Skąd te góry? Krótka historia; moja.
: 2021-11-23, 18:10
Ostrzegam, czytania dużo, zdjęć mniej. Wrzucam w dziale "Podsumowania" bo to w sumie, takie podsumowanie moje.
Jakoś rok temu wpadłem na pomysł, gdy siedziałem w domu z powodu kwarantanny żony, by sobie spisać na blogu, bez publikowania relacji, z że tak to nazwę, czasów przedforumowych. Wydawało mi się, że ich było niewiele...ale z czasem gdy sobie przypominałem o kolejnych, odgrzebywałem kolejne zdjęcia, tak spis powoli się rozszerzał, do tego z czasem zacząłem dopisywać pod zdjęciami jakiś opis, potem przypominały się kolejne przygody...i tak nagle zaczęło się to powiększać. Z powodu, obecnie kończącej się już mojej tegorocznej posiadówy w domu, z nudów się za to zabrałem. Z początku kilka zmian. Potem, odnalazłem kilka zdjęć, a nabrało to tempa, gdy mama dosłała mi kilka zdjęć. Żona dziś, jako mój edytor, stwierdziła, że tego jest na 5 odcinków, może trzeba będzie to podzielić.
Dobra tyle, tytułem wstępu, no to...zapraszam.
Miał to być krótki spis miejsc, krótkie wspomnienia z wycieczek, które kiedyś dawno odbyłem...a o których nie pisałem wcześniej relacji, często mając mało, lub wcale nie mając zdjęć. Jednak z czasem, odnajdując część zdjęć, krótki spis rozszerzył się o coraz więcej słów, coraz więcej opisu, stąd w sumie będzie to moja odpowiedź, czemu dziś tak lubię góry, czemu ciągle to w nie jeżdżę...
Rok 2000, ruszam w dorosłość ;) (albo 2001)
W sumie, to mógłbym nadać tytuł, dlaczego to właśnie góry...
Urodziłem się w Zagłębiu Dąbrowskim w Dąbrowie Górniczej. Z niej do Żywca mieliśmy równo 100km. Dlaczego wspominam o tym mieście? Bo w nim mieszkał wujek, brat ojca i to do niego jeździliśmy bardzo często, zresztą najczęściej przez Żywiec przejeżdżaliśmy jadąc w góry. A dokładnie spod naszego domu, do domu wujka było, równe sto kilometrów.
A więc, niedaleka odległość, dobra komunikacja; bo jeździło sporo pociągów bezpośrednich do Żywca, Zwardonia, bądź z przesiadką do Wisły, oraz drogi - dwu pasmowa jedynka i wiślanka (co w połączeniu z niedużą ilością aut, powodowało szybką podróż, oczywiście nie było obwodnicy Bielska, jechało się przez miasto, pierwsze korki pamiętam dopiero z lat 2005-6 w Pszczynie, oraz w Żywcu) i oto obraz przedstawiający, czemu to w góry najczęściej się jeździło.
A jeździło się w Beskidy. Po prostu w Beskidy. Bo będąc dzieckiem nie interesowało mnie, oraz rodziców że Beskidy, to różne pasma. Były to jedne, wielkie góry i tak traktowałem w sumie Beskid Żywiecki i Śląski, jako jedno pasmo, bo w inne rejony, góry, praktycznie poza wyjątkami, nie jeździliśmy.
Pierwsze wspomnienia, pierwsze wycieczki mam z Beskidu Żywieckiego, w który naj częściej jeździliśmy pociągiem, zresztą z początku nie posiadaliśmy samochodu. W Śląski jeździłem na wycieczki, później, w czasach szkolnych. Z innych gór, to byliśmy raz w Iwoniczu Zdrój, czyli w Beskidzie Niskim, chyba był to wyjazd pekaesami, oraz już Syreną w Bieszczady. W Sudety nigdy niestety nie wybraliśmy się...
Jedno z pierwszych wspomnień, mam z wycieczki, kiedy mama zabrała mnie z bratem do Zwardonia. Miałem chyba z cztery lata (jeśli tak, był to rok 1985). Dopiero po latach (niedawno), uświadomiłem sobie, że spaliśmy w nieistniejącym dziś schronisku, "Dworzec Beskidzki" w Zwardoniu. Pamiętam bryłę budynku i że mama nazywała to schroniskiem. Oraz, że trochę spacerowaliśmy...Za to pamiętam, jak piłem pepsi ze szklanej butelki nad Sołą, gdy w Żywcu czekaliśmy na pociąg, który miał nas zawieźć dalej na południe. Oraz marzenie, by podjechała ciuchcia...i ono się spełniło - mimo tych kilku lat, do dziś mam w głowie ten widok, gdy na dworzec wjeżdża lokomotywa osnuta kłębami dymu.
