Anno Pudelko 2020
: 2021-01-17, 16:28
Rok 2020 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni blogerzy wspominają, iż około wiosny stonka turystyczna w niesłychanej ilości wyroiła się z Podkarpacia i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów na Kościół. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie wyborcze, a wkrótce potem ruska rakieta pojawiła się na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach nad Pałacem Prezydenckim; odprawiano więc posty i dawano jałmużny w samochodach, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki, zwłaszcza suwerena. Nareszcie zima nastała tak lekka, że najstarsi górale nie pamiętali podobnej, chyba tylko poprzednią. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które, podsycane topniejącym każdego ranka śniegiem i śmieciami, wystąpiły z łożysk i pozalewały sklepy z godzinami dla seniorów. Padały częste deszcze. Gnojnik rozmókł i zmienił się w wielką kałużę, słońce zaś w południe dogrzewało tak mocno, że — dziw nad dziwy! — w województwie świętokrzyskim i na Podlasiu zielony smog okrył wioski i miasta już w połowie grudnia. Roje po pasiekach poczęły się burzyć i huczeć, bydło ryczało po zagrodach, a kobiety na ulicach...
Możliwe, że po latach tak będą historycy opisywać 2020. Ja nie będę aż tak dramatyczny. Podsumowując go stwierdziłem, iż przed dwunastoma miesiącami wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej i wiele z planów szlag trafił. Z drugiej strony były momenty, że zapowiadał się znacznie gorzej, a jednak sporo rzeczy zdarzyło się pozytywnych. Ogólnie to nie był taki zły i wcale nie jestem przekonany, iż obecny będzie lepszy, zwłaszcza, że wchodzimy w niego z lockdownowym przytupem. W poniższym wpisie tradycyjnie skupię się na działalności ogólnogórskiej.
Na pewno mój górski 2020 charakteryzował się kilkoma cechami wyróżniającymi go od poprzednich:
* spora liczba wypadów jednodniowych (pokłosie oficjalnie zamkniętych noclegów),
* wyjątkowo dużo - jak na mnie - wizyt w Sudetach (bo zazwyczaj miałem bliżej na jednodniówki),
* wiele odwiedzonych miejsc, których w ogóle w najbliższym czasie nie planowałem zaszczycać swoją obecnością,
* rekordowa ilość wyjazdów z tatą,
* dominowały góry o niewielkich wysokościach,
* powroty po wielu latach przerwy.
Styczeń.
Podobnie jak rok temu zacząłem go w Sudetach, ale tym razem niziutko, na Pogórzu Kaczawskim. Pierwszy wyjazd i pierwszy powrót po długiej przerwie (konkretnie dziewięcioletniej). Zwiedziłem Jawor i kilka okolicznych wiosek, wdrapałem się na dwie wieże widokowe, przyspieszałem kroku słysząc strzały w lesie, a finalnie wylądowałem w Chatce pod Lipą w Raczycach. Jest to obiekt do wynajęcia, jeden z kilku takich na Pogórzu, idealne miejsce dla tych, którzy lubią poimprezować w klimatach chatkowych i nie przejmować się tym, że komuś się coś nie spodoba. Wracając dotknął mnie zaszczyt w postaci przejażdżki słynnym "busiem" Buby i Toperza . Pogodę miałem typowo zimową.
Luty.
W lutym atmosfera w Europie zaczęła lekko gęstnieć. Co prawda jakieś wieści z Chin napływały już w styczniu, ale raczej niewielu zwracało na to uwagę, natomiast w tym miesiącu można było odczuć, że coś się dzieje (cytując księdza Natanka). Na razie wszystko działo się jeszcze daleko, za górami, za lasami i nad Odrą i Wisłą chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że wkrótce nastąpi wielkie bum!
Pojechałem na kilka dni w Karkonosze. To był kolejny wypad w te pasmo w ciągu dość krótkiego czasu i postanowiłem sobie, iż po nim muszę zrobić sobie od Gór Olbrzymich przerwę. Prośba ta została wysłuchana.
Na początek zaliczyłem przejście przez Grzbiet Lasocki w podwójnie przyjemny sposób: raz, że wcześniej w nim nie byłem, a dwa - że tym razem w rzeczywiście w zimowej aurze. Nocowałem na przełęczy Okraj, gdzie jedna religijna grupa modliła się o to, aby chiński wirus nie dotarł do Polski. Dla odmiany tych modlitw Opatrzność nie wysłuchała.
Kolejnego dnia chciałem przejść granią przez Śnieżkę, ale tę z powodu wiatru... zamknięto. Podmuchy na tyle uszkodziły obserwatorium na szczycie, iż GOPR pozamykał szlaki. Zmieniłem plany, zjechałem autobusem na czeską stronę (dziś wydaje się to dziwne - bez testu czy ważnego powodu, ot tak, za granicę) i zasapany przylazłem na Výrovkę. Pogoda się radykalnie zmieniła, warunki też. Potem była mgła, piwo w Luční boudzie i na końcu Dom Śląski. Wysokość 1400 metrów była najwyższą, jaką osiągnąłem w całym roku.
Na pożegnanie z Karkonoszami wiał taki wiatr, jakiego dawno nie przeżyłem - dość napisać, że rano prawie wyleciało mi okno w pokoju, a ustać na nogach praktycznie nie szło. Nie mniej wyglądało to pięknie!
Z Karkonoszy przeniosłem się w Rudawy Janowickie, gdzie w schronisku "Szwajcarka" odbywał się koncert z cyklu "szwajcarkowe granie". Pełna sala, śpiewy i after-party do rana - ostatnie takty normalnego świata.
Marzec.
W trzecim miesiącu świat się zatrzymał. Zdążyłem jeszcze rzutem na taśmę wybrać się na narty w Jesioniki - w ostatni dzień dzień pełnej działalności ośrodka i kilka dni przed zamknięciem granic (choć na niektórych przejściach stały już patrole). Człowiek miał wrażenie, że znalazł się na planie jakiegoś filmu sci-fi. Pierwsze plany poszły się pieprzyć.
Kwiecień.
Gdy wydawało się, że gorzej być nie może... zamknięto lasy. Przyznaję, że tym zagraniem rząd zaskoczył nawet mnie. Bieganie po polach i krzakach urosło do czynu wymagającego wielkiej odwagi, a wyjazd w święta do znajomych przypominał przygotowania gangsterów z czasów prohibicji. Odpadł mój wypad urodzinowy na Žižkov. A potem nagle lasy przestały rozsiewać zarazę i je otwarto. Znów się można było śmiać. No to skwapliwie skorzystałem z okazji i pojechaliśmy w Masyw Śnieżnika, ale bez samego Śnieżnika. Nie byłem tam sześć lat i gdyby nie pandemia, to raczej bym prędko nie zajrzał.
Maj.
Majówka na Słowacji oczywiście przepadła. Nie doszła do skutku również coroczna wędrówka po wschodniej granicy Polski - trochę z naszej winy, ale z drugiej strony nie bardzo było wiadomo, co rządzący wymyślą wieczorem na następny poranek.
Realizowałem kolejne jednodniówki. Najpierw w Góry Złote, a konkretniej to w Góry Bialskie z Czernicą. To mój debiut na tym szczycie.
Później nadeszła w końcu pora na Beskidy - Żywiecki z Rysianką, Lipowską i Boraczą, czyli klasyczna klasyka. Z tatą, ale nietypowo, bo niemal zawsze wędrowaliśmy razem za granicą, a nie po polskich górach.
Ostatniego dnia maja zaczęła się u mnie normalność, ponieważ autobus zawiózł mnie w Bieszczady, gdzie na dobry wieczór zlało mnie całkowicie, bo za długo siedziałem na piwie pod sklepem .
Czerwiec.
Reszta pobytu prawie nie różniła się od poprzednich wyjazdów w Biesy. Słowem - było super! Odkryłem bacówkę w Jaworcu, kilka nieistniejących łemkowskich wiosek oraz Sine Wiry.
Po opuszczeniu Jaworca do gry wmieszała się pogoda - nadciągnęły takie chmury, że zrezygnowałem z Połoniny Wetlińskiej i Caryńskiej i zdobyłem Tarnicę. Też fajnie, bo po dłuższej przerwie. Pobyt na szczycie trwał krótko, gdyż znowu uciekałem przed oberwaniem chmury, ale na końcu niebiosa to wynagrodziły.
Niestety, znów nie udało mi się wejść na Bukowe Berdo, zamiast niego były Rawki.
W czerwcu zapoczątkowałem nową formę aktywności (pod)górskiej, a mianowicie zaczęliśmy z Bastkiem jeździć na rowerach po niższych partiach gór lub pogórzach. Zaczęliśmy od Opawskich w okolicach Prudnika. Przy okazji udało się zajrzeć do Czechów (na razie tylko symbolicznie).
Już nie symbolicznie, ale w pełni odwiedziliśmy Republikę Czeską pod koniec miesiąca (ja nie do końca legalnie). Tym razem pedałowaliśmy po Przedgórzu Paczkowskim (Žulovská pahorkatina) - były knajpki, kąpiel w jeziorze oraz nocleg na nieco nawiedzonej Boží horze, najwyższym punkcie pasma. Wtedy miałem wrażenie, że ciemna chmura związana z pandemią znika za horyzontem...
Lipiec.
W pierwszej połowie pierwszego miesiąca wakacji doszła do skutki jedyna wizyta w Beskidzie Śląsko-Morawskim z tatą. Coś znanego (Kamenitý) i coś nowego (Kolářova chata).
Kilka dni później w trochę gorszej pogodzie zawitałem w Beskid Żywiecki na nocleg w bazie namiotowej Przysłop Potócki. Potwierdziło się moje odkrycie z 2019 roku, że to bardzo fajne miejsce. Do tego Rycerka Kolonia, Przegibek i Bendoszka.
Pod koniec miesiąca przyszła pora na danie główne sezonu, czyli Beskid Niski. Plany wędrówki zmieniałem niemal w ostatniej chwili, lecz wszystko wyszło idealnie, pewnie też dlatego, że po raz pierwszy pojechałem tam całkowicie sam . Samemu nie byłem jednak wieczorami, każdy z nich był niezapomniany i każdy zapadał w pamięć.
Zacząłem od Komańczy, przesiedziałem się pod sklepem w Czystogarbie, aby zakończyć dzień na fantastycznym polu biwakowym w Jasielu. Zrealizowałem zatem pomysł z poprzedniego lata, kiedy przeszkodziła mi pogoda.
Z Jasiela przeszedłem na Słowację, gdzie ciągle pytano się mnie, czy nie boję się niedźwiedzi. W Haburze zgubiłem i odnalazłem zegarek, w Čertižném nasiedziałem się w spelunce, a do Jaśliśk przerzucono mnie stopem.
Gdy się nachodziłem, to uznałem, że będę się głównie woził cudzymi autami. W ten sposób zobaczyłem kościół i cerkiew w Królikach dwóch, zjadłem obiad w Tylawie i w końcu wylądowałem w mojej ulubionej chatce studenckiej w Zyndranowej. Trochę więcej problemów ze stopowaniem miałem kolejnego dnia, ale udało się zobaczyć cerkiew w Chyrowej oraz półnagiego faceta w pustelni św. Jana i tylko odcinek z Dukli do Zawadki Rymanowskiej musiałem pokonać przeważnie z buta.
Sierpień.
W sierpniu praktycznie w górach nie byłem, choć teoretycznie przeszedłem w sandałach około kilometra w węgierskim Czehracie .
Wrzesień.
Pod koniec lata wróciliśmy w Sudety na rowerach, znowu na czeską stronę i znowu w Góry Opawskie. W tym przypadku padło na Osoblažsko, czyli morawską enklawę na Śląsku. Nocowaliśmy we wiacie pod wieżą widokową nad wioską Liptaň.
Październik.
Jesień była intensywna, człowiek starał się wykorzystywać każdą okazję, bo nie było pewne, czy nagle rząd znowu nie zamknie lasów albo granic.
Najpierw po raz pierwszy zabrałem tatę w Sudety. On oczywiście już w nich bywał, ale nigdy ze mną. Na przetarcie wybrałem to, co mieliśmy najbliżej, zatem po raz kolejny Góry Opawskie z Kopą Biskupią i Srebrną Kopą. Pogoda szalała, raz ciężkie chmury, raz słońce.
Opawskie w tym roku biją u mnie rekordy i w drugiej połowie miesiąca wróciłem w nie z Bastkiem, aby zdobyć najwyższy szczyt - Příčný vrch. Dzień później Czesi wprowadzili "pół-lockdown" i zabronili przyjazdów cudzoziemcom w celach turystycznych. Znów się udało rzutem na taśmę...
Listopad.
W listopadzie częstotliwość się zwiększyła. W okolice Lądka-Zdroju (Góry Złote) pojechałem z tatą w chyba najpiękniejszy pogodowo dzień z całego roku. Zajrzeliśmy także do Czechów, aby skorzystać z leśnego baru .
W rocznicę zakończenia Wielkiej Wojny i, dla odmiany, w chmurach i szarówce poszliśmy grupowo na Kłodzką i Szeroką Górę w Górach Bardzkich. W moim przypadku był to praktycznie debiut w tym pasmie.
Zaraz potem w weekend odwiedziłem chatkę na Lasku w Beskidzie Makowskim. Wyprawa bardziej towarzyska niż górska, ale dzięki niej człowiek na chwilę zapomniał o pandemiowym szaleństwie.
Następnie drugie podejście w Góry Bardzkie - Bardo i okolice pełne zabytków, przeważnie religijnych. Bardzo pobożnie spędzony czas.
Grudzień.
Końcówkę roku zazwyczaj miałem słabą, tym razem znowu ułożyło się inaczej.
Na Mikołajki ponownie Chata na Lasku. Chodzenia zaś niedużo, ale bawiliśmy się bardzo miło .
Piąty już wypad z tatą, w tym przypadku bardzo klasyczny, gdyż na Czantorię w Beskidzie Śląskim. Ale nie byłem tam pół dekady, do tego udało się wbić między jednym czeskim lockdownem a drugim i skorzystać z otwartego czeskiego schroniska. Jaka to była radość! Mało brakowało, a cieszylibyśmy się z widoków, lecz mgła jednak do końca nie odpuściła.
Ostatnia wyprawa odbyła się już po świętach - Góry Sowie, comeback po dwunastu latach. Wreszcie pojawiła się zima i trochę mrozu!
Podsumowując: w zakończonym roku odbyłem 21 wycieczek okołogórskich (w tym 3 rowerowe) i... jest to najlepszy wynik od jedenastu lat! Nigdy bym się tego nie spodziewał widząc, co się dookoła dzieje. Wytłumaczenie tego rekordu jest bardzo proste: człowiek starał się nie odkładać wyjazdów na inny termin i wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję. W tym przypadku akurat covid przyniósł zatem pozytywy. Spędziłem w górach 40 dni, nocowałem 19 razy. I tu ciekawostka - ilość dni jest o jeden wyższa niż rok temu, za to liczba noclegów najniższa od pięciu lat. To także pokłosie pandemii, a konkretnie zamkniętych obiektów, które pozostawiły turyście wybór: spać na dziko, spać na lewo, albo korzystać z jednodniówek. W moim przypadku najczęściej korzystałem z tej ostatniej opcji.
Porównanie z poprzednimi latami:
Rok 2008: 13 wyjazdów, 25 noclegów.
Rok 2009: 21 wyjazdów.
Rok 2010: 19 wyjazdów, 44 dni w górach, 28 noclegów
Rok 2011: 12 wyjazdów, 34 dni w górach i pogórzach, 22 noclegi.
Rok 2013: 9 wyjazdów, 20 dni w górach, 14 noclegów.
Rok 2014: 13 wyjazdów, 27 dni w górach, 14 noclegów.
Rok 2015: 14 wyjazdów, 27 dni w górach, 15 noclegów.
Rok 2016: 19 wyjazdów, 48 dni w górach, 38 noclegów.
Rok 2017: 20 wyjazdów, 46 dni w górach, 29 noclegów.
Rok 2018: 18 wyjazdów, 49 dni w górach, 35 noclegów.
Rok 2019: 16 wyjazdów, 39 dni w górach, 27 noclegów.
Jeśli chodzi o przebyte kilometry, to pieszo było ich ponad 400, do tego około 150 na pedałach.
A teraz rozdzielmy wyjazdy na pasma:
Góry Opawskie - 4 razy,
Beskid Makowski, Beskid Żywiecki, Góry Bardzkie, Góry Złote - 2 razy,
pozostałe (Pogórze Kaczawskie, Karkonosze, Rudawy Janowickie, Masyw Śnieżnika, Bieszczady, Przedgórze Paczkowskie, Beskid Śląsko-Morawski, Beskid Niski, Beskid Śląski, Góry Sowie) - raz.
13 razy w Sudetach, 8 w Beskidach. A noclegi:
* chatki (studenckie, "studenckie" i na wynajem) - 7 razy,
* schroniska - 6 razy,
* wiata - 3 razy,
* namiot - 2 razy,
* baza namiotowa - 1 raz.
Z ubiegłorocznych planów udało się zrealizować najważniejsze punkty, czyli Bieszczady i Beskid Niski. Nie poszczęściło się dotrzeć na żaden górski festiwal muzyczny, a to z prostego powodu, że właściwie wszystkie zostały odwołane (a przynajmniej dla pospólstwa, bo odbywały się jakieś nieoficjalne spotkania TWA).
A co planuję na rok 2021? Nic. Oczywiście chciałbym znowu wrócić w Biesy i Niski, odwiedzić kilka baz i chatek, przespać się na wieży widokowej, jak najczęściej bywać u Czechów i Słowaków, pofałszować wieczorem przy ognisku, obalić flaszkę ze świeżo poznanymi znajomymi, powymieniać się górskimi historiami... Ale na dzień dzisiejszy jestem pesymistą, bo najbliższe miesiące rysują się może nie w czarnych, ale przynajmniej w szarych barwach. Kontynent w większości zamknięty, społeczeństwa zastraszone, politycy kosztem ochrony części obywateli dorzynają gospodarkę, a zwłaszcza turystykę, przy aprobacie sporego procentu wyborców i aby jeszcze uszczknąć coś dla siebie.
Europa w obawie przed śmiercią popełniła samobójstwo - hasło rzucone przez jednego z niemieckich burmistrzów trafnie oddaje obecną sytuację.
Obym za rok mógł napisać, że się myliłem. Czego i wszystkim innym życzę .
Możliwe, że po latach tak będą historycy opisywać 2020. Ja nie będę aż tak dramatyczny. Podsumowując go stwierdziłem, iż przed dwunastoma miesiącami wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej i wiele z planów szlag trafił. Z drugiej strony były momenty, że zapowiadał się znacznie gorzej, a jednak sporo rzeczy zdarzyło się pozytywnych. Ogólnie to nie był taki zły i wcale nie jestem przekonany, iż obecny będzie lepszy, zwłaszcza, że wchodzimy w niego z lockdownowym przytupem. W poniższym wpisie tradycyjnie skupię się na działalności ogólnogórskiej.
Na pewno mój górski 2020 charakteryzował się kilkoma cechami wyróżniającymi go od poprzednich:
* spora liczba wypadów jednodniowych (pokłosie oficjalnie zamkniętych noclegów),
* wyjątkowo dużo - jak na mnie - wizyt w Sudetach (bo zazwyczaj miałem bliżej na jednodniówki),
* wiele odwiedzonych miejsc, których w ogóle w najbliższym czasie nie planowałem zaszczycać swoją obecnością,
* rekordowa ilość wyjazdów z tatą,
* dominowały góry o niewielkich wysokościach,
* powroty po wielu latach przerwy.
Styczeń.
Podobnie jak rok temu zacząłem go w Sudetach, ale tym razem niziutko, na Pogórzu Kaczawskim. Pierwszy wyjazd i pierwszy powrót po długiej przerwie (konkretnie dziewięcioletniej). Zwiedziłem Jawor i kilka okolicznych wiosek, wdrapałem się na dwie wieże widokowe, przyspieszałem kroku słysząc strzały w lesie, a finalnie wylądowałem w Chatce pod Lipą w Raczycach. Jest to obiekt do wynajęcia, jeden z kilku takich na Pogórzu, idealne miejsce dla tych, którzy lubią poimprezować w klimatach chatkowych i nie przejmować się tym, że komuś się coś nie spodoba. Wracając dotknął mnie zaszczyt w postaci przejażdżki słynnym "busiem" Buby i Toperza . Pogodę miałem typowo zimową.
Luty.
W lutym atmosfera w Europie zaczęła lekko gęstnieć. Co prawda jakieś wieści z Chin napływały już w styczniu, ale raczej niewielu zwracało na to uwagę, natomiast w tym miesiącu można było odczuć, że coś się dzieje (cytując księdza Natanka). Na razie wszystko działo się jeszcze daleko, za górami, za lasami i nad Odrą i Wisłą chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że wkrótce nastąpi wielkie bum!
Pojechałem na kilka dni w Karkonosze. To był kolejny wypad w te pasmo w ciągu dość krótkiego czasu i postanowiłem sobie, iż po nim muszę zrobić sobie od Gór Olbrzymich przerwę. Prośba ta została wysłuchana.
Na początek zaliczyłem przejście przez Grzbiet Lasocki w podwójnie przyjemny sposób: raz, że wcześniej w nim nie byłem, a dwa - że tym razem w rzeczywiście w zimowej aurze. Nocowałem na przełęczy Okraj, gdzie jedna religijna grupa modliła się o to, aby chiński wirus nie dotarł do Polski. Dla odmiany tych modlitw Opatrzność nie wysłuchała.
Kolejnego dnia chciałem przejść granią przez Śnieżkę, ale tę z powodu wiatru... zamknięto. Podmuchy na tyle uszkodziły obserwatorium na szczycie, iż GOPR pozamykał szlaki. Zmieniłem plany, zjechałem autobusem na czeską stronę (dziś wydaje się to dziwne - bez testu czy ważnego powodu, ot tak, za granicę) i zasapany przylazłem na Výrovkę. Pogoda się radykalnie zmieniła, warunki też. Potem była mgła, piwo w Luční boudzie i na końcu Dom Śląski. Wysokość 1400 metrów była najwyższą, jaką osiągnąłem w całym roku.
Na pożegnanie z Karkonoszami wiał taki wiatr, jakiego dawno nie przeżyłem - dość napisać, że rano prawie wyleciało mi okno w pokoju, a ustać na nogach praktycznie nie szło. Nie mniej wyglądało to pięknie!
Z Karkonoszy przeniosłem się w Rudawy Janowickie, gdzie w schronisku "Szwajcarka" odbywał się koncert z cyklu "szwajcarkowe granie". Pełna sala, śpiewy i after-party do rana - ostatnie takty normalnego świata.
Marzec.
W trzecim miesiącu świat się zatrzymał. Zdążyłem jeszcze rzutem na taśmę wybrać się na narty w Jesioniki - w ostatni dzień dzień pełnej działalności ośrodka i kilka dni przed zamknięciem granic (choć na niektórych przejściach stały już patrole). Człowiek miał wrażenie, że znalazł się na planie jakiegoś filmu sci-fi. Pierwsze plany poszły się pieprzyć.
Kwiecień.
Gdy wydawało się, że gorzej być nie może... zamknięto lasy. Przyznaję, że tym zagraniem rząd zaskoczył nawet mnie. Bieganie po polach i krzakach urosło do czynu wymagającego wielkiej odwagi, a wyjazd w święta do znajomych przypominał przygotowania gangsterów z czasów prohibicji. Odpadł mój wypad urodzinowy na Žižkov. A potem nagle lasy przestały rozsiewać zarazę i je otwarto. Znów się można było śmiać. No to skwapliwie skorzystałem z okazji i pojechaliśmy w Masyw Śnieżnika, ale bez samego Śnieżnika. Nie byłem tam sześć lat i gdyby nie pandemia, to raczej bym prędko nie zajrzał.
Maj.
Majówka na Słowacji oczywiście przepadła. Nie doszła do skutku również coroczna wędrówka po wschodniej granicy Polski - trochę z naszej winy, ale z drugiej strony nie bardzo było wiadomo, co rządzący wymyślą wieczorem na następny poranek.
Realizowałem kolejne jednodniówki. Najpierw w Góry Złote, a konkretniej to w Góry Bialskie z Czernicą. To mój debiut na tym szczycie.
Później nadeszła w końcu pora na Beskidy - Żywiecki z Rysianką, Lipowską i Boraczą, czyli klasyczna klasyka. Z tatą, ale nietypowo, bo niemal zawsze wędrowaliśmy razem za granicą, a nie po polskich górach.
Ostatniego dnia maja zaczęła się u mnie normalność, ponieważ autobus zawiózł mnie w Bieszczady, gdzie na dobry wieczór zlało mnie całkowicie, bo za długo siedziałem na piwie pod sklepem .
Czerwiec.
Reszta pobytu prawie nie różniła się od poprzednich wyjazdów w Biesy. Słowem - było super! Odkryłem bacówkę w Jaworcu, kilka nieistniejących łemkowskich wiosek oraz Sine Wiry.
Po opuszczeniu Jaworca do gry wmieszała się pogoda - nadciągnęły takie chmury, że zrezygnowałem z Połoniny Wetlińskiej i Caryńskiej i zdobyłem Tarnicę. Też fajnie, bo po dłuższej przerwie. Pobyt na szczycie trwał krótko, gdyż znowu uciekałem przed oberwaniem chmury, ale na końcu niebiosa to wynagrodziły.
Niestety, znów nie udało mi się wejść na Bukowe Berdo, zamiast niego były Rawki.
W czerwcu zapoczątkowałem nową formę aktywności (pod)górskiej, a mianowicie zaczęliśmy z Bastkiem jeździć na rowerach po niższych partiach gór lub pogórzach. Zaczęliśmy od Opawskich w okolicach Prudnika. Przy okazji udało się zajrzeć do Czechów (na razie tylko symbolicznie).
Już nie symbolicznie, ale w pełni odwiedziliśmy Republikę Czeską pod koniec miesiąca (ja nie do końca legalnie). Tym razem pedałowaliśmy po Przedgórzu Paczkowskim (Žulovská pahorkatina) - były knajpki, kąpiel w jeziorze oraz nocleg na nieco nawiedzonej Boží horze, najwyższym punkcie pasma. Wtedy miałem wrażenie, że ciemna chmura związana z pandemią znika za horyzontem...
Lipiec.
W pierwszej połowie pierwszego miesiąca wakacji doszła do skutki jedyna wizyta w Beskidzie Śląsko-Morawskim z tatą. Coś znanego (Kamenitý) i coś nowego (Kolářova chata).
Kilka dni później w trochę gorszej pogodzie zawitałem w Beskid Żywiecki na nocleg w bazie namiotowej Przysłop Potócki. Potwierdziło się moje odkrycie z 2019 roku, że to bardzo fajne miejsce. Do tego Rycerka Kolonia, Przegibek i Bendoszka.
Pod koniec miesiąca przyszła pora na danie główne sezonu, czyli Beskid Niski. Plany wędrówki zmieniałem niemal w ostatniej chwili, lecz wszystko wyszło idealnie, pewnie też dlatego, że po raz pierwszy pojechałem tam całkowicie sam . Samemu nie byłem jednak wieczorami, każdy z nich był niezapomniany i każdy zapadał w pamięć.
Zacząłem od Komańczy, przesiedziałem się pod sklepem w Czystogarbie, aby zakończyć dzień na fantastycznym polu biwakowym w Jasielu. Zrealizowałem zatem pomysł z poprzedniego lata, kiedy przeszkodziła mi pogoda.
Z Jasiela przeszedłem na Słowację, gdzie ciągle pytano się mnie, czy nie boję się niedźwiedzi. W Haburze zgubiłem i odnalazłem zegarek, w Čertižném nasiedziałem się w spelunce, a do Jaśliśk przerzucono mnie stopem.
Gdy się nachodziłem, to uznałem, że będę się głównie woził cudzymi autami. W ten sposób zobaczyłem kościół i cerkiew w Królikach dwóch, zjadłem obiad w Tylawie i w końcu wylądowałem w mojej ulubionej chatce studenckiej w Zyndranowej. Trochę więcej problemów ze stopowaniem miałem kolejnego dnia, ale udało się zobaczyć cerkiew w Chyrowej oraz półnagiego faceta w pustelni św. Jana i tylko odcinek z Dukli do Zawadki Rymanowskiej musiałem pokonać przeważnie z buta.
Sierpień.
W sierpniu praktycznie w górach nie byłem, choć teoretycznie przeszedłem w sandałach około kilometra w węgierskim Czehracie .
Wrzesień.
Pod koniec lata wróciliśmy w Sudety na rowerach, znowu na czeską stronę i znowu w Góry Opawskie. W tym przypadku padło na Osoblažsko, czyli morawską enklawę na Śląsku. Nocowaliśmy we wiacie pod wieżą widokową nad wioską Liptaň.
Październik.
Jesień była intensywna, człowiek starał się wykorzystywać każdą okazję, bo nie było pewne, czy nagle rząd znowu nie zamknie lasów albo granic.
Najpierw po raz pierwszy zabrałem tatę w Sudety. On oczywiście już w nich bywał, ale nigdy ze mną. Na przetarcie wybrałem to, co mieliśmy najbliżej, zatem po raz kolejny Góry Opawskie z Kopą Biskupią i Srebrną Kopą. Pogoda szalała, raz ciężkie chmury, raz słońce.
Opawskie w tym roku biją u mnie rekordy i w drugiej połowie miesiąca wróciłem w nie z Bastkiem, aby zdobyć najwyższy szczyt - Příčný vrch. Dzień później Czesi wprowadzili "pół-lockdown" i zabronili przyjazdów cudzoziemcom w celach turystycznych. Znów się udało rzutem na taśmę...
Listopad.
W listopadzie częstotliwość się zwiększyła. W okolice Lądka-Zdroju (Góry Złote) pojechałem z tatą w chyba najpiękniejszy pogodowo dzień z całego roku. Zajrzeliśmy także do Czechów, aby skorzystać z leśnego baru .
W rocznicę zakończenia Wielkiej Wojny i, dla odmiany, w chmurach i szarówce poszliśmy grupowo na Kłodzką i Szeroką Górę w Górach Bardzkich. W moim przypadku był to praktycznie debiut w tym pasmie.
Zaraz potem w weekend odwiedziłem chatkę na Lasku w Beskidzie Makowskim. Wyprawa bardziej towarzyska niż górska, ale dzięki niej człowiek na chwilę zapomniał o pandemiowym szaleństwie.
Następnie drugie podejście w Góry Bardzkie - Bardo i okolice pełne zabytków, przeważnie religijnych. Bardzo pobożnie spędzony czas.
Grudzień.
Końcówkę roku zazwyczaj miałem słabą, tym razem znowu ułożyło się inaczej.
Na Mikołajki ponownie Chata na Lasku. Chodzenia zaś niedużo, ale bawiliśmy się bardzo miło .
