcącym powiedzieć “lepiej wrzuć coś do koszyczka bo być może wysiadamy na tej samej stacyjce!”
Były też występy artystyczne sztuki nowoczesnej. Tu np. aktor wędrownej trupy w worku na głowie i z widelcem w nosie. I z działajacym mikrofonem w dłoni. Przesłania nie załapałam. Ten akurat zebrał niewiele kasy, ale sprawiał wrażenie osoby, dla której pieniądze nie są tak ważne jak sława!
Wołowiec wita nas stukotem kół pojazdów zaprzegowych oraz rżeniem i muczeniem innych uczestników drogowego ruchu.
Puszyste kulki strzegą płotów i pryzm makulatury.
W przydworcowej kafejce po raz pierwszy na tym wyjezdzie robimy uzytek z grubych kufli.
Kawałek dalej znów postój. Tym razem pod sklepem, który na poważnie szykuje sie do przetrwania kolejnej zimy.
Ku uciesze miejscowej, jak i przyjezdnej gawiedzi, Iza prezentuje jakieś figury jogi.
Pogoda niezbyt nas rozpieszcza ale cóż zrobić. Góry jeszcze widać, wiec kierujemy sie w ich strone. Ścieżki jakieś są, ale krótko. Potem jest jedynie wiatrołom i chaszcz. Ale ciśniemy pod góre, wiec chyba nie możemy iść źle?
W końcu wyłazimy na upragnione połoniny! Jest ładny widok - no i akurat nie leje! Cóż można chcieć wiecej??
Na jakiejś stromej skarpie stawiamy namioty.
Rozpalamy też ognicho, które w tych okolicznościach raczej dymi niż płonie. Okadzamy sie wiec, nabierając raz na zawsze właściwego zapachu wędrówki.
A tu kolektywna akcja suszenia skarpet! Ja akurat za bardzo skupiałam sie na uwiecznieniu na zdjeciach tej wzniosłej chwili i jedna skarpetka mi spłoneła…
A gdzieś tam w dole snują sie mgły..
Ranek nas wita słoneczny ale cholernie wietrzny. Wyłazimy na pierwszy szczycik naszego pasma.
Tu dopiero wiatr atakuje z prawdziwą mocą! Izie próbuje zdjąć skalp i ja z moim chybotliwym i dziesięć razy za ciężkim plecakiem łatwo ulegam przewróceniu w borówki.
Gdzieś wśród zieloności traw i bezkresu obłych łąk.
Wielkie góry przed nami.
Więc trzeba odpocząć.
Na Borżawe dotarliśmy kilka lat za późno. Nie zdążylam zobaczyc tutejszych opuszczonych kul - kopuł nieistniejacej stacji radarowej. Kopuły runeły kilka lat przed naszym tu przyjazdem. Drugie takie są na Tomnatyku - i tam wybierzemy sie rok później. Nie wiem czy to prawda, czy tylko legenda powtarzana przez miejscowych, ale ponoć te “pieczarki” na Borżawie były tylko przykrywką, tylko makietą aby “wróg sie zmylił”, o nich sie dużo mówiło i ludzie wiedzieli. A te z Tomnatyka to były “te prawdziwe” i bardziej utajnione. Nigdy nie udało mi sie ani jednoznacznie potwierdzic ani zdementowac tej “karpackiej legendy”
Kopuły mi sie przypomniały jak docieramy pod meteostacje na Płaju. Pogoda sie pogarsza, ciemne chmury nadciągają, zaraz nam dopucka za wszystkie czasy! A od dawna marzył mi sie nocleg w takowej kopule albo choc innych ruinach na połoninie. Na chwile obecną wydaje sie pociągające wszystko co ma dach!
W budynku meteostacji prosimy o wode. Wychodzi jakis gość i pokazuje nam bez slowa kranik przy zlewie, z ktorego cos tam pokapuje. Po czym znika. Tzn. gość - nie kran Oględnie mówiąc nie należał do ludzi przesadnie wylewnych i towarzyskich. Ciche nadzieje na nocleg w meteostacji ulatniają sie wiec w oka mgnieniu
Nie smuci nas to jednak jakos wyjątkowo, bo namierzamy całkiem przytulną ruinke nieopodal, w której przeczekujemy nawałnice.
Gotujemy sobie herbatke, żarełko, jest gitarka i wygłupy z kotłem na głowie
Gdy sie nieco rozpogadza, nieopodal naszej imprezowni stawiamy namioty.
I co najwazniejsze - odkrywamy w jak komfortowym miejscu bedziemy miec okazje dzis biwakować! Dysponują tu nawet salą telewizyjną!
Poranek jest bardzo malowniczy. Wita nas słoncem nad chmurami, ktore przepełzają przez grzbiet nieopodal.
Niedługo jednak trwa ta radość z niecodziennego widoku - chmura do nas przychodzi i nas pożera.
Pogoda tego dnia jest przemienna, bardzo sucho nie było, ale na iles miłych widoczków rozległych połonin równiez sie załapalismy.
Daleko daleko widac ruiny powiązane jakoś z nieistniejącymi juz kopułami stacji radarowej. Budynki leżą jednak na innym ramieniu Borżawy, wiec niestety nie są na naszej trasie. Obiecuje sobie wtedy, ze niebawem do nich zawitam. (cóż… postanowienia… poki co przez 10 lat sie nie udało
Odpoczynki wśród falujących traw..
Wieczor znów gdzies na połoninie, tym razem przy blasku ognia..
A poranek znów nad chmurami…
Łąkami pełnymi firletek schodzimy w strone wsi Reczka.
Góry górami ale w Karpatach najbardziej kocham doliny - wiejskie przysiółki wspinajace sie wyboistymi drogami na obłe łąki i przełęcze. Koleiniaste wąwozy gdzie przemykają chybotliwe wozy i poradzieckie auta w obłokach benzynowego aromatu. Domowej roboty pojazdy o wyłupiastych oczach reflektorów, drewniane domki, ganeczki, powiewające pranie i cieniste podsklepia.
U mlekopoju.
U piwopoju.
O dziwo sraczki nikt nie dostał - mimo że oba postoje były od siebie w niewielkich odstępach czasowych a ilość przyjmowanych płynów ze względu na upał była znaczna. Widać magia karpackiego powietrza!
