Wielka Fatra. Do trzech razy sztuka: zdobyć Ostredok! A nawe
No ładna ta jesienna Wielka Fatra. Dobrze byłoby być w takich górach i jesienią, i zieloną wiosną. Tylko czas nie puszcza, a fajnych miejsc do odwiedzenia bez liku.
A czemu ta relacja taka urwana i nie doprowadzona do wieczora? Dzień się przecież jeszcze nie skończył
Chyba że stopniujesz napięcie...
A czemu ta relacja taka urwana i nie doprowadzona do wieczora? Dzień się przecież jeszcze nie skończył
Chyba że stopniujesz napięcie...
Przed nami najbardziej widokowy odcinek tej części Wielkiej Fatry, a może i całego pasma.
Ruiny górnej stacji wyciągu, przy których odpoczywaliśmy, oznaczone są na mapach jako punkt zwany Pod Líškou. Logiczne zatem jest, że trochę wyżej będzie szczyt o nazwie Líška (1445 metrów n.p.m.).
Z tego miejsca coraz lepiej widoczne są kolejne górki. Na niebie pojawiają się paralotniarze.
Zostało około 350 metrów podejścia. W takich warunkach jest ono bardzo przyjemne.
Spojrzenie pod słońce, w kierunku południowo-zachodnim: rozciągnięta i dość płaska bryła to Svrčinník w Górach Kremnickich, natomiast za nim słaby zarys Vtáčnika (Ptasznika), najwyższego w paśmie o takiej samej nazwie.
Idziemy niespiesznie. Mija nas dwójka rowerzystów jadąca w dół, po czym po jakimś kwadransie wracają pod górę. Już na piechotę .
Docieramy na rozdroże pod Krížną (rázcestie pod Krížnou) i tu łączymy się z czerwonym szlakiem długodystansowym.
A tam będziemy szli za jakiś czas. Wygląda to cudnie!
Pierwsza reprezentacja śniegu. Na szczęście koszmar w postaci wczesnego ataku zimy nie zrealizował się.
Krížna mierzy 1574 metry i jest trzecim najwyższym szczytem Wielkiej Fatry. Ozdabia ją wątpliwej urody nadajnik i dziwne budynki, ale dzięki temu łatwo ją z daleka rozpoznać.
Uwiecznianie owych cudów architektury sobie darujemy, lepiej rozejrzeć się po okolicy.
Na północ od nas, gdzie wkrótce się udamy, widzimy szczyt bez nazwy, następnie Frčkov, Ostredok i Suchý vrch.
Myśleliśmy, że tam daleko to jakaś góra, lecz wyszło, że tylko chmura.
Południowy zachód.
Południowy-wschód: Majerova Skala, mniej znane okolice Niżnych Tatr (lub według innego podziału Starohorskich Wierchów), dolina Hronu i jako horyzont Poľana; w środku znajduje się szczyt Vepor, oddalony o nieco ponad 30 kilometrów. Drugi Vepor to już Klenovský Vepor, numer jeden Gór Weporskich i położony kolejne 20 kilometrów dalej; jest słabo widoczny w lewej części zdjęcia.
Przy doskonałej przejrzystości można stąd dojrzeć zarówno Polskę, jak i Węgry. Dzisiaj mamy raczej umiarkowaną, ale i tak czujemy się usatysfakcjonowani .
Kierunek północno-wschodni: skalisty Čierny kameň, nad nim Smerkovica, na prawo Rakytov, a na lewo zawsze samotny Wielki Chocz (dzieli go od nas około 35 kilometrów).
Zaczęło trochę wiać, więc schodzimy kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu. Pod budynkami nadajnika odpoczywa słowacka rodzina, która towarzyszyła nam także przy ruinach wyciągu i są to ostatni ludzie, jakich spotkamy dziś na szlaku. Od tej pory grań będziemy mieli tylko dla siebie .
Zegarek wskazuje godzinę 16-tą, zatem mamy jeszcze kupę czasu do nastania ciemności. Postanawiamy zjeść trzecie śniadanie, ewentualnie drugi obiad.
Pół godziny później ruszamy dalej. Chyba się powtarzam, ale naprawdę jest cudnie. Mamy wrażenie, że przenieśliśmy się w Bieszczady, choć wielkofatrzańskie połoniny są znacznie rozleglejsze, a i rzeźba trochę inna.
Niżne Tatry. Śniegu jakby trochę ubyło w ciągu ostatnich godzin. W lewym boku przebiły się i Tatry Wysokie, zdaje się, że nawet Krywań (75 kilometrów oddalenia).
Tu z kolei całkiem dobrze widać Tatry Zachodnie.
Trawersujemy bezimienny szczyt; to dziwne, że nie został nazwany. Wśród wypłowiałych traw pojawia się więcej kupek śniegu, jest on także obecny na zacienionych zboczach. Miejscami ziemia staje się grząska, czasem coś białego wpadnie do butów, lecz tragedii nie ma.
Na Frčkovie drugi, nieco krótszy postój.
Łagodne zejście w dół i podobnie niemęczące podejście pod kolejny kopiec...
...a tam stajemy przy niepozornej tabliczce z informacją, że oto jest Ostredok!
To już? Na mapie Andrzeja miał to być wierch widoczny w oddali! Nawet się zastanawialiśmy, czy tu podchodzić, czy może od razu skrócić sobie drogę trawersem . Okazało się, że w przeszłości rzeczywiście uważano, że najwyższy punkt Ostredoka leży kawałek dalej, na północnym szczycie (1592 metry), lecz po nowych obliczeniach w 2015 roku uznano, że południowy ma 1596 metrów i jest wyższy.
A zatem udało się! Po ponad siedmiu latach powrót w Wielką Fatrę zakończył się sukcesem! To było jedno z moich najstarszych marzeń górskich i w końcu się zrealizowało!
Wieje mocniej, więc postanawiamy podejść na północny wierzchołek. Okolica zaczyna przybierać kolory kończącego się dnia.
Ostredok po raz drugi!
Zrzucamy plecaki. Migawki aparatów zaczynają gwałtownie pracować.
Borišov. Chcemy zajrzeć pod niego jutro.
Suchý vrch i Ploská. Z tyłu to, co już opisywałem: m.in. Rakytov, Chocz i Tatry.
Siedem lat czekania, ale w końcu dostaliśmy nagrodę! Co prawda dwa lata temu zastanawialiśmy się, czy nie wejść tutaj przy pełnym zachmurzeniu i mgle, ale to byłoby bez sensu i jeszcze zniechęciłoby nas do tej góry.
Wiatr z każdą chwilą się nasila, zatem opuszczamy szczyt...
Poniżej łąki inna z wielu formacji skalnych - Biela skala. W tle Mała Fatra, przedzielona doliną Wagu.
Słońce coraz niżej. Znajdujemy w miarę osłonięte od wiatru miejsce pomiędzy Ostredokiem a Suchým vrchem.