Piąty już wypad z tatą, w tym przypadku bardzo klasyczny, gdyż na Czantorię w Beskidzie Śląskim. Ale nie byłem tam pół dekady, do tego udało się wbić między jednym czeskim lockdownem a drugim i skorzystać z otwartego czeskiego schroniska. Jaka to była radość! Mało brakowało, a cieszylibyśmy się z widoków, lecz mgła jednak do końca nie odpuściła.
Ostatnia wyprawa odbyła się już po świętach - Góry Sowie, comeback po dwunastu latach. Wreszcie pojawiła się zima i trochę mrozu!
Podsumowując: w zakończonym roku odbyłem 21 wycieczek okołogórskich (w tym 3 rowerowe) i... jest to najlepszy wynik od jedenastu lat! Nigdy bym się tego nie spodziewał widząc, co się dookoła dzieje. Wytłumaczenie tego rekordu jest bardzo proste: człowiek starał się nie odkładać wyjazdów na inny termin i wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję. W tym przypadku akurat covid przyniósł zatem pozytywy. Spędziłem w górach 40 dni, nocowałem 19 razy. I tu ciekawostka - ilość dni jest o jeden wyższa niż rok temu, za to liczba noclegów najniższa od pięciu lat. To także pokłosie pandemii, a konkretnie zamkniętych obiektów, które pozostawiły turyście wybór: spać na dziko, spać na lewo, albo korzystać z jednodniówek. W moim przypadku najczęściej korzystałem z tej ostatniej opcji.
Porównanie z poprzednimi latami:
Rok 2008: 13 wyjazdów, 25 noclegów.
Rok 2009: 21 wyjazdów.
Rok 2010: 19 wyjazdów, 44 dni w górach, 28 noclegów
Rok 2011: 12 wyjazdów, 34 dni w górach i pogórzach, 22 noclegi.
Rok 2013: 9 wyjazdów, 20 dni w górach, 14 noclegów.
Rok 2014: 13 wyjazdów, 27 dni w górach, 14 noclegów.
Rok 2015: 14 wyjazdów, 27 dni w górach, 15 noclegów.
Rok 2016: 19 wyjazdów, 48 dni w górach, 38 noclegów.
Rok 2017: 20 wyjazdów, 46 dni w górach, 29 noclegów.
Rok 2018: 18 wyjazdów, 49 dni w górach, 35 noclegów.
Rok 2019: 16 wyjazdów, 39 dni w górach, 27 noclegów.
Jeśli chodzi o przebyte kilometry, to pieszo było ich ponad 400, do tego około 150 na pedałach.
A teraz rozdzielmy wyjazdy na pasma:
Góry Opawskie - 4 razy,
Beskid Makowski, Beskid Żywiecki, Góry Bardzkie, Góry Złote - 2 razy,
pozostałe (Pogórze Kaczawskie, Karkonosze, Rudawy Janowickie, Masyw Śnieżnika, Bieszczady, Przedgórze Paczkowskie, Beskid Śląsko-Morawski, Beskid Niski, Beskid Śląski, Góry Sowie) - raz.
13 razy w Sudetach, 8 w Beskidach. A noclegi:
* chatki (studenckie, "studenckie" i na wynajem) - 7 razy,
* schroniska - 6 razy,
* wiata - 3 razy,
* namiot - 2 razy,
* baza namiotowa - 1 raz.
Z ubiegłorocznych planów udało się zrealizować najważniejsze punkty, czyli Bieszczady i Beskid Niski. Nie poszczęściło się dotrzeć na żaden górski festiwal muzyczny, a to z prostego powodu, że właściwie wszystkie zostały odwołane (a przynajmniej dla pospólstwa, bo odbywały się jakieś nieoficjalne spotkania TWA).
A co planuję na rok 2021? Nic. Oczywiście chciałbym znowu wrócić w Biesy i Niski, odwiedzić kilka baz i chatek, przespać się na wieży widokowej, jak najczęściej bywać u Czechów i Słowaków, pofałszować wieczorem przy ognisku, obalić flaszkę ze świeżo poznanymi znajomymi, powymieniać się górskimi historiami... Ale na dzień dzisiejszy jestem pesymistą, bo najbliższe miesiące rysują się może nie w czarnych, ale przynajmniej w szarych barwach. Kontynent w większości zamknięty, społeczeństwa zastraszone, politycy kosztem ochrony części obywateli dorzynają gospodarkę, a zwłaszcza turystykę, przy aprobacie sporego procentu wyborców i aby jeszcze uszczknąć coś dla siebie.
Europa w obawie przed śmiercią popełniła samobójstwo - hasło rzucone przez jednego z niemieckich burmistrzów trafnie oddaje obecną sytuację.
Obym za rok mógł napisać, że się myliłem. Czego i wszystkim innym życzę .