Wieś Tiuszka. Zaobserwowana przelotem z nieco przydymionych kurzem okien marszrutki.
Leniwe popołudnie w Miżhirii. Knajpy, zaułki, drób osiedlowy i dziwne pajęczyny. Kablowiska i plątaniny rur. Zapach niskooktanowej benzyny i wyboistego asfaltu po czerwcowym deszczu. Smak piwa mieszający sie ze zgrzytaniem w zębach pylistości. Lekko rozcięty pysk malowniczo uszczerbionym kuflem. Mieszanina wspomnień i planów. Bo nasza karpacka wycieczka dobija gdzieś do połowy. Za chwile mamy marszrutke do Kołoczawy. A stamtąd ruszamy na Połoninę Krasną.
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Ale jakoś pożarła go codzienność i uroki dorosłego życia.
czy te "uroki" to po prostu nie jest kobita? Nazywajmy rzeczy po imieniu
PS>patrząc na młodego toperza to widzę jak nam wszystkim czas sieprdziela. Nie dotyczy się Buby, bo ona w ogóle się nie starzeje I Izy, bo to już w ogóle legendarny przypadek, że przez całe życie można wyglądać tak samo młodo
W końcu wyłazimy na upragnione połoniny! Jest ładny widok - no i akurat nie leje! Cóż można chcieć wiecej??
pytanie retoryczne. Można. Alkoholu
Ostatnio zmieniony 2019-01-19, 23:05 przez Pudelek, łącznie zmieniany 3 razy.
laynn pisze:klnąc na siebie, że w czasach kiedy jeszcze
buba napisał/a:
uroki dorosłego życia
nie były na pierwszym miejscu, nie jeździłem na takie wycieczki...
Nigdy nie jest za pozno na podjecie takich decyzji i obraniu wlasciwych kierunkow na wycieczke! Na taki wyjazd potrzeba tylko 8 dni. Tzn. tyle nam to zajelo, przecietny piechur zapewne zbije czas o polowe.
Pudelek pisze:czy te "uroki" to po prostu nie jest kobita? Nazywajmy rzeczy po imieniu
Najprawdopodobniej... Kobita, dzieci, praca,... A moze mu sie znudzilo? Szlag wie.. Nie wiem co ostatecznie przesądzilo o tym ze zniknal... A szkoda bo kompan byl swietny! Dopasowalby do nas na "Podlasiach". Zreszta - wlasnie z nim bylismy na "Podlasiu nr 0" w 2004 roku. Moze kiedys napisze relacje z tego wyjazdu bo to byla magia totalna! Tam co dzien dzialo sie cos dziwnego!
Pudelek pisze:PS>patrząc na młodego toperza to widzę jak nam wszystkim czas sieprdziela. Nie dotyczy się Buby, bo ona w ogóle się nie starzeje
Ano niestety zapierdziela o duzo za szybko... jedyna sprawiedliwosc ze dla wszystkich tak samo... Wtedy wszyscy bylismy piekni i mlodzi a teraz pozostalismy tylko piekni!
Pudelek pisze:pytanie retoryczne. Można. Alkoholu
Alkohol tez mielismy. Nie wspominam o rzeczach oczywistych i naturalnych!
Ostatnio zmieniony 2019-01-19, 23:08 przez buba, łącznie zmieniany 5 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Najprawdopodobniej... Kobita, dzieci, praca,...
Chińczycy jednak mieli głowę jak wprowadzili politykę "jednego dziecka". W jej wyniku jest obecnie około 10 milionów więcej facetów niż kobiet. 10 milionów mężczyzn nie znajdzie żony, nie spłodzi dziecka, nie zostanie dziadkiem itp., ale też 10 milionów jakby chciało, to mogłoby żyć zupełnie normalnie
buba pisze:Wtedy wszyscy bylismy piekni i mlodzi a teraz pozostalismy tylko piekni!
poza Izą, ale to dodałem później. Ona się nie starzeje Ty też nie! Patrząc na Twoje stare zdjęcia czasem naprawdę ciężko stwierdzić, gdzie jesteś młodsza/starsza. U facetów to jakoś łatwiej
buba pisze:Alkohol tez mielismy. Nie wspominam o rzeczach oczywistych i naturalnych!
przepraszam, pomyliło mi się z forum oazowym
Tam co dzien dzialo sie cos dziwnego!
brzmi intrygująco zwłaszcza w kontekście jego późniejszego zniknięcia
Ostatnio zmieniony 2019-01-19, 23:13 przez Pudelek, łącznie zmieniany 2 razy.
Pudelek pisze:Ty też nie! Patrząc na Twoje stare zdjęcia czasem naprawdę ciężko stwierdzić, gdzie jesteś młodsza/starsza.
Jak ktos sprobuje okreslac czas po dlugosci moich warkoczy to tez moze sie zamotac - bo wtedy mialam dluzsze niz teraz Mimo ze ich nie obcinalam to jakos lekko wyliniały Jakos chyba nie pomogl wyjazd na Krym gdzie zgubilam grzebien, nie czesalam sie przez ponad tydzien a potem polowe wlosow wyrwalam
Pudelek pisze: U facetów to jakoś łatwiej
Moze widac jak siwieja? Bo rzadziej sie farbuja?
Pudelek pisze:przepraszam, pomyliło mi się z forum oazowym
Chyba ze to jest ta oaza z Ostrowca Swietokrzyskiego co ją kiedys spotkalam w Bieszczadach, tam to chlanie bylo wrecz obowiazkowe bo ksiadz mowil ze po pijaku (a zwlaszcza po prochach) latwiej sie zblizyc do Boga!
Pudelek pisze:brzmi intrygująco zwłaszcza w kontekście jego późniejszego zniknięcia
Chyba nie bylo zwiazku
Pudelek pisze:Chińczycy jednak mieli głowę jak wprowadzili politykę "jednego dziecka". W jej wyniku jest obecnie około 10 milionów więcej facetów niż kobiet. 10 milionów mężczyzn nie znajdzie żony, nie spłodzi dziecka, nie zostanie dziadkiem itp., ale też 10 milionów jakby chciało, to mogłoby żyć zupełnie normalnie
Cos w tym jest - i masz szanse ze twoj kumpel jest akurat jednym z tych 10 milionow i pozostanie fajny!