Rychło się okazuje, że nie będzie czystego zachodu, bo nisko nad horyzontem zgromadził się jakiś syf. Nie ma na co czekać, więc zbieramy się, aby na nocleg dojść jeszcze bez czołówek. Chwilę potem zaczyna się robić coraz ciemniej.
Szlak w lesie omijający Suchý vrch jest błotnisty i śliski, Eco raz zaliczył glebę. Trzeba uważać na każdy krok.
Widzimy już nasze miejsce noclegowe. Niestety, widzimy również światła latarek, a to oznacza, że będziemy mieli towarzystwo.
Jeszcze kawałek i przed 19-tą dochodzimy do Salašu pod Suchým vrchom. Już tutaj spaliśmy w 2011 roku.
Przed domkiem para Słowaków rozbiła namiot. Pytam się, czy nie boją się, że stoi bardzo blisko placu na ognisko.
- Jakie ognisko? - dziwi się chłopak. - Przy takim wietrze?
Kurde, ale my chcemy je zrobić! Niedobrze...
- A jest wolne miejsce na nocleg? - pytam.
- Pewnie, w środku nikogo nie ma.
Jednak był, jeden facet. Typ samotnika.
Może uda nam się rozpalić piec? Ten pomysł lokatorowi szałasu niezbyt się podoba, co widać po minie. Ewidentnie będziemy mu przeszkadzać.
Hmm, niedaleko stąd jest druga chata - szałas Mandolina. Postanawiamy z Andrzejem zostawić plecaki i jej poszukać. Przeszliśmy z dobre pół kilometra, ale w ciemnościach nic nie znaleźliśmy. Rano okazało się, że wybraliśmy złą ścieżkę; korzystając z tej właściwej po kilku minutach bylibyśmy u celu.
Trudno, zostaje nam piec, bo faktycznie na dworze robi się wichura. Zbieramy trochę drewna, ale ogólnie to bardzo z nim kiepsko, mimo, iż mamy dookoła las. Na szczęście piec ma drożny komin i żaden dym nie leci w chatkę, więc po chwili atmosfera staje się cieplejsza...
Częstuję słowackiego singla winem i czymś tam jeszcze - wypija, ale zaraz potem i tak ładuje się do śpiwora, aby uderzyć w kimono. Trudno. Tymczasem na blacie lądują swojskie przysmaki, którym nie dane było usmażyć się na ognisku: boczek, wuszt, pieczarki, cebula. Na koniec robimy jeszcze grzanki, a Eco przyrządza... grzane wino z goździkami!
Smakowało kapitalnie, a przy winie włączył się klimat jarmarków bożonarodzeniowych .
Miejsce na pryczach jeszcze jest, ale wolimy wejść po drabinie na strych - ten jest szeroki i pomieściłby z 10-15 osób. Na podłodze leżą materace, zatem mamy miękko.
Dzień kończymy z poczuciem osiągnięcia sukcesu i samozadowolenia.
I tylko wiatr się z tym nie zgadza, bowiem przez całą noc jest tak silny i głośny, że zastanawiam się, czy jutro w ogóle będzie możliwa normalna wędrówka po górach?
Ruiny górnej stacji wyciągu, przy których odpoczywaliśmy, oznaczone są na mapach jako punkt zwany Pod Líškou. Logiczne zatem jest, że trochę wyżej będzie szczyt o nazwie Líška (1445 metrów n.p.m.).
Z tego miejsca coraz lepiej widoczne są kolejne górki. Na niebie pojawiają się paralotniarze.
Zostało około 350 metrów podejścia. W takich warunkach jest ono bardzo przyjemne.
Spojrzenie pod słońce, w kierunku południowo-zachodnim: rozciągnięta i dość płaska bryła to Svrčinník w Górach Kremnickich, natomiast za nim słaby zarys Vtáčnika (Ptasznika), najwyższego w paśmie o takiej samej nazwie.
Idziemy niespiesznie. Mija nas dwójka rowerzystów jadąca w dół, po czym po jakimś kwadransie wracają pod górę. Już na piechotę .
Docieramy na rozdroże pod Krížną (rázcestie pod Krížnou) i tu łączymy się z czerwonym szlakiem długodystansowym.
A tam będziemy szli za jakiś czas. Wygląda to cudnie!
Pierwsza reprezentacja śniegu. Na szczęście koszmar w postaci wczesnego ataku zimy nie zrealizował się.
Krížna mierzy 1574 metry i jest trzecim najwyższym szczytem Wielkiej Fatry. Ozdabia ją wątpliwej urody nadajnik i dziwne budynki, ale dzięki temu łatwo ją z daleka rozpoznać.
Uwiecznianie owych cudów architektury sobie darujemy, lepiej rozejrzeć się po okolicy.
Na północ od nas, gdzie wkrótce się udamy, widzimy szczyt bez nazwy, następnie Frčkov, Ostredok i Suchý vrch.
Myśleliśmy, że tam daleko to jakaś góra, lecz wyszło, że tylko chmura.
Południowy zachód.
Południowy-wschód: Majerova Skala, mniej znane okolice Niżnych Tatr (lub według innego podziału Starohorskich Wierchów), dolina Hronu i jako horyzont Poľana; w środku znajduje się szczyt Vepor, oddalony o nieco ponad 30 kilometrów. Drugi Vepor to już Klenovský Vepor, numer jeden Gór Weporskich i położony kolejne 20 kilometrów dalej; jest słabo widoczny w lewej części zdjęcia.
Przy doskonałej przejrzystości można stąd dojrzeć zarówno Polskę, jak i Węgry. Dzisiaj mamy raczej umiarkowaną, ale i tak czujemy się usatysfakcjonowani .
Kierunek północno-wschodni: skalisty Čierny kameň, nad nim Smerkovica, na prawo Rakytov, a na lewo zawsze samotny Wielki Chocz (dzieli go od nas około 35 kilometrów).
Zaczęło trochę wiać, więc schodzimy kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu. Pod budynkami nadajnika odpoczywa słowacka rodzina, która towarzyszyła nam także przy ruinach wyciągu i są to ostatni ludzie, jakich spotkamy dziś na szlaku. Od tej pory grań będziemy mieli tylko dla siebie .
Zegarek wskazuje godzinę 16-tą, zatem mamy jeszcze kupę czasu do nastania ciemności. Postanawiamy zjeść trzecie śniadanie, ewentualnie drugi obiad.
Pół godziny później ruszamy dalej. Chyba się powtarzam, ale naprawdę jest cudnie. Mamy wrażenie, że przenieśliśmy się w Bieszczady, choć wielkofatrzańskie połoniny są znacznie rozleglejsze, a i rzeźba trochę inna.
Niżne Tatry. Śniegu jakby trochę ubyło w ciągu ostatnich godzin. W lewym boku przebiły się i Tatry Wysokie, zdaje się, że nawet Krywań (75 kilometrów oddalenia).
Tu z kolei całkiem dobrze widać Tatry Zachodnie.
