Czym chata bogata tym rada...
: 2013-08-26, 14:08
Dzień dobry.
Kurde no, kompletnie weny nie mam, a tu napisać coś trzeba... A więc dojechaliśmy w 4-osobowym składzie do Zawoi, do centrum dokładnie, a jeszcze dokładniej to tutaj:
Groszek przyjął nas z otwartymi ramionami, niestety nie tylko nas... ale się udało wyjść z tego cało. Planowaliśmy podjechać sobie autobusem, tzn. większość chyba chciała iść piechotą, sam nie wiem, w końcu poszliśmy z buta. Był to jednak bardzo zły pomysł, bo czekało nas minimum 7 km darcia asfaltu itp. Ale nie ma to jak czterech pięknych i urodziwych panów. Tak oto po przejściu około kilometra, nie machając rękoma, ani nie próbując zatrzymać żadnego stopa. Stop zjawia się sam nie wiadomo skąd. Zatrzymuje się jakiś ładny Pan z zapytaniem czy nas podwieźć. Nie zastanawiając się ani chwili wsiadamy. Po 10 minutach jesteśmy już pod bramami parku. Tak oto w 5 chopa ruszamy do góry. Droga jak droga, no do góry przede wszystkim, ale szlak całkiem ładnie zrobiony, idzie się więc dosyć wygodnie. We czterech docieramy do schroniska, emeryt kris, gdzieś tam został, nie wiadomo gdzie. Zasiadamy przy schronisku, jemy, pijemy, jest i kris, ale on jak w transie, nawet nas nie zauważa i niczym Justyna Kowalczyk napiera tymi kijami po zolu i pnie się do góry. No i tak nas zostawił. Pakujemy się więc i za nim w górę. Teraz czeka nas podobno 3072 sztuk schodów i będziemy na szczycie. Tzn. od początku szlaku, ale wizja tego, że sporo jeszcze zostało i tak nas przeraża. Mimo to nie poddajemy się, walcząc dzielnie z każdą jedną sztuką. Doganiamy krisa, tu jego losy dzieli kolejny emeryt Vision, tak też reszta pnie w górę, a emeryci swoim tempem gdzieś tam wpizdu za nimi. Powoli zbliża się zachód, więc widoczki i światło całkiem niezłe.
Są też straszne klamry i łańcuchy...
Słońce coraz niżej...
I fajnie oświetlona trawka...
Przed samym szczytem, zaczyna się też bardzo ciekawy spektakl, w postaci latających mgiełek, w sumie na zdjęciach, aż tak tego efektu nie widać, ale na żywo prezentowało się to pięknie, przez co też nasze wejście na szczyt się trochę opóźniło.
Więcej w sumie staliśmy i fotografowaliśmy, niż szliśmy.
Emeryci gdzieś tam z tyłu, reszta już na szczycie, fotografuje sobie widmo brockenu, mi w sumie się nie udało, tzn. widzieć je widziałem, ale coś mi na zdjęciach ono słabo wyszło, że go prawie nie widać, ale pewnie reszta zaprezentuje je dużo wyraźniejsze.
No ale na zachód docieramy idealnie, jakiś porywający to może on nie był, ale te mgiełki dodawały mu uroku.
Na szczycie ludzi bardzo mało, trochę wieje i zaczyna nam być zimno, więc się rozgrzewamy na różne sposoby, próbowaliśmy pograć w gałę, ale ciężkie to było do wykonania na szczycie, każdy sobie jednak coś tam znalazł, ja np. zrobiłem sobie imitację kowadła tatrzańskiego, z którego nawet spadłem. Urwis tylko coś urwisować za bardzo nie chciał, póki co... Mamy też foto zbiorowe ze szczytu i tu oto przedstawiam, naszego piątego chopa, mirrorsa vel. Pszczelarza. To ten tajemniczy Pan który lubi brać chłopaków... na stopa.