Później rodzice brali nas też na wycieczki po górach, z plecakiem i noclegami w schroniskach. Wydarzeniem zawsze była podróż w wagonach piętrowych, oczywiście radość była niesamowita i wiadomo, że trzeba było siedzieć u góry. Chyba te wycieczki rozpoczynaliśmy z Rajczy, skąd wdrapywaliśmy się do schroniska na Lipowskiej, bo wujek tam chwilę pracował - pamiętam bryłę budynku. Mam kilka wspomnień z nich... Na przykład pamiętam, że raz dotarliśmy już po zmroku do schroniska, a wcześnie, pod koniec wędrówki, strasznie się bałem ciemności, oraz tego, czy dojdziemy w ogóle do schroniska. Innym razem szliśmy w deszczu, w schronisku (czy to było na Lipowskiej, dziś nie wiem, choć tak mi się wydaje), ojciec musiał narąbać drzewa by rozpalić w pokoju, by było ciepło (i tu od razu zaznaczam, że lokalizacja może mi się mylić, a nawet chyba na pewno. Choć kto wie?).
Rano się budzimy, a za oknem...pełno śniegu.
Przeciw temu, że było to na Lipowskiej, świadczą słowa, że poszliśmy potem granicą, że ojciec zabłądził, niby przez śnieg (i bał się, że nas wojsko zgarnie). Bardziej mi to na Rysiankę pasuje... Co pamiętam, to to, że na "lewo" z okien schroniska było widać idącą granicę lasu (jak w stronę Pilska z Rysianki) i to nią niby poszliśmy...Niestety dziś już tego nie zweryfikuje...bo są to wspomnienia, które się mieszają...
Potem ojciec kupił pierwsze auto. Syrenę 104, tak tą z drzwiami otwieranymi pod wiatr. To nią nastąpiły kolejne wycieczki. Kupił ją, gdy byłem w drugiej klasie podstawówki, a więc był to rok 1989, jak widać, nie było to bogate auto...ale trochę nas powoziła. Mało się psuła. Choć podczas jednej podróży, oczywiście do wujka do Żywca, coś padło w skrzyni i połowę drogi do, oraz prawie całą powrotną (niedaleko domu znów zaczęła działać), przejechaliśmy na trójce. Pamiętam, te nerwy, aby tylko nie stanąć pod górkę, bo już na prostej było ciężko z tej trójki ruszyć... Innym wspomnieniem, będzie podróż w Bieszczady. Pobudka w środku nocy (3 albo i 4ta), wychodzimy w zimną jeszcze noc, a wokół wszystko we mgle. Ruszamy, ja z wrażenia trzymałem się siedzenia i oczywiście patrzyłem na drogę. Niedługo po wyjechaniu na drogę (dk94), wyprzedziliśmy inną Syrenę (Bosto, a jechaliśmy z zwrotną prędkością 40-50 km/h, taka gęsta była ta mgła. Mijaliśmy rozlewiska jeziora (Rożnowskie? Chyba), woda zalewała jezdnię...dopiero gdzieś dalej usnęło mi się, jak już był dzień i mimo mgły była lepsza widoczność. Obudziłem się w Cisnej. Spaliśmy w Domu Wycieczkowym PTTK w Wetlninie. Było zimno, miałem ciągle przemoczone chusteczki, a mama straciła głos na początku. Później przenieśliśmy się do Polańczyka.
Choć i z podróży pociągami mam kilka wspomnień, ot jak brat od samego początku, a więc może Będzina, jadł kanapkę z kotletem, aż do...Żywca...
To syreną pojechaliśmy w Bieszczady, zapewne rok później. To nią wjechaliśmy, choć z przestojem na chłodzenie silnika, na górę Żar. Na parking pod zbiornikiem - dziś już nie da się tam wjechać - jest zakaz ruchu. Podczas tego wjazdu oglądaliśmy jak ludzie puszczali butelki w wodą, w miejscu, w którym one turlały się pod górkę. Nią pierwszy raz przejechaliśmy przez Wilczą Paszczę, słuchając opowieści o wypadku (zupełnie inna wersja niż ta oficjalna, zapewne podkolorowana 😉). Byliśmy nią w Sopotni, pamiętam stromy stok cały w śniegu, oraz ośnieżone szczyty wokół wsi, które wydawały mi się tak ogromne. Jadąc słuchałem opowieści, że tam u góry biegnie pilnie strzeżona granica państwowa. Byliśmy w Korbielowie, gdzie poszliśmy poza szlakiem, niby pod Pilsko, a potem stokiem na krechę w górę, ojciec nam chciał pokazać szczyt Pilska (a dziś wydaje mi się, że zmęczyć, bo w śniegu po kolana szliśmy, chyba pod jakąś górę na północ od Korbielowa). Syrena nas trochę powoziła, potem nadeszło lepsze auto, Lada 2103. Tym autem byłem z ojcem i bratem w Zakopanym, gdzie ojciec proponował nam spanie w aucie i z rana wycieczkę po Tatrach, a na nocleg nie zgodziliśmy się (ot dzieciaki wygodnickie byliśmy, gdzieś byliśmy w górach, ale nic a nic nie pamiętam szczegółów), więc po późnym popołudniem rozpoczęliśmy powrót do domu. To właśnie Ładą, uderzając głową o sufit na wybojach, choć praktycznie cały czas dotykałem sufitu - bo siedzieliśmy z tyłu z bratem na kilku warstwach kołder rozłożonych na siedzeniu, dotarliśmy na miejsce biwakowe w Jaworzynce obok Istebnej, gdzie zamierzaliśmy spędzić tydzień wakacji. Miejsce to wcześniej sam z ojcem w ramach rekonesansu sprawdziliśmy, (wtedy spaliśmy w aucie). Kąpaliśmy się w rzece, w której budowaliśmy tamy, tam próbowaliśmy złapać jakieś ryby, oraz jeden z dwóch razy spotkaliśmy salamandry. To był zimny, deszczowy tydzień pod namiotem, burzami po nocach. Kilka razy z ojcem po górach się przeszliśmy, również pamiętam odwiedziny w Istebnej, to skrzyżowanie, na szczycie, obok którego stał sklep, dom handlowy. Mama z siostrą spały w aucie, a my faceci w namiocie:
Siostra przy ławce, walizka, butla gazowa, lampa naftowa wisząca na przedsionku namiotu, obok Lada - wakacje 1994. Mam jeszcze z tego wyjazdu (póki co) jedno zdjęcie, brata jak opiera się o słupek z napisem - Granica. Zdjęcie z pola biwakowego w Jaworzynce za Istebną.