Trawersujemy bezimienny szczyt; to dziwne, że nie został nazwany. Wśród wypłowiałych traw pojawia się więcej kupek śniegu, jest on także obecny na zacienionych zboczach. Miejscami ziemia staje się grząska, czasem coś białego wpadnie do butów, lecz tragedii nie ma.
Na Frčkovie drugi, nieco krótszy postój.
Łagodne zejście w dół i podobnie niemęczące podejście pod kolejny kopiec...
...a tam stajemy przy niepozornej tabliczce z informacją, że oto jest Ostredok!
To już? Na mapie Andrzeja miał to być wierch widoczny w oddali! Nawet się zastanawialiśmy, czy tu podchodzić, czy może od razu skrócić sobie drogę trawersem . Okazało się, że w przeszłości rzeczywiście uważano, że najwyższy punkt Ostredoka leży kawałek dalej, na północnym szczycie (1592 metry), lecz po nowych obliczeniach w 2015 roku uznano, że południowy ma 1596 metrów i jest wyższy.
A zatem udało się! Po ponad siedmiu latach powrót w Wielką Fatrę zakończył się sukcesem! To było jedno z moich najstarszych marzeń górskich i w końcu się zrealizowało!
Wieje mocniej, więc postanawiamy podejść na północny wierzchołek. Okolica zaczyna przybierać kolory kończącego się dnia.
Ostredok po raz drugi!
Zrzucamy plecaki. Migawki aparatów zaczynają gwałtownie pracować.
Borišov. Chcemy zajrzeć pod niego jutro.
Suchý vrch i Ploská. Z tyłu to, co już opisywałem: m.in. Rakytov, Chocz i Tatry.
Siedem lat czekania, ale w końcu dostaliśmy nagrodę! Co prawda dwa lata temu zastanawialiśmy się, czy nie wejść tutaj przy pełnym zachmurzeniu i mgle, ale to byłoby bez sensu i jeszcze zniechęciłoby nas do tej góry.
Wiatr z każdą chwilą się nasila, zatem opuszczamy szczyt...
Poniżej łąki inna z wielu formacji skalnych - Biela skala. W tle Mała Fatra, przedzielona doliną Wagu.
Słońce coraz niżej. Znajdujemy w miarę osłonięte od wiatru miejsce pomiędzy Ostredokiem a Suchým vrchem.
Rychło się okazuje, że nie będzie czystego zachodu, bo nisko nad horyzontem zgromadził się jakiś syf. Nie ma na co czekać, więc zbieramy się, aby na nocleg dojść jeszcze bez czołówek. Chwilę potem zaczyna się robić coraz ciemniej.
Szlak w lesie omijający Suchý vrch jest błotnisty i śliski, Eco raz zaliczył glebę. Trzeba uważać na każdy krok.
Widzimy już nasze miejsce noclegowe. Niestety, widzimy również światła latarek, a to oznacza, że będziemy mieli towarzystwo.
Jeszcze kawałek i przed 19-tą dochodzimy do Salašu pod Suchým vrchom. Już tutaj spaliśmy w 2011 roku.
Przed domkiem para Słowaków rozbiła namiot. Pytam się, czy nie boją się, że stoi bardzo blisko placu na ognisko.
- Jakie ognisko? - dziwi się chłopak. - Przy takim wietrze?
Kurde, ale my chcemy je zrobić! Niedobrze...
- A jest wolne miejsce na nocleg? - pytam.
- Pewnie, w środku nikogo nie ma.
Jednak był, jeden facet. Typ samotnika.
Może uda nam się rozpalić piec? Ten pomysł lokatorowi szałasu niezbyt się podoba, co widać po minie. Ewidentnie będziemy mu przeszkadzać.
Hmm, niedaleko stąd jest druga chata - szałas Mandolina. Postanawiamy z Andrzejem zostawić plecaki i jej poszukać. Przeszliśmy z dobre pół kilometra, ale w ciemnościach nic nie znaleźliśmy. Rano okazało się, że wybraliśmy złą ścieżkę; korzystając z tej właściwej po kilku minutach bylibyśmy u celu.
Trudno, zostaje nam piec, bo faktycznie na dworze robi się wichura. Zbieramy trochę drewna, ale ogólnie to bardzo z nim kiepsko, mimo, iż mamy dookoła las. Na szczęście piec ma drożny komin i żaden dym nie leci w chatkę, więc po chwili atmosfera staje się cieplejsza...
Częstuję słowackiego singla winem i czymś tam jeszcze - wypija, ale zaraz potem i tak ładuje się do śpiwora, aby uderzyć w kimono. Trudno. Tymczasem na blacie lądują swojskie przysmaki, którym nie dane było usmażyć się na ognisku: boczek, wuszt, pieczarki, cebula. Na koniec robimy jeszcze grzanki, a Eco przyrządza... grzane wino z goździkami!
Smakowało kapitalnie, a przy winie włączył się klimat jarmarków bożonarodzeniowych .
Miejsce na pryczach jeszcze jest, ale wolimy wejść po drabinie na strych - ten jest szeroki i pomieściłby z 10-15 osób. Na podłodze leżą materace, zatem mamy miękko.
Dzień kończymy z poczuciem osiągnięcia sukcesu i samozadowolenia.
I tylko wiatr się z tym nie zgadza, bowiem przez całą noc jest tak silny i głośny, że zastanawiam się, czy jutro w ogóle będzie możliwa normalna wędrówka po górach?
Pudelek pisze:Trawersujemy bezimienny szczyt; to dziwne, że nie został nazwany
Gdzieś spotkałem się z nazwą Długi Wierch ( poniżej tego nienazwanego szczytu w kierunku Revuc jest też fajna chatka)
Ciekawa że Słowakom chciało rozbijać namiot obok prawie pustej Chatki , będąc tam wielokrotnie często było tam lekko ponad 15 osób , Chata pod Suchym zdecydowanie cieplejsza od Mandoliny .
Dziwny Gościu co nie lubi ognia jakby pogardził alkoholem to całkiem
Gór Ski pisze: Gdzieś spotkałem się z nazwą Długi Wierch ( poniżej tego nienazwanego szczytu w kierunku Revuc jest też fajna chatka)
pamiętam, że gdzieś kiedyś też widziałem jakąś nazwę dla tego szczytu, ale wszelkie znane mi mapy zgodnie ją ignorują. A chatek to faktycznie jest tam sporo.
Gór Ski pisze:Ciekawa że Słowakom chciało rozbijać namiot obok prawie pustej Chatki
stwierdzili, że namiot to namiot i wolą go niż wnętrze. A potem musieli sobie puszczać muzykę i skakać do niej, bo tak im było zimno na wietrze
Piotrek pisze: Na smażoną kiełbasę i boczek wstałbym o każdej porze
Gór Ski pisze: Dziwny Gościu co nie lubi ognia jakby pogardził alkoholem to całkiem
może był zmęczony i chciał już tylko kimać? rano wstał najwcześniej i zniknął, zanim jeszcze go ujrzeliśmy
laynn pisze:Czyli ja zdobyłem Ostredoka jeszcze starego
a nowego nie? :>
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Czyli warto było czekać te kilka lat i wreszcie, przy takich warunkach, wejść na szczyt. Świetne zdjęcia, szczególnie, jak słońce zaczęło się zniżać.
