Wśród wąwozów i płonących gór czyli Armenia 2017
: 2017-10-02, 22:39
Z poczatkiem wrzesnia, po 3 latach nieobecnosci, wracamy do Armenii. Juz sie porzadnie stesknilismy za smakiem pieczonego barana w cieniu kamiennych koscielnych murów, za płowoscią gór, za kolczatymi roslinami powbijanymi w skarpetki, za koniecznoscia łyknięcia "stakana" z co drugim kierowcą autostopu, za "miniwozikiem", ktory wisi na niebie jakos tak dziwnie wysoko....
W samolocie leci z nami cala wycieczka emerytowanych Niemcow. Są straszni. Zachowują sie jak knąbrna i rozbrykana wycieczka szkolna. Całą noc ciągłe wrzaski, kwiki, bieganie w kółko, porykiwania, jakby jeden dziadek z drugim rywalizowal kto bedzie glosniej darł jape i zrobi wokol siebie wiecej tumultu. W samolocie psują trzy półki i dwa siedzenia. Informują o tym obsluge z takimi minami, jakby byli dumni z udanej psoty. Chór babuszek wtóruje im radosnie.
W Erewaniu jestesmy jak zwykle w srodku nocy. Nie wiem czemu, ale nie da sie poleciec z Polski w te strony o normalnej godzinie. Nie ma takiej opcji. Połączenia sa tylko o nieludzkich nocnych porach. Z innych kierunkow docieraja tu samoloty rowniez za dnia. Widac nasi wykupili jakas najtansza taryfe albo co? Wiec kazdy wyjazd w te miłe strony musi byc niestety okupiony na poczatek zarwaną nocą, czyli czyms czego nienawidzimy najbardziej.
Bagaze na szczescie sa z nami, co ostatnio ponoc wcale oczywiste nie jest. W rozmowie z kilkoma znajomymi przewinelo sie juz powiedzenie “ lecisz LOTem, bagaz potem” My jednak jestesmy dziecmi szczescia i jeszcze nigdy nas to nie spotkalo. Pomni doswiadczen z lat poprzednich sprytnie walczymy z bankomatami juz na lotnisku, zeby nam wypluły kase niekoniecznie w najwiekszych nominałach. Nabywamy tez lokalna karte do telefonu. Niestety cos sie pozmienialo z tymi ich kartami na przestrzeni ostatnich kilku lat. Po pierwsze nikt nie potrafi nam sprzedac takiej karty, zeby mozna bylo z niej zadzwonic rowniez do Polski. Ponoc obslugują tylko Armenie, Karabach i Rosje. Kupujemy, bo glownie jest nam potrzebna aby gadac z miejscowymi. Potem sie okazuje, ze smsy jednak do Polski dochodzą. Poza tym moja ulubiona Nokia 3310 zaczela odrzucac ichniejsze karty i nie chce z nimi rozmawiac. Musze wiec wydłubywac z dna plecaka zapasowy telefon.
Poczatkowo planowalismy jechac do Stepanawanu marszrutkami. Dajemy sie jednak uwiesc taksiarzowi, ktorzy proponuje calkiem znosne stawki. 4,5 godziny siedzenia na ciemmnym i zimnym dworcu Kilikia, z zamknietym kiblem i oganiajac sie od innych taksiarzy nie brzmi zachecajaco Zwlaszcza ten kibel a z doswiadczenia wiem, ze do krzakow tam jest daleko! Świt nas wiec zastaje gdzies na płaskowyzu kolo Alagyaz. Horyzont powoli różowieje a okoliczne ludziska prowadza stada koz, owiec i krow gdzies ku swemu przeznaczeniu. Przemykaja niebieskie ziły z sianem pod niebo. Jakis facet strzela z wiatrówki do butelek na płocie. Ciezko zrobic zdjecie- jest jeszcze mrok i jeszcze szyby auto ma przyciemniane.