Z tego wyjazdu, pamiętam też odgłos grzmotów, który odbijał się od dwóch stron doliny co jeszcze potęgowało, strach...
Dziś już pola biwakowego nie ma, a szkoda. To było w tym miejscu:
I pinezka, gdzie było to pole biwakowe. - kiedyś się o nie pytałem na forum.
Oczywiście były też wyjazdy w inne rejony polski, ale to wyjazdy wakacyjne, głównie nad Bałtyk. Byliśmy w Łebie, w Sopocie, ale były to nieliczne, wyjątki od reguły, bo generalnie to góry najczęściej odwiedzaliśmy.
Tu też z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że byłem w Rabce z mamą, ale to chyba były odwiedziny w sanatorium, ale ten pobyt znam, tylko z wspomnień rodziców.
W szkole podstawowej, poza wycieczkami do Ojcowa, też głównie się jeździło w góry. Do Wisły (z tej wycieczki niewiele pamiętam, gdzieś poszliśmy w góry, ale gdzie? Nie wiem).
Kolejna wycieczka była również w Beskid Śląski, zaczęliśmy gdzieś od strony Bielska, by dojść do Szczyrku, pamiętam zejście do Szczyrku, z przełęczy pod Klimczokiem, skąd nas zabrał autobus.
Innym razem pociągiem znajomi rodziców zabrali sporą grupę dzieciaków na Baranią Górę (szło się cały czas w lesie). Ze szczytu musieliśmy zbiegać, by zdążyć na ostatni pociąg. W Wiśle Czarne okazało się, że autobusu już nie ma, więc musieliśmy iść drogą do tej drogi biegnącej od Szczyrku, gdzie części osób udało się zdążyć na PKS, a kilka osób piechotą do stacji szła i dotarła do niej na styk, dosłownie kilka minut przed odjazdem... Znajomy już się szykował na pozostanie w Wiśle...
Kilka lat później, po urodzeniu się siostry, ojciec stwierdził, że auto osobowe jest dla nas za małe - wyjazd do Jaworzynki dobitnie to pokazał. Wymienił Ladę na busa, ogórka VW T1, czyli ten z dzieloną szybą przednią. W wersji z Australii, z kierownicą po prawej stronie, oraz przerobionym na busa kempigowego:
Ps. Silnik w nim miał zawrotną pojemność 1,2, więc nie był to demon prędkości - to pod forumowe samochodowe TWA .
Bus miał szafki, rozkładane siedzenia, zasłonki w oknach, oraz stelaże na dołożenie namiotów przy drzwiach bocznych i na tylną klapę. A nad głowami była wczesna wersja klimatyzacji, tj znad przedniej szyby powietrze wpychane było do kabiny. Można było je skierować nad pasażerów przedniej kanapy, bądź na tył, jak i razem na przód i tył. Auto buło z 1969 roku, niestety mała awaria, przez którą nakrętka wpadła do prądnicy, spowodowała, że auto trzeba było, kilka lat później sprzedać (trzeba było wyjąć silnik, co było dość kosztowne...).
Niemniej nim też trochę przygód mieliśmy. Jak kiedyś, gdy nagle auto zaczęło przyśpieszać. To był jedyny raz gdy nim, pędziliśmy sto kilometrów na godzinę. Winna była linka od gazu, która zamarzła. To było podczas wycieczki w poszukiwaniu zimy, która w mieście tylko mrozem się objawiała. Pojechaliśmy, oczywiście przez Żywiec i już za nim zaczęło się robić biało. Pod kościołem w Rajczy, machał nam kierowca innego ogórka. W niej zakupiliśmy bratu buty. Które potem okazało się, że mają inne rozmiary... Następnie po próbie wyjścia w góry, nasze plany spania w busie okazały się nierealne. Silnik boxera chłodzony powietrzem, nie dawał rady ogrzać tak dużej budy, jeszcze w trakcie jazdy było jako tako, ale na postoju niestety nie ogrzewał wnętrza. Więc mimo zabrania butli turystycznej z tak zwanym słoneczkiem, by grzać się w aucie, okazało się za zimno i wróciliśmy do Ujsoł, gdzie spędziliśmy dwie noce w hotelu Myśliwskim.