Na szczycie spędzamy dobrą godzinę, raz jest słońce, raz go nie ma, trochę gramy, trochę pijemy, czasem coś jemy i tak to leci. No ale w pewnym momencie jakoś tak dziwnie nam się robi i jakby kogoś nam brakowało, tak też dochodzimy do wniosku, że jakiś taki iście "gejesowy" klimat mamy. I tutaj każdy zaczyna rozglądać się za jakimiś dziewczynami na szczycie, ale ni ..uja, albo nie ma, albo już zajęte. W smutku schodzimy więc stamtąd.
Na pożegnanie i otarcie łez, pomachało nam słońce.
Po 5 minutach jesteśmy w naszej chatce, a czym chata bogata tym rada, tak w naszej interpretacji radowaliśmy się sobą i bogato było nawet.
Sokół pierwszy sprawdził wytrzymałość, desek, stwierdzając, że to nie wytrzyma pod nami, więc ja jako najcięższy przedstawiciel zweryfikowałem jego wersję. Rozpaliliśmy świeczki, było pięknie i romantycznie. Jeszcze była tylko kwestia tego czy się zmieścimy, z tym było już trochę gorzej, ale zarządziłem imprezę integracyjną przed chatką, stwierdzając, że to trzeba trochę wypić, bo inaczej, to nic nie wymyślimy. Wszyliśmy więc na zewnątrz, integrujemy się i podziwiamy widoki... aż tu nagle zaczęły spadać dziwne gwiazdy z nieba, więc focimy.
Pierwsza przeszła niczym burza, trochę nierówna parabola lotu, ale piękna...
Następna nieco bardziej kształtna i wyrazista...
Było ich jeszcze sporo, ale takie jakieś do niczego niepodobne, więc nie ma co prezentować. Po imprezie, czas na spanie i tutaj od razu wyobraźnia zaczyna działać i bez problemu udaje nam się w chacie zmieścić w pięciu, nawet marzymy o szóstym, a właściwie szóstej, no ale nic jakoś to przebolejmy i damy sobie radę sami, a co...
Wszyscy mają śpiwory poza mirrorsem, który ubiera się we wszystko co ma i maskuje tak, że kris stwierdza, że wygląda jak Pszczelarz. Tak oto, z pszczelarzem idziemy spać. Ja ładuje się do środeczka, więc jest mi najcieplej, pszczelarz i urwis, grzeją nieźle... Gorzej ma sokół i kris, bo dechy po jednej stronie i przeciągi, ale sokół się chwalił, że urwis mocno go tam popychał i mu w sumie ciepło było. Widać, zachciało mu się na noc urwisować, w dodatku, przykrył się śpiworem i pół nocy urwisował na telefonie, tylko jakieś dźwięki klawiszy spod wydobywały się co jakiś czas... Noc jak noc, minęła przyjemnie, jedynie Pszczelarz miał jakieś problemy, wiercił się niesamowicie i co chwile wychodził na zewnątrz, nie wiem w jakim celu. Ja tam nie narzekałem, cieplutko, ciaśniutko i przyjemnie było. Nawet udawało mi się przewracać na drugi bok, chociaż była to nie lada sztuka. Przetrwaliśmy dzielnie w tym "gejesowym" klimacie do 4:00 nad ranem, po czym zarządziłem pobudkę, wychodzę w slipach na werandę, przeciągam się i myślę, jak tu kurva pięknie... prawie jak we własnym domu, tylko widok o wiele ładniejszy... żyć nie umierać dosłownie. Wszyscy obawiają się wyjść, że śpiworów, że niby zimno, ale zachęcam ich gotując zupę (chińską z Radomia oczywiście) w tych slipach, mówiąc jak tu cieplutko. Tak też wychodzą w końcu i jeszcze przede mną są gotowi już do wyjścia. Wychodzimy...
Po 5 minutach jesteśmy na szczycie, ludzi jak na derbach śląska, ale przedsmak tego co ma się wydarzyć już widać, w dole piękne mgiełki w dolinach...
I powoli się zaczyna, w sumie nawet ciepło ale wieje strasznie i przydałby się rękawiczki, bo ręce to chcą odpaść...
Tutaj taka mała sesja ze wschodu:
I po wschodzie. Schodzimy w kierunku przełęczy Brona. Przez jakiś czas wszystko pięknie się jeszcze prezentuje w porannym świetle, te mgiełki w dolinach, ale najpiękniej to chyba wyglądała Mała Babia Góra, tak jakoś najbardziej kolorowo...