Przed Stepanawanem odwiedzamy jeszcze wies Amrakits, gdzie wsrod lisciastych drzew stoi dosc nietypowa jak na Armenie świątynia. Wyglada jak zywcem przeniesiona gdzies z Rosji czy Ukrainy. Jest zupelnie niepodobna do innych ormianskich klasztorkow. Na dachu ma wiele “bułeczek” z krzyzem. Cerkiew jest chyba opuszczona, ale zamknieta na glucho. Nawet ciezko zajrzec do srodka, tak wszystko jest zabezpieczone blachą.
Przychodzi mi zaraz na mysl film o Mołokanach, ktory niedawno oglądalam, czy o innych staroobrzedowcach, ktorych spore ilosci byly ponoc przesiedlane na Kaukaz. Nie ma jednak z kim pogadac. Wies jest jak wymarła. Tylko jakas samotna kura ryje wsrod przycerkiewnych lisci i zapamietale wali dziobkiem w sucha i twardą ziemie. Ludzi brak. W koncu jest chyba 7 rano a o tej porze wstaja tu tylko pasterze i taksowkarze
W Stepanawanie robimy zakupy kompleksowe - od benzyny do marusi, poprzez wino az po domowy aromatyczny ser Chce tez kupic jakas najmniejsza wódke, na wszelki wypadek, zeby moze kiedys chlapnąc nocą jakbysmy bardzo zmarzli, albo dla zdrowotnosci przeciw sraczce. W sklepie sa 0.7, 0.5, 0.25. Pytam goscia czy nie maja setki. A on sie smieje, zebym sprawdzila naprzeciw- w sklepie dziecinnym
W miescie sa dwa pomniki- jakis niepodpisany koles na tle puzzli i omurowane kolumnami zrodelko, przyozdobione krzyzami oraz narzedziami rolniczymi. Tu tez zapodajemy pierwsze sniadanie z lokalnych pysznosci
Na obrzezach miasta po raz pierwszy zagladamy w wąwoz. Juz tu sie nim zachwycamy - jeszcze nie wiemy, ze dalej bedzie on jeszcze bardziej imponujacy.
Mijamy fajne stacje benzynowe- ech… ze tez nie zdążylismy dojechac tu rok temu skodusią. To by bylo tankowanie!
Dzis planujemy dotrzec do miejscowosci Lori Berd i twierdzy o tej samej nazwie.
W wiosce nie pozwalają nam wypic piwa przed sklepem. Bo kto to widzial tak siedziec na ziemi, bez stołu? Zostajemy zaproszeni do lokalnej “klubokawiarni”. Jest to niedokonczony, wpółopuszczony budynek ze stolikami, piecem, kartami do gry, planszówkami i stosami butelek, swiadczacymi o prężnym dzialaniu tej placowki.
Mamy nawet propozycje powrotu tu na nocleg i wieczornej wspolnej biesiady. Ale dlaczego dzisiaj?? Ogolnie dzis jestesmy monotematyczni i marudni- spać, spać, spać! Zawsze pierwszy dzien jest taki troche na straty...
Miedzy wsią a twierdzą jest dziwne głazowisko. Leżą bezładnie rozrzucone bloki skalne, wyraznie obrobione kiedys ludzką ręką. Niektore z nich maja trojkatne zakonczenia, inne sa prostokątne a wokol idzie rowek, inne jeszcze mają wykutą prostokątna dziure. W owych zaglebieniach sa resztki jakby palonych traw, jakby wegla drzewnego. Napisow czy rzezb nie ma zadnych. Gdzies znalazlam informacje, ze byc moze byly to groby Jazydów?
A potem juz twierdza, malowniczo polozona na brzegu skalistego wąwozu rzeki Dzoraget.
Oprowadza nas po niej babka, ktora kosila trawe nieopodal. Caly czas cos opowiada, nie przejmując sie kompletnie tym, ze my w ząb nic nie rozumiemy. Pisze nam na piasku jakies cyfry, a my nie mamy pojecia czy to data zbudowania twierdzy, dlugosc murów czy ilosc ludzi, ktorzy ją zamieszkiwali.