Zdjęcie z 2014 roku, tego lata (2021) trwał tam remont...
Problem był wyjechać z parkingu, bo w tamtych czasach jeździło się na oponach całorocznych, stanęliśmy pod lasem, a droga była niewiele, ale jednak wyżej. Żeby wyjechać, z bratem dociążaliśmy tył auta, stając na...tylnym zderzaku...
Już z Ujsoł, drugiego dnia próbowaliśmy podejść w stronę Chatki pod Muńcołem, zaznaczonej na mapie. Oczywiście brodząc w śniegu (dziś nazwalibyśmy to torowaniem), po kolana szybko opadliśmy z sił, więc zarządziliśmy odwrót. Podczas niego, kopaliśmy w drzewa, strącając z nich śnieg 😁, co mamy udokumentowane na zdjęciu:
Zdjęcie z odwrotu, gdzieś w lasach nad Ujsołami.
Z okien pokoju, oglądaliśmy jak śnieg cały czas padał, a auta na skrzyżowaniu kręciły się. Wypadku chyba nie było. Podczas jakiegoś spaceru, ojciec zgubił klucze do pokoju. Okazało się, że nie było drugiego klucza, więc po długich poszukiwaniach, aby dostać się do pokoju, ojciec siekierą musiał wywarzyć zamek. By opłacić tą szkodę, zostawił czek, z którym był problem, bo panie z obsługi nie chciały przyjąć takiego wynalazku, a my zaś nie mieliśmy dużo gotówki przy sobie...
No i powrót. Stwierdziliśmy, że zrobimy ludziom smaka, więc ojciec nie zrzucił śniegu z dachu auta, które stało przez trzy dni, a śnieg padał cały czas. Po dotarciu do domu, jeszcze w drodze, w mieście, widzieliśmy wzrok zdziwionych ludzi , którzy na nasz dach patrzyli...
Również w Tatry pierwszy raz dotarłem w podstawówce. Było to, albo na wspomnianej wycieczce z ojcem (i chyba dojściem pod Siklawicę), albo na wycieczce klasowej, na której weszliśmy nad Morskie Oko. Ten w tej koszuli wystającej spod kurtki, to ja :
Zapewne to 1992 rok.
Pierwsze zaś wycieczki samemu po górach, odbyłem, gdy byłem już w liceum. W liceum jedyny raz pojechaliśmy na wycieczkę do... a jakże w góry, do Wisły, skąd kawałek podeszliśmy w stronę Baraniej, jednak nie idąc za daleko. Ale zdjęć z kilku kaskad Wisełki gdzieś jeszcze mam. Wrzucać ich nie będę, bo próbowałem się opalić, więc chodziłem bez koszulki .
Natomiast latem 1998 roku, kolega namówił mnie na pobyt kilku dni w Szczyrku, gdzie dołączyliśmy do jego kuzynki i jej znajomych. Poza imprezowaniem, weszliśmy wtedy z Piotrkiem i na Klimczok, i na Skrzyczne. To wejście dało nam popalić, bo wchodziliśmy wzdłuż kolejki, do której doszliśmy spod domków stokówką...ale to właśnie były pierwsze wyjścia w góry. Domki należały do Huty Szkła Gospodarczego z DG Ząbkowice (albo do Huty Szkła Okiennego, niestety nie pamiętam) i stały w na samym końcu ulicy Olimpijskiej. Okazuję się, że domki dalej stoją, tu zrzut z google maps:
Wiosną 1999roku pojechaliśmy zaś w kwietniu, na halę Boraczą. Ale nie do schroniska, a do góralki, pani Hanki. Wyjazd zapamiętam jako ten, który mnie oczarował. To był zimny kwiecień, jechałem w zimowej kurtce. W Węgierskiej Górce wysiedliśmy z pociągu, by przesiąść się na PKS. I nagle zaraz za miastem, wzdłuż drogi pojawiły się...zaspy śniegu. A gdy wysiedliśmy pod barem Alaska, naszym oczom ukazała się na końcu doliny, otoczonej zboczami porośniętymi lasem, ogromna, ośnieżona Romanka.
Wejście na kwaterę po nocy, wspomagane popijaną z gwinta wódką, którą sami rozrabialiśmy, tylko dodało smaku tejże wycieczce. Do tego miejsca wracaliśmy jeszcze dwukrotnie...
Schodziło się do baru Alaska, a czekając na PKS, siedziałem nieraz na kamieniach nad rzeką...
Romanka, z lewej. Widok z pod Suchej Góry.
A tak się ona prezentuje z dołu, z Żabnicy, widok na
Romankę.