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Do Kołoczawy docieramy już późnym popołudniem. Złocące kolory przypominają, że zbliża sie czas aby wyczaić jakies miejsce na nocleg.
W jednym z domów prosimy o wode i zostajemy skierowani do bardzo malowniczej studni
Miejsca na biwak mamy zamiar szukac za rzeką, jako ze tam jest chyba ciut bardziej dziko i pusto. Mostki jednak są nieco nadwątlone i nie rokują suchej i dogodnej przeprawy
Trzeba wiec próbować brodów, co idzie nam raz lepiej, raz gorzej i poczatkowo kończy sie kąpielą prawie po uszy. Mamy do wyboru rózne miejsca - albo głęboko, albo silny nurt zbijający z nóg. Ostatecznie walczymy z nurtem.
Miejsce na namioty jednak niełatwo znależć, wszedzie ktos sie kreci. Na nadrzecznych łąkach bedziemy widoczni z daleka a kawałek dalej zaczynają sie gęste krzaki i stroma skarpa. Wpada nam jednak w oczy pewien opuszczony/niedokończony budynek. Parter niestety nie nadaje sie do użytku - tzn. takiego jak mielismy w planach. Bo miejsce jest jak najbardziej uzytkowane - przez krowy na kibel! Gnojówki po kostki. Nie bardzo mamy ochote w tym kłaść karimaty czy stawiac namiot. Ale jest tez poddasze. Drewniany i przytulny stryszek. Tylko nie ma na niego żadnych schodów, drabiny, stopni - NIC. Chłopaki wlezą, Iza tez jest bardzo zwinna - ale ja? Nie ma szans, abym sie wygramoliła na wysokość 3 metrów po ścianie jak mucha. Nawet nie mam co próbowac bo i tak zlece na pysk! Strasznie mi głupio i smutno... że co? że przez moją łamagowatość cała ekipa ma nie spać w tym fajnym miejscu? Zresztą mi sie ono tez niezmiernie podoba! Ostatecznie zapada decyzja, że chłopaki postarają sie wsadzic mnie tam jak worek. Tylko mam zachowywac sie jak worek tzn. nie przeszkadzać , nie machac odnóżami, nie łapać sie wszystkiego wokół na ślepo dostając napadów paniki w czasie lekkiego opadania
No i ostatecznie sie udaje! Głownie dzieki Piotrkowi, który ma za sobą jakieś kursy wspinaczkowe - widać pionowy transport ciężkich, niewymiarowych tłumoków też tam przerabiali! Wszystkie 5 sztuk ludziów + 5 sztuk plecaków szcześliwia trafia na poddasze opuszczonej chałupy nad Tereblą! Proces wtransportowywania sie na stryszek przeprowadzamy już po zmroku, coby ograniczyc potencjalną ilość przygodnych gapiów. Z ludzmi na wyjazdach lubie sie bratać i nawiązywac nowe znajomości, ale jeśli chodzi o noclegi to zdecydowanie jakos wole aby nikt nie wiedział gdzie śpimy. Zwlaszcza jak istnieje duze prawdopodobienstwo, ze dana chałupa moze miec wlasciciela..
Wieczór spędzamy wiec na przytulnym stryszku, starając sie nadmiernie nie błyskac latarkami.
Tu akurat przypadkiem prezentuje na stopach skarpetki rozmiaru chyba 47. Dobry Kuba mnie wspomógł. W moich popalonych w ognisku nie bardzo moge chodzic - strasznie ocierają mnie buty! Nawet nie tyle, ze wypadły w nich dziury - spalone miejsca pokryły sie grubym i ostrym jakby plastikiem. Przedziwna historia z tymi skarpetkami!
Popijamy kahora i ogólnie jest wesoło. Do czasu… Do czasu jak kahor w połączeniu z dużą ilościa herbaty daje o sobie znać.. Kibelek! A ja na dół nie zejde. Jak zejde to znaczy, ze tam zostaje i śpie.. A jeszcze jakies dzikie psy zaczely sie włóczyc po okolicy i gryźć sie nawzajem z paskudnym charkotem. Ponowny proces wtargania mnie na góre nie wchodzi w gre, zwlaszcza ze musiałby byc wykonany wielokrotnie - zwykle kilka razy w nocy wstaje do kibla. Zrobić sobie kibelek na stryszku? Obok naszych śpiworów? Żeby ściekało na rzeczy? Jakoś tak głupio… Do menażki i potem wylewać na dół? Tez troche słabo, zwłaszcza ze potem wszyscy z tej menazki jemy i współbiesiadnicy mogliby nie byc na tyle wyrozumiali Co robic? Ratunku!!!!! Ostateczna wersja jest oparta na sporym zaufaniu względem drugiej osoby. Siku chodzi ze mną Iza. Są dwie deski podłogi, które wystają nieco poza linie budynku i strychu. Nieco skrzypią, ale chyba do jutra sie jeszcze nie zawalą. Ide na koniec desek. Tam jest mój kibelek. Iza trzyma mnie za ręce a ja maksymalnie wychylam sie wiadomą częścią ciała poza linie budynku. Wszystko spada w pokrzywy - tzn. nie wszystko - to co trzeba spada Ja na szczeście nie Teraz mam sprawdzoną pewność, ze Iza jest osobą godną zaufania
Nasze miejsce noclegowe w porannych przebłyskach słońca. Kolektywna ewakuacja ze stryszku.
Nie spieszymy sie. Korzystamy z uroków pobliskiego źródełka i połozonych nieopodal ławeczek biesiadnych.
Odkrywamy też malowniczą i solidną kładke. Nasze heroiczne poszukiwania brodu byly wiec zupelnie niepotrzebne
W centrum Kołoczawy trafiamy na bazar. Kupowac nic za bardzo nie mozemy - plecaki i tak są za ciężkie. Z drugiej strony - gdybym kupiła karton kacząt i przytroczyła pod klape - to chyba bym pobiła toperza, ktory nosi po górach komputer?
Targ jest rozłożony przy głownej szosie przez miejscowość, gdzie co chwile śmigają auta, a ich pęd i podmuch porywa worki, rozsypuje pszenice i straszy kurczęta.
Stoiska również rozłażą sie w boczne, mniejsze uliczki, a niektore jego macki sięgają az na kamieniste brzegi rzeki.