Chata pod Suchym zdecydowanie przyjemniejsza niż Mandolina. Też początkowo błądziłam, by ją (Mandolinę) odnaleźć. Jak się wie, jak iść, nie jest już trudno (no chyba że trzeba omijać wielgachne pola pokrzyw przy chacie pod Suchym).
Jak ostatnio tam spaliśmy, to obok też był rozbity namiot Słowaków, a w chatce nikogo, tylko my. No ale może dlatego, że mieli dużego psa i nie chcieli się z nim wtrybiać do chaty (choć i tak spał na zewnątrz, "świecił" oczami i warczał w nocy, jak się szło do wychodka).
Chata pod Suchym zdecydowanie przyjemniejsza niż Mandolina. Też początkowo błądziłam, by ją (Mandolinę) odnaleźć. Jak się wie, jak iść, nie jest już trudno (no chyba że trzeba omijać wielgachne pola pokrzyw przy chacie pod Suchym).
Jak ostatnio tam spaliśmy, to obok też był rozbity namiot Słowaków, a w chatce nikogo, tylko my. No ale może dlatego, że mieli dużego psa i nie chcieli się z nim wtrybiać do chaty (choć i tak spał na zewnątrz, "świecił" oczami i warczał w nocy, jak się szło do wychodka).
Wiolcia pisze:Też początkowo błądziłam, by ją (Mandolinę) odnaleźć. Jak się wie, jak iść, nie jest już trudno (no chyba że trzeba omijać wielgachne pola pokrzyw przy chacie pod Suchym).
rano już wiedzieliśmy jak iść, bo widać było ścieżkę, której po zmroku nie mogliśmy dojrzeć. Wydeptana w pokrzywach, ale raczej do przejścia bez przeszkód.
Z tym szukaniem Mandoliny to też były jaja, bo Eco poszedł do przodu, ja zostałem na jakiejś polanie i czekam, czekam, czekam... Dzwonię do niego, a tu brak sygnału. Nie wiedziałem, czy go niedźwiedź dopadł czy spadł do dziury, czy mam czekać, czy wracać do szałasu
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Głównym celem wyjazdu na Wielką Fatrę było zdobycie najwyższego szczytu pasma. Wczorajszy sukces bardzo nas uradował, ale to nie koniec przygody - mamy jeszcze całe dwa dni na wędrowanie!
Noc na poddaszu chatki jest niespokojna... Budzę się często przez wichurę szalejącą na dworze. Dawno nie miałem takiego wiatru w górach! Mamy poważne obawy, jak będzie wyglądać dalsze chodzenie i czy przypadkiem nie przywieje nam jakiejś szpetnej pogody!
Poranek zdaje się potwierdzać najgorsze obawy: za niewielkim oknem widać tylko szarość... Na szczęście podczas wyjścia za potrzebą okazuje się, że z innej strony nieba jest sporo niebieskiego i ciągle go przybywa. Dodatkowo wiatr jest ciut słabszy niż się zdawało na strychu - tam odgłosy były potęgowane przez blaszany dach.
Mimo wszystko zapowiada się ładny dzień . Termometr w chatce pokazywał 9 stopni, na dworze było pewnie około 5ciu..
Oficjalną pobudkę zaplanowaliśmy na 7.30, ale po odezwaniu się budzika długo nie chce nam się zejść po drabinie na zewnątrz. Namiot od słowackiej pary stoi, o dziwo go nie porwało. Oni też już wstali i szykują się do pakowania. Słowak śpiący w głównej sali wstał jako pierwszy i wyruszył na szlak bladym świtem...
Zjadamy smaczne śniadanie, wypadałoby umyć talerze i sztućce. Kilkaset metrów od szałasu, na jednym ze stoków Suchego Vrchu, znajduje się źródło. W 2011 roku było wyschnięte, teraz działa. Planowałem, że przy okazji mycia garów uskutecznię również toaletę, ale w cieniu było tak chłodno, a woda tak lodowata, że ograniczyłem się do opłukania twarzy . Inteligentnie ubrałem sobie klapki, przez co prawie wywinąłem orła w błotnistym miejscu .
Wracamy do chatki. Para Słowaków już poszła przed siebie. Pakujemy się i ogarniamy wnętrza. Szałas pod Suchým Vrchom to jedna z wielu tego typu możliwości noclegu w Wielkiej Fatrze. Obecnie opiekuje się nim jakieś stowarzyszenie, więc czasem można w nim spotkać chatara albo jakąś zorganizowaną grupę.
Przenocować można w głównym pokoju z pryczami albo na strychu. Dach jest wyremontowany i szczelny. Na dole działa piec, którego użyliśmy do przyrządzenia wieczornej kolacji. Na miejscu są sztućce, talerze, szklanki, kieliszki, znaleźliśmy nawet przyprawy i... olej do smażenia. W lesie zaprasza wychodek, a w schowku przyrządy do cięcia drzewa. Z opałem jest problem, o którym już wcześniej pisałem - mimo, iż dookoła sporo lasów, to ogołocono go z suchych gałęzi, zostały jedynie resztki. Musieliśmy zużyć kilka belek przygotowanych przez wcześniejszych gości, a nie było jak tego uzupełnić, bo przecież nie zaczniemy ścinać drzew w parku narodowym!
Pamiątkowa fota. Bez cieplejszych ciuchów się nie obeszło.
Ruszamy ścieżką przez wyschnięte pokrzywy. Nasz najbliższy cel widać po lewej.
Po krótkiej chwili dochodzimy do szlaku czerwonego - Cesty Hrdinov SNP, którą podążaliśmy wczoraj od Krížnej. Mijamy węzeł szlaków na mało charakterystycznej przełęczy Koniarky i ciśniemy przez kolejne polany przetykane krótkimi odcinkami leśnymi. Suchý Vrch i Ostredok zostają za nami...
Z prawej widoki na Zeleną dolinę i zamglone pasma w tle, m.in. Poľanę.
Przed nami pojawia się szeroka, masywna przeszkoda...
Ploská. Góra numer 6 pod względem wysokości w Wielkiej Fatrze (1532 metry n.p.m.). Jak nazwa wskazuje szczyt jest płaski i kiepski pod względem widokowym (coś jakby Śnieżnik).
Z tego też powodu nie będziemy na niego wchodzić, zresztą już na nim byliśmy 7 lat temu. Miniemy go niebieskim szlakiem biegnącym po zachodnim zboczu.
Wiatr daje się we znaki. Może nie przewraca, jak kiedyś w Bieszczadach, ale potrafi przytkać tak, że ciężko złapać oddech.
W dolnej części rozległej łąki widać szałas pasterski, również używany przez turystów. Na lewo przełęcz pod Borišovem, znad drzew wystaje dach schroniska.
Trawers Ploski jest bardzo przyjemny. Mijamy dwa źródełka i cały czas mamy ładne panoramki.