A to ja. Pierwsze zdjęcie z hali (choć to z innej wycieczki), drugie z kwatery.
Jakoś rok temu wpadłem na pomysł, gdy siedziałem w domu z powodu kwarantanny żony, by sobie spisać na blogu, bez publikowania relacji, z że tak to nazwę, czasów przedforumowych. Wydawało mi się, że ich było niewiele...ale z czasem gdy sobie przypominałem o kolejnych, odgrzebywałem kolejne zdjęcia, tak spis powoli się rozszerzał, do tego z czasem zacząłem dopisywać pod zdjęciami jakiś opis, potem przypominały się kolejne przygody...i tak nagle zaczęło się to powiększać. Z powodu, obecnie kończącej się już mojej tegorocznej posiadówy w domu, z nudów się za to zabrałem. Z początku kilka zmian. Potem, odnalazłem kilka zdjęć, a nabrało to tempa, gdy mama dosłała mi kilka zdjęć. Żona dziś, jako mój edytor, stwierdziła, że tego jest na 5 odcinków, może trzeba będzie to podzielić.
Dobra tyle, tytułem wstępu, no to...zapraszam.
Miał to być krótki spis miejsc, krótkie wspomnienia z wycieczek, które kiedyś dawno odbyłem...a o których nie pisałem wcześniej relacji, często mając mało, lub wcale nie mając zdjęć. Jednak z czasem, odnajdując część zdjęć, krótki spis rozszerzył się o coraz więcej słów, coraz więcej opisu, stąd w sumie będzie to moja odpowiedź, czemu dziś tak lubię góry, czemu ciągle to w nie jeżdżę...
Rok 2000, ruszam w dorosłość ;) (albo 2001)
W sumie, to mógłbym nadać tytuł, dlaczego to właśnie góry...
Urodziłem się w Zagłębiu Dąbrowskim w Dąbrowie Górniczej. Z niej do Żywca mieliśmy równo 100km. Dlaczego wspominam o tym mieście? Bo w nim mieszkał wujek, brat ojca i to do niego jeździliśmy bardzo często, zresztą najczęściej przez Żywiec przejeżdżaliśmy jadąc w góry. A dokładnie spod naszego domu, do domu wujka było, równe sto kilometrów.
A więc, niedaleka odległość, dobra komunikacja; bo jeździło sporo pociągów bezpośrednich do Żywca, Zwardonia, bądź z przesiadką do Wisły, oraz drogi - dwu pasmowa jedynka i wiślanka (co w połączeniu z niedużą ilością aut, powodowało szybką podróż, oczywiście nie było obwodnicy Bielska, jechało się przez miasto, pierwsze korki pamiętam dopiero z lat 2005-6 w Pszczynie, oraz w Żywcu) i oto obraz przedstawiający, czemu to w góry najczęściej się jeździło.
A jeździło się w Beskidy. Po prostu w Beskidy. Bo będąc dzieckiem nie interesowało mnie, oraz rodziców że Beskidy, to różne pasma. Były to jedne, wielkie góry i tak traktowałem w sumie Beskid Żywiecki i Śląski, jako jedno pasmo, bo w inne rejony, góry, praktycznie poza wyjątkami, nie jeździliśmy.
Pierwsze wspomnienia, pierwsze wycieczki mam z Beskidu Żywieckiego, w który naj częściej jeździliśmy pociągiem, zresztą z początku nie posiadaliśmy samochodu. W Śląski jeździłem na wycieczki, później, w czasach szkolnych. Z innych gór, to byliśmy raz w Iwoniczu Zdrój, czyli w Beskidzie Niskim, chyba był to wyjazd pekaesami, oraz już Syreną w Bieszczady. W Sudety nigdy niestety nie wybraliśmy się...
Jedno z pierwszych wspomnień, mam z wycieczki, kiedy mama zabrała mnie z bratem do Zwardonia. Miałem chyba z cztery lata (jeśli tak, był to rok 1985). Dopiero po latach (niedawno), uświadomiłem sobie, że spaliśmy w nieistniejącym dziś schronisku, "Dworzec Beskidzki" w Zwardoniu. Pamiętam bryłę budynku i że mama nazywała to schroniskiem. Oraz, że trochę spacerowaliśmy...Za to pamiętam, jak piłem pepsi ze szklanej butelki nad Sołą, gdy w Żywcu czekaliśmy na pociąg, który miał nas zawieźć dalej na południe. Oraz marzenie, by podjechała ciuchcia...i ono się spełniło - mimo tych kilku lat, do dziś mam w głowie ten widok, gdy na dworzec wjeżdża lokomotywa osnuta kłębami dymu.