Wsród murów zachowała sie dawna łaźnia i kosciołek z dachem porosłym trawą.
Tu tez po raz pierwszy spotykamy sie z wypalonym fragmentem łąki. Jeszcze nie wiemy, ze bedzie to naszym tegorocznym przeklenstwem. Poki co traktujemy to jako ciekawostke, zastanawiajac sie czy komus ognisko zwiało, czy moze celowo wypalali jakies oporne chwasty?
Wąwoz nam na tyle wpadł w oko, ze postanawiamy zejsc na dno i tam zapodac biwak.
Skalistymi zboczami złazimy coraz nizej, starając sie usilnie nie wleciec do rzeki. Nie jest to wcale takie proste, trawa porastajaca wąwoz jest śliska jak szlag a sciezki nieco spadziste!
Mijamy wykute na skalach napisy. Jak ktos potrafi przetlumaczyc to bylabym bardzo wdzieczna!
Cos jakby szlak?
Na dole tez sa fragmenty baszt czy jakis umocnien. Ciekawe czy mialo to niegdys jakies polaczenie z twierdza?
W koncu po pokonaniu skalnych półek i przekroczeniu strumienia znajdujemy dogodne miejsce na namiot- w cieniu, na miekkiej trawce. Jest godzina 13. Rozsiadamy sie pod drzewami. Co chwile dostajemy w łeb aromatycznym jabłuszkiem lub mirabelką. Gapimy sie tępo przed siebie sluchajac ciszy mąconej przez szum strumienia i granie cykad. Obserwujemy drapiezne ptaki szybujace gdzies wysoko nad nami. Robimy pranie i rozwieszamy wszystko na gałęziach. Pijemy wino, żalujac, ze w tym roku prawdopodobnie nie odwiedzimy “winozawodu” w Areni.
Zastanawiamy sie, ze gdyby tu byla Polska- ile by wokol stało zakazow, płotow i krat...
Kąpiemy sie w spienionych buniorach o lodowatej wodzie, gdzie po kilku sekundach przestaje sie czuc zanuzone kawalki.
Ziewamy i wgapiamy sie w skały, rozwazajac gdzie spierdzielamy jak w nocy zacznie lac i rzeka zacznie przybierac. Mamy juz opracowana trase ewakuacji na skalny balkonik. Jakby co
Znajdujemy w skalnej rozpadlinie jakies dziwne ustrojstwo- chyba cos do łowienia ryb?
Na takich ambitnych zajeciach schodzi nam czas do 18. A potem idziemy spac, mrok w takie kaniony schodzi dosyc szybko. Dzis jest nam to na reke. Jak rowniez to, ze szansa na jakies odwiedzimy jest tu minimalna.
W nocy ide do kibelka. Widac swiatło na drzwiach namiotu- zapewne ksiezyc. Otwieram- a ksiezyce są dwa, wylaniaja sie zza skal.. Chwile stoje z otwarta gęba.. Okazuje sie, ze to jednak latarnie Na szczycie urwiska jest jakas minifabryczka
Spimy 15 godzin. Dzieki temu miejscu. W kazdym innym slonce wykurzyloby nas z namiotu juz duzo wczesniej!
W ogole ten kanion nas nieco zasysa. Rano rowniez nie zbieramy sie za skoro. Upał jest nieziemski a tu taka zimna pluszczaca woda! Idziemy wiec odwiedzic stary kamienny most, ktory jest nieopodal.
Odkrywamy, ze pod nim jest biesiadka! Stół, ławy, miejsce grilowo-ogniskowe!
I kolejne rewelacyjne miejsce na kapiel! Jakby wydrążona wanna, gdzie woda wpada wodospadem i szalenczo wiruje tworzac ogromny bunior. Kawalek dalej mozna nawet poplywac!
