Tatry 2018
Tatry 2018
No i nadszedł czas, gdy tradycyjnie pojechaliśmy w Tatry. Tym razem zupełnie bez planów, bez ciśnienia i parcia na cokolwiek. I bez pogody.
Na rozgrzewkę postanowiliśmy, adekwatnie do formy, pójść w regle. W zeszłym roku na dzień dobry pyknęliśmy Wołowca, w tym od razu założyliśmy, że nie ma szans.
Julka dość stanowczo oprotestowała chodzenie w wielkie góry na rzecz gry internetowej, więc na zasadzie kompromisu pojechaliśmy na Cyrhlę i zaczęliśmy się "wspinać" na Kopieniec.
Zachętą miały być nowe, funkel nówki nieśmigane kijki w kolorze odpowiednim.
Po kwadransie kijki się znudziły, a "nogi bolały". No ale po kilkunastu minutach marudzenia Młoda się uspokoiła i dotarliśmy pod ten Kopieniec. A tam śnieg na Orlej Perci. Pięknie. No, rano było plus pięć na dole. Fajny lipiec.
Ruszamy na szczyt. Chmury jakieś się zbierają. Wczoraj w Zakopcu nas postraszyło, dzisiaj też straszy. No ale cieplej się robi. Są i owady. No to co kwiatek pisk, bo pszczoła, bo szerszeń... Nic nowego.
Magda już ma dość wakacji.
W sumie to ja też zły jestem, pojechałem w Tatry i widzę jakieś pagóry.
A Młoda ciśnie pod górę jak zdezelowany Ikarus. Dużo brakło do czasu mapowego. A ile stękania! No ale już mamy szczyt, całe 1300 z groszami, wyczyn jak diabli, ale dobre i to.
Oczywiście kanapek też nie chce zjeść. Trzeba użyć perswazji.
Mam trochę czasu, ale prawdę powiedziawszy to nudy tu jak nad morzem, no niewiele tu się dzieje.
Julka w końcu kończy kanapkę, ale kilka razy atakuje ją mucha i wszyscy wokół o tym wiedzą. Krzyku, choćby niedźwiedź wylazł z krzaków.
Pierwsze koty za płoty - mówią. Schodzimy do Olczyskiej, na płaskim odcinku dziecko mi się uspokaja. Uśmiechnięta, zadowolona. Słońce wychodzi, cieplej się robi, sielanka.
Nic nie trwa jednak wiecznie, przed nami jeszcze jeden potężny i złowrogi szczyt....
Młoda kombinuje, co zrobić, żeby tam nie iść...
Ale wyjścia nie ma. Nosal nieubłagalnie wisi nad nami jak fatum. No ale ma obiecane coś, o czym wie tylko, że dostanie kubek i będzie musiała go pilnować przed złodziejami. Julka dopytuje się, czy będą źli ludzie, czy będziemy obok... W końcu mówi, że weźmie nóż. Ręce mi opadły. Ale ta rozmowa o złodziejach i kubku pozwala zbliżyć się pod Nosal.
Przy okazji, strasznie dużo drzew w tym rejonie wyparowało. Masakra. Sam Nosal już prawie łysy jest, od przełęczy.
Na szczycie tyle ludzi, że siedzimy tylko chwilkę. Nastrój dziecka jak na zdjęciu. Nawet skały i wspinaczka nie poprawiły humoru. Mały buc. Cały tata.
Też tu nic specjalnego nie ma, bez szału. Schodzimy powoli, bo kruchy ten szlak.
Zejście jest banalnie krótkie, więc w 30 minut meldujemy się przy tamie.
No i na obiad, a potem na niespodziankę. Obiecani złodzieje. Faktycznie, na necie wyczytałem, że kradną całe kubki i sprawdziło się, trzeba było się mocno pilnować. Ale zaskoczenie było wielkie i zadowolenie też.
Wracamy na Krzeptówki, do bazy. Wieczorem ostra dyskusja o tym, co możemy z tak chodzącą Julką zrobić. Padają takie propozycje, że człowiek zaczyna żałować, że nie pojechał na wakacje na Mazury.
W końcu ustalamy plan działania - wycieczka, która ma pokazać, co jesteśmy w stanie naprawdę zrobić w te wakacje, bo wszyscy czujemy, że w tym zespole to niestety niewiele.
Na rozgrzewkę postanowiliśmy, adekwatnie do formy, pójść w regle. W zeszłym roku na dzień dobry pyknęliśmy Wołowca, w tym od razu założyliśmy, że nie ma szans.
Julka dość stanowczo oprotestowała chodzenie w wielkie góry na rzecz gry internetowej, więc na zasadzie kompromisu pojechaliśmy na Cyrhlę i zaczęliśmy się "wspinać" na Kopieniec.
Zachętą miały być nowe, funkel nówki nieśmigane kijki w kolorze odpowiednim.
Po kwadransie kijki się znudziły, a "nogi bolały". No ale po kilkunastu minutach marudzenia Młoda się uspokoiła i dotarliśmy pod ten Kopieniec. A tam śnieg na Orlej Perci. Pięknie. No, rano było plus pięć na dole. Fajny lipiec.
Ruszamy na szczyt. Chmury jakieś się zbierają. Wczoraj w Zakopcu nas postraszyło, dzisiaj też straszy. No ale cieplej się robi. Są i owady. No to co kwiatek pisk, bo pszczoła, bo szerszeń... Nic nowego.
Magda już ma dość wakacji.
W sumie to ja też zły jestem, pojechałem w Tatry i widzę jakieś pagóry.
A Młoda ciśnie pod górę jak zdezelowany Ikarus. Dużo brakło do czasu mapowego. A ile stękania! No ale już mamy szczyt, całe 1300 z groszami, wyczyn jak diabli, ale dobre i to.
Oczywiście kanapek też nie chce zjeść. Trzeba użyć perswazji.
Mam trochę czasu, ale prawdę powiedziawszy to nudy tu jak nad morzem, no niewiele tu się dzieje.
Julka w końcu kończy kanapkę, ale kilka razy atakuje ją mucha i wszyscy wokół o tym wiedzą. Krzyku, choćby niedźwiedź wylazł z krzaków.
Pierwsze koty za płoty - mówią. Schodzimy do Olczyskiej, na płaskim odcinku dziecko mi się uspokaja. Uśmiechnięta, zadowolona. Słońce wychodzi, cieplej się robi, sielanka.
Nic nie trwa jednak wiecznie, przed nami jeszcze jeden potężny i złowrogi szczyt....
Młoda kombinuje, co zrobić, żeby tam nie iść...
Ale wyjścia nie ma. Nosal nieubłagalnie wisi nad nami jak fatum. No ale ma obiecane coś, o czym wie tylko, że dostanie kubek i będzie musiała go pilnować przed złodziejami. Julka dopytuje się, czy będą źli ludzie, czy będziemy obok... W końcu mówi, że weźmie nóż. Ręce mi opadły. Ale ta rozmowa o złodziejach i kubku pozwala zbliżyć się pod Nosal.
Przy okazji, strasznie dużo drzew w tym rejonie wyparowało. Masakra. Sam Nosal już prawie łysy jest, od przełęczy.
Na szczycie tyle ludzi, że siedzimy tylko chwilkę. Nastrój dziecka jak na zdjęciu. Nawet skały i wspinaczka nie poprawiły humoru. Mały buc. Cały tata.
Też tu nic specjalnego nie ma, bez szału. Schodzimy powoli, bo kruchy ten szlak.
Zejście jest banalnie krótkie, więc w 30 minut meldujemy się przy tamie.
No i na obiad, a potem na niespodziankę. Obiecani złodzieje. Faktycznie, na necie wyczytałem, że kradną całe kubki i sprawdziło się, trzeba było się mocno pilnować. Ale zaskoczenie było wielkie i zadowolenie też.
Wracamy na Krzeptówki, do bazy. Wieczorem ostra dyskusja o tym, co możemy z tak chodzącą Julką zrobić. Padają takie propozycje, że człowiek zaczyna żałować, że nie pojechał na wakacje na Mazury.
W końcu ustalamy plan działania - wycieczka, która ma pokazać, co jesteśmy w stanie naprawdę zrobić w te wakacje, bo wszyscy czujemy, że w tym zespole to niestety niewiele.