Później rodzice brali nas też na wycieczki po górach, z plecakiem i noclegami w schroniskach. Wydarzeniem zawsze była podróż w wagonach piętrowych, oczywiście radość była niesamowita i wiadomo, że trzeba było siedzieć u góry. Chyba te wycieczki rozpoczynaliśmy z Rajczy, skąd wdrapywaliśmy się do schroniska na Lipowskiej, bo wujek tam chwilę pracował - pamiętam bryłę budynku. Mam kilka wspomnień z nich... Na przykład pamiętam, że raz dotarliśmy już po zmroku do schroniska, a wcześnie, pod koniec wędrówki, strasznie się bałem ciemności, oraz tego, czy dojdziemy w ogóle do schroniska. Innym razem szliśmy w deszczu, w schronisku (czy to było na Lipowskiej, dziś nie wiem, choć tak mi się wydaje), ojciec musiał narąbać drzewa by rozpalić w pokoju, by było ciepło (i tu od razu zaznaczam, że lokalizacja może mi się mylić, a nawet chyba na pewno. Choć kto wie?).
Rano się budzimy, a za oknem...pełno śniegu.
Przeciw temu, że było to na Lipowskiej, świadczą słowa, że poszliśmy potem granicą, że ojciec zabłądził, niby przez śnieg (i bał się, że nas wojsko zgarnie). Bardziej mi to na Rysiankę pasuje... Co pamiętam, to to, że na "lewo" z okien schroniska było widać idącą granicę lasu (jak w stronę Pilska z Rysianki) i to nią niby poszliśmy...Niestety dziś już tego nie zweryfikuje...bo są to wspomnienia, które się mieszają...
Potem ojciec kupił pierwsze auto. Syrenę 104, tak tą z drzwiami otwieranymi pod wiatr. To nią nastąpiły kolejne wycieczki. Kupił ją, gdy byłem w drugiej klasie podstawówki, a więc był to rok 1989, jak widać, nie było to bogate auto...ale trochę nas powoziła. Mało się psuła. Choć podczas jednej podróży, oczywiście do wujka do Żywca, coś padło w skrzyni i połowę drogi do, oraz prawie całą powrotną (niedaleko domu znów zaczęła działać), przejechaliśmy na trójce. Pamiętam, te nerwy, aby tylko nie stanąć pod górkę, bo już na prostej było ciężko z tej trójki ruszyć... Innym wspomnieniem, będzie podróż w Bieszczady. Pobudka w środku nocy (3 albo i 4ta), wychodzimy w zimną jeszcze noc, a wokół wszystko we mgle. Ruszamy, ja z wrażenia trzymałem się siedzenia i oczywiście patrzyłem na drogę. Niedługo po wyjechaniu na drogę (dk94), wyprzedziliśmy inną Syrenę (Bosto, a jechaliśmy z zwrotną prędkością 40-50 km/h, taka gęsta była ta mgła. Mijaliśmy rozlewiska jeziora (Rożnowskie? Chyba), woda zalewała jezdnię...dopiero gdzieś dalej usnęło mi się, jak już był dzień i mimo mgły była lepsza widoczność. Obudziłem się w Cisnej. Spaliśmy w Domu Wycieczkowym PTTK w Wetlninie. Było zimno, miałem ciągle przemoczone chusteczki, a mama straciła głos na początku. Później przenieśliśmy się do Polańczyka.
Choć i z podróży pociągami mam kilka wspomnień, ot jak brat od samego początku, a więc może Będzina, jadł kanapkę z kotletem, aż do...Żywca...
To syreną pojechaliśmy w Bieszczady, zapewne rok później. To nią wjechaliśmy, choć z przestojem na chłodzenie silnika, na górę Żar. Na parking pod zbiornikiem - dziś już nie da się tam wjechać - jest zakaz ruchu. Podczas tego wjazdu oglądaliśmy jak ludzie puszczali butelki w wodą, w miejscu, w którym one turlały się pod górkę. Nią pierwszy raz przejechaliśmy przez Wilczą Paszczę, słuchając opowieści o wypadku (zupełnie inna wersja niż ta oficjalna, zapewne podkolorowana 😉). Byliśmy nią w Sopotni, pamiętam stromy stok cały w śniegu, oraz ośnieżone szczyty wokół wsi, które wydawały mi się tak ogromne. Jadąc słuchałem opowieści, że tam u góry biegnie pilnie strzeżona granica państwowa. Byliśmy w Korbielowie, gdzie poszliśmy poza szlakiem, niby pod Pilsko, a potem stokiem na krechę w górę, ojciec nam chciał pokazać szczyt Pilska (a dziś wydaje mi się, że zmęczyć, bo w śniegu po kolana szliśmy, chyba pod jakąś górę na północ od Korbielowa). Syrena nas trochę powoziła, potem nadeszło lepsze auto, Lada 2103. Tym autem byłem z ojcem i bratem w Zakopanym, gdzie ojciec proponował nam spanie w aucie i z rana wycieczkę po Tatrach, a na nocleg nie zgodziliśmy się (ot dzieciaki wygodnickie byliśmy, gdzieś byliśmy w górach, ale nic a nic nie pamiętam szczegółów), więc po późnym popołudniem rozpoczęliśmy powrót do domu. To właśnie Ładą, uderzając głową o sufit na wybojach, choć praktycznie cały czas dotykałem sufitu - bo siedzieliśmy z tyłu z bratem na kilku warstwach kołder rozłożonych na siedzeniu, dotarliśmy na miejsce biwakowe w Jaworzynce obok Istebnej, gdzie zamierzaliśmy spędzić tydzień wakacji. Miejsce to wcześniej sam z ojcem w ramach rekonesansu sprawdziliśmy, (wtedy spaliśmy w aucie). Kąpaliśmy się w rzece, w której budowaliśmy tamy, tam próbowaliśmy złapać jakieś ryby, oraz jeden z dwóch razy spotkaliśmy salamandry. To był zimny, deszczowy tydzień pod namiotem, burzami po nocach. Kilka razy z ojcem po górach się przeszliśmy, również pamiętam odwiedziny w Istebnej, to skrzyżowanie, na szczycie, obok którego stał sklep, dom handlowy. Mama z siostrą spały w aucie, a my faceci w namiocie:
Siostra przy ławce, walizka, butla gazowa, lampa naftowa wisząca na przedsionku namiotu, obok Lada - wakacje 1994. Mam jeszcze z tego wyjazdu (póki co) jedno zdjęcie, brata jak opiera się o słupek z napisem - Granica. Zdjęcie z pola biwakowego w Jaworzynce za Istebną.
Z tego wyjazdu, pamiętam też odgłos grzmotów, który odbijał się od dwóch stron doliny co jeszcze potęgowało, strach...
Dziś już pola biwakowego nie ma, a szkoda. To było w tym miejscu:
I pinezka, gdzie było to pole biwakowe. - kiedyś się o nie pytałem na forum.
Oczywiście były też wyjazdy w inne rejony polski, ale to wyjazdy wakacyjne, głównie nad Bałtyk. Byliśmy w Łebie, w Sopocie, ale były to nieliczne, wyjątki od reguły, bo generalnie to góry najczęściej odwiedzaliśmy.
Tu też z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że byłem w Rabce z mamą, ale to chyba były odwiedziny w sanatorium, ale ten pobyt znam, tylko z wspomnień rodziców.
W szkole podstawowej, poza wycieczkami do Ojcowa, też głównie się jeździło w góry. Do Wisły (z tej wycieczki niewiele pamiętam, gdzieś poszliśmy w góry, ale gdzie? Nie wiem).
Kolejna wycieczka była również w Beskid Śląski, zaczęliśmy gdzieś od strony Bielska, by dojść do Szczyrku, pamiętam zejście do Szczyrku, z przełęczy pod Klimczokiem, skąd nas zabrał autobus.
Innym razem pociągiem znajomi rodziców zabrali sporą grupę dzieciaków na Baranią Górę (szło się cały czas w lesie). Ze szczytu musieliśmy zbiegać, by zdążyć na ostatni pociąg. W Wiśle Czarne okazało się, że autobusu już nie ma, więc musieliśmy iść drogą do tej drogi biegnącej od Szczyrku, gdzie części osób udało się zdążyć na PKS, a kilka osób piechotą do stacji szła i dotarła do niej na styk, dosłownie kilka minut przed odjazdem... Znajomy już się szykował na pozostanie w Wiśle...
Kilka lat później, po urodzeniu się siostry, ojciec stwierdził, że auto osobowe jest dla nas za małe - wyjazd do Jaworzynki dobitnie to pokazał. Wymienił Ladę na busa, ogórka VW T1, czyli ten z dzieloną szybą przednią. W wersji z Australii, z kierownicą po prawej stronie, oraz przerobionym na busa kempigowego:
Ps. Silnik w nim miał zawrotną pojemność 1,2, więc nie był to demon prędkości - to pod forumowe samochodowe TWA .
Bus miał szafki, rozkładane siedzenia, zasłonki w oknach, oraz stelaże na dołożenie namiotów przy drzwiach bocznych i na tylną klapę. A nad głowami była wczesna wersja klimatyzacji, tj znad przedniej szyby powietrze wpychane było do kabiny. Można było je skierować nad pasażerów przedniej kanapy, bądź na tył, jak i razem na przód i tył. Auto buło z 1969 roku, niestety mała awaria, przez którą nakrętka wpadła do prądnicy, spowodowała, że auto trzeba było, kilka lat później sprzedać (trzeba było wyjąć silnik, co było dość kosztowne...).
Niemniej nim też trochę przygód mieliśmy. Jak kiedyś, gdy nagle auto zaczęło przyśpieszać. To był jedyny raz gdy nim, pędziliśmy sto kilometrów na godzinę. Winna była linka od gazu, która zamarzła. To było podczas wycieczki w poszukiwaniu zimy, która w mieście tylko mrozem się objawiała. Pojechaliśmy, oczywiście przez Żywiec i już za nim zaczęło się robić biało. Pod kościołem w Rajczy, machał nam kierowca innego ogórka. W niej zakupiliśmy bratu buty. Które potem okazało się, że mają inne rozmiary... Następnie po próbie wyjścia w góry, nasze plany spania w busie okazały się nierealne. Silnik boxera chłodzony powietrzem, nie dawał rady ogrzać tak dużej budy, jeszcze w trakcie jazdy było jako tako, ale na postoju niestety nie ogrzewał wnętrza. Więc mimo zabrania butli turystycznej z tak zwanym słoneczkiem, by grzać się w aucie, okazało się za zimno i wróciliśmy do Ujsoł, gdzie spędziliśmy dwie noce w hotelu Myśliwskim.