Na przełęczy urządzamy sobie dłuższą przerwę, poranne sprawy, śniadanie i takie tam inne, robi się też w końcu cieplej i przestaje tak wiać, więc można by tak siedzieć i siedzieć, ale trzeba iść...
Na Małej Babiej kolejna krótka przerwa, za potrzebą, tutaj dopiero mirrors, zaczyna czesać włosy, obawiał się to zrobić przed chatą, bo pewnie spodziewał się czym to się może skończyć, tak czy tak wzbudza to wielki zachwyt u pozostałych wygłodniałych po nocy.
Zejście z Małej Babiej w stronę Jałowieckiej Przełęczy, wg większości było koszmarne, bo było, takie jakieś strome, długie i nieprzyjemne. Pod górę była by pewnie masakra, ale i tak wolałbym tamtędy wchodzić niż schodzić.
Przed przełęczą opuszcza nas mirrors, twierdząc, że się nie wyspał i chce do domu, ale mi to się jednak wydaje, że przestraszył się tego jak na niego patrzyliśmy jak się czesał... albo już był gdzieś umówiony i dlatego się czesał, żeby jakoś wyglądać.
Została więc nas czwórka. Idziemy sobie dalej w stronę Mędralowej. Szlak w sumie nieciekawy, większość lasem, ale raz na jakiś czas się wyjdzie na jakąś polankę...
Dochodzimy na Klekociny, tam zasiadamy i czekamy, bo miał się tam pojawić niejaki darkheush, liczyliśmy, że wyjdzie gdzieś zaraz z jakiegoś chaszczingu leśnego z gałęziami na głowie, ale nic takiego się niestety nie stało... za to pooglądaliśmy ładne dziewczyny (jakieś hostessy, bo jakiś bieg górski tam miał się odbywać) i to zmusiło nas do opuszczenia szybko tego miejsca, bo więcej niż 17 lat to one nie miały... chociaż ciężko powiedzieć, ja tam się nie znam... Ale za to 50 metrów wyżej spotykamy Tępego Dyszla, no i to już takie bardziej nasze klimaty. Chyba to jednak wyczuł i się speszył, szybko oddalając się od nas w przeciwnym kierunku.
Kierujemy się więc sami na Jałowiec i tam dopiero wg mnie szlak się robi ciekawy, coraz więcej prześwitów i widokowych polanek...
W połowie drogi spotykamy jeszcze darkheusha, który zachodzi nas od przodu, a nie od tyłu tak jak się spodziewaliśmy. Chłopaki jeszcze idą na Klekociny, a my w stronę Jałowca.
Na Jałowcu całkiem pięknie, urządzamy sobie bardzo długi piknik, gdyż czekamy jeszcze na darkheusha z kolegą, którego imienia nie pamiętam. Urwis w kocu zaczyna urwisować, zdobywając szczyt wiaty na Jałowcu, bo do tej pory, urwisował tylko na telefonie, prawie całą drogę. Hmm może coś z tego wyniknie w najbliższym czasie... Zjawia się jeszcze straż poszukująca pożaru, niestety nie umieli go zidentyfikować, więc proszą nas o pomoc... ale nic nie widzieliśmy, nic nie słyszeliśmy... Jakiś turysta, próbujący rozeznać się w terenie, stwierdza, że widzi uciekające pole i tamtędy się chyba iść nie da... Istna sielanka, posiedziałoby się jeszcze, no ale czas uciekać... Zbieramy się więc we trójkę, bo kirs zostaje na integracji z kolegami, a my podążamy żółtym szlakiem w stronę Kolędówki, po drodze w sumie nic ciekawego się już nie wydarza... dochodzimy do zielonego szlaku, którym kierujemy się do centrum Zawoi...
O 15:00 jesteśmy pod Groszkiem na parkingu i udajemy się do domu.
W sumie to tyle, działo się o wiele więcej, ale nie sposób wszystkiego opisać, naprawdę były też tam przyjemniejsze momenty a tego proszę nie brać do końca na poważnie, ale kogo nie było, niech żałuje.