W koncu jednak musimy wylezc na ląd i ruszyc w dalsza droge, przez spalone słoncem stepy. Zawsze w Armenii bywalo o tej porze sucho, ale w tym roku przekroczylo to wszelkie granice. Trawa pod nogami rozpada sie w popiol- chrupie i szelesci jakby isc po foliowych workach.
Okoliczne bydełko tez lgnie do chlodnej wilgoci.
cdn
W samolocie leci z nami cala wycieczka emerytowanych Niemcow. Są straszni. Zachowują sie jak knąbrna i rozbrykana wycieczka szkolna. Całą noc ciągłe wrzaski, kwiki, bieganie w kółko, porykiwania, jakby jeden dziadek z drugim rywalizowal kto bedzie glosniej darł jape i zrobi wokol siebie wiecej tumultu. W samolocie psują trzy półki i dwa siedzenia. Informują o tym obsluge z takimi minami, jakby byli dumni z udanej psoty. Chór babuszek wtóruje im radosnie.
W Erewaniu jestesmy jak zwykle w srodku nocy. Nie wiem czemu, ale nie da sie poleciec z Polski w te strony o normalnej godzinie. Nie ma takiej opcji. Połączenia sa tylko o nieludzkich nocnych porach. Z innych kierunkow docieraja tu samoloty rowniez za dnia. Widac nasi wykupili jakas najtansza taryfe albo co? Wiec kazdy wyjazd w te miłe strony musi byc niestety okupiony na poczatek zarwaną nocą, czyli czyms czego nienawidzimy najbardziej.
Bagaze na szczescie sa z nami, co ostatnio ponoc wcale oczywiste nie jest. W rozmowie z kilkoma znajomymi przewinelo sie juz powiedzenie “ lecisz LOTem, bagaz potem” My jednak jestesmy dziecmi szczescia i jeszcze nigdy nas to nie spotkalo. Pomni doswiadczen z lat poprzednich sprytnie walczymy z bankomatami juz na lotnisku, zeby nam wypluły kase niekoniecznie w najwiekszych nominałach. Nabywamy tez lokalna karte do telefonu. Niestety cos sie pozmienialo z tymi ich kartami na przestrzeni ostatnich kilku lat. Po pierwsze nikt nie potrafi nam sprzedac takiej karty, zeby mozna bylo z niej zadzwonic rowniez do Polski. Ponoc obslugują tylko Armenie, Karabach i Rosje. Kupujemy, bo glownie jest nam potrzebna aby gadac z miejscowymi. Potem sie okazuje, ze smsy jednak do Polski dochodzą. Poza tym moja ulubiona Nokia 3310 zaczela odrzucac ichniejsze karty i nie chce z nimi rozmawiac. Musze wiec wydłubywac z dna plecaka zapasowy telefon.
Poczatkowo planowalismy jechac do Stepanawanu marszrutkami. Dajemy sie jednak uwiesc taksiarzowi, ktorzy proponuje calkiem znosne stawki. 4,5 godziny siedzenia na ciemmnym i zimnym dworcu Kilikia, z zamknietym kiblem i oganiajac sie od innych taksiarzy nie brzmi zachecajaco Zwlaszcza ten kibel a z doswiadczenia wiem, ze do krzakow tam jest daleko! Świt nas wiec zastaje gdzies na płaskowyzu kolo Alagyaz. Horyzont powoli różowieje a okoliczne ludziska prowadza stada koz, owiec i krow gdzies ku swemu przeznaczeniu. Przemykaja niebieskie ziły z sianem pod niebo. Jakis facet strzela z wiatrówki do butelek na płocie. Ciezko zrobic zdjecie- jest jeszcze mrok i jeszcze szyby auto ma przyciemniane.
Przed Stepanawanem odwiedzamy jeszcze wies Amrakits, gdzie wsrod lisciastych drzew stoi dosc nietypowa jak na Armenie świątynia. Wyglada jak zywcem przeniesiona gdzies z Rosji czy Ukrainy. Jest zupelnie niepodobna do innych ormianskich klasztorkow. Na dachu ma wiele “bułeczek” z krzyzem. Cerkiew jest chyba opuszczona, ale zamknieta na glucho. Nawet ciezko zajrzec do srodka, tak wszystko jest zabezpieczone blachą.