Jedno z ostatnich spojrzeń na Ostredok.
Malownicza dolina Necpalskiego potoku i najwyższa na tym zdjęciu Tlstá.
Drzewa zaczynają przybierać jesienne barwy, ale jesteśmy co najmniej o tydzień za wcześnie. Na razie jest zielono-żółto, z niewielką domieszką pomarańczy .
Nad Studenným łączymy się z innymi szlakami. Stąd na Borišov rzut beretem, a przynajmniej tak się człowiekowi wydaje.
W rzeczywistości trzeba najpierw zejść w dół do siodła, a następnie dymać do góry. Już samo podejście pod schronisko potrafi zmusić nawet człowieka o żelaznych nerwach do wypuszczenia wiązanki, a co dopiero droga na szczyt! Na ten drugi się nie wybieramy...
Do tej pory spotkaliśmy na szlakach ledwie kilka osób (pierwszy turysta zaszczycił nas swoją obecnością już podczas mycia naczyń przy szałasie), a tu przy Chacie pod Borišovom kłębi się dziki tłum ludzi! Sobota, mimo wiatru ładna pogoda, więc masa osób ciągnie do jedynego "prawdziwego" schroniska Wielkiej Fatry.
Wchodzimy do środka i ładujemy się do stolika. Nie potrafię zrozumieć fenomenu fascynacji tym obiektem. W internecie pełno zachwytów, jak to tu fajnie, klimatycznie, miło, super, genialnie, niepowtarzalnie... Fakt - budynek brzydki z zewnątrz nie jest. Jadalnia przytulna. Ładnie położony. Ale... jest fest drogo. Piwo kosztuje więcej niż w hotelach! Żarcie z minimalistycznego menu również. Nocleg we własnym śpiworze w warunkach gorszych niż w niejednej polskiej chatce studenckiej to wydatek 13 euro. Z pościelą 22! Nieco taniej jest na glebie - "jedynie" 9 euro. Przypominam, że nie jesteśmy w kraju alpejskim, średnie ceny na Słowacji są zazwyczaj na polskim poziomie! Podczas naszej poprzedniej wizyty - jesienią 2016 - w pokojach było lodowato, wewnętrzne wychodki zamarznięte, a umywalnia zamknięta. Najgorsze wrażenie zrobiła jednak obsługa, która potraktowała nas jak intruzów, którzy mieli czelność przyjść późnym wieczorem i bez zapowiedzi. No jak tak można??!!
Teraz mamy to w dupie. Chcemy tylko napić się zimnego piwa. W tym przypadku miłe zaskoczenie - zamiast sikacza sprzedają produkty pivovaru Martins z (cóż za niespodzianka) Martina. Bardzo smaczne, a podkładki sugestywnie podkreślają zdrowotne walory spożywania dla naszych nerek .
Trochę się zasiedzieliśmy... Ludzie przewalali się w pomieszczeniu jak woda z rozwalonego kibla, w końcu przyszła i nasza kolej.
Pod schroniskiem faceci lepiej niech nie sikają. Ciekawe, co grozi kobietom?
Przed nami znowu Ploská. W jej kierunku ciągną grupki ludzi.
Przy przełęczy wszystkie kolory szlaków występujące na Słowacji.
Podejście daje w kość...
...ale w nagrodę mamy ładne widoki. Za siebie na Borišov oraz na północ, gdzie na horyzoncie są górki Małej Fatry.
Kolejny z okolicznych szałasów - prawdopodobnie Sestričky.
Wszyscy turyści gramolą się na szczyt Ploskiej, tymczasem ja z Andrzejem trawersujemy go zielonym szlakiem. Dwa lata temu pokonywaliśmy go w śnieżycy, prawie na ślepo. To były ciężkie chwile, momentami myślałem już o wzywaniu ratowników albo rozbijaniu namiotu gdzieś na stoku.
Przed nami sedlo Ploskej. A za nią to, co będziemy jeszcze dziś mijać: Čierny kameň i Rakytov. Z tyłu dobrze widoczne są Niżne Tatry.
Na przełęczy robimy sobie przerwę we wiacie, gdzie siedzi ekipa Słowaków. Idą pod Borišov, ale nie do schroniska, tylko do jakiejś wolnodostępnej chatki.
Na zegarku godzina 15-ta, zastanawiamy się ile jeszcze zajmie nam dzisiejsza wędrówka? Miejscowi mają z tym problem: inne czasy są na mapach, inne na szlakowskazach. Pytanie, czy zdążymy przed zmrokiem?
Granią prowadzi dalej szlak zielony. Czerwona Cesta Hrdinov SNP biegnie przez równolegle położoną grań, ale tamte okolice są znacznie mniej widokowe.
Najbliższa góra to skalisty Čierny kameň. Wiem, że wiele osób na niego wchodzi, choć stanowi rezerwat. My nie mamy takich ciągotek - w Wielkiej Fatrze jest tyle pięknych miejsc, że naprawdę nie musimy wszystkiego zaliczać aby podbudować swoje górskie ego...
Ploskę zostawiamy za sobą.
Sedlo pod Čiernym Kameňom - przyjemne miejsce na odpoczynek.
To chyba ostatnie spojrzenie na Ploskę.
Na Minčol (1398 metrów n.p.m.) można wejść zimową ścieżką wyznaczoną tyczkami albo minąć go "normalnym" szlakiem z prawej strony. Wybieramy tę drugą opcję.
Nie dziwię się, że przy pokrywie śnieżnej należy iść górą - zbocze jest strome i zapewne grożą tu obsuwy śniegu, a może i małe lawiny. Za to teraz cieszymy oko pięknym widokiem na dolinę Tureckiego potoku i Liptovské Revúce. Na jednej z polanek następna potencjalna noclegownia.
Niżne Tatry. Śniegu prawie już nie widać - albo stopiło je słońce albo wywiał wiatr. Ten nie odpuszcza i cały czas jest bardzo silny, choć trochę zelżał w porównaniu z porankiem.
Južné rakytovské sedlo. Tu trzeba się zdecydować: napierdzielanie na szczyt Rakytova czy spokojny trawers od zachodu?
Rakytov jest znakomitym punktem widokowym, ale czujemy się już zmęczeni. Poza tym raczej nie zobaczymy stamtąd więcej, niż do tej pory... Decyzja jest zgodna - żółty szlak łagodnie obchodzący górę.
Pisałem już, że Słowacy nie potrafili się zdecydować ile zajmie nam przejście odcinka od przełęczy pod Ploską. Przy wiacie podali 3 godziny. Po 30 minutach za Čiernym kameňem okazuje się, że nie tylko nic nam nie ubyło, ale... pojawiło się kolejne pół godziny! Wynika z tego, że poruszamy się w przeciwnym kierunku .
Na północnej przełęczy Rakytova (Severné rakytovské sedlo) kolejna niespodzianka - zniknęło kilka kwadransów, teraz mamy przed sobą jedynie godzinę czyli o połowę mniej niż na mapie! Tabliczka jest wiekowa, bo z 1977 roku - możliwe, że w socjalistycznej Czechosłowacji ludzie byli szybsi niż dzisiaj .