Kurde no, kompletnie weny nie mam, a tu napisać coś trzeba... A więc dojechaliśmy w 4-osobowym składzie do Zawoi, do centrum dokładnie, a jeszcze dokładniej to tutaj:
Groszek przyjął nas z otwartymi ramionami, niestety nie tylko nas... ale się udało wyjść z tego cało. Planowaliśmy podjechać sobie autobusem, tzn. większość chyba chciała iść piechotą, sam nie wiem, w końcu poszliśmy z buta. Był to jednak bardzo zły pomysł, bo czekało nas minimum 7 km darcia asfaltu itp. Ale nie ma to jak czterech pięknych i urodziwych panów. Tak oto po przejściu około kilometra, nie machając rękoma, ani nie próbując zatrzymać żadnego stopa. Stop zjawia się sam nie wiadomo skąd. Zatrzymuje się jakiś ładny Pan z zapytaniem czy nas podwieźć. Nie zastanawiając się ani chwili wsiadamy. Po 10 minutach jesteśmy już pod bramami parku. Tak oto w 5 chopa ruszamy do góry. Droga jak droga, no do góry przede wszystkim, ale szlak całkiem ładnie zrobiony, idzie się więc dosyć wygodnie. We czterech docieramy do schroniska, emeryt kris, gdzieś tam został, nie wiadomo gdzie. Zasiadamy przy schronisku, jemy, pijemy, jest i kris, ale on jak w transie, nawet nas nie zauważa i niczym Justyna Kowalczyk napiera tymi kijami po zolu i pnie się do góry. No i tak nas zostawił. Pakujemy się więc i za nim w górę. Teraz czeka nas podobno 3072 sztuk schodów i będziemy na szczycie. Tzn. od początku szlaku, ale wizja tego, że sporo jeszcze zostało i tak nas przeraża. Mimo to nie poddajemy się, walcząc dzielnie z każdą jedną sztuką. Doganiamy krisa, tu jego losy dzieli kolejny emeryt Vision, tak też reszta pnie w górę, a emeryci swoim tempem gdzieś tam wpizdu za nimi. Powoli zbliża się zachód, więc widoczki i światło całkiem niezłe.
Są też straszne klamry i łańcuchy...
Słońce coraz niżej...
I fajnie oświetlona trawka...
Przed samym szczytem, zaczyna się też bardzo ciekawy spektakl, w postaci latających mgiełek, w sumie na zdjęciach, aż tak tego efektu nie widać, ale na żywo prezentowało się to pięknie, przez co też nasze wejście na szczyt się trochę opóźniło.
Więcej w sumie staliśmy i fotografowaliśmy, niż szliśmy.
Emeryci gdzieś tam z tyłu, reszta już na szczycie, fotografuje sobie widmo brockenu, mi w sumie się nie udało, tzn. widzieć je widziałem, ale coś mi na zdjęciach ono słabo wyszło, że go prawie nie widać, ale pewnie reszta zaprezentuje je dużo wyraźniejsze.
No ale na zachód docieramy idealnie, jakiś porywający to może on nie był, ale te mgiełki dodawały mu uroku.
Na szczycie ludzi bardzo mało, trochę wieje i zaczyna nam być zimno, więc się rozgrzewamy na różne sposoby, próbowaliśmy pograć w gałę, ale ciężkie to było do wykonania na szczycie, każdy sobie jednak coś tam znalazł, ja np. zrobiłem sobie imitację kowadła tatrzańskiego, z którego nawet spadłem. Urwis tylko coś urwisować za bardzo nie chciał, póki co... Mamy też foto zbiorowe ze szczytu i tu oto przedstawiam, naszego piątego chopa, mirrorsa vel. Pszczelarza. To ten tajemniczy Pan który lubi brać chłopaków... na stopa.
Na szczycie spędzamy dobrą godzinę, raz jest słońce, raz go nie ma, trochę gramy, trochę pijemy, czasem coś jemy i tak to leci. No ale w pewnym momencie jakoś tak dziwnie nam się robi i jakby kogoś nam brakowało, tak też dochodzimy do wniosku, że jakiś taki iście "gejesowy" klimat mamy. I tutaj każdy zaczyna rozglądać się za jakimiś dziewczynami na szczycie, ale ni ..uja, albo nie ma, albo już zajęte. W smutku schodzimy więc stamtąd.