Zdjęcie z 2014 roku, tego lata (2021) trwał tam remont...
Problem był wyjechać z parkingu, bo w tamtych czasach jeździło się na oponach całorocznych, stanęliśmy pod lasem, a droga była niewiele, ale jednak wyżej. Żeby wyjechać, z bratem dociążaliśmy tył auta, stając na...tylnym zderzaku...
Już z Ujsoł, drugiego dnia próbowaliśmy podejść w stronę Chatki pod Muńcołem, zaznaczonej na mapie. Oczywiście brodząc w śniegu (dziś nazwalibyśmy to torowaniem), po kolana szybko opadliśmy z sił, więc zarządziliśmy odwrót. Podczas niego, kopaliśmy w drzewa, strącając z nich śnieg 😁, co mamy udokumentowane na zdjęciu:
Zdjęcie z odwrotu, gdzieś w lasach nad Ujsołami.
Z okien pokoju, oglądaliśmy jak śnieg cały czas padał, a auta na skrzyżowaniu kręciły się. Wypadku chyba nie było. Podczas jakiegoś spaceru, ojciec zgubił klucze do pokoju. Okazało się, że nie było drugiego klucza, więc po długich poszukiwaniach, aby dostać się do pokoju, ojciec siekierą musiał wywarzyć zamek. By opłacić tą szkodę, zostawił czek, z którym był problem, bo panie z obsługi nie chciały przyjąć takiego wynalazku, a my zaś nie mieliśmy dużo gotówki przy sobie...
No i powrót. Stwierdziliśmy, że zrobimy ludziom smaka, więc ojciec nie zrzucił śniegu z dachu auta, które stało przez trzy dni, a śnieg padał cały czas. Po dotarciu do domu, jeszcze w drodze, w mieście, widzieliśmy wzrok zdziwionych ludzi , którzy na nasz dach patrzyli...
Również w Tatry pierwszy raz dotarłem w podstawówce. Było to, albo na wspomnianej wycieczce z ojcem (i chyba dojściem pod Siklawicę), albo na wycieczce klasowej, na której weszliśmy nad Morskie Oko. Ten w tej koszuli wystającej spod kurtki, to ja :
Zapewne to 1992 rok.
Pierwsze zaś wycieczki samemu po górach, odbyłem, gdy byłem już w liceum. W liceum jedyny raz pojechaliśmy na wycieczkę do... a jakże w góry, do Wisły, skąd kawałek podeszliśmy w stronę Baraniej, jednak nie idąc za daleko. Ale zdjęć z kilku kaskad Wisełki gdzieś jeszcze mam. Wrzucać ich nie będę, bo próbowałem się opalić, więc chodziłem bez koszulki .
Natomiast latem 1998 roku, kolega namówił mnie na pobyt kilku dni w Szczyrku, gdzie dołączyliśmy do jego kuzynki i jej znajomych. Poza imprezowaniem, weszliśmy wtedy z Piotrkiem i na Klimczok, i na Skrzyczne. To wejście dało nam popalić, bo wchodziliśmy wzdłuż kolejki, do której doszliśmy spod domków stokówką...ale to właśnie były pierwsze wyjścia w góry. Domki należały do Huty Szkła Gospodarczego z DG Ząbkowice (albo do Huty Szkła Okiennego, niestety nie pamiętam) i stały w na samym końcu ulicy Olimpijskiej. Okazuję się, że domki dalej stoją, tu zrzut z google maps:
Wiosną 1999roku pojechaliśmy zaś w kwietniu, na halę Boraczą. Ale nie do schroniska, a do góralki, pani Hanki. Wyjazd zapamiętam jako ten, który mnie oczarował. To był zimny kwiecień, jechałem w zimowej kurtce. W Węgierskiej Górce wysiedliśmy z pociągu, by przesiąść się na PKS. I nagle zaraz za miastem, wzdłuż drogi pojawiły się...zaspy śniegu. A gdy wysiedliśmy pod barem Alaska, naszym oczom ukazała się na końcu doliny, otoczonej zboczami porośniętymi lasem, ogromna, ośnieżona Romanka.
Wejście na kwaterę po nocy, wspomagane popijaną z gwinta wódką, którą sami rozrabialiśmy, tylko dodało smaku tejże wycieczce. Do tego miejsca wracaliśmy jeszcze dwukrotnie...
Schodziło się do baru Alaska, a czekając na PKS, siedziałem nieraz na kamieniach nad rzeką...
Romanka, z lewej. Widok z pod Suchej Góry.
A tak się ona prezentuje z dołu, z Żabnicy, widok na
Romankę.
A to ja. Pierwsze zdjęcie z hali (choć to z innej wycieczki), drugie z kwatery.