Na Ukrainie wiele razy spotykamy sie z tym, że instytucja sklepu i knajpy sie przenika. Że tam, gdzie mozna kupić żarcie wiele razy mozna tez je zjeść (a nieraz i poprosic o podgrzanie), a wszystko w pelni legalnie popić piwem lub kwasem “rozliwnym” z beczki. Ale w sklepie odzieżowo - obuwniczym raczymy sie piwem po raz pierwszy. Dziwnie z tym procesem komponuje sie zapach skóry i mocno gumowej podeszwy nieopodal leżącego trampka. Albo szelest na wietrze jakiejś różowej sukni balowej
Kawałek dalej mamy okazje zwiedzić pewne muzeum. Coś jak stara, zabytkowa szkoła? Coś jak mini skansen? Zwykle nie przepadam za zwiedzaniem takich miejsc, wiec tez ich nie wyszukuje jakos specjalnie w planach wyjazdowych. Jadąc do Kołoczawy zapewne o tym miejscu nie miałam pojęcia. W jaki sposób sie wiec tam znaleźliśmy? Niestety zatarło sie już w pamięci. Nic. Ciemność. Czarna plama. Wyciety kawałek życiorysu, którego nijak nie potrafie odtworzyc. Czy polecił nam to miejsce ktoś z miejscowych i poszliśmy za jego radą? Czy może kustosz muzealny pobiegł za nami drogą wołając “Riebiata! Chodźcie pozwiedzać!” Czy rzucił sie nam moze w oczy parking pełen starych aut?
Fakt jednak taki, ze trafiliśmy w miejsce pełne starych makatek, ściennych odezw, ławek, wyszywanek z dawnych lat i łypiacych ze ścian obrazów i popiersi niegdysiejszych autorytetów. Zwykle nie lubie muzeów bo tylko wolno sie tępo gapić w jakieś coś za szybką. Tu jest piękna sprawa - wszedzie mozna usiąść, wszystko pomacać, przymierzyć.
Na przykład ubranko jakiegos czabana - górskiego pasterza owiec. Juz wiem czego mi trzeba! Zamiast tachac po górach 5 polarów i swetrów a na koniec i tak marznąć wieczorami. Tego potrzebuje na karpackie wędrówki!
Cały ten skansen wygląda na bardziej nowy i wypiglowany niż normalne zamieszkałe i na bieżąco używane domy w całej okolicy. Drewno jakby wczoraj wytargali z lasu i jeszcze nawet nie obeschło dobrze z żywicy. Ładnie to wygląda ale mocno sztucznie. Jak zwykle w takich miejscach.
A tu cyrk na kółkach!! W tle na zdjeciu widac pociag. Pociąg widmo! Niestety nie podeszlismy do niego. Jakos go wtedy nie zauwazylismy. Oprowadzająca nas babka jakoś nie podjela tematu. Nie widzialam go równiez wgrywając zdjecia. Ani wysyłajac zdjecia na picase czy fora po przyjezdzie. Ani odbijając zdjecia do albumu. Zobaczyłam go dopiero teraz, pisząc tą relacje, po prawie 10 latach od tamtego wyjazdu….
Na koniec jeszcze odwiedzamy kolejną sklepo - knajpe. Tu miejsca biesiadne bardziej stawiają na kameralność i nastrojowość. Przy kazdym stoliku można sie odseparować od reszty świata kotarami. W niektórych boksach są kanapy ale nie ma stolika, wiec nie byłoby gdzie piwa postawic. Wybieramy wiec taką kanciape ze stolikiem.
Boczną drogą oddalamy sie coraz bardziej od zwartej zabudowy wioski.
Droga staje sie coraz bardziej wyboista, gliniasta i pnie sie pod góre. Niełatwo było opuścić Kołoczawe. Mieliśmy przewinąc sie tylko przejazdem. Zassała nas na dwa dni
Dzisiejszy wieczór i noc spędzimy juz gdzieś wśród szumu traw połoniny!
cdn
W jednym z domów prosimy o wode i zostajemy skierowani do bardzo malowniczej studni
Miejsca na biwak mamy zamiar szukac za rzeką, jako ze tam jest chyba ciut bardziej dziko i pusto. Mostki jednak są nieco nadwątlone i nie rokują suchej i dogodnej przeprawy
Trzeba wiec próbować brodów, co idzie nam raz lepiej, raz gorzej i poczatkowo kończy sie kąpielą prawie po uszy. Mamy do wyboru rózne miejsca - albo głęboko, albo silny nurt zbijający z nóg. Ostatecznie walczymy z nurtem.
Miejsce na namioty jednak niełatwo znależć, wszedzie ktos sie kreci. Na nadrzecznych łąkach bedziemy widoczni z daleka a kawałek dalej zaczynają sie gęste krzaki i stroma skarpa. Wpada nam jednak w oczy pewien opuszczony/niedokończony budynek. Parter niestety nie nadaje sie do użytku - tzn. takiego jak mielismy w planach. Bo miejsce jest jak najbardziej uzytkowane - przez krowy na kibel! Gnojówki po kostki. Nie bardzo mamy ochote w tym kłaść karimaty czy stawiac namiot. Ale jest tez poddasze. Drewniany i przytulny stryszek. Tylko nie ma na niego żadnych schodów, drabiny, stopni - NIC. Chłopaki wlezą, Iza tez jest bardzo zwinna - ale ja? Nie ma szans, abym sie wygramoliła na wysokość 3 metrów po ścianie jak mucha. Nawet nie mam co próbowac bo i tak zlece na pysk! Strasznie mi głupio i smutno... że co? że przez moją łamagowatość cała ekipa ma nie spać w tym fajnym miejscu? Zresztą mi sie ono tez niezmiernie podoba! Ostatecznie zapada decyzja, że chłopaki postarają sie wsadzic mnie tam jak worek. Tylko mam zachowywac sie jak worek tzn. nie przeszkadzać , nie machac odnóżami, nie łapać sie wszystkiego wokół na ślepo dostając napadów paniki w czasie lekkiego opadania
No i ostatecznie sie udaje! Głownie dzieki Piotrkowi, który ma za sobą jakieś kursy wspinaczkowe - widać pionowy transport ciężkich, niewymiarowych tłumoków też tam przerabiali! Wszystkie 5 sztuk ludziów + 5 sztuk plecaków szcześliwia trafia na poddasze opuszczonej chałupy nad Tereblą! Proces wtransportowywania sie na stryszek przeprowadzamy już po zmroku, coby ograniczyc potencjalną ilość przygodnych gapiów. Z ludzmi na wyjazdach lubie sie bratać i nawiązywac nowe znajomości, ale jeśli chodzi o noclegi to zdecydowanie jakos wole aby nikt nie wiedział gdzie śpimy. Zwlaszcza jak istnieje duze prawdopodobienstwo, ze dana chałupa moze miec wlasciciela..