Na pożegnanie i otarcie łez, pomachało nam słońce.
Po 5 minutach jesteśmy w naszej chatce, a czym chata bogata tym rada, tak w naszej interpretacji radowaliśmy się sobą i bogato było nawet.
Sokół pierwszy sprawdził wytrzymałość, desek, stwierdzając, że to nie wytrzyma pod nami, więc ja jako najcięższy przedstawiciel zweryfikowałem jego wersję. Rozpaliliśmy świeczki, było pięknie i romantycznie. Jeszcze była tylko kwestia tego czy się zmieścimy, z tym było już trochę gorzej, ale zarządziłem imprezę integracyjną przed chatką, stwierdzając, że to trzeba trochę wypić, bo inaczej, to nic nie wymyślimy. Wszyliśmy więc na zewnątrz, integrujemy się i podziwiamy widoki... aż tu nagle zaczęły spadać dziwne gwiazdy z nieba, więc focimy.
Pierwsza przeszła niczym burza, trochę nierówna parabola lotu, ale piękna...
Następna nieco bardziej kształtna i wyrazista...
Było ich jeszcze sporo, ale takie jakieś do niczego niepodobne, więc nie ma co prezentować. Po imprezie, czas na spanie i tutaj od razu wyobraźnia zaczyna działać i bez problemu udaje nam się w chacie zmieścić w pięciu, nawet marzymy o szóstym, a właściwie szóstej, no ale nic jakoś to przebolejmy i damy sobie radę sami, a co...
Wszyscy mają śpiwory poza mirrorsem, który ubiera się we wszystko co ma i maskuje tak, że kris stwierdza, że wygląda jak Pszczelarz. Tak oto, z pszczelarzem idziemy spać. Ja ładuje się do środeczka, więc jest mi najcieplej, pszczelarz i urwis, grzeją nieźle... Gorzej ma sokół i kris, bo dechy po jednej stronie i przeciągi, ale sokół się chwalił, że urwis mocno go tam popychał i mu w sumie ciepło było. Widać, zachciało mu się na noc urwisować, w dodatku, przykrył się śpiworem i pół nocy urwisował na telefonie, tylko jakieś dźwięki klawiszy spod wydobywały się co jakiś czas... Noc jak noc, minęła przyjemnie, jedynie Pszczelarz miał jakieś problemy, wiercił się niesamowicie i co chwile wychodził na zewnątrz, nie wiem w jakim celu. Ja tam nie narzekałem, cieplutko, ciaśniutko i przyjemnie było. Nawet udawało mi się przewracać na drugi bok, chociaż była to nie lada sztuka. Przetrwaliśmy dzielnie w tym "gejesowym" klimacie do 4:00 nad ranem, po czym zarządziłem pobudkę, wychodzę w slipach na werandę, przeciągam się i myślę, jak tu kurva pięknie... prawie jak we własnym domu, tylko widok o wiele ładniejszy... żyć nie umierać dosłownie. Wszyscy obawiają się wyjść, że śpiworów, że niby zimno, ale zachęcam ich gotując zupę (chińską z Radomia oczywiście) w tych slipach, mówiąc jak tu cieplutko. Tak też wychodzą w końcu i jeszcze przede mną są gotowi już do wyjścia. Wychodzimy...
Po 5 minutach jesteśmy na szczycie, ludzi jak na derbach śląska, ale przedsmak tego co ma się wydarzyć już widać, w dole piękne mgiełki w dolinach...
I powoli się zaczyna, w sumie nawet ciepło ale wieje strasznie i przydałby się rękawiczki, bo ręce to chcą odpaść...
Tutaj taka mała sesja ze wschodu:
I po wschodzie. Schodzimy w kierunku przełęczy Brona. Przez jakiś czas wszystko pięknie się jeszcze prezentuje w porannym świetle, te mgiełki w dolinach, ale najpiękniej to chyba wyglądała Mała Babia Góra, tak jakoś najbardziej kolorowo...