Ślady wspólnego państwa Słowaków i Czechów widać także przy granicach rezerwatów - często na stare komunistyczne herby naklejono współczesne godło słowackie.
Las przybiera żółto-zielone barwy...
...a to oznacza, że zbliża się zmierzch.
Koniec dnia zastaje nas na letnim trawersie Skalnej Alpy (1463 metry n.p.m.).
Jesteśmy coraz bliżej końcowego punktu dzisiejszej wędrówki. Z boku pojawia się asfaltowa droga, którą przejeżdża pojedynczy samochód i motocykl. Cywilizacja!
Drogowskaz z lat 70. okazał się być najbardziej wiarygodny - mniej więcej po godzinie od ostatniej krzyżówki docieramy na Močidlo, gdzie znajduje się górski hotel "Smrekovica".
Hotelowa restauracja wydaje się być nieczynna, ale drzwi są otwarte, więc wchodzimy do środka. Lokal jednak działa. Dwóch brudasów z dużymi plecakami wywołuje zdziwienie u części klientów, ale nam to zwisa. Zresztą wnętrze jadłodajni wcale nie jest jakieś luksusowe, przypomina raczej wiejską restaurację z licznymi głowami martwych zwierząt.
Rozsiadamy się w kącie, podłączając do kontaktów sprzęt elektroniczny. Na szczęście nie mamy bateriożernych smartfonów, ale już akumulatorki do aparatów wypadałoby zabezpieczyć .
Piwo w hotelu tańsze niż pod Borišovem, co wcale nas nie zaskakuje. Jedzenie drogie, więc nawet nie zaglądamy do menu (którego i tak nie dostaliśmy).
Na sali spotykamy znajomą parę Słowaków spod szałasu, którzy tym razem zrezygnowali z namiotu i śpią w hotelu. Eee, a myśleliśmy, że to tacy prawdziwi namiotowi wymiatacze, a oni wybrali luksus . Nocleg we dwójce kosztuje 50 euro, czyli tylko ciut więcej niż na pryczy w Chacie pod Borišovom, ale i tak nas na niego nie stać. Gdzieś w pobliżu znajduje się legalne miejsce biwakowe. Niestety, nie wiem dokładnie gdzie, bowiem zapomniałem wydrukować ten fragment mapy (jest ono zaznaczone m.in. na stronie mapy.cz). Słowacy pokazują mi lokalizację "obozowiska" na swoim telefonie z której wynika, że powinniśmy się cofnąć na pobliską polanę. Średnia przyjemność, bo tam wiatr urywał głowy... Podchodzę zatem do bufetu zasięgnąć języka u obsługi: rozbić można się gdziekolwiek, lecz ponieważ to teren prywatny, więc należy... zapłacić 5 euro od osoby! Niezbyt mi się to podoba, zwłaszcza, że przecież biwak wyznaczył park narodowy, ale nie mamy już ochoty szukać alternatywy i decydujemy się ponieść ten wydatek... Rano okaże się, iż popełniliśmy błąd .
Na razie jednak delektujemy się piwem .
Ogólnie to niezbyt odpowiada nam tutejsza atmosfera, a zwłaszcza personel. Jest bardzo powooolny, znika na długie minuty na zapleczu. Na stole pojawiają się niezamówione kufle (może od razu założyli, że wpadliśmy na więcej niż jedno ). Kiedy Eco poszedł po klucz do kibla (tak, toaleta hotelowa ma zamknięte drzwi!), to coś tam paniusie komentowały ze śmiechem, nabijając się z jego wymowy słowackich słów. Żenada... W pewnym momencie w powietrzu zaczął się unosić charakterystyczny słodkawy zapach - ewidentnie ktoś jarał trawkę. Prawdopodobnie w... kuchni! Nie mam nic przeciwko, niech sobie palą na zdrowie ile sił w płucach, ale kontakt z obsługą stał się jeszcze cięższy, więc postanowiliśmy się ewakuować.
Pozostało nam tylko znalezienie dobrego miejsca pod namiot. Obejrzeliśmy rozpadający się plac zabaw, ale w końcu rozłożyliśmy nasz domek obok drewnianego podestu. Osłaniały nas drzewa, więc prawie w ogóle nie czuć było wiatru. Po ukończeniu prac wyszło, że tropik jest założony... odwrotnie. Ponieważ nie zapowiadano opadów, to nie chciało nam się tego poprawiać .
Kolejny udany dzień na grani Wielkiej Fatry. Pomijając nieustanne wiatrzysko, to pogoda znów dopisała. W nagrodę przed snem otwieramy flaszkę swojskiej malinówki i wypijamy po symbolicznym łyku - pychota .
Noc na poddaszu chatki jest niespokojna... Budzę się często przez wichurę szalejącą na dworze. Dawno nie miałem takiego wiatru w górach! Mamy poważne obawy, jak będzie wyglądać dalsze chodzenie i czy przypadkiem nie przywieje nam jakiejś szpetnej pogody!
Poranek zdaje się potwierdzać najgorsze obawy: za niewielkim oknem widać tylko szarość... Na szczęście podczas wyjścia za potrzebą okazuje się, że z innej strony nieba jest sporo niebieskiego i ciągle go przybywa. Dodatkowo wiatr jest ciut słabszy niż się zdawało na strychu - tam odgłosy były potęgowane przez blaszany dach.
Mimo wszystko zapowiada się ładny dzień . Termometr w chatce pokazywał 9 stopni, na dworze było pewnie około 5ciu..
Oficjalną pobudkę zaplanowaliśmy na 7.30, ale po odezwaniu się budzika długo nie chce nam się zejść po drabinie na zewnątrz. Namiot od słowackiej pary stoi, o dziwo go nie porwało. Oni też już wstali i szykują się do pakowania. Słowak śpiący w głównej sali wstał jako pierwszy i wyruszył na szlak bladym świtem...
Zjadamy smaczne śniadanie, wypadałoby umyć talerze i sztućce. Kilkaset metrów od szałasu, na jednym ze stoków Suchego Vrchu, znajduje się źródło. W 2011 roku było wyschnięte, teraz działa. Planowałem, że przy okazji mycia garów uskutecznię również toaletę, ale w cieniu było tak chłodno, a woda tak lodowata, że ograniczyłem się do opłukania twarzy . Inteligentnie ubrałem sobie klapki, przez co prawie wywinąłem orła w błotnistym miejscu .
Wracamy do chatki. Para Słowaków już poszła przed siebie. Pakujemy się i ogarniamy wnętrza. Szałas pod Suchým Vrchom to jedna z wielu tego typu możliwości noclegu w Wielkiej Fatrze. Obecnie opiekuje się nim jakieś stowarzyszenie, więc czasem można w nim spotkać chatara albo jakąś zorganizowaną grupę.