Wieczór spędzamy wiec na przytulnym stryszku, starając sie nadmiernie nie błyskac latarkami.
Tu akurat przypadkiem prezentuje na stopach skarpetki rozmiaru chyba 47. Dobry Kuba mnie wspomógł. W moich popalonych w ognisku nie bardzo moge chodzic - strasznie ocierają mnie buty! Nawet nie tyle, ze wypadły w nich dziury - spalone miejsca pokryły sie grubym i ostrym jakby plastikiem. Przedziwna historia z tymi skarpetkami!
Popijamy kahora i ogólnie jest wesoło. Do czasu… Do czasu jak kahor w połączeniu z dużą ilościa herbaty daje o sobie znać.. Kibelek! A ja na dół nie zejde. Jak zejde to znaczy, ze tam zostaje i śpie.. A jeszcze jakies dzikie psy zaczely sie włóczyc po okolicy i gryźć sie nawzajem z paskudnym charkotem. Ponowny proces wtargania mnie na góre nie wchodzi w gre, zwlaszcza ze musiałby byc wykonany wielokrotnie - zwykle kilka razy w nocy wstaje do kibla. Zrobić sobie kibelek na stryszku? Obok naszych śpiworów? Żeby ściekało na rzeczy? Jakoś tak głupio… Do menażki i potem wylewać na dół? Tez troche słabo, zwłaszcza ze potem wszyscy z tej menazki jemy i współbiesiadnicy mogliby nie byc na tyle wyrozumiali Co robic? Ratunku!!!!! Ostateczna wersja jest oparta na sporym zaufaniu względem drugiej osoby. Siku chodzi ze mną Iza. Są dwie deski podłogi, które wystają nieco poza linie budynku i strychu. Nieco skrzypią, ale chyba do jutra sie jeszcze nie zawalą. Ide na koniec desek. Tam jest mój kibelek. Iza trzyma mnie za ręce a ja maksymalnie wychylam sie wiadomą częścią ciała poza linie budynku. Wszystko spada w pokrzywy - tzn. nie wszystko - to co trzeba spada Ja na szczeście nie Teraz mam sprawdzoną pewność, ze Iza jest osobą godną zaufania
Nasze miejsce noclegowe w porannych przebłyskach słońca. Kolektywna ewakuacja ze stryszku.
Nie spieszymy sie. Korzystamy z uroków pobliskiego źródełka i połozonych nieopodal ławeczek biesiadnych.
Odkrywamy też malowniczą i solidną kładke. Nasze heroiczne poszukiwania brodu byly wiec zupelnie niepotrzebne
W centrum Kołoczawy trafiamy na bazar. Kupowac nic za bardzo nie mozemy - plecaki i tak są za ciężkie. Z drugiej strony - gdybym kupiła karton kacząt i przytroczyła pod klape - to chyba bym pobiła toperza, ktory nosi po górach komputer?
Targ jest rozłożony przy głownej szosie przez miejscowość, gdzie co chwile śmigają auta, a ich pęd i podmuch porywa worki, rozsypuje pszenice i straszy kurczęta.
Stoiska również rozłażą sie w boczne, mniejsze uliczki, a niektore jego macki sięgają az na kamieniste brzegi rzeki.
Na Ukrainie wiele razy spotykamy sie z tym, że instytucja sklepu i knajpy sie przenika. Że tam, gdzie mozna kupić żarcie wiele razy mozna tez je zjeść (a nieraz i poprosic o podgrzanie), a wszystko w pelni legalnie popić piwem lub kwasem “rozliwnym” z beczki. Ale w sklepie odzieżowo - obuwniczym raczymy sie piwem po raz pierwszy. Dziwnie z tym procesem komponuje sie zapach skóry i mocno gumowej podeszwy nieopodal leżącego trampka. Albo szelest na wietrze jakiejś różowej sukni balowej
Kawałek dalej mamy okazje zwiedzić pewne muzeum. Coś jak stara, zabytkowa szkoła? Coś jak mini skansen? Zwykle nie przepadam za zwiedzaniem takich miejsc, wiec tez ich nie wyszukuje jakos specjalnie w planach wyjazdowych. Jadąc do Kołoczawy zapewne o tym miejscu nie miałam pojęcia. W jaki sposób sie wiec tam znaleźliśmy? Niestety zatarło sie już w pamięci. Nic. Ciemność. Czarna plama. Wyciety kawałek życiorysu, którego nijak nie potrafie odtworzyc. Czy polecił nam to miejsce ktoś z miejscowych i poszliśmy za jego radą? Czy może kustosz muzealny pobiegł za nami drogą wołając “Riebiata! Chodźcie pozwiedzać!” Czy rzucił sie nam moze w oczy parking pełen starych aut?
Fakt jednak taki, ze trafiliśmy w miejsce pełne starych makatek, ściennych odezw, ławek, wyszywanek z dawnych lat i łypiacych ze ścian obrazów i popiersi niegdysiejszych autorytetów. Zwykle nie lubie muzeów bo tylko wolno sie tępo gapić w jakieś coś za szybką. Tu jest piękna sprawa - wszedzie mozna usiąść, wszystko pomacać, przymierzyć.
Na przykład ubranko jakiegos czabana - górskiego pasterza owiec. Juz wiem czego mi trzeba! Zamiast tachac po górach 5 polarów i swetrów a na koniec i tak marznąć wieczorami. Tego potrzebuje na karpackie wędrówki!
Cały ten skansen wygląda na bardziej nowy i wypiglowany niż normalne zamieszkałe i na bieżąco używane domy w całej okolicy. Drewno jakby wczoraj wytargali z lasu i jeszcze nawet nie obeschło dobrze z żywicy. Ładnie to wygląda ale mocno sztucznie. Jak zwykle w takich miejscach.