Ostatnio zmieniony 2018-07-13, 23:38 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
Nadeszło rano, wtorek. Prognozy w miarę dobre, bez opadów, ale zachmurzenie.
Nastawienie raczej dobre, idziemy do Małej Łąki.
jest wcześnie, ale to zasługa tego, że do wlotu mamy rzut beretem
Na Wielkiej Polanie odpoczynek. Jest prawie pusto. Prawie, kilku ludzi jest.
Po dziesięciu minutach uświadamiam sobie, że właśnie sobie siedzę na dupie na ławeczce, a obok mnie leży lustrzanka. Sony. Gęba mi się uśmiechnęła od ucha do ucha, bo rozglądam się i nkogo nie widzę w pobliżu. No to bach ją i już mam wizję, ze sprzedam i tysiak wpadnie.
Po kilku minutach zbieramy się z polany. Widzę też jakąś babkę wracającą się w stronę ławki na pusto.
Oho, po tysiaku - myślę. W sumie mogłem sprzęt schować do plecaka i iść w swoją stronę, ale nie, biorę sprzęt i wychodzę pani na spotkanie.
A potem idziemy na Grzybowiec. I na czerwony szlak prowadzący na Giewont. To pierwszy tatrzański (nie liczę Sarniej Skałki) szlak Julki, który jej się trzy lata temu bardzo podobał, więc liczę, że i teraz będzie dobrze. No i faktycznie, Julka dostaje skrzydeł i powoli wraca jej zapał.
Wydostajemy się na grzbiet Grzybowca, a potem to już zaczyna się naprawdę niezły odcinek, bardzo widokowy i fajnie poprowadzony. Razem z nami suną kolumny ludzi w adidasach i sandałach. Można i tak.
Razem z nami idzie tez jakiś kawałek pianki, jakieś skłiszis, czy coś takiego, dzięki czemu Julka ma naprawdę dobry humor.
Bez problemu mijamy straszliwą szczerbinę w skale i już zbliżamy się do Siodłowej Przełęczy gdzie mamy sobie chwilkę odpocząć.
Krok po kroczku, tati trochę podopingował, i już osiągneliśmy cel.
A tu już troszkę wyżej jesteśmy, za nami zostaje miejsce pikniku na Siodłowej Przełęczy, za którą wystaje Małołączniak.
Tymczasem sokole oko wypatruje śladów starego szlaku, który wyprowadzał na Małołącką Przełęcz. Ścieżka gdzieś tam jest, widziałem ją z góry, potem się straciła, ale musiał to być cudowny szlak.
Tymczasem nasza ścieżka niebłagalnie zbliża się do góry z krzyżem i do mas, które przemieszczają się w jego kierunku niczym mrówki do mrowiska.
Tymczasem za nami ukazuje się Mały Giewont i ścieżka, którą przeszliśmy.
Mija jakieś czterdzieści minut i w zasadzie można już wyciągać wnioski. Julka nie jest w złej dyspozycji, podjarana wysokością może nie zasuwa, ale całkiem sprawnie idzie, mieścimy się w czasie mapowym.
Zbliżamy się do kolejnego celu.
Co prawda Magda pokazywała Julce, że nie trzeba wejść na szczyt, bo są trawersy i można szczyt obejść, ale potem się okazało, że trawersy są zamknięte i ogrodzone, więc trzeba było iść na szczyt.
Z tyłu ładnie było widać Giewont i naszą dotychczasową trasę. Nie, nie poszliśmy tam i nie pójdziemy, śliskie skały, dużo ludzi. Nie ma co niepotrzebnie ryzykować.
Lepiej iść na Kopę. Wyżej, ładniej, łatwiej. Mniej ludzi. Chociaż też wielu przypadkowych, co wyszli z kolejki na Kasprowym i idą jak barany przed siebie. Facet w mokasynach z reklamówką na przykład.
No ale Giewont blisko, a to taki honorny szczyt, tam koniecznie musisz być. No i Rysy. Bo najwyższe. Chociaż ja juz się nasłuchałem opowieści w te wakacje. Jedna baba dzwoniła przez telefon, że idzie w wysokie góry na szczyt Hala Gąsienicowa 2400m. A jakiś dresiarz bez szyi opowiadał, jaką miał wyrypę jak wchodził na Kopieniec.
Tymczasem osiągamy Kopę Kondracką i oglądamy widoki, bliższe i dalsze.
Schodzimy sobie na popas na Przełęcz pod Kopą. Tam spędzamy jakieś dwadzieścia minut. Kopa Kondracka była planem minimum. Maksimum też było wyznaczone. Zejście z Liliowego do Murowańca. Oceniamy siły. Nie wygląda to źle. Decyzja zapada, idziemy dalej.
Szlakiem tym szedłem tylko raz, w dodatku bardzo dawno temu, więc się cieszę, że sobie co nieco przypomnę. A szlak jest fajnie poprowadzony, widokowy i zróżnicowany.
Tak w ogóle to potem się okazało, że dwadzieścia minut przed nami ciśnie Wieczna Tułaczka, robi sobie zdjęcia z fanami i takie tam.
Ja co prawda miałem swoje rozpoznawcze barwy, ale jakoś mnie ludzie zlewali i nikt nie chciał niczego ode mnie.
Gdzieś tam po drodze zostałem trochę z tyłu, wypierdzieliłem się w kosówkę, rozpierdzielam kolano. Spodnie na szczęście całe, zaraz podwijam nogawkę, żeby pomarańczy nie zabrudzić, ale kawał skóry wisi i śmierdzi mi szyciem. Plastrami zalepiłem i idę dalej, ale już nie tak pewnie.
I taki jest ten szlak, trochę w górę, trochę w dół, czasem szkoda, że nie poprowadzili go więcej granią.
Są też tacy, co się ze mną zgadzają, więc idą granią.
Kończymy Suche czuby i zbliżamy się do ostatniego trawersu
teraz tylko wyminąć Goryczkowy i zostanie ostatnia prosta do Kasprowego. Za to ładnie pokazuje się zasłonięta wcześniej Świnica.
Z każdym krokem jest coraz to bliżej.
Za nami ładnie pokazują się Zachodnie. Tomanowa Przełęcz... szkoda, że zlikwidowali te szlaki tam....
A my pniemy się już na Kasprowy. Tam mamy mieć znów pauzę. Czasowo mniej więcej mieścimy się w tym, co mówią szlakowskazy czy mapy. Wiecznej Tułaczki nie dogoniliśmy. Chyba więc aż tylu fanów nie miała w tej części szlaku, nie straciła czasu na autografy i selfie z kija.
Zorro też tam był.
Podejście nie jest jakieś straszne, ale Julka powoli klęka, mimo, że stara się tego nie pokazywać.
Wymiana spojrzeń z Magdą i wiemy, że Liliowe odpuszczamy.
Siadamy pod szczytem, Julka je zupę z termosu, a ja coś tam focę.
magia chwili, młoda bąka puściła...
Przez chwilkę zastanawiamy się, czy zejść krótszym i gorszym zielonym prosto do Kuźnic, czy dłuższym nieco, ale lepszym przez Murowaniec. W końcu decydujemy, że zejdziemy tym ciulatym zielonym. Jeszcze była opcja, żebym ja leciał przez Murowaniec, ale nie chciałem się rozdzielać, więc schodzimy razem.
Ostatnie zdjęcie robię nieco poniżej Kasprowego. Potem chowam aparat, nie lubię tego szlaku. Zresztą robie młodej frajdę, bo jestem niedomęczony, więc w dolinie kilka razy biorę ją na barana, żeby się dorąbać odpowiednio. A jest się czym dorąbać, 25 kilo. Jakieś dzieci patrzą i wołają, że takiej to dobrze.
Na dole Julka odżywa, szaleje jeszcze na placu zabaw, więc jednogłośnie stwierdzamy, że forma idzie w górę, zakładając od razu kolejny dzień jako raczej spacerowy. Żeby nie zajechać i nie zniechęcić na nowo młodej. A jeszcze wcześniej w Zakopcu wchodzę do kilku sklepów, bo szukam Garmontów wymarzonych, gdyż moje czerwone salewki to już gładkie są jak dupa niemowlaka. Garmonty są, ale czarne, za to znajduje inne buty, w jakże zajebistym kolorze. Z początku mi są za drogie, więc w sklepie udaję, ze mi ciulato leżą. Ale jak wracamy na kwaterę i ściągam te stare buty i jak wyłania się dwuskarpetan butanu to wiem, że muszę je mieć. Za wszelką cenę.