Przenocować można w głównym pokoju z pryczami albo na strychu. Dach jest wyremontowany i szczelny. Na dole działa piec, którego użyliśmy do przyrządzenia wieczornej kolacji. Na miejscu są sztućce, talerze, szklanki, kieliszki, znaleźliśmy nawet przyprawy i... olej do smażenia. W lesie zaprasza wychodek, a w schowku przyrządy do cięcia drzewa. Z opałem jest problem, o którym już wcześniej pisałem - mimo, iż dookoła sporo lasów, to ogołocono go z suchych gałęzi, zostały jedynie resztki. Musieliśmy zużyć kilka belek przygotowanych przez wcześniejszych gości, a nie było jak tego uzupełnić, bo przecież nie zaczniemy ścinać drzew w parku narodowym!
Pamiątkowa fota. Bez cieplejszych ciuchów się nie obeszło.
Ruszamy ścieżką przez wyschnięte pokrzywy. Nasz najbliższy cel widać po lewej.
Po krótkiej chwili dochodzimy do szlaku czerwonego - Cesty Hrdinov SNP, którą podążaliśmy wczoraj od Krížnej. Mijamy węzeł szlaków na mało charakterystycznej przełęczy Koniarky i ciśniemy przez kolejne polany przetykane krótkimi odcinkami leśnymi. Suchý Vrch i Ostredok zostają za nami...
Z prawej widoki na Zeleną dolinę i zamglone pasma w tle, m.in. Poľanę.
Przed nami pojawia się szeroka, masywna przeszkoda...
Ploská. Góra numer 6 pod względem wysokości w Wielkiej Fatrze (1532 metry n.p.m.). Jak nazwa wskazuje szczyt jest płaski i kiepski pod względem widokowym (coś jakby Śnieżnik).
Z tego też powodu nie będziemy na niego wchodzić, zresztą już na nim byliśmy 7 lat temu. Miniemy go niebieskim szlakiem biegnącym po zachodnim zboczu.
Wiatr daje się we znaki. Może nie przewraca, jak kiedyś w Bieszczadach, ale potrafi przytkać tak, że ciężko złapać oddech.
W dolnej części rozległej łąki widać szałas pasterski, również używany przez turystów. Na lewo przełęcz pod Borišovem, znad drzew wystaje dach schroniska.
Trawers Ploski jest bardzo przyjemny. Mijamy dwa źródełka i cały czas mamy ładne panoramki.
Jedno z ostatnich spojrzeń na Ostredok.
Malownicza dolina Necpalskiego potoku i najwyższa na tym zdjęciu Tlstá.
Drzewa zaczynają przybierać jesienne barwy, ale jesteśmy co najmniej o tydzień za wcześnie. Na razie jest zielono-żółto, z niewielką domieszką pomarańczy .
Nad Studenným łączymy się z innymi szlakami. Stąd na Borišov rzut beretem, a przynajmniej tak się człowiekowi wydaje.
W rzeczywistości trzeba najpierw zejść w dół do siodła, a następnie dymać do góry. Już samo podejście pod schronisko potrafi zmusić nawet człowieka o żelaznych nerwach do wypuszczenia wiązanki, a co dopiero droga na szczyt! Na ten drugi się nie wybieramy...
Do tej pory spotkaliśmy na szlakach ledwie kilka osób (pierwszy turysta zaszczycił nas swoją obecnością już podczas mycia naczyń przy szałasie), a tu przy Chacie pod Borišovom kłębi się dziki tłum ludzi! Sobota, mimo wiatru ładna pogoda, więc masa osób ciągnie do jedynego "prawdziwego" schroniska Wielkiej Fatry.
Wchodzimy do środka i ładujemy się do stolika. Nie potrafię zrozumieć fenomenu fascynacji tym obiektem. W internecie pełno zachwytów, jak to tu fajnie, klimatycznie, miło, super, genialnie, niepowtarzalnie... Fakt - budynek brzydki z zewnątrz nie jest. Jadalnia przytulna. Ładnie położony. Ale... jest fest drogo. Piwo kosztuje więcej niż w hotelach! Żarcie z minimalistycznego menu również. Nocleg we własnym śpiworze w warunkach gorszych niż w niejednej polskiej chatce studenckiej to wydatek 13 euro. Z pościelą 22! Nieco taniej jest na glebie - "jedynie" 9 euro. Przypominam, że nie jesteśmy w kraju alpejskim, średnie ceny na Słowacji są zazwyczaj na polskim poziomie! Podczas naszej poprzedniej wizyty - jesienią 2016 - w pokojach było lodowato, wewnętrzne wychodki zamarznięte, a umywalnia zamknięta. Najgorsze wrażenie zrobiła jednak obsługa, która potraktowała nas jak intruzów, którzy mieli czelność przyjść późnym wieczorem i bez zapowiedzi. No jak tak można??!!
Teraz mamy to w dupie. Chcemy tylko napić się zimnego piwa. W tym przypadku miłe zaskoczenie - zamiast sikacza sprzedają produkty pivovaru Martins z (cóż za niespodzianka) Martina. Bardzo smaczne, a podkładki sugestywnie podkreślają zdrowotne walory spożywania dla naszych nerek .
Trochę się zasiedzieliśmy... Ludzie przewalali się w pomieszczeniu jak woda z rozwalonego kibla, w końcu przyszła i nasza kolej.
Pod schroniskiem faceci lepiej niech nie sikają. Ciekawe, co grozi kobietom?
Przed nami znowu Ploská. W jej kierunku ciągną grupki ludzi.
Przy przełęczy wszystkie kolory szlaków występujące na Słowacji.
Podejście daje w kość...
...ale w nagrodę mamy ładne widoki. Za siebie na Borišov oraz na północ, gdzie na horyzoncie są górki Małej Fatry.
Kolejny z okolicznych szałasów - prawdopodobnie Sestričky.
Wszyscy turyści gramolą się na szczyt Ploskiej, tymczasem ja z Andrzejem trawersujemy go zielonym szlakiem. Dwa lata temu pokonywaliśmy go w śnieżycy, prawie na ślepo. To były ciężkie chwile, momentami myślałem już o wzywaniu ratowników albo rozbijaniu namiotu gdzieś na stoku.
Przed nami sedlo Ploskej. A za nią to, co będziemy jeszcze dziś mijać: Čierny kameň i Rakytov. Z tyłu dobrze widoczne są Niżne Tatry.
Na przełęczy robimy sobie przerwę we wiacie, gdzie siedzi ekipa Słowaków. Idą pod Borišov, ale nie do schroniska, tylko do jakiejś wolnodostępnej chatki.
Na zegarku godzina 15-ta, zastanawiamy się ile jeszcze zajmie nam dzisiejsza wędrówka? Miejscowi mają z tym problem: inne czasy są na mapach, inne na szlakowskazach. Pytanie, czy zdążymy przed zmrokiem?
Granią prowadzi dalej szlak zielony. Czerwona Cesta Hrdinov SNP biegnie przez równolegle położoną grań, ale tamte okolice są znacznie mniej widokowe.