A tu cyrk na kółkach!! W tle na zdjeciu widac pociag. Pociąg widmo! Niestety nie podeszlismy do niego. Jakos go wtedy nie zauwazylismy. Oprowadzająca nas babka jakoś nie podjela tematu. Nie widzialam go równiez wgrywając zdjecia. Ani wysyłajac zdjecia na picase czy fora po przyjezdzie. Ani odbijając zdjecia do albumu. Zobaczyłam go dopiero teraz, pisząc tą relacje, po prawie 10 latach od tamtego wyjazdu….
Na koniec jeszcze odwiedzamy kolejną sklepo - knajpe. Tu miejsca biesiadne bardziej stawiają na kameralność i nastrojowość. Przy kazdym stoliku można sie odseparować od reszty świata kotarami. W niektórych boksach są kanapy ale nie ma stolika, wiec nie byłoby gdzie piwa postawic. Wybieramy wiec taką kanciape ze stolikiem.
Boczną drogą oddalamy sie coraz bardziej od zwartej zabudowy wioski.
Droga staje sie coraz bardziej wyboista, gliniasta i pnie sie pod góre. Niełatwo było opuścić Kołoczawe. Mieliśmy przewinąc sie tylko przejazdem. Zassała nas na dwa dni
Dzisiejszy wieczór i noc spędzimy juz gdzieś wśród szumu traw połoniny!
cdn
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Tez tak sie trzyma delikwenta za rece?? Myslalam ze na łodce moze sie przybija do brzegu - albo ma specjalne wiadro z klapką, tak jak my na tratwie na Biebrzy
Ostatnio zmieniony 2019-01-23, 11:13 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
laynn pisze:Kiedyś znajoma pokazywała zdjęcia z jachtów na Mazurach. Nikt nikogo nie trzyma za ręce, tymi się trzymasz za poręcz wypinając za łódkę cztery litery
Tu niestety zadnej poreczy nie bylo. Pozostaly wiec tylko rece
A na lodkach grubsza potrzebe tez sie robi za burte? czy z tym to juz sie dobija do brzegu?
Ostatnio zmieniony 2019-01-31, 12:30 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
sokół pisze:Futro zajebiste Buba ale to chyba nie pasterski kożuch tylko garnitury z Bełchatowa!
A co? Ceper takimi handluje? to ja chce taki! moze byc belchatowski
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Droga na góre jakoś nam nie idzie. Wiecej siedzimy niz idziemy, wiec kilometrów nie ubywa w zbyt szybkim tempie. W koncu sloneczko zaczyna zachodzic a my ledwo wdrapalismy sie na grzbiet. W oddali słychac ryk jakiejs cieżkiej maszyny. Najprawdopodobniej na góre wspina sie gruzawik. Biorąc pod uwage jak długo słyszymy wycie (a nic nie widac) - jemu pokonywanie górki idzie podobnie jak nam Czekamy i czekamy. Mamy ciche nadzieje, ze uda sie połączyć siły i dalszą trase przebędziemy wspólnie tzn. połoniny bedziemy przemierzac na podskakującej pace.
Marzenia jednak nie zawsze przystają do rzeczywistości - gruzawik wyjeżdża i zostaje pod pobliskim masztem. Nigdzie dalej sie nie wybiera - a jak juz to spowrotem w dół. Kierowca też gdzies sie oddala ku swemu przeznaczeniu.
Stawiamy wiec namioty tu gdzie stoimy, iść dalej jakos nam sie nie chce.
Pogode tez z lekka szlag trafia wiec wieczór spędzamy w namiocie - z gitarą oraz różnymi trunkami i przysmakami, których ciężar w plecakach w pewnym sensie był odpowiedzialny za nasze żółwie tempo i brak motywacji do szczególnie długich tras.
Rano okazuje sie, ze pozornie pusta połonina jest tak naprawde gęsto zamieszkana. Nie pospaliśmy - dzwonki i podskubywanie namiotów budzi nas koło 6 rano. Najpierw mija nas stado owiec. Idą zwartą grupą, ale jednak mimo wszystko potrafią sie rozdzielić aby ominąc podejrzane, łopoczące na wietrze przeszkody. Z krowami juz nie jest tak prosto. Trawa okazuje sie być najsmaczniejsza w naszych przedsionkach, a ciekawość zmusza bydleta aby wsadzic nosy i dalej. Szczególnym zainteresowaniem cieszą sie buty, a zwłaszcza sznurówki, które trzeba wręcz wydzierać z przeżuwających pysków.
Kolejne odwiedziny składa nam Kluska. Przynajmniej tak nazwaliśmy puszystą, białą kulke, która radośnie popiskujac próbuje nawiązac interakcje ze wszystkim wokół. Przypuszczalnie wyrośnie na psa - potwora i mam ogromną nadzieje, nie spotkać jej za kilka lat na zadnej z połonin. Ale poki co jest kochana i mięciutka, wiec trudno się dziwić, ze wszystkim ręce sie wyciągają celem pomiętoszenia. Zwłaszcza ze toto samo pcha sie nam na kolana i nadstawia brzuszek i uszka do drapania.
Chwile później pojawiają sie pasterze i zabierają Kluske. Łypią na nas dosyć nieufnie, tak jakby mieli obawy, ze chcemy im ową Kluske podprowadzic. Wygląda na to, ze Kluska jest dla nich dosyc cenna i zwykle trzymają ją gdzieś na oku, a dzisiaj po prostu dała w długą.
Wśród morza zieloności, przetykanego gdzieniegdzie płowością, wędrujemy sobie dalej.
Droga, którą idziemy jest śladem po zakopanej tu wielkiej rurze. Nie wiem co w niej płynie, ale cała Krasna jest solidnie rozorana śladami po tej budowie.
Zostały również rury - giganty. Nie wiem czemu tych nie zakopali - czy zapomnieli, czy zgubili, czy może to były jakieś na zapas? A moze miała iść jakas dodatkowa nitka rurociągu, rury wiec tu wtargali a potem zmienili zdanie? Snujemy różne domysły i rozkminy.
Jedno jest pewne - wśród pustoci, traw i dzikich gór leży ciekawa atrakcja. Zapodajemy wiec bardzo długi postój i skaczemy po rurach jak małpy! A przynajmniej “niektórzy z nas”
Rury jak jakies armaty.
