Bardzo krótkie podsumowanie roku 2020
: 2020-12-27, 22:11
W zasadzie aż wstyd, bo to był straszny rok. Połaziłem tyle, co kot napłakał, ale sam jestem sobie winien.
Bo albo mi się nie chciało, albo noga bolała, albo się zachlałem tak, że nie mogłem.
Ogólnie to wydaje mi się, że sam sobie na siłę często szukałem wymówek, żeby tylko nie pojechać, a to jakieś bóle (chociaż noga dała mi w kość, tak po prawdzie) a to jakieś strachy do jazdy autem...
Sam już nie wiem, czy to faktycznie strach przed jazdą i niechęć do prowadzenia czy też może ciągoty do napoju turysty z pianką.
Nie wiem i wiedzieć nie chcę, natomiast od 1 stycznia zapowiadam poprawę. I choćby na jednej nodze, wracam do gry!
No to tak: w lutym Sebastian zaprosił mnie na wspólne łażenie po Śląskim. Było zajebiście, gdybym jeszcze miał plastry to już w ogóle byłoby 10 na 10.
Poleźliśmy na Kotarz, a tam zawsze jest fajnie.
Potem długo, długo nic. Dopiero w maju byłem na Wyrypie 50 km. Tam znów nabawiłem się pęcherzy, dodatkowo przejechałem się lawetą. To był świetny dzień. Potem było jeszcze weselej, bo były testy na covida. Co poniektórzy pewnie pamiętają dobrze ten czas...
Potem były wakacje i w sumie nic specjalnego tam się nie działo, łaziłem po okolicy i wlewałem w siebie hektolitry piwa, dlatego też pewnie ograniczyłem się do okolicy, bo do auta wejść byłby ciężko...
Podczas pobytu w Istebnej Adrian zabrał mnie na Fatrę. Dołączyła też Banda Sprocketa i niechcąco wyszła jedna z najlepszych wycieczek ever.
I w zasadzie jakimś dziwnym trafem we wrześniu udało się dogadać z Laynnem, a do tego jeszcze namówić Adriana, by zajrzeć w Tatry.
No i to by było na tyle z tego jakże bogatego roku!
Miałem naprawdę sporo możliwości na jazdę w góry, często nawet z transportem (ot, podjechać gdzieś do Kato albo Tychów) ale chyba wolałem zostać w domu i się nadupić.
Nie ma co owijać w bawełnę, taka prawda. Właśnie w te święta sobie to uświadomiłem.
Nic no, kawa na ławę wyłożona, teraz trzeba spiąć zada i wziąć się za siebie.
Bo albo mi się nie chciało, albo noga bolała, albo się zachlałem tak, że nie mogłem.
Ogólnie to wydaje mi się, że sam sobie na siłę często szukałem wymówek, żeby tylko nie pojechać, a to jakieś bóle (chociaż noga dała mi w kość, tak po prawdzie) a to jakieś strachy do jazdy autem...
Sam już nie wiem, czy to faktycznie strach przed jazdą i niechęć do prowadzenia czy też może ciągoty do napoju turysty z pianką.
Nie wiem i wiedzieć nie chcę, natomiast od 1 stycznia zapowiadam poprawę. I choćby na jednej nodze, wracam do gry!
No to tak: w lutym Sebastian zaprosił mnie na wspólne łażenie po Śląskim. Było zajebiście, gdybym jeszcze miał plastry to już w ogóle byłoby 10 na 10.
Poleźliśmy na Kotarz, a tam zawsze jest fajnie.
Potem długo, długo nic. Dopiero w maju byłem na Wyrypie 50 km. Tam znów nabawiłem się pęcherzy, dodatkowo przejechałem się lawetą. To był świetny dzień. Potem było jeszcze weselej, bo były testy na covida. Co poniektórzy pewnie pamiętają dobrze ten czas...
Potem były wakacje i w sumie nic specjalnego tam się nie działo, łaziłem po okolicy i wlewałem w siebie hektolitry piwa, dlatego też pewnie ograniczyłem się do okolicy, bo do auta wejść byłby ciężko...
Podczas pobytu w Istebnej Adrian zabrał mnie na Fatrę. Dołączyła też Banda Sprocketa i niechcąco wyszła jedna z najlepszych wycieczek ever.
I w zasadzie jakimś dziwnym trafem we wrześniu udało się dogadać z Laynnem, a do tego jeszcze namówić Adriana, by zajrzeć w Tatry.
No i to by było na tyle z tego jakże bogatego roku!
Miałem naprawdę sporo możliwości na jazdę w góry, często nawet z transportem (ot, podjechać gdzieś do Kato albo Tychów) ale chyba wolałem zostać w domu i się nadupić.
Nie ma co owijać w bawełnę, taka prawda. Właśnie w te święta sobie to uświadomiłem.
Nic no, kawa na ławę wyłożona, teraz trzeba spiąć zada i wziąć się za siebie.