A jeszcze o nodze. Zaklejałem kilka dni, szyć nie poszedłem, ale żałuję. Dwa szwy i byłoby z głowy. A tak dwa tygodnie minęło, a mi wciąż się paprze... Blizna będzie!
Nastawienie raczej dobre, idziemy do Małej Łąki.
jest wcześnie, ale to zasługa tego, że do wlotu mamy rzut beretem
Na Wielkiej Polanie odpoczynek. Jest prawie pusto. Prawie, kilku ludzi jest.
Po dziesięciu minutach uświadamiam sobie, że właśnie sobie siedzę na dupie na ławeczce, a obok mnie leży lustrzanka. Sony. Gęba mi się uśmiechnęła od ucha do ucha, bo rozglądam się i nkogo nie widzę w pobliżu. No to bach ją i już mam wizję, ze sprzedam i tysiak wpadnie.
Po kilku minutach zbieramy się z polany. Widzę też jakąś babkę wracającą się w stronę ławki na pusto.
Oho, po tysiaku - myślę. W sumie mogłem sprzęt schować do plecaka i iść w swoją stronę, ale nie, biorę sprzęt i wychodzę pani na spotkanie.
A potem idziemy na Grzybowiec. I na czerwony szlak prowadzący na Giewont. To pierwszy tatrzański (nie liczę Sarniej Skałki) szlak Julki, który jej się trzy lata temu bardzo podobał, więc liczę, że i teraz będzie dobrze. No i faktycznie, Julka dostaje skrzydeł i powoli wraca jej zapał.
Wydostajemy się na grzbiet Grzybowca, a potem to już zaczyna się naprawdę niezły odcinek, bardzo widokowy i fajnie poprowadzony. Razem z nami suną kolumny ludzi w adidasach i sandałach. Można i tak.
Razem z nami idzie tez jakiś kawałek pianki, jakieś skłiszis, czy coś takiego, dzięki czemu Julka ma naprawdę dobry humor.
Bez problemu mijamy straszliwą szczerbinę w skale i już zbliżamy się do Siodłowej Przełęczy gdzie mamy sobie chwilkę odpocząć.
Krok po kroczku, tati trochę podopingował, i już osiągneliśmy cel.
A tu już troszkę wyżej jesteśmy, za nami zostaje miejsce pikniku na Siodłowej Przełęczy, za którą wystaje Małołączniak.
Tymczasem sokole oko wypatruje śladów starego szlaku, który wyprowadzał na Małołącką Przełęcz. Ścieżka gdzieś tam jest, widziałem ją z góry, potem się straciła, ale musiał to być cudowny szlak.
Tymczasem nasza ścieżka niebłagalnie zbliża się do góry z krzyżem i do mas, które przemieszczają się w jego kierunku niczym mrówki do mrowiska.
Tymczasem za nami ukazuje się Mały Giewont i ścieżka, którą przeszliśmy.
Mija jakieś czterdzieści minut i w zasadzie można już wyciągać wnioski. Julka nie jest w złej dyspozycji, podjarana wysokością może nie zasuwa, ale całkiem sprawnie idzie, mieścimy się w czasie mapowym.
Zbliżamy się do kolejnego celu.
Co prawda Magda pokazywała Julce, że nie trzeba wejść na szczyt, bo są trawersy i można szczyt obejść, ale potem się okazało, że trawersy są zamknięte i ogrodzone, więc trzeba było iść na szczyt.
Z tyłu ładnie było widać Giewont i naszą dotychczasową trasę. Nie, nie poszliśmy tam i nie pójdziemy, śliskie skały, dużo ludzi. Nie ma co niepotrzebnie ryzykować.
Lepiej iść na Kopę. Wyżej, ładniej, łatwiej. Mniej ludzi. Chociaż też wielu przypadkowych, co wyszli z kolejki na Kasprowym i idą jak barany przed siebie. Facet w mokasynach z reklamówką na przykład.
No ale Giewont blisko, a to taki honorny szczyt, tam koniecznie musisz być. No i Rysy. Bo najwyższe. Chociaż ja juz się nasłuchałem opowieści w te wakacje. Jedna baba dzwoniła przez telefon, że idzie w wysokie góry na szczyt Hala Gąsienicowa 2400m. A jakiś dresiarz bez szyi opowiadał, jaką miał wyrypę jak wchodził na Kopieniec.
Tymczasem osiągamy Kopę Kondracką i oglądamy widoki, bliższe i dalsze.
Schodzimy sobie na popas na Przełęcz pod Kopą. Tam spędzamy jakieś dwadzieścia minut. Kopa Kondracka była planem minimum. Maksimum też było wyznaczone. Zejście z Liliowego do Murowańca. Oceniamy siły. Nie wygląda to źle. Decyzja zapada, idziemy dalej.
Szlakiem tym szedłem tylko raz, w dodatku bardzo dawno temu, więc się cieszę, że sobie co nieco przypomnę. A szlak jest fajnie poprowadzony, widokowy i zróżnicowany.
Tak w ogóle to potem się okazało, że dwadzieścia minut przed nami ciśnie Wieczna Tułaczka, robi sobie zdjęcia z fanami i takie tam.
Ja co prawda miałem swoje rozpoznawcze barwy, ale jakoś mnie ludzie zlewali i nikt nie chciał niczego ode mnie.
Gdzieś tam po drodze zostałem trochę z tyłu, wypierdzieliłem się w kosówkę, rozpierdzielam kolano. Spodnie na szczęście całe, zaraz podwijam nogawkę, żeby pomarańczy nie zabrudzić, ale kawał skóry wisi i śmierdzi mi szyciem. Plastrami zalepiłem i idę dalej, ale już nie tak pewnie.
I taki jest ten szlak, trochę w górę, trochę w dół, czasem szkoda, że nie poprowadzili go więcej granią.
Są też tacy, co się ze mną zgadzają, więc idą granią.
Kończymy Suche czuby i zbliżamy się do ostatniego trawersu
teraz tylko wyminąć Goryczkowy i zostanie ostatnia prosta do Kasprowego. Za to ładnie pokazuje się zasłonięta wcześniej Świnica.
Z każdym krokem jest coraz to bliżej.
Za nami ładnie pokazują się Zachodnie. Tomanowa Przełęcz... szkoda, że zlikwidowali te szlaki tam....
A my pniemy się już na Kasprowy. Tam mamy mieć znów pauzę. Czasowo mniej więcej mieścimy się w tym, co mówią szlakowskazy czy mapy. Wiecznej Tułaczki nie dogoniliśmy. Chyba więc aż tylu fanów nie miała w tej części szlaku, nie straciła czasu na autografy i selfie z kija.
Zorro też tam był.
Podejście nie jest jakieś straszne, ale Julka powoli klęka, mimo, że stara się tego nie pokazywać.
Wymiana spojrzeń z Magdą i wiemy, że Liliowe odpuszczamy.
Siadamy pod szczytem, Julka je zupę z termosu, a ja coś tam focę.
magia chwili, młoda bąka puściła...
Przez chwilkę zastanawiamy się, czy zejść krótszym i gorszym zielonym prosto do Kuźnic, czy dłuższym nieco, ale lepszym przez Murowaniec. W końcu decydujemy, że zejdziemy tym ciulatym zielonym. Jeszcze była opcja, żebym ja leciał przez Murowaniec, ale nie chciałem się rozdzielać, więc schodzimy razem.
Ostatnie zdjęcie robię nieco poniżej Kasprowego. Potem chowam aparat, nie lubię tego szlaku. Zresztą robie młodej frajdę, bo jestem niedomęczony, więc w dolinie kilka razy biorę ją na barana, żeby się dorąbać odpowiednio. A jest się czym dorąbać, 25 kilo. Jakieś dzieci patrzą i wołają, że takiej to dobrze.