Na przełęczy urządzamy sobie dłuższą przerwę, poranne sprawy, śniadanie i takie tam inne, robi się też w końcu cieplej i przestaje tak wiać, więc można by tak siedzieć i siedzieć, ale trzeba iść...
Na Małej Babiej kolejna krótka przerwa, za potrzebą, tutaj dopiero mirrors, zaczyna czesać włosy, obawiał się to zrobić przed chatą, bo pewnie spodziewał się czym to się może skończyć, tak czy tak wzbudza to wielki zachwyt u pozostałych wygłodniałych po nocy.
Zejście z Małej Babiej w stronę Jałowieckiej Przełęczy, wg większości było koszmarne, bo było, takie jakieś strome, długie i nieprzyjemne. Pod górę była by pewnie masakra, ale i tak wolałbym tamtędy wchodzić niż schodzić.
Przed przełęczą opuszcza nas mirrors, twierdząc, że się nie wyspał i chce do domu, ale mi to się jednak wydaje, że przestraszył się tego jak na niego patrzyliśmy jak się czesał... albo już był gdzieś umówiony i dlatego się czesał, żeby jakoś wyglądać.
Została więc nas czwórka. Idziemy sobie dalej w stronę Mędralowej. Szlak w sumie nieciekawy, większość lasem, ale raz na jakiś czas się wyjdzie na jakąś polankę...
Dochodzimy na Klekociny, tam zasiadamy i czekamy, bo miał się tam pojawić niejaki darkheush, liczyliśmy, że wyjdzie gdzieś zaraz z jakiegoś chaszczingu leśnego z gałęziami na głowie, ale nic takiego się niestety nie stało... za to pooglądaliśmy ładne dziewczyny (jakieś hostessy, bo jakiś bieg górski tam miał się odbywać) i to zmusiło nas do opuszczenia szybko tego miejsca, bo więcej niż 17 lat to one nie miały... chociaż ciężko powiedzieć, ja tam się nie znam... Ale za to 50 metrów wyżej spotykamy Tępego Dyszla, no i to już takie bardziej nasze klimaty. Chyba to jednak wyczuł i się speszył, szybko oddalając się od nas w przeciwnym kierunku.
Kierujemy się więc sami na Jałowiec i tam dopiero wg mnie szlak się robi ciekawy, coraz więcej prześwitów i widokowych polanek...
W połowie drogi spotykamy jeszcze darkheusha, który zachodzi nas od przodu, a nie od tyłu tak jak się spodziewaliśmy. Chłopaki jeszcze idą na Klekociny, a my w stronę Jałowca.
Na Jałowcu całkiem pięknie, urządzamy sobie bardzo długi piknik, gdyż czekamy jeszcze na darkheusha z kolegą, którego imienia nie pamiętam. Urwis w kocu zaczyna urwisować, zdobywając szczyt wiaty na Jałowcu, bo do tej pory, urwisował tylko na telefonie, prawie całą drogę. Hmm może coś z tego wyniknie w najbliższym czasie... Zjawia się jeszcze straż poszukująca pożaru, niestety nie umieli go zidentyfikować, więc proszą nas o pomoc... ale nic nie widzieliśmy, nic nie słyszeliśmy... Jakiś turysta, próbujący rozeznać się w terenie, stwierdza, że widzi uciekające pole i tamtędy się chyba iść nie da... Istna sielanka, posiedziałoby się jeszcze, no ale czas uciekać... Zbieramy się więc we trójkę, bo kirs zostaje na integracji z kolegami, a my podążamy żółtym szlakiem w stronę Kolędówki, po drodze w sumie nic ciekawego się już nie wydarza... dochodzimy do zielonego szlaku, którym kierujemy się do centrum Zawoi...
O 15:00 jesteśmy pod Groszkiem na parkingu i udajemy się do domu.
W sumie to tyle, działo się o wiele więcej, ale nie sposób wszystkiego opisać, naprawdę były też tam przyjemniejsze momenty a tego proszę nie brać do końca na poważnie, ale kogo nie było, niech żałuje.