Najbliższa góra to skalisty Čierny kameň. Wiem, że wiele osób na niego wchodzi, choć stanowi rezerwat. My nie mamy takich ciągotek - w Wielkiej Fatrze jest tyle pięknych miejsc, że naprawdę nie musimy wszystkiego zaliczać aby podbudować swoje górskie ego...
Ploskę zostawiamy za sobą.
Sedlo pod Čiernym Kameňom - przyjemne miejsce na odpoczynek.
To chyba ostatnie spojrzenie na Ploskę.
Na Minčol (1398 metrów n.p.m.) można wejść zimową ścieżką wyznaczoną tyczkami albo minąć go "normalnym" szlakiem z prawej strony. Wybieramy tę drugą opcję.
Nie dziwię się, że przy pokrywie śnieżnej należy iść górą - zbocze jest strome i zapewne grożą tu obsuwy śniegu, a może i małe lawiny. Za to teraz cieszymy oko pięknym widokiem na dolinę Tureckiego potoku i Liptovské Revúce. Na jednej z polanek następna potencjalna noclegownia.
Niżne Tatry. Śniegu prawie już nie widać - albo stopiło je słońce albo wywiał wiatr. Ten nie odpuszcza i cały czas jest bardzo silny, choć trochę zelżał w porównaniu z porankiem.
Južné rakytovské sedlo. Tu trzeba się zdecydować: napierdzielanie na szczyt Rakytova czy spokojny trawers od zachodu?
Rakytov jest znakomitym punktem widokowym, ale czujemy się już zmęczeni. Poza tym raczej nie zobaczymy stamtąd więcej, niż do tej pory... Decyzja jest zgodna - żółty szlak łagodnie obchodzący górę.
Pisałem już, że Słowacy nie potrafili się zdecydować ile zajmie nam przejście odcinka od przełęczy pod Ploską. Przy wiacie podali 3 godziny. Po 30 minutach za Čiernym kameňem okazuje się, że nie tylko nic nam nie ubyło, ale... pojawiło się kolejne pół godziny! Wynika z tego, że poruszamy się w przeciwnym kierunku .
Na północnej przełęczy Rakytova (Severné rakytovské sedlo) kolejna niespodzianka - zniknęło kilka kwadransów, teraz mamy przed sobą jedynie godzinę czyli o połowę mniej niż na mapie! Tabliczka jest wiekowa, bo z 1977 roku - możliwe, że w socjalistycznej Czechosłowacji ludzie byli szybsi niż dzisiaj .
Ślady wspólnego państwa Słowaków i Czechów widać także przy granicach rezerwatów - często na stare komunistyczne herby naklejono współczesne godło słowackie.
Las przybiera żółto-zielone barwy...
...a to oznacza, że zbliża się zmierzch.
Koniec dnia zastaje nas na letnim trawersie Skalnej Alpy (1463 metry n.p.m.).
Jesteśmy coraz bliżej końcowego punktu dzisiejszej wędrówki. Z boku pojawia się asfaltowa droga, którą przejeżdża pojedynczy samochód i motocykl. Cywilizacja!
Drogowskaz z lat 70. okazał się być najbardziej wiarygodny - mniej więcej po godzinie od ostatniej krzyżówki docieramy na Močidlo, gdzie znajduje się górski hotel "Smrekovica".
Hotelowa restauracja wydaje się być nieczynna, ale drzwi są otwarte, więc wchodzimy do środka. Lokal jednak działa. Dwóch brudasów z dużymi plecakami wywołuje zdziwienie u części klientów, ale nam to zwisa. Zresztą wnętrze jadłodajni wcale nie jest jakieś luksusowe, przypomina raczej wiejską restaurację z licznymi głowami martwych zwierząt.
Rozsiadamy się w kącie, podłączając do kontaktów sprzęt elektroniczny. Na szczęście nie mamy bateriożernych smartfonów, ale już akumulatorki do aparatów wypadałoby zabezpieczyć .
Piwo w hotelu tańsze niż pod Borišovem, co wcale nas nie zaskakuje. Jedzenie drogie, więc nawet nie zaglądamy do menu (którego i tak nie dostaliśmy).
Na sali spotykamy znajomą parę Słowaków spod szałasu, którzy tym razem zrezygnowali z namiotu i śpią w hotelu. Eee, a myśleliśmy, że to tacy prawdziwi namiotowi wymiatacze, a oni wybrali luksus . Nocleg we dwójce kosztuje 50 euro, czyli tylko ciut więcej niż na pryczy w Chacie pod Borišovom, ale i tak nas na niego nie stać. Gdzieś w pobliżu znajduje się legalne miejsce biwakowe. Niestety, nie wiem dokładnie gdzie, bowiem zapomniałem wydrukować ten fragment mapy (jest ono zaznaczone m.in. na stronie mapy.cz). Słowacy pokazują mi lokalizację "obozowiska" na swoim telefonie z której wynika, że powinniśmy się cofnąć na pobliską polanę. Średnia przyjemność, bo tam wiatr urywał głowy... Podchodzę zatem do bufetu zasięgnąć języka u obsługi: rozbić można się gdziekolwiek, lecz ponieważ to teren prywatny, więc należy... zapłacić 5 euro od osoby! Niezbyt mi się to podoba, zwłaszcza, że przecież biwak wyznaczył park narodowy, ale nie mamy już ochoty szukać alternatywy i decydujemy się ponieść ten wydatek... Rano okaże się, iż popełniliśmy błąd .
Na razie jednak delektujemy się piwem .
Ogólnie to niezbyt odpowiada nam tutejsza atmosfera, a zwłaszcza personel. Jest bardzo powooolny, znika na długie minuty na zapleczu. Na stole pojawiają się niezamówione kufle (może od razu założyli, że wpadliśmy na więcej niż jedno ). Kiedy Eco poszedł po klucz do kibla (tak, toaleta hotelowa ma zamknięte drzwi!), to coś tam paniusie komentowały ze śmiechem, nabijając się z jego wymowy słowackich słów. Żenada... W pewnym momencie w powietrzu zaczął się unosić charakterystyczny słodkawy zapach - ewidentnie ktoś jarał trawkę. Prawdopodobnie w... kuchni! Nie mam nic przeciwko, niech sobie palą na zdrowie ile sił w płucach, ale kontakt z obsługą stał się jeszcze cięższy, więc postanowiliśmy się ewakuować.
Pozostało nam tylko znalezienie dobrego miejsca pod namiot. Obejrzeliśmy rozpadający się plac zabaw, ale w końcu rozłożyliśmy nasz domek obok drewnianego podestu. Osłaniały nas drzewa, więc prawie w ogóle nie czuć było wiatru. Po ukończeniu prac wyszło, że tropik jest założony... odwrotnie. Ponieważ nie zapowiadano opadów, to nie chciało nam się tego poprawiać .
Kolejny udany dzień na grani Wielkiej Fatry. Pomijając nieustanne wiatrzysko, to pogoda znów dopisała. W nagrodę przed snem otwieramy flaszkę swojskiej malinówki i wypijamy po symbolicznym łyku - pychota .
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości