Historia pewnego zdjęcia
: 2016-02-01, 23:11
Jako że często nie ma się czasu ani weny, by sklecić jakąś relację, a wspomnienia z wyjazdu uciekają w niebyt, proponuję nowy wątek „Historia pewnego zdjęcia”. Nierzadko uda się na fotografii uchwycić coś ważnego – ciekawe spotkanie z niebanalnym człowiekiem, rzecz, zabytek, miejsce, sytuację, wydarzenie, z którymi wiążą się jakieś emocje, jakaś nadzwyczajna dla nas historia. Albo krajobraz, który w szczególnym momencie staje się dla nas czymś fascynującym, niezwykłą impresją, olśniewa albo przeraża, bo znaleźliśmy się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, by coś niebanalnego uchwycić, by coś nam się skojarzyło, coś z czymś połączyło, coś przed nami odkryło.
Te zdjęcia nie muszą być świetne artystycznie. Ważne, by coś przekazywały. By towarzyszyło im kilka słów opisu, który wyjaśni ich wyjątkowość. Zapraszam do podzielenia się historiami ze swoich zdjęć. Ja zacznę od fotografii, która podsunęła mi pomysł tego wątku.
Syria wzbudza obecnie jednoznaczne, negatywne skojarzenia. Dla nas to kraj, który już nie istnieje, bo nie istnieje ta Syria, którą zapamiętaliśmy z wyjazdu sprzed wojny domowej. Miejsca, które wówczas przemierzaliśmy, nierzadko obróciły się w ruiny. Zniszczono
Meczet Umajjadów w Aleppo, wysadzono w powietrze świątynię Bela z Palmyry, bezpowrotnie zniknęło wiele śladów z historycznej i kulturalnej przeszłości tego kraju. Ale nie o zabytkach chcemy pisać, a o ludziach, których spotkaliśmy w drodze. Często zastanawiamy się, czy jeszcze żyją, czy uciekli z kraju pogrążonego w chaosie, jak teraz próbują funkcjonować w świecie, w którym ich poprzednie życie obróciło się w gruzy.
Jak ten staruszek, z którym jechaliśmy na stopa na pace samochodu i który po wysiadce na migi zaprosił nas do swego domu, ugościł i kazał zostać tak długo, jak potrzebujemy. Lub starszy pomocnik hotelowy w Latakii, który jakoś szczególnie nas sobie upodobał i gdy już rozgościliśmy się na dachu, na którym mieliśmy spać, przyniósł nam kawę w styropianowym kubku i choć ni w ząb nie znał angielskiego, zaczął wymieniać znane sobie europejskie marki, by w końcu stwierdzić (a był to czas po śmierci Jacksona): „Michael Jackson caput!”. Albo dwóch chłopaków z Palmyry, którzy po skończonej pracy w hotelach spotkali się w domu jednego z nich i z którymi przesiedzieliśmy przy herbacie i sziszy do świtu, by o tej przysłowiowej czwartej nad ranem położyć się na balkonie na krótki sen, gdy niebo nad Palmyrą, nieprzejrzyste od piaskowej zawiesiny ciążącej w powietrzu, zaczynało nabierać blasków.
Albo człowiek ze zdjęcia, przypadkowo spotkany w drodze, którego imienia nigdy nie poznaliśmy. Wracaliśmy właśnie z pustyni, skąd po obejrzeniu zamku Kasr Ibn Wardan i domów – uli w okolicy złapaliśmy autostop w pobliże miejscowości, skąd jeździł lokalny transport do miasta. Do przejścia na przystanek zostało nam niewiele, może z pół kilometra, może kilometr. I nagle, ni stąd, ni z owąd, zatrzymał się przy nas motocykl. Ubrany w czerwoną arafatkę mężczyzna zaproponował nam podwózkę, więc ochoczo wskoczyliśmy na siodełko i pomknęliśmy przed siebie. Furkocząca na wietrze kefija i pasek prostej drogi przed nami – tylko tyle można było zobaczyć zza ramienia Syryjczyka. I to właśnie zdjęcie z perspektywy pasażera zrobił Robert w trakcie jazdy. Czy ten człowiek nadal jeździ tą drogą? Czy ta droga, w takim stanie jak kiedyś, jeszcze istnieje? Może nie ma i jego, i jej. A może nadal czerwona kefija powiewa na wietrze?
Te zdjęcia nie muszą być świetne artystycznie. Ważne, by coś przekazywały. By towarzyszyło im kilka słów opisu, który wyjaśni ich wyjątkowość. Zapraszam do podzielenia się historiami ze swoich zdjęć. Ja zacznę od fotografii, która podsunęła mi pomysł tego wątku.
Syria wzbudza obecnie jednoznaczne, negatywne skojarzenia. Dla nas to kraj, który już nie istnieje, bo nie istnieje ta Syria, którą zapamiętaliśmy z wyjazdu sprzed wojny domowej. Miejsca, które wówczas przemierzaliśmy, nierzadko obróciły się w ruiny. Zniszczono
Meczet Umajjadów w Aleppo, wysadzono w powietrze świątynię Bela z Palmyry, bezpowrotnie zniknęło wiele śladów z historycznej i kulturalnej przeszłości tego kraju. Ale nie o zabytkach chcemy pisać, a o ludziach, których spotkaliśmy w drodze. Często zastanawiamy się, czy jeszcze żyją, czy uciekli z kraju pogrążonego w chaosie, jak teraz próbują funkcjonować w świecie, w którym ich poprzednie życie obróciło się w gruzy.
Jak ten staruszek, z którym jechaliśmy na stopa na pace samochodu i który po wysiadce na migi zaprosił nas do swego domu, ugościł i kazał zostać tak długo, jak potrzebujemy. Lub starszy pomocnik hotelowy w Latakii, który jakoś szczególnie nas sobie upodobał i gdy już rozgościliśmy się na dachu, na którym mieliśmy spać, przyniósł nam kawę w styropianowym kubku i choć ni w ząb nie znał angielskiego, zaczął wymieniać znane sobie europejskie marki, by w końcu stwierdzić (a był to czas po śmierci Jacksona): „Michael Jackson caput!”. Albo dwóch chłopaków z Palmyry, którzy po skończonej pracy w hotelach spotkali się w domu jednego z nich i z którymi przesiedzieliśmy przy herbacie i sziszy do świtu, by o tej przysłowiowej czwartej nad ranem położyć się na balkonie na krótki sen, gdy niebo nad Palmyrą, nieprzejrzyste od piaskowej zawiesiny ciążącej w powietrzu, zaczynało nabierać blasków.
Albo człowiek ze zdjęcia, przypadkowo spotkany w drodze, którego imienia nigdy nie poznaliśmy. Wracaliśmy właśnie z pustyni, skąd po obejrzeniu zamku Kasr Ibn Wardan i domów – uli w okolicy złapaliśmy autostop w pobliże miejscowości, skąd jeździł lokalny transport do miasta. Do przejścia na przystanek zostało nam niewiele, może z pół kilometra, może kilometr. I nagle, ni stąd, ni z owąd, zatrzymał się przy nas motocykl. Ubrany w czerwoną arafatkę mężczyzna zaproponował nam podwózkę, więc ochoczo wskoczyliśmy na siodełko i pomknęliśmy przed siebie. Furkocząca na wietrze kefija i pasek prostej drogi przed nami – tylko tyle można było zobaczyć zza ramienia Syryjczyka. I to właśnie zdjęcie z perspektywy pasażera zrobił Robert w trakcie jazdy. Czy ten człowiek nadal jeździ tą drogą? Czy ta droga, w takim stanie jak kiedyś, jeszcze istnieje? Może nie ma i jego, i jej. A może nadal czerwona kefija powiewa na wietrze?