Na dole Julka odżywa, szaleje jeszcze na placu zabaw, więc jednogłośnie stwierdzamy, że forma idzie w górę, zakładając od razu kolejny dzień jako raczej spacerowy. Żeby nie zajechać i nie zniechęcić na nowo młodej. A jeszcze wcześniej w Zakopcu wchodzę do kilku sklepów, bo szukam Garmontów wymarzonych, gdyż moje czerwone salewki to już gładkie są jak dupa niemowlaka. Garmonty są, ale czarne, za to znajduje inne buty, w jakże zajebistym kolorze. Z początku mi są za drogie, więc w sklepie udaję, ze mi ciulato leżą. Ale jak wracamy na kwaterę i ściągam te stare buty i jak wyłania się dwuskarpetan butanu to wiem, że muszę je mieć. Za wszelką cenę.
A jeszcze o nodze. Zaklejałem kilka dni, szyć nie poszedłem, ale żałuję. Dwa szwy i byłoby z głowy. A tak dwa tygodnie minęło, a mi wciąż się paprze... Blizna będzie!
Ostatnio zmieniony 2018-07-14, 18:15 przez sokół, łącznie zmieniany 5 razy.
Relacja pisana z humorem, choć tegoroczna pogoda lipcowa nie rozpieszcza. Powodzenia życzę z wprowadzaniem córy w górskie klimaty, mnie się nie udało moich synów wciągnąć, choć nie narzekam - są mocno usportowieni. Na szczęście weszli kilka lat temu w taki wiek, że można ich samych zostawić w weekend i śmignąć gdzieś w góry.
A na Wielki Kopieniec bardzo lubię chodzić, górka nieduża, ale z fajnymi widokami.
Lepszej pogody życzę i nieustającego dobrego humoru, w szczególności u córy.
A na Wielki Kopieniec bardzo lubię chodzić, górka nieduża, ale z fajnymi widokami.
Lepszej pogody życzę i nieustającego dobrego humoru, w szczególności u córy.
Ostatnio zmieniony 2018-07-14, 18:07 przez Sebastian, łącznie zmieniany 1 raz.
Sebastian Słota pisze:Powodzenia życzę z wprowadzaniem córy w górskie klimaty
Młoda już pięc lat chodzi, więc już jest mocno wprowadzona (byś się zdziwił) ale coś w tym roku zaczęło się jak po grudzie. Ona teraz woli siedzieć na kompie i grać, leń się z niej zrobił. No ale wymyśliliśmy sposób, jak ją rozruszać, o tym będzie w kolejnych odcinkach, bo to dopiero druga część, a mogę zdradzić, że będzie ich dziewięć. Więc jak na 12 dni to zajebisty wynik, do tej pory było pół na pół. Dzień w góry - dzień straganów. Teraz przez pogodę szliśmy też trzy dni pod rząd, no ale nie uprzedzajmy faktów...
Ostatnio zmieniony 2018-07-14, 18:20 przez sokół, łącznie zmieniany 1 raz.
sokół pisze:Razem z nami idzie tez jakiś kawałek pianki
My naszej młodej, która tylko by po straganach chodziła, powiedzieliśmy, że ma sobie oglądać a przed powrotem do domu kupi sobie jedną rzecz. Ech co na miasto to oglądanie straganów, czasem głód jednak wygrywał. I wróciliśmy z torcikiem z tej pianki
Fajny ten szlak graniowy. Zdjęcie chwili ekstra
Ostatnio zmieniony 2018-07-14, 18:55 przez laynn, łącznie zmieniany 1 raz.
laynn pisze:ma sobie oglądać a przed powrotem do domu kupi sobie jedną rzecz
U mnie na dzień dobry było tysiąc pomysłów, ale potem jakoś zapał na szczęście opadł i młoda już nic nie chciała. Natomiast z początku wymyślała jakieś plecaki króliczki, piłki, łuki, ...
Sebastian Słota pisze:łatwiej iść w góry z pięciolatkiem niż z piętnastolatkiem
Tu się zgodzę. Z każdym rokiem jest nam trudniej.
No ale czas na trzecią część, piękna pogoda żal dupę ściska, bo wypadałoby dać odsapnąć młodej po poprzednim dniu. Zresztą...
No ale przejść się też można, więc idziemy pod Butorowy i sobie korzystamy z takiego fajnego wynalazku.
Sama jazda kolejką jest bardzo przyjemna przy takiej pogodzie. Trwa kilkanaście minut.
Wysiadamy. Na górze jest pusto i spokojnie, chociaż też są próby wyciągnięcia kasy od nas, czyli zdjęcia z kolejki (kątem ucha słyszę komentarz fotografa oglądającego nasze zdjęcia - coś w stylu "co za pajac" - po chwili przypominam sobie, że przecież tradycyjnie pokazałem fucka do obiektywu...) oraz słynne "chodźcie na oscypki", na które nawet patrzeć nie mogę, bo to gorsze, niż rolada ustrzycka.
No ale idziemy sobie granią Gubałówki, a im bardziej zbliżamy się do wieży, tym większy panuje ruch i tym większe skupisko wszystkiego wokół nas.
Gdzieś tam zatrzymujemy się, bo przecież dziecko oczopląsu dostało i rozerwie się, nie wie, w którą atrakcję uderzać.
Po drodze też i do nas uśmiecha się szczęście, bo jest budka z langoszami, co prawda w wersji ukraińskiej (już są usmażone, tylko je babka podgrzewa i to tyle, na pytanie, czemu nie smaży, zacina wschodem, na co machamy ręką) ale dobre i to.
A potem to już jest masakra. A dodam, że godzina nie jest jakaś szczytowa...
Godzinkę zajmuje nam przejście grani. Bo każdy stragan nasz. Kasa topnieje w zastraszającym tempie. O wiele taniej wychodzi pójście w góry...
Dobra, doszliśmy w rejon wieży, teraz moje panie w trampkach będą psioczyć na kamienne zejście, ale kto się lansuje, ten ma. Ja tam wziąłem same górskie rzeczy i nie narzekam.
Pod samą Gubałówką jest taki mały parking, idealnie położony, polecam wszystkim, z reguły jest pusty, aż dziwne.
No i co, pod Gubałówką ciąg dalszy, karuzele, zjazdy góralskie, stragany, Krupówki od dołu do góry... Dobrze, że po drodze mijamy magiczny sklep, to idę zadowolony, z pudełkiem w ręku...
Wracamy drogą pod Reglami, więc spacerek był dość solidny, jakaś dyszka.
Jedynie wieczorem nieco sie humory psują, gdyż aktualizacja prognozy pogody mówi o deszczach i burzach w kolejnym dniu, który z założenia ma być bardziej górski. Długo trwają debaty, w końcu po kilku wychylonych napojach z napisem "Dla tych, co się znają" doznaję olśnienia i plan wstępny działania na kolejną dobrę jest gotowy.
Wstępny, bo zakłada sprawdzenie prognoz rano, następnie sprawdzenie sytuacji na miejscu, a jesczze potem wychylenie głów ponad las i kolejne wyczajenie sytuacji.
No ale to już stanie się tradycją, bo pogoda mocno pokrzyżuje nam szyki.
No i jak zaplanowałem, tak zrobiliśmy. Ładujemy się do auta, podjeżdżamy do Chochołowskiej, która w wyniku złych prognoz przebiła Murowaniec. Podjeżdżamy rakoniem, uderzam na najgorszy z najgorszych szlaków. Panie i Panowie, oto Kulawiec. Masakra tatrzańska.
Plan jest prosty, spróbować wejść na Trzydniowiański, w razie draki schodzić do Jarząbczej, w razie szans spróbować Kończystego.
No ale podejście zabija w moich dziewczynach wszystko. Magda sie snuje, dzieciak też. Wtedy odkrywam tajemniczy sposób na wędrówkę. Wystarczy się trochę powygłupiać, a wszystko idzie zupełnie inaczej. Młoda coś tam nuciła po angielsku, no to ja zacząłem jakieś rymowane wstawki do tego o jakimś bezsensownym znaczeniu (jakoś tak to leciało, ze kupiłem płot, na którym był kot, więc zabrałem młot i strzaskałem klop) do którego wymyslaliśmy coraz to nowe wersje. Ludzie trochę dziwnie patrzyli na nas, Magda tez wyrwała do przodu, nie mogąc tego słuchać, więc poskutkowało. Z początku były też do tego pewne ruchy taneczne, ale potem z nich zrezygnowałem, bo skończył się gęsty las i było mnie widać z daleka.