Przychodzi mi zaraz na mysl film o Mołokanach, ktory niedawno oglądalam, czy o innych staroobrzedowcach, ktorych spore ilosci byly ponoc przesiedlane na Kaukaz. Nie ma jednak z kim pogadac. Wies jest jak wymarła. Tylko jakas samotna kura ryje wsrod przycerkiewnych lisci i zapamietale wali dziobkiem w sucha i twardą ziemie. Ludzi brak. W koncu jest chyba 7 rano a o tej porze wstaja tu tylko pasterze i taksowkarze
W Stepanawanie robimy zakupy kompleksowe - od benzyny do marusi, poprzez wino az po domowy aromatyczny ser Chce tez kupic jakas najmniejsza wódke, na wszelki wypadek, zeby moze kiedys chlapnąc nocą jakbysmy bardzo zmarzli, albo dla zdrowotnosci przeciw sraczce. W sklepie sa 0.7, 0.5, 0.25. Pytam goscia czy nie maja setki. A on sie smieje, zebym sprawdzila naprzeciw- w sklepie dziecinnym
W miescie sa dwa pomniki- jakis niepodpisany koles na tle puzzli i omurowane kolumnami zrodelko, przyozdobione krzyzami oraz narzedziami rolniczymi. Tu tez zapodajemy pierwsze sniadanie z lokalnych pysznosci
Na obrzezach miasta po raz pierwszy zagladamy w wąwoz. Juz tu sie nim zachwycamy - jeszcze nie wiemy, ze dalej bedzie on jeszcze bardziej imponujacy.
Mijamy fajne stacje benzynowe- ech… ze tez nie zdążylismy dojechac tu rok temu skodusią. To by bylo tankowanie!
Dzis planujemy dotrzec do miejscowosci Lori Berd i twierdzy o tej samej nazwie.
W wiosce nie pozwalają nam wypic piwa przed sklepem. Bo kto to widzial tak siedziec na ziemi, bez stołu? Zostajemy zaproszeni do lokalnej “klubokawiarni”. Jest to niedokonczony, wpółopuszczony budynek ze stolikami, piecem, kartami do gry, planszówkami i stosami butelek, swiadczacymi o prężnym dzialaniu tej placowki.
Mamy nawet propozycje powrotu tu na nocleg i wieczornej wspolnej biesiady. Ale dlaczego dzisiaj?? Ogolnie dzis jestesmy monotematyczni i marudni- spać, spać, spać! Zawsze pierwszy dzien jest taki troche na straty...
Miedzy wsią a twierdzą jest dziwne głazowisko. Leżą bezładnie rozrzucone bloki skalne, wyraznie obrobione kiedys ludzką ręką. Niektore z nich maja trojkatne zakonczenia, inne sa prostokątne a wokol idzie rowek, inne jeszcze mają wykutą prostokątna dziure. W owych zaglebieniach sa resztki jakby palonych traw, jakby wegla drzewnego. Napisow czy rzezb nie ma zadnych. Gdzies znalazlam informacje, ze byc moze byly to groby Jazydów?
A potem juz twierdza, malowniczo polozona na brzegu skalistego wąwozu rzeki Dzoraget.
Oprowadza nas po niej babka, ktora kosila trawe nieopodal. Caly czas cos opowiada, nie przejmując sie kompletnie tym, ze my w ząb nic nie rozumiemy. Pisze nam na piasku jakies cyfry, a my nie mamy pojecia czy to data zbudowania twierdzy, dlugosc murów czy ilosc ludzi, ktorzy ją zamieszkiwali.
Wsród murów zachowała sie dawna łaźnia i kosciołek z dachem porosłym trawą.