Rura jako miejsce odpoczynku - fotel? hamak?
W niektórych są w środku jakies napisy czy stare oznaczenia.
Zawsze chciałam zatańczyć na rurze!
Sformułowanie to juz nigdy dla mnie nie bedzie takie samo! Taniec na rurze juz zawsze bedzie mi sie kojarzył z tym czerwcowym dniem na połoninie!
Świat widziany z rury.
Rozważamy nawet nocleg tutaj. Mozna by nie rozbijać namiotów, tylko kazdy by sobie wybrał rure i w niej spał! Przed deszczem powinna chronić a dźwiek kropel bębniących w “dach” chyba byłby niezapomniany! Jednak zdania na ten temat są w ekipie podzielone. Niektórzy twierdzą, ze zbyt mało dziś przeszliśmy albo ze to nie najlepszy pomysł na wypadek burzy
Ostatecznie robimy tylko impreze. Obalamy jakąs flaszke i śpiewamy z gitarą. Akustyka jest niesamowita! Jedynym porównywalnym miejscem są hangary poradzieckich baz. Acz tam odzywa sie jedynie pogłos i echo. Tu dźwieki ludzkich głosów i instrumentu nabierają nie tylko wzmocnienia ale też metalicznego poglosu, pewnego zniekształcenia - ale jedynie koncowki. Śpiewając jakąś fraze - początek brzmi normalnie (tylko głośniej niz zwykle) a koncówka przypomina juz jakieś jęki potępieńcze połączone z awaryjnym hamowaniem pociągu towarowego na mokrych szynach
Niektórzy sie tak rozśpiewali, ze nie mogą przestać. Tu akurat zaśpiew refrenu piosenki “Jechali Cyganie” niosacy sie wśrod traw połonin. Niektórzy stwierdzili, ze to przypominało również tokujące głuszce
Trzeba tuptać dalej. Pogoda nieco sie poprawia, chmury sie rozłażą, widoki coraz ładniejsze!
Mijamy bacówke. Znajomi zimą w niej spali, ale latem ma swoich stałych mieszkancow.
Na nocleg zatrzymujemy sie kawałek dalej, przy jakis wielkich żerdziach. Czas mija nam normalnie - czyli wędzenie w dymie, śpiewanki, jakas flaszeczka - chyba juz ostatnia…
Kolejny poranek, kolejne widoki. Kolejne klątwy na podejściach i kolejna radość z przestrzeni i wiatru, gdy droga szczesliwie faluje akurat w dół.
“Odcisk rury” wciąż dobrze widoczny.
Człowiek o dwóch cieniach...
Nie brakuje w tym rejonie beczących stad.
Schodzimy do Ust Czornej, która nas jak zwykle wita "lisorubem".
Oraz klimatami tartaczno - kolejowo - błotnistymi.
W jakiejs knajpce rzucamy sie na solianke i kahory.
A na nocleg walimy w sprawdzone miejsce. Spaliśmy juz tu 3 lata wczesniej. Opuszczony stadion na obrzezach miejscowosci. Miejsce spokojnie, odludne, zadaszone, przestronne. Deszcz nam nie grozny. Jest gdzie wysuszyc i rozłozyc rzeczy, wyłozyc sie mozna na suchutkich dechach a i gdzie impreze wieczorna zapodac. Gdzies tam w oddali grzmi... Moze i dobrze, ze nie zostaliśmy w tych rurach na Krasnej?
Kolejny dzien to juz niestety powrót. Najpierw przemierzamy swiat klimatycznym autobusem.
A potem elektriczką. W odróżnieniu od tej tydzien temu do Wołowca - ta jest zupełnie pusta. Tylko my i ryby. Bo znajdujemy w plecakach kilka puszek. Ale nie mamy chleba. Obchodzimy cały pociag z misją “wymienie rybe na chleb” ale nikogo chetnego na takową transakcje nie znaleźlismy. Chyba w ogole mało kogo znalezlismy.
Służba ochrony tuneli widziana przez brudne i mokre szyby.
Powrót mija nam na planowaniu wrzesniowego powrotu w Karpaty... Mają być Gorgany, wypatrzone kilka dni temu ruiny na bocznym grzbiecie Borżawy, Burkut a może i Czemirne... Jeszcze nie wiemy, że nasze dokładnie co do dnia usnute plany szlag trafi na jednym mostku przed Osmołodą, a los szykuje zupełnie inne (a moze i lepsze) przygody.. Póki co zawzięcie planujemy, świdrujemy oczami w mapy, mierzymy odległości - bo wydaje nam sie, że przyszłość to coś, na co mamy wpływ...
Marzenia jednak nie zawsze przystają do rzeczywistości - gruzawik wyjeżdża i zostaje pod pobliskim masztem. Nigdzie dalej sie nie wybiera - a jak juz to spowrotem w dół. Kierowca też gdzies sie oddala ku swemu przeznaczeniu.
Stawiamy wiec namioty tu gdzie stoimy, iść dalej jakos nam sie nie chce.
Pogode tez z lekka szlag trafia wiec wieczór spędzamy w namiocie - z gitarą oraz różnymi trunkami i przysmakami, których ciężar w plecakach w pewnym sensie był odpowiedzialny za nasze żółwie tempo i brak motywacji do szczególnie długich tras.
Rano okazuje sie, ze pozornie pusta połonina jest tak naprawde gęsto zamieszkana. Nie pospaliśmy - dzwonki i podskubywanie namiotów budzi nas koło 6 rano. Najpierw mija nas stado owiec. Idą zwartą grupą, ale jednak mimo wszystko potrafią sie rozdzielić aby ominąc podejrzane, łopoczące na wietrze przeszkody. Z krowami juz nie jest tak prosto. Trawa okazuje sie być najsmaczniejsza w naszych przedsionkach, a ciekawość zmusza bydleta aby wsadzic nosy i dalej. Szczególnym zainteresowaniem cieszą sie buty, a zwłaszcza sznurówki, które trzeba wręcz wydzierać z przeżuwających pysków.