Pozostało się przebić przez las korzeni kosówkowych i byliśmy już na grzbiecie. Uderzyło w nas gorąco i palące słońce.
Oraz widoki.
Kosówka się skończyła, Julka była wymordowana. No ale na upłazach powiało przyjemnie i od razu było nam wszystkim lepiej. Tym bardziej, że Trzydniowiański był już na wyciągnięcie ręki.
Pojawiły się także szczyty z gatunku tych "niemożliwych, bo za daleko"
No i tak jak zakładaliśmy, rozglądałem się na pogodę, ale jakoś nie było widać zapowiadanego mordoru. Niemniej nie można było tracić czujności.
Na Trzydniowiańsim robimy popas. Szybko też pada decyzja, że spróbujemy podejść pod Kończysty. Chociaż spróbujemy, bez ciśnienia. Mamy świetny czas, dzięki Kulawcowi, bo Jarząbczą to by nam zeszło co najmniej godzinę więcej.
A propos Jarząbczej. Robi wrażenie.
Patrzymy na dalszą część naszego szlaku, Julka zadowolona, bo zaczyna się płasko.
Jeszcze grupówka (a statyw został w pokoju...)
I komu w drogę temu kop w dupę.
Szlak tu jest po prostu kapitalny. Widoki, wąska ścieżka, nachylenie zero. No ale to i tak Julce zaczyna przeszkadzać.
Młodej się nie chce. No to wymyśliła menda sposób. I nagle zaczyna ją boleć brzuch. No dobra. To dojdziemy na przełęcz pod Czubikiem, tam nie wieje, tam robimy popas i koniec wycieczki. Wleczemy się z nogi na nogę. Magda z przodu. Woła nas. Idziemy, patrzymy.
Są. Bardzo blisko. Kilka metrów. Cztery sztuki. Nie boją się. Julka się wije zadowolona. Brzuch już nie boli. W ogóle.
Sytuacja jest o tyle dziwna, że koziczki wcale ne chcą zejść z drogi, nie chcą też uciec, a jak się zbliżamy to opuszczają różki.
Ta patowa sytuacja trwa dobre kilka minut. Nikt nie chce ustąpić.
Nagle dzieje się coś dziwnego, kozice w ogóle nie zwracają na nas uwagi, tylko patrzą w górę. Obracam się i zamieram. Nad nami i nad nimi krąży władca. Jest cholernie blisko i cholernie nisko.
Orzeł wykonuje niski przelot nad kozicami, kilkanaście metrów od nas, po czym odlatuje w rejon Otargańców. Udaje mi się strzelić kilka fotek, niestety, mam zamontowanego kita a nie zooma, ale na 105mm i tak cholernik wyszedł bardzo blisko. Tyle lat chodzę po górach, nigdy go nie widziałem. Już wiem, że dzień będzie udany, zresztą Julka też jest zaaferowana obecnością tak wielkiego ptaka. Bo na żywo, w locie, jest ogromny.
Kozice puszczają nas, brzuch nie boli, idziemy dalej.
Wyrywam do przodu, porobić sobie kilka zdjęć i rozeznać pogodę. W międzyczasie Julka idzie z Magdą i liczą motyle, których tu też setki.
Końcówka dla Młodej jest ciężka, ale ze szczytu wypatrzyłem w rowie grzbietowym płat śniegu, więc wołam, że śnieg znalazłem, na co dziecko wbiega na szczyt przeganiając nawet latające motyle. Śnieg to zawsze taka atrakcja na miarę trampoliny. Na szczycie spędzamy tylko chwilkę. Żeby sprawdzić wysokość na zegarku. Bo nie ma czasu. Trzeba zejść kawałek do śniegu.
Przy okazji mamy też fajne miejsce na jakiś popas, więc do widocznego w dole płatu obniżamy się ochoczo. Daleko nie ma.
Ignoruję słowa Magdy "Idź sobie na Jarząbka", chociaż bardzo lubię ten szlak.
No i jesteśmy na miejscu. Piękne miejsce, radość dzecka nieoceniona. Pół godziny zabawy!
I mamy też gości, co przyszli sprawdzić co jest grane i co to za imprezka
No ale czas się kończy, musimy wracać. Wydostajemy się na szlak. Przed nami Kończysty.
No i zawieram układ z Julką. Jeszcze jedna góra, ale w dolinie baran dwa razy po dziesięć minut. Bo mieć taką pogodę i nie wejść TAM?
Trzydzieści minut później.
To pierwszy szczyt, jaki wspólnie z Magdą zrobiśmy, więc jest podwójna radość. A i Julek dzielnie się spisał.
Zejście trochę kruche i piarżyste, kilka ślizgów dziecko zalicza, ale to dla zabawy, bo tati trzyma, to wolno. Bo mami jak trzymała to Julka łokcie rozwaliła.
Gdzieś tam powyżej Siwej świstaki było słychać, ale widać nie. Do Siwej jakoś zleciało, chociaż gorąco było jak cholera.
Schodzimy Siwą. Magda to już ma kurwiki w oczach, z gorąca, my tam z Julkiem to w potoku się chłodzimy kilka razy, ale ogólnie zejście daje nam w kość. Do tego jeszcze ciągnie się niemiłosiernie, a w lesie jeszcze muszę dotrzymać słowa. Kolana strzelają, iskrzą, ale trudno. A dziecko zasuwa, nogi jej nie bolą, ale na baranie fajnie, bo tata się trzęsie.
Podzwiamy też nowe widoki (przez dwa lata fajnie dużo lasu wyrąbali, ciule)
Wracamy do doliny, rakoń jeszcze jeździ. O 18 w bazie. Magda zasypia i śpi do północy. Na drugi dzień jest nie do życia. Zresztą leje. Od wieczora. Więc Magda zostaje w domu, my z Julką jedziemy na termy. Nudy jak cholera. To znaczy dla mnie, Julka uradowana. Ale bezsens. Brodziki po 20 cm albo basen 1,20. Najlepiej było w jakuzzi 1m i na zjeżdżalni, jak Julka wpadała do wody a ja ją musiałem wyławiać. To było fajne, aż mi się jakoś dziwnie odbiła i była kilka sekund pod wodą. Nie wiem, kto się bardziej wystraszył, ale jedno wiem. Dobrze, że Magda tego nie widziała. I potem do Zakopca, już w komplecie. Pogoda się psuje na maksa. To już koniec sielanki.
Plan jest prosty, spróbować wejść na Trzydniowiański, w razie draki schodzić do Jarząbczej, w razie szans spróbować Kończystego.
No ale podejście zabija w moich dziewczynach wszystko. Magda sie snuje, dzieciak też. Wtedy odkrywam tajemniczy sposób na wędrówkę. Wystarczy się trochę powygłupiać, a wszystko idzie zupełnie inaczej. Młoda coś tam nuciła po angielsku, no to ja zacząłem jakieś rymowane wstawki do tego o jakimś bezsensownym znaczeniu (jakoś tak to leciało, ze kupiłem płot, na którym był kot, więc zabrałem młot i strzaskałem klop) do którego wymyslaliśmy coraz to nowe wersje. Ludzie trochę dziwnie patrzyli na nas, Magda tez wyrwała do przodu, nie mogąc tego słuchać, więc poskutkowało. Z początku były też do tego pewne ruchy taneczne, ale potem z nich zrezygnowałem, bo skończył się gęsty las i było mnie widać z daleka.
Pozostało się przebić przez las korzeni kosówkowych i byliśmy już na grzbiecie. Uderzyło w nas gorąco i palące słońce.
Oraz widoki.
Kosówka się skończyła, Julka była wymordowana. No ale na upłazach powiało przyjemnie i od razu było nam wszystkim lepiej. Tym bardziej, że Trzydniowiański był już na wyciągnięcie ręki.
Pojawiły się także szczyty z gatunku tych "niemożliwych, bo za daleko"
No i tak jak zakładaliśmy, rozglądałem się na pogodę, ale jakoś nie było widać zapowiadanego mordoru. Niemniej nie można było tracić czujności.
Na Trzydniowiańsim robimy popas. Szybko też pada decyzja, że spróbujemy podejść pod Kończysty. Chociaż spróbujemy, bez ciśnienia. Mamy świetny czas, dzięki Kulawcowi, bo Jarząbczą to by nam zeszło co najmniej godzinę więcej.
A propos Jarząbczej. Robi wrażenie.
Patrzymy na dalszą część naszego szlaku, Julka zadowolona, bo zaczyna się płasko.
Jeszcze grupówka (a statyw został w pokoju...)
I komu w drogę temu kop w dupę.
Szlak tu jest po prostu kapitalny. Widoki, wąska ścieżka, nachylenie zero. No ale to i tak Julce zaczyna przeszkadzać.
Młodej się nie chce. No to wymyśliła menda sposób. I nagle zaczyna ją boleć brzuch. No dobra. To dojdziemy na przełęcz pod Czubikiem, tam nie wieje, tam robimy popas i koniec wycieczki. Wleczemy się z nogi na nogę. Magda z przodu. Woła nas. Idziemy, patrzymy.
Są. Bardzo blisko. Kilka metrów. Cztery sztuki. Nie boją się. Julka się wije zadowolona. Brzuch już nie boli. W ogóle.
Sytuacja jest o tyle dziwna, że koziczki wcale ne chcą zejść z drogi, nie chcą też uciec, a jak się zbliżamy to opuszczają różki.
Ta patowa sytuacja trwa dobre kilka minut. Nikt nie chce ustąpić.
Nagle dzieje się coś dziwnego, kozice w ogóle nie zwracają na nas uwagi, tylko patrzą w górę. Obracam się i zamieram. Nad nami i nad nimi krąży władca. Jest cholernie blisko i cholernie nisko.
Orzeł wykonuje niski przelot nad kozicami, kilkanaście metrów od nas, po czym odlatuje w rejon Otargańców. Udaje mi się strzelić kilka fotek, niestety, mam zamontowanego kita a nie zooma, ale na 105mm i tak cholernik wyszedł bardzo blisko. Tyle lat chodzę po górach, nigdy go nie widziałem. Już wiem, że dzień będzie udany, zresztą Julka też jest zaaferowana obecnością tak wielkiego ptaka. Bo na żywo, w locie, jest ogromny.
Kozice puszczają nas, brzuch nie boli, idziemy dalej.
Wyrywam do przodu, porobić sobie kilka zdjęć i rozeznać pogodę. W międzyczasie Julka idzie z Magdą i liczą motyle, których tu też setki.
Końcówka dla Młodej jest ciężka, ale ze szczytu wypatrzyłem w rowie grzbietowym płat śniegu, więc wołam, że śnieg znalazłem, na co dziecko wbiega na szczyt przeganiając nawet latające motyle. Śnieg to zawsze taka atrakcja na miarę trampoliny. Na szczycie spędzamy tylko chwilkę. Żeby sprawdzić wysokość na zegarku. Bo nie ma czasu. Trzeba zejść kawałek do śniegu.
Przy okazji mamy też fajne miejsce na jakiś popas, więc do widocznego w dole płatu obniżamy się ochoczo. Daleko nie ma.
Ignoruję słowa Magdy "Idź sobie na Jarząbka", chociaż bardzo lubię ten szlak.
No i jesteśmy na miejscu. Piękne miejsce, radość dzecka nieoceniona. Pół godziny zabawy!
I mamy też gości, co przyszli sprawdzić co jest grane i co to za imprezka
No ale czas się kończy, musimy wracać. Wydostajemy się na szlak. Przed nami Kończysty.
No i zawieram układ z Julką. Jeszcze jedna góra, ale w dolinie baran dwa razy po dziesięć minut. Bo mieć taką pogodę i nie wejść TAM?
Trzydzieści minut później.
To pierwszy szczyt, jaki wspólnie z Magdą zrobiśmy, więc jest podwójna radość. A i Julek dzielnie się spisał.
Zejście trochę kruche i piarżyste, kilka ślizgów dziecko zalicza, ale to dla zabawy, bo tati trzyma, to wolno. Bo mami jak trzymała to Julka łokcie rozwaliła.
Gdzieś tam powyżej Siwej świstaki było słychać, ale widać nie. Do Siwej jakoś zleciało, chociaż gorąco było jak cholera.
Schodzimy Siwą. Magda to już ma kurwiki w oczach, z gorąca, my tam z Julkiem to w potoku się chłodzimy kilka razy, ale ogólnie zejście daje nam w kość. Do tego jeszcze ciągnie się niemiłosiernie, a w lesie jeszcze muszę dotrzymać słowa. Kolana strzelają, iskrzą, ale trudno. A dziecko zasuwa, nogi jej nie bolą, ale na baranie fajnie, bo tata się trzęsie.
Podzwiamy też nowe widoki (przez dwa lata fajnie dużo lasu wyrąbali, ciule)
Wracamy do doliny, rakoń jeszcze jeździ. O 18 w bazie. Magda zasypia i śpi do północy. Na drugi dzień jest nie do życia. Zresztą leje. Od wieczora. Więc Magda zostaje w domu, my z Julką jedziemy na termy. Nudy jak cholera. To znaczy dla mnie, Julka uradowana. Ale bezsens. Brodziki po 20 cm albo basen 1,20. Najlepiej było w jakuzzi 1m i na zjeżdżalni, jak Julka wpadała do wody a ja ją musiałem wyławiać. To było fajne, aż mi się jakoś dziwnie odbiła i była kilka sekund pod wodą. Nie wiem, kto się bardziej wystraszył, ale jedno wiem. Dobrze, że Magda tego nie widziała. I potem do Zakopca, już w komplecie. Pogoda się psuje na maksa. To już koniec sielanki.
Ostatnio zmieniony 2018-07-15, 12:11 przez sokół, łącznie zmieniany 5 razy.
No i przyszedł kolejny dzień, sobota. Prognozy okropne. Od rana trwają debaty, gdzie iść. Wiadomo, że wysoko się nie ma co pchać. No i znowu przewija się Murowaniec, ale wygrywa moja propozycja z wyrównaniem rachunków z Staników Zlebem i ścieżką nad Reglami ile się da, najlepiej do Kalatówek.
Tak też się dzieje, więc ruszamy spacerkiem i po pół godzinie meldujemy się na wylocie szlaku.
Zachmurzone,nie pada, dość szybko znajdujemy miejsce, gdzie w zeszłym roku nas doszczętnie zlało, posuwamy się do przodu. Szlak wąski, w trawach, pełno kałuż, błota.
Po godzince wchodzimy na grzbiet i zauważamy, że się przejaśnia. Nawet słońce się przebija. Prognozy...
Złazimy na śniadanko na Przysłop Miętusi, tu już naprawdę robi się ładnie.
Niestety, Magda sprawdza kamerki na Murowańcu, tam słońce, więc do końca dnia mam przechlapane.
Co tu gadać, schodzimy na Wielką Polanę, tu już sporo ludzi. A w ogóle to coś jest w tym miejscu,,,, Pamiętacie, jak prawie miałem lustrzankę znalezioną? Tym razem ja gubię przypiętą kurtkę Julki. Rzucam wszystko i biegnę na Przysłop. Po stu metrach widzę, jak jacyś ludzie ją niosą. Ufff...
Pchamy sie na Grzybowiec. Ale coś jest nie tak. Julka idzie wolno, więcej się wygłupiamy, niż idziemy. Oczywiście non stop śpiewamy piosenkę o płoce i kocie. Magda nie w humorze. Za wolno, za nudno.
Potem, na zejściu do Strążyskiej idą włosi z psem, Julka uradowana, że może głaskać, o to wpadamy zaraz na pomysł i udajemy obcokrajowców, gadamy po hiszpańsku, włosku, oczywiście to wygłupy totalne, a hiszpański na przykład polega tylko na tym, żeby dodawać odpowiednie końcówki. Idos w góros, amigos!
Dochodzimy do doliny strążyskiej. Mam jedno zdjęcie. Ludzi miliard.
Wszyscy elegancko ubrani, bielutkie adidaski, albo fioletowe regaty, Magda jeszcze jakoś wygląda, ale i Julka oraz ja, po kolana w błocie. Dupcyć Sarnią Skałkę, idziemy pod skocznię dołem (obok jednej z nielicznych nazw, którą dziecko zapamiętało, bo przekręciła nazwę, - wodospad Spadówiec), obiad, park linowy... W knajpce wyglądamy z tym błotem jak grzybiarze drugiej klasy.
Mam dość. Tak kombinuję z prognozami, żeby znaleźć dobrą. W końcu mi się udaje, zarządzam na niedzielny poranek wczesną pobudkę. Czas zmienić podejście, najwyższy czas.
Tak też się dzieje, więc ruszamy spacerkiem i po pół godzinie meldujemy się na wylocie szlaku.
Zachmurzone,nie pada, dość szybko znajdujemy miejsce, gdzie w zeszłym roku nas doszczętnie zlało, posuwamy się do przodu. Szlak wąski, w trawach, pełno kałuż, błota.
Po godzince wchodzimy na grzbiet i zauważamy, że się przejaśnia. Nawet słońce się przebija. Prognozy...
Złazimy na śniadanko na Przysłop Miętusi, tu już naprawdę robi się ładnie.
Niestety, Magda sprawdza kamerki na Murowańcu, tam słońce, więc do końca dnia mam przechlapane.
Co tu gadać, schodzimy na Wielką Polanę, tu już sporo ludzi. A w ogóle to coś jest w tym miejscu,,,, Pamiętacie, jak prawie miałem lustrzankę znalezioną? Tym razem ja gubię przypiętą kurtkę Julki. Rzucam wszystko i biegnę na Przysłop. Po stu metrach widzę, jak jacyś ludzie ją niosą. Ufff...
Pchamy sie na Grzybowiec. Ale coś jest nie tak. Julka idzie wolno, więcej się wygłupiamy, niż idziemy. Oczywiście non stop śpiewamy piosenkę o płoce i kocie. Magda nie w humorze. Za wolno, za nudno.
Potem, na zejściu do Strążyskiej idą włosi z psem, Julka uradowana, że może głaskać, o to wpadamy zaraz na pomysł i udajemy obcokrajowców, gadamy po hiszpańsku, włosku, oczywiście to wygłupy totalne, a hiszpański na przykład polega tylko na tym, żeby dodawać odpowiednie końcówki. Idos w góros, amigos!
Dochodzimy do doliny strążyskiej. Mam jedno zdjęcie. Ludzi miliard.
Wszyscy elegancko ubrani, bielutkie adidaski, albo fioletowe regaty, Magda jeszcze jakoś wygląda, ale i Julka oraz ja, po kolana w błocie. Dupcyć Sarnią Skałkę, idziemy pod skocznię dołem (obok jednej z nielicznych nazw, którą dziecko zapamiętało, bo przekręciła nazwę, - wodospad Spadówiec), obiad, park linowy... W knajpce wyglądamy z tym błotem jak grzybiarze drugiej klasy.
Mam dość. Tak kombinuję z prognozami, żeby znaleźć dobrą. W końcu mi się udaje, zarządzam na niedzielny poranek wczesną pobudkę. Czas zmienić podejście, najwyższy czas.
Ostatnio zmieniony 2018-07-15, 19:22 przez sokół, łącznie zmieniany 2 razy.
Niedziela rano. Prognozy średnie. W Polsce ma lać. Ale na Słowacji pół na pół. To jedziemy. Po godzinie jesteśmy w Tatrzańskiej Łomnicy. Auto zostawiam przy stacji kolejki. Uwaga - szok. Parking jest darmowy. Pogoda zapowiada się nieźle.
Trochę na Słowacji bywałem, ale od Łomnicy nie. Ale jakoś to idzie i idziemy asfaltem przed siebie. W międzyczasie pogoda troszkę się paprze. Idziemy i idziemy, droga wygodna, humory dopisują.
Od zachodu niestety robi się brzydko i wydaje się, że tam po prostu leje. Nic no, przecież teoretycznie liczyliśmy się z tym. A w ogóle mieliśmy plan iść do Kieżmarskiego Stawu i na Rakuską, ale po pierwsze pogoda nie taka, a po drugie deszcze zniszczyły szlak i Słowacy go czasowo zamknęli.
Dochodzimy do stacji przesiadkowej i tam kończy się asfalt. Idę więc na krechę, bo szlak się jakby zgubił. Julka krzyczy na mnie, bo znalazła tablicę po angielsku i przeczytała. No i tłumaczy nam:"Zakaz wejścia do entrów". Na szczęscie droga zaraz się znajduje i tylko trochę łamiemy prawo.
Podejście nie jest jakieś forsowne, ale dość długie. No i widoki są cały czas praktycznie takie same. Ale nie pada. To dobrze.
Praktycznie cały czas podchodziliśmy otwartym terenem, ale jeden odcinek był w lesie. Potem stromo wychodziło się w pasmo kosówek.
Niecałe trzy godziny i włazimy do bufetu Skalnata Chata. Pięknie położonego. Ludzi tu sporo ale jakoś się tracą. Nie tak, jak np. w Murowańcu. Magda bierze kofolę, ja wiadomo co. Julka nic. Nie chce.
Młoda ma obiecane trzy niespodzianki na dzisiaj plus głaskanie psów. Psy się znalazly, Julka znalazła też fotele i odpoczywa. Myśli, że to niespodzianka.
Ale nie, niespodzianka kryje się nieco wyżej. Mały szok, tak wysoko plac zabaw? To niemożliwe.
A jednak.
Oczywiście wstęp jest darmowy. To znaczy nie jest to takie oczywiste, bo pewnie po naszej stronie byłoby płatne. Julka szaleje. Nigdzie się nam dzisiaj nie spieszy.
Na górę można też wjechać gondolą, ale to dość droga impreza i w ogóle nie braliśmy tego pod uwagę. Braliśmy Łomnicę, ale trzeba kupić bilety z wyprzedzeniem. Przy takiej niepewnej pogodzie stwierdziliśmy, ze nie ma co. A bilety troszkę kosztują. 27 euro. Plus na Skalnate chyba 25. Na łeb.
No ale popatrzeć można za darmo.
Wagonik pięknie odznacza się wśród skał.
No ale pogoda niezła, to czas na drugą niespodziankę. Jest kolejka na Łomnicę i jest druga. Za 24 euro za trzy osoby. I bilety kupuje się na miejscu.
Okazja jak cholera. Jedziemy!
Nasze krzesełka ścigają się z kabiną. Róznica jest zasadnicza. My jedziemy kilka, kilkanaście metrów nad ziemią. Kabina wisi dobre kilkaset.
Wyskakujemy z kolejki i po chwili docieramy na Łomnicką Przełęcz. Kiedyś szedł tu szlak z dołu, doskonale widać drogę. No ale teraz kolejka jedzie to szlak zamknięty. Jesteśmy na prawie 2200m.
Dość szybko przekonujemy się, że było warto. Obejrzeć Tatry z tej perspektywy - bezcenne. Pośrednia Grań.
Leniwiec górski, w tle Ceperberg.
Chmury przelewają się przez Łomnicę, raz ją widać, raz nie. Julka ma nadzieję, ze chmura dotrze i do nas. W ogóle chciała wjechać kolejką w chmurę, ale jak na złość nie wyszło.
A my ruszamy na Łomnicką Wieżę. To kwadrans drogi wygodnym chodnikiem.
Po drodze mijamy doskonale widoczne z dołu barykady, chyba przeciwlawinowe, bo innego pomysłu nie mam.
Co prawda nie mam pomarańczowych gaci, ale i tak mnie widać z daleka, hehehe
Pięknie stąd widać dolinę Pięciu Stawów Spiskich. I chmury elegancko się przewalają wokół Lodowego.
No i docieramy na 2215m. Julka marudziła, że góry są nudne bo szare albo zielone, to się zdziwiła, bo okazało się, ze bywają też czerwone skały.
Rzut oka z góry w dół.
No i wracamy z powrotem do kolejki, pięknie się odsłania Łomnicki Szczyt.
Zjeżdżamy w dół bez przygód, nikt nie spadł.
Druga niespodzianka to sala zabaw z małpim gajem i huśtawkami w budynku stacji kolejki. też darmowa. Julka dopiero się zdziwiła i tak minęła godzina.
No ale w końcu czas było schodzić, bo auto stało dość daleko od nas.
Ale żeby nie wracać tak samo decydujemy się zejść magistralą przy chacie zamkowskiego. Przynajmniej sobie coś tam pooglądamy. No i faktycznie, choć szlak nudny, momentami coś tam wyłaziło.
Niemniej ścieżka się dłużyła. Dodatkowo zauważyliśmy spory ubytek lasów w okolicy.
W końcu doszlismy do Rainerowej Chaty i szliśmy wzdłuż wody, co Julkę motywowało, żeby co chwilkę moczyć ręce. Mnie za to pocisnęło znienacka w krzaki i było gorąco.
Ktoś chciałby taką ławeczkę? Z takim widokiem?
Przyspieszamy kroku, bo w Dolinie Staroleśnej zaciągnęło się mocno i straszy deszczem. Ale nie, zejście co prawda długie, ale poszło nam sprawnie, a chmury zostały tam, gdzie były. Koło siódmej kończymy trasę.
Po drodzę staję jeszcze w Strednicy, bo muszę, chociaż Magda przerażona, bo myśli, ze auto zepsute. Ale co, nie stanęlibyście?
Wracamy do kraju. Po naszej stronie góry zachmurzone. Pogoda ponoć nie była łaskawa. A więc opłacało się... Zadowoleni kończymy dzień. A przy okazji, w zagadkach schroniska wisi zagadka, zdjecie zrobione właśnie tego dnia.
Trochę na Słowacji bywałem, ale od Łomnicy nie. Ale jakoś to idzie i idziemy asfaltem przed siebie. W międzyczasie pogoda troszkę się paprze. Idziemy i idziemy, droga wygodna, humory dopisują.
Od zachodu niestety robi się brzydko i wydaje się, że tam po prostu leje. Nic no, przecież teoretycznie liczyliśmy się z tym. A w ogóle mieliśmy plan iść do Kieżmarskiego Stawu i na Rakuską, ale po pierwsze pogoda nie taka, a po drugie deszcze zniszczyły szlak i Słowacy go czasowo zamknęli.
Dochodzimy do stacji przesiadkowej i tam kończy się asfalt. Idę więc na krechę, bo szlak się jakby zgubił. Julka krzyczy na mnie, bo znalazła tablicę po angielsku i przeczytała. No i tłumaczy nam:"Zakaz wejścia do entrów". Na szczęscie droga zaraz się znajduje i tylko trochę łamiemy prawo.
Podejście nie jest jakieś forsowne, ale dość długie. No i widoki są cały czas praktycznie takie same. Ale nie pada. To dobrze.
Praktycznie cały czas podchodziliśmy otwartym terenem, ale jeden odcinek był w lesie. Potem stromo wychodziło się w pasmo kosówek.
Niecałe trzy godziny i włazimy do bufetu Skalnata Chata. Pięknie położonego. Ludzi tu sporo ale jakoś się tracą. Nie tak, jak np. w Murowańcu. Magda bierze kofolę, ja wiadomo co. Julka nic. Nie chce.
Młoda ma obiecane trzy niespodzianki na dzisiaj plus głaskanie psów. Psy się znalazly, Julka znalazła też fotele i odpoczywa. Myśli, że to niespodzianka.
Ale nie, niespodzianka kryje się nieco wyżej. Mały szok, tak wysoko plac zabaw? To niemożliwe.
A jednak.
Oczywiście wstęp jest darmowy. To znaczy nie jest to takie oczywiste, bo pewnie po naszej stronie byłoby płatne. Julka szaleje. Nigdzie się nam dzisiaj nie spieszy.
Na górę można też wjechać gondolą, ale to dość droga impreza i w ogóle nie braliśmy tego pod uwagę. Braliśmy Łomnicę, ale trzeba kupić bilety z wyprzedzeniem. Przy takiej niepewnej pogodzie stwierdziliśmy, ze nie ma co. A bilety troszkę kosztują. 27 euro. Plus na Skalnate chyba 25. Na łeb.
No ale popatrzeć można za darmo.
Wagonik pięknie odznacza się wśród skał.
No ale pogoda niezła, to czas na drugą niespodziankę. Jest kolejka na Łomnicę i jest druga. Za 24 euro za trzy osoby. I bilety kupuje się na miejscu.
Okazja jak cholera. Jedziemy!
Nasze krzesełka ścigają się z kabiną. Róznica jest zasadnicza. My jedziemy kilka, kilkanaście metrów nad ziemią. Kabina wisi dobre kilkaset.
Wyskakujemy z kolejki i po chwili docieramy na Łomnicką Przełęcz. Kiedyś szedł tu szlak z dołu, doskonale widać drogę. No ale teraz kolejka jedzie to szlak zamknięty. Jesteśmy na prawie 2200m.
Dość szybko przekonujemy się, że było warto. Obejrzeć Tatry z tej perspektywy - bezcenne. Pośrednia Grań.
Leniwiec górski, w tle Ceperberg.
Chmury przelewają się przez Łomnicę, raz ją widać, raz nie. Julka ma nadzieję, ze chmura dotrze i do nas. W ogóle chciała wjechać kolejką w chmurę, ale jak na złość nie wyszło.
A my ruszamy na Łomnicką Wieżę. To kwadrans drogi wygodnym chodnikiem.
Po drodze mijamy doskonale widoczne z dołu barykady, chyba przeciwlawinowe, bo innego pomysłu nie mam.
Co prawda nie mam pomarańczowych gaci, ale i tak mnie widać z daleka, hehehe
Pięknie stąd widać dolinę Pięciu Stawów Spiskich. I chmury elegancko się przewalają wokół Lodowego.
No i docieramy na 2215m. Julka marudziła, że góry są nudne bo szare albo zielone, to się zdziwiła, bo okazało się, ze bywają też czerwone skały.
Rzut oka z góry w dół.
No i wracamy z powrotem do kolejki, pięknie się odsłania Łomnicki Szczyt.
Zjeżdżamy w dół bez przygód, nikt nie spadł.
Druga niespodzianka to sala zabaw z małpim gajem i huśtawkami w budynku stacji kolejki. też darmowa. Julka dopiero się zdziwiła i tak minęła godzina.
No ale w końcu czas było schodzić, bo auto stało dość daleko od nas.
Ale żeby nie wracać tak samo decydujemy się zejść magistralą przy chacie zamkowskiego. Przynajmniej sobie coś tam pooglądamy. No i faktycznie, choć szlak nudny, momentami coś tam wyłaziło.
Niemniej ścieżka się dłużyła. Dodatkowo zauważyliśmy spory ubytek lasów w okolicy.
W końcu doszlismy do Rainerowej Chaty i szliśmy wzdłuż wody, co Julkę motywowało, żeby co chwilkę moczyć ręce. Mnie za to pocisnęło znienacka w krzaki i było gorąco.
Ktoś chciałby taką ławeczkę? Z takim widokiem?
Przyspieszamy kroku, bo w Dolinie Staroleśnej zaciągnęło się mocno i straszy deszczem. Ale nie, zejście co prawda długie, ale poszło nam sprawnie, a chmury zostały tam, gdzie były. Koło siódmej kończymy trasę.
Po drodzę staję jeszcze w Strednicy, bo muszę, chociaż Magda przerażona, bo myśli, ze auto zepsute. Ale co, nie stanęlibyście?
Wracamy do kraju. Po naszej stronie góry zachmurzone. Pogoda ponoć nie była łaskawa. A więc opłacało się... Zadowoleni kończymy dzień. A przy okazji, w zagadkach schroniska wisi zagadka, zdjecie zrobione właśnie tego dnia.
- sprocket73
- Posty: 5935
- Rejestracja: 2013-07-14, 08:56
- Kontakt:
Praktycznie codzienna walka z pogodą, choć na zdjęciach tego nie widać, ale wiem jak to jest, robi się zdjęcie jak wychodzi słońce
SPROCKET
viewtopic.php?f=17&t=1876
viewtopic.php?f=17&t=1876
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 19 gości