Tu tez po raz pierwszy spotykamy sie z wypalonym fragmentem łąki. Jeszcze nie wiemy, ze bedzie to naszym tegorocznym przeklenstwem. Poki co traktujemy to jako ciekawostke, zastanawiajac sie czy komus ognisko zwiało, czy moze celowo wypalali jakies oporne chwasty?
Wąwoz nam na tyle wpadł w oko, ze postanawiamy zejsc na dno i tam zapodac biwak.
Skalistymi zboczami złazimy coraz nizej, starając sie usilnie nie wleciec do rzeki. Nie jest to wcale takie proste, trawa porastajaca wąwoz jest śliska jak szlag a sciezki nieco spadziste!
Mijamy wykute na skalach napisy. Jak ktos potrafi przetlumaczyc to bylabym bardzo wdzieczna!
Cos jakby szlak?
Na dole tez sa fragmenty baszt czy jakis umocnien. Ciekawe czy mialo to niegdys jakies polaczenie z twierdza?
W koncu po pokonaniu skalnych półek i przekroczeniu strumienia znajdujemy dogodne miejsce na namiot- w cieniu, na miekkiej trawce. Jest godzina 13. Rozsiadamy sie pod drzewami. Co chwile dostajemy w łeb aromatycznym jabłuszkiem lub mirabelką. Gapimy sie tępo przed siebie sluchajac ciszy mąconej przez szum strumienia i granie cykad. Obserwujemy drapiezne ptaki szybujace gdzies wysoko nad nami. Robimy pranie i rozwieszamy wszystko na gałęziach. Pijemy wino, żalujac, ze w tym roku prawdopodobnie nie odwiedzimy “winozawodu” w Areni.
Zastanawiamy sie, ze gdyby tu byla Polska- ile by wokol stało zakazow, płotow i krat...
Kąpiemy sie w spienionych buniorach o lodowatej wodzie, gdzie po kilku sekundach przestaje sie czuc zanuzone kawalki.
Ziewamy i wgapiamy sie w skały, rozwazajac gdzie spierdzielamy jak w nocy zacznie lac i rzeka zacznie przybierac. Mamy juz opracowana trase ewakuacji na skalny balkonik. Jakby co
Znajdujemy w skalnej rozpadlinie jakies dziwne ustrojstwo- chyba cos do łowienia ryb?
Na takich ambitnych zajeciach schodzi nam czas do 18. A potem idziemy spac, mrok w takie kaniony schodzi dosyc szybko. Dzis jest nam to na reke. Jak rowniez to, ze szansa na jakies odwiedzimy jest tu minimalna.
W nocy ide do kibelka. Widac swiatło na drzwiach namiotu- zapewne ksiezyc. Otwieram- a ksiezyce są dwa, wylaniaja sie zza skal.. Chwile stoje z otwarta gęba.. Okazuje sie, ze to jednak latarnie Na szczycie urwiska jest jakas minifabryczka
Spimy 15 godzin. Dzieki temu miejscu. W kazdym innym slonce wykurzyloby nas z namiotu juz duzo wczesniej!
W ogole ten kanion nas nieco zasysa. Rano rowniez nie zbieramy sie za skoro. Upał jest nieziemski a tu taka zimna pluszczaca woda! Idziemy wiec odwiedzic stary kamienny most, ktory jest nieopodal.
Odkrywamy, ze pod nim jest biesiadka! Stół, ławy, miejsce grilowo-ogniskowe!
I kolejne rewelacyjne miejsce na kapiel! Jakby wydrążona wanna, gdzie woda wpada wodospadem i szalenczo wiruje tworzac ogromny bunior. Kawalek dalej mozna nawet poplywac!
W koncu jednak musimy wylezc na ląd i ruszyc w dalsza droge, przez spalone słoncem stepy. Zawsze w Armenii bywalo o tej porze sucho, ale w tym roku przekroczylo to wszelkie granice. Trawa pod nogami rozpada sie w popiol- chrupie i szelesci jakby isc po foliowych workach.
Okoliczne bydełko tez lgnie do chlodnej wilgoci.
cdn