Kolejne odwiedziny składa nam Kluska. Przynajmniej tak nazwaliśmy puszystą, białą kulke, która radośnie popiskujac próbuje nawiązac interakcje ze wszystkim wokół. Przypuszczalnie wyrośnie na psa - potwora i mam ogromną nadzieje, nie spotkać jej za kilka lat na zadnej z połonin. Ale poki co jest kochana i mięciutka, wiec trudno się dziwić, ze wszystkim ręce sie wyciągają celem pomiętoszenia. Zwłaszcza ze toto samo pcha sie nam na kolana i nadstawia brzuszek i uszka do drapania.
Chwile później pojawiają sie pasterze i zabierają Kluske. Łypią na nas dosyć nieufnie, tak jakby mieli obawy, ze chcemy im ową Kluske podprowadzic. Wygląda na to, ze Kluska jest dla nich dosyc cenna i zwykle trzymają ją gdzieś na oku, a dzisiaj po prostu dała w długą.
Wśród morza zieloności, przetykanego gdzieniegdzie płowością, wędrujemy sobie dalej.
Droga, którą idziemy jest śladem po zakopanej tu wielkiej rurze. Nie wiem co w niej płynie, ale cała Krasna jest solidnie rozorana śladami po tej budowie.
Zostały również rury - giganty. Nie wiem czemu tych nie zakopali - czy zapomnieli, czy zgubili, czy może to były jakieś na zapas? A moze miała iść jakas dodatkowa nitka rurociągu, rury wiec tu wtargali a potem zmienili zdanie? Snujemy różne domysły i rozkminy.
Jedno jest pewne - wśród pustoci, traw i dzikich gór leży ciekawa atrakcja. Zapodajemy wiec bardzo długi postój i skaczemy po rurach jak małpy! A przynajmniej “niektórzy z nas”
Rury jak jakies armaty.
Rura jako miejsce odpoczynku - fotel? hamak?
W niektórych są w środku jakies napisy czy stare oznaczenia.
Zawsze chciałam zatańczyć na rurze!
Sformułowanie to juz nigdy dla mnie nie bedzie takie samo! Taniec na rurze juz zawsze bedzie mi sie kojarzył z tym czerwcowym dniem na połoninie!
Świat widziany z rury.
Rozważamy nawet nocleg tutaj. Mozna by nie rozbijać namiotów, tylko kazdy by sobie wybrał rure i w niej spał! Przed deszczem powinna chronić a dźwiek kropel bębniących w “dach” chyba byłby niezapomniany! Jednak zdania na ten temat są w ekipie podzielone. Niektórzy twierdzą, ze zbyt mało dziś przeszliśmy albo ze to nie najlepszy pomysł na wypadek burzy
Ostatecznie robimy tylko impreze. Obalamy jakąs flaszke i śpiewamy z gitarą. Akustyka jest niesamowita! Jedynym porównywalnym miejscem są hangary poradzieckich baz. Acz tam odzywa sie jedynie pogłos i echo. Tu dźwieki ludzkich głosów i instrumentu nabierają nie tylko wzmocnienia ale też metalicznego poglosu, pewnego zniekształcenia - ale jedynie koncowki. Śpiewając jakąś fraze - początek brzmi normalnie (tylko głośniej niz zwykle) a koncówka przypomina juz jakieś jęki potępieńcze połączone z awaryjnym hamowaniem pociągu towarowego na mokrych szynach
Niektórzy sie tak rozśpiewali, ze nie mogą przestać. Tu akurat zaśpiew refrenu piosenki “Jechali Cyganie” niosacy sie wśrod traw połonin. Niektórzy stwierdzili, ze to przypominało również tokujące głuszce
Trzeba tuptać dalej. Pogoda nieco sie poprawia, chmury sie rozłażą, widoki coraz ładniejsze!
Mijamy bacówke. Znajomi zimą w niej spali, ale latem ma swoich stałych mieszkancow.
Na nocleg zatrzymujemy sie kawałek dalej, przy jakis wielkich żerdziach. Czas mija nam normalnie - czyli wędzenie w dymie, śpiewanki, jakas flaszeczka - chyba juz ostatnia…
Kolejny poranek, kolejne widoki. Kolejne klątwy na podejściach i kolejna radość z przestrzeni i wiatru, gdy droga szczesliwie faluje akurat w dół.
“Odcisk rury” wciąż dobrze widoczny.
Człowiek o dwóch cieniach...
Nie brakuje w tym rejonie beczących stad.
Schodzimy do Ust Czornej, która nas jak zwykle wita "lisorubem".
Oraz klimatami tartaczno - kolejowo - błotnistymi.
W jakiejs knajpce rzucamy sie na solianke i kahory.
A na nocleg walimy w sprawdzone miejsce. Spaliśmy juz tu 3 lata wczesniej. Opuszczony stadion na obrzezach miejscowosci. Miejsce spokojnie, odludne, zadaszone, przestronne. Deszcz nam nie grozny. Jest gdzie wysuszyc i rozłozyc rzeczy, wyłozyc sie mozna na suchutkich dechach a i gdzie impreze wieczorna zapodac. Gdzies tam w oddali grzmi... Moze i dobrze, ze nie zostaliśmy w tych rurach na Krasnej?
Kolejny dzien to juz niestety powrót. Najpierw przemierzamy swiat klimatycznym autobusem.
A potem elektriczką. W odróżnieniu od tej tydzien temu do Wołowca - ta jest zupełnie pusta. Tylko my i ryby. Bo znajdujemy w plecakach kilka puszek. Ale nie mamy chleba. Obchodzimy cały pociag z misją “wymienie rybe na chleb” ale nikogo chetnego na takową transakcje nie znaleźlismy. Chyba w ogole mało kogo znalezlismy.
Służba ochrony tuneli widziana przez brudne i mokre szyby.
Powrót mija nam na planowaniu wrzesniowego powrotu w Karpaty... Mają być Gorgany, wypatrzone kilka dni temu ruiny na bocznym grzbiecie Borżawy, Burkut a może i Czemirne... Jeszcze nie wiemy, że nasze dokładnie co do dnia usnute plany szlag trafi na jednym mostku przed Osmołodą, a los szykuje zupełnie inne (a moze i lepsze) przygody.. Póki co zawzięcie planujemy, świdrujemy oczami w mapy, mierzymy odległości - bo wydaje nam sie, że przyszłość to coś, na co mamy wpływ...
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości