Znad Dunaju do Balatonu. Z Balatonu nad Adriatyk. Z Adriatyk
: 2017-08-22, 19:22
"Gdzie pojechać latem w tym roku"? - to pytanie pojawia się zawsze pod koniec zimy lub na początku wiosny. Pewny był kierunek - południowa Europa. A konkrety? Krystalizowały się w kolejnych miesiącach i tygodniach. W końcu wymyśliłem objazdówkę. Bez jednego czy dwóch krajów, na których się skupimy, ale wiele różnych. Po raz pierwszy od dekady nie będzie żadnego nowego państwa, ale uzupełniamy braki w tych, które już mniej lub bardziej znamy.
Postanowiłem wyjazd zacząć symbolicznie od wielkiej wody - mojej ulubionej europejskiej rzeki, czyli Dunaju. Po dwóch godzinach tłuczenia się słowacką autostradą odbijam w przygraniczną dzielnicę Bratysławy - Čunovo (Dunacsún). Na jej końcu znajduje się imponujący zespół konstrukcji rzecznych.
Parkujemy przy górnej zaporze zbiornika wodnego Gabčíkovo - Nagymaros. Jego historia jest równie burzliwa jak stosunki słowacko-węgierskie.
Budowę wspólnego, międzynarodowego kompleksu uzgodniła jeszcze Czechosłowacka Republika Socjalistyczna oraz Węgierska Republika Ludowa. Miał on wyeliminować powodzie oraz dostarczyć taniej, naturalnej energii elektrycznej obu państwom, a także poprawić żeglowność na tym odcinku. Początkowo planowano, iż będzie się składał z kanału o długości 30 kilometrów doprowadzającego wodę do zapory w Gabčíkovie oraz drugiego zbiornika wyrównawczego w odległym o 100 kilometrów Nagymaros.
Prace rozpoczęto w 1977 roku. W latach 80. zostały spowolnione wskutek problemów ekonomicznych oraz rosnącego po węgierskiej stronie ruchu przeciwników zbiornika. Ostatecznie w 1988 lub 1989 Węgrzy zaprzestali budowy swojej części: uznano, że ogromne tamy spowodują klęskę ekologiczną, a społeczeństwo powszechnie kojarzyło je z wielkimi konstrukcjami socjalizmu powstałymi bez racjonalnego finansowego uzasadnienia.
Po stronie słowackiej prace były znacznie bardziej zaawansowane i władze stanęły przed ogromnym problemem, co robić dalej. Rozważano m.in. wyburzenie wszystkiego co już powstało, ale ostatecznie zdecydowano się na samodzielne dokończenie przy jednoczesnej zmianie projektu, aby zastąpić nieistniejącą część węgierską. Po rozpadzie Czechosłowacji zajęła się tym niepodległa Słowacja.
Sprawa trafiła m.in. do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ponieważ Węgrzy protestowali przeciwko kontynuacji stawiania zbiornika, ale sąd przyznał rację Słowakom. W 1997 roku zaporę otwarto. Podobno obawy o klęskę ekologiczną nie potwierdziły się, odcinek Dunaju aż po granicę austriacką stał się bezpieczniejszy dla żeglugi, a młode państwo słowackie zyskało swą największą elektrownię wodną.
Zapora w Čunovie z lotu ptaka.
Działają tu dwie elektrownie wodne - większa o mocy 24 MW i znacznie mniejsza 1 MW. Na wschodnim brzegu, na sztucznym cyplu, otwarto muzeum sztuki nowoczesnej - Danubiana. Nie jesteśmy zwolennikami tego gatunku artystycznego, więc zerkamy tylko z zewnątrz, a próbkę zgromadzonych eksponatów widać w ogrodzie.
Kilkaset metrów dalej działa centrum sportów wodnych ze sztucznym torem do kajakarstwa górskiego. Ćwiczy tu słowacka kadra (odnosząca w tej dyscyplinie duże sukcesy), odbywają się zawody międzynarodowe, m.in. Mistrzostwa Europy (dwukrotnie) oraz Świata (w 2011).
Od tego miejsca Dunaj rozdziela się na wąskie, stare, naturalne koryto, oraz nowe, sztuczne, tworzące zbiornik o nazwie Hrušov - 25 km kwadratowych powierzchni, 16 kilometrów długości, szerokość od 1 do 4 kilometrów. To raj dla miłośników sportów wodnych, żeglugi oraz dużych jednostek pływających.
W oddali widać kominy zakładów przemysłowych oraz wieżę telewizyjną na wzgórzu Kamzík - jeden z symboli Bratysławy.
Z pamiątek nawiązujących do historii - kilka lat temu odsłonięto pomnik poświęcony brytyjskim lotnikom, zestrzelonym podczas bombardowania stolicy Słowacji w czasie II wojny światowej.
Jedziemy mało ruchliwą drogą wzdłuż betonowego, wysokiego brzegu - szeroki na 6 metrów wał służy nie tylko jako ochrona przed wylaniem wody, ale jednocześnie do treningów biegaczom i rowerzystom. Kurczę, aż chciało się ubrać sportowe buty i ruszyć truchtem przed siebie .
Ponieważ zbiornik jest dość długi, to na jego terenie działa prom, pozwalający przedostać się szybciej na drugą stronę.
Po ukończeniu budowy zapory powstała sztuczna wyspa, z obu stron opływana przez Dunaj - na wschodzie przez nową drogę wodną, a na zachodzie przez stare koryto, z zadrzewionymi i bagnistymi brzegami, na których utworzono rezerwaty przyrody. Tym korytem biegnie granica z Węgrami.
Na wyspie, dziełu nie sił natury, lecz rąk człowieka i siły maszyn, znajdują się małe ośrodki wypoczynkowe, sieć szlaków rowerowych i turystycznych, oraz trzy wioski: Vojka nad Dunajom (węg. Vajka), Dobrohošť (Doborgaz) i Bodíky (Nagybodak). Wszystkie liczą mniej niż pół tysiąca mieszkańców i we wszystkich zdecydowaną większość ludności stanowią Węgrzy.
W pewnym momencie droga się rozdziela - prosto można dojechać do promu na węgierską stronę, a w lewo wjedziemy na wały. Mostem przekracza się jeden z bocznych kanałów odpływowych.
Dojechaliśmy do drugiej, większej zapory wodnej, na której pracuje kolejna elektrownia o mocy 720 MW.
Umocnienia wałów widoczne od strony rzeki.
Śluzy tamy w ciągu dwudziestu lat użytkowania przekroczyło 300 tysięcy statków z pięcioma milionami pasażerów.
Za tamą wybudowano 8 kilometrowy kanał "odpadowy" - dopiero po jego zakończeniu Dunaj wraca w naturalne granice.
Na drugim brzegu rozsiadło się miasto, od którego cały kompleks wziął nazwę - Gabčíkovo. Do 1948 roku nosiło historyczną nazwę Beš, którą następnie zmieniono na obecną, upamiętniając Jozefa Gabčíka, jednego z uczestników zamachu na Reinharda Heydricha w Protektoracie Czech i Moraw. Patron jest raczej bez zarzutu, tyle, że prawdopodobnie nie miał nic wspólnego z miejscowością. Stara nazwa obecna jest tylko w węgierskiej wersji jako Bős.
Miasteczko w przeszłości zamieszkiwali niemal sami Węgrzy, nawet dziś stanowią prawie 90%. Mimo to po I wojnie światowej granicę czechosłowacko-węgierską wyznaczono sztucznie na Dunaju, odcinając etniczne regiony węgierskie od Macierzy.
Na ulicach wszystko jest dwujęzyczne albo słowacki w ogóle się pomija.
W centrum stoi eklektyczny gmach publiczny z kolumną morową...
...oraz odnowiony Pomnik Poległych zakończony gładkim wibratorem (to chyba miał być pocisk!).
Po opuszczeniu Gabčíkova mijamy kilka następnych węgierskojęzycznych wiosek. Tak wygląda struktura etniczna większości obszaru Žitnego ostrova (Csallóköz), jednego z najgęściej zaludnionych i bogatych rolniczo terenów Słowacji.
Po kilkunastu kilometrach skręcam w prawo obok wiaduktu i nieoczekiwanie widzę, że to granica, o czym świadczą mocno pordzewiałe tabliczki.
Państwa rozdziela oczywiście Dunaj, który tutaj wygląda już "normalnie". Przekraczamy go po Vámosszabadi híd - moście, który został wybudowany w okresie II wojny światowej, kiedy dwa brzegi na kilka lat znów stały się węgierskie. Zniszczony w 1945 został ponownie oddany do użytku (odbudowany przez Węgrów) w 1973 roku. Bardzo lubię takie zielone konstrukcje .
Pierwszym miastem na Węgrzech jest Győr, siedziba komitatu. Zawsze obiecuję sobie wrócić do niego na zwiedzanie i zawsze spędzam w nim więcej czasu, niż chcę, ponieważ drogi są fatalnie oznakowane i gubię właściwy kierunek. Tak było i tym razem, bowiem znalazłem się na szosie biegnącej nie w tą stronę co trzeba.
Cóż robić? Do centrum nie zamierzam wracać, bo mimo sobotniego popołudnia ruch jest spory, postanawiam więc dostać się na właściwą trasę korzystając z bocznych połączeń. Dzięki temu mam okazję po raz kolejny oglądać opactwo benedyktynów w Pannonhalma, tym razem od północy.
No i słoneczniki! Jak Węgry to muszą być słoneczniki!
W Gic mają pałacyk, przy którym ktoś rozpoczął pracę, ale nie skończył, bo podobno renowacja za bardzo przypominała niszczenie zabytku.
W Bakonytamási wznosi się żółty kościół ewangelicki, a obok postawiono biały Pomnik Poległych ozdobiony orłem (?).
Z kolei na obrzeżach wsi dostrzegam kirkut, obudowany współczesnym murem. Wygląda to tak dziwacznie, iż muszę się zatrzymać!
Pomniczek wspomina o miejscowych Żydach i Cyganach wymordowanych podczas Holokaustu. W środku ogrodzenia rzeczywiście stoi kilkanaście macew, drzwi zamknięte na kłódkę. Ochrona przed współczesnymi prawdziwymi patriotami?
Wracając do auta widzę, iż przy moim wozie zatrzymała się ciężarówka z sianem. Kierowca włączył awaryjne, wysiadł z szoferki i podchodzi do okna. Myślałem, że chce się spytać o drogę albo cuś, lecz ten dojrzał drzemiącą w środku Teresę i wystraszył się, iż... coś jej się stało w tym upale (temperatura kręciła się w okolicach 35 stopni) ! Zdążył już wyciągnąć komórkę i dzwonić po pomoc, przerwał dopiero, kiedy uspokoiła go, iż wszystko jest w porządku.
Zaskakująca, ale bardzo pozytywna sytuacja.
Około godziny 17-tej docieramy do Pápy. Nie chodzi jednakże o papieża, a o miasto o tej samej nazwie. Stajemy w nieco rozkopanym centrum, pełnym zabytkowej architektury.
Szczególnie ładny jest rynek: odnowione, kolorowe kamieniczki z wykuszami i podcieniami. Na środku duży, barokowy kościół św. Stefana.
Z drugiej strony główny plac miasta zamyka pałac należący niegdyś do jednego z najbardziej znamienitych rodów węgierskich - Esterházy.
Ludzie przed słońcem chowają się w cieniu albo w okolicach fontanny. My postawiliśmy na lody, które na Węgrzech (i w większości krajów na południe od RP) mają zazwyczaj formę potężnych gałek, które trudno mi zjeść, zanim się rozpuszczą . Skonsumowaliśmy je na ławeczce naprzeciw sklepu z chińskim dziadostwem. Czego tam nie ma? Jest ruhák i cipők. Kabátak (od kabaka?). Gyerek (zapewne Edward). A nawet Pólók. Ślązaków brak.
Kontynuujemy podróż w kierunku południowym, do Balatonu, gdyż godzina coraz późniejsza. Zawsze tak jest, że wyznaczam jakąś marszrutę, a potem ten czas ucieka jak szalony.
W Bakonypőlőske mieszka kilka procent Niemców (stąd tablica Peretschke). To pozostałość po osadnictwie Szwabów Naddunajskich, zamieszkującej Bakony (Las Bakoński), niewielkie pasmo górskie położone na północ od węgierskiego morza.
W Devecser przy skrzyżowaniu stoi pałac, pierwotnie zamek, także będący własnością Esterházych.
Im bliżej Balatonu tym więcej ciekawych formacji na horyzoncie. Bakony ma niewysokie góry (maksymalnie 704 metry n.p.m.), ale o interesujących kształtach. Niektóre wyglądają jak stożki wulkaniczne.
Ten szczyt po prawej udało mi się zidentyfikować: Csobánc (376 metrów) z ruinami zamku, który wielokrotnie usiłowali zdobyć w XVI wieku Turcy, ale bez powodzenia.
Na szosie nr 71, która jest główną arterią przelotową wzdłuż północnego Balatonu, wpadam w wielokilometrowy korek. Nie ma żadnego wypadku czy prac drogowych, po prostu jest taki ruch. Dawno nie byłem tutaj w szczycie sezonu turystycznego (zazwyczaj odwiedzamy jezioro już pod koniec sierpnia), więc zapomniałem, że nadal cieszy się tak dużą popularnością.
Nasza miejscowość docelowa jest na południowym brzegu, a okrążenie go to jeszcze wiele, wiele kilometrów. I choć miałem początkowo inne plany, to wykupuję na tankszteli winietę, aby ostatni odcinek przebyć szybko autobaną, która też jest dość zatłoczona (sporo ludzi wraca z Bałkanów na północ).
Z tego miejsca dobrze widać górzysty północny brzeg Balatonu (południowy jest płaski) oraz samą taflę zbiornika.
Na znajomym kempingu przykre rozczarowanie - jest całkowicie zapełniony! Takiej sytuacji właściciel nie miał już dawno. Sporą grupę stanowią Niemcy, dla wielu z nich to ostatni wakacyjny weekend, a oni po latach przypomnieli sobie miejsca, gdzie jeździli wypoczywać ich rodzice z DDR-u...
Postanowiłem wyjazd zacząć symbolicznie od wielkiej wody - mojej ulubionej europejskiej rzeki, czyli Dunaju. Po dwóch godzinach tłuczenia się słowacką autostradą odbijam w przygraniczną dzielnicę Bratysławy - Čunovo (Dunacsún). Na jej końcu znajduje się imponujący zespół konstrukcji rzecznych.
Parkujemy przy górnej zaporze zbiornika wodnego Gabčíkovo - Nagymaros. Jego historia jest równie burzliwa jak stosunki słowacko-węgierskie.
Budowę wspólnego, międzynarodowego kompleksu uzgodniła jeszcze Czechosłowacka Republika Socjalistyczna oraz Węgierska Republika Ludowa. Miał on wyeliminować powodzie oraz dostarczyć taniej, naturalnej energii elektrycznej obu państwom, a także poprawić żeglowność na tym odcinku. Początkowo planowano, iż będzie się składał z kanału o długości 30 kilometrów doprowadzającego wodę do zapory w Gabčíkovie oraz drugiego zbiornika wyrównawczego w odległym o 100 kilometrów Nagymaros.
Prace rozpoczęto w 1977 roku. W latach 80. zostały spowolnione wskutek problemów ekonomicznych oraz rosnącego po węgierskiej stronie ruchu przeciwników zbiornika. Ostatecznie w 1988 lub 1989 Węgrzy zaprzestali budowy swojej części: uznano, że ogromne tamy spowodują klęskę ekologiczną, a społeczeństwo powszechnie kojarzyło je z wielkimi konstrukcjami socjalizmu powstałymi bez racjonalnego finansowego uzasadnienia.
Po stronie słowackiej prace były znacznie bardziej zaawansowane i władze stanęły przed ogromnym problemem, co robić dalej. Rozważano m.in. wyburzenie wszystkiego co już powstało, ale ostatecznie zdecydowano się na samodzielne dokończenie przy jednoczesnej zmianie projektu, aby zastąpić nieistniejącą część węgierską. Po rozpadzie Czechosłowacji zajęła się tym niepodległa Słowacja.
Sprawa trafiła m.in. do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, ponieważ Węgrzy protestowali przeciwko kontynuacji stawiania zbiornika, ale sąd przyznał rację Słowakom. W 1997 roku zaporę otwarto. Podobno obawy o klęskę ekologiczną nie potwierdziły się, odcinek Dunaju aż po granicę austriacką stał się bezpieczniejszy dla żeglugi, a młode państwo słowackie zyskało swą największą elektrownię wodną.
Zapora w Čunovie z lotu ptaka.
Działają tu dwie elektrownie wodne - większa o mocy 24 MW i znacznie mniejsza 1 MW. Na wschodnim brzegu, na sztucznym cyplu, otwarto muzeum sztuki nowoczesnej - Danubiana. Nie jesteśmy zwolennikami tego gatunku artystycznego, więc zerkamy tylko z zewnątrz, a próbkę zgromadzonych eksponatów widać w ogrodzie.
Kilkaset metrów dalej działa centrum sportów wodnych ze sztucznym torem do kajakarstwa górskiego. Ćwiczy tu słowacka kadra (odnosząca w tej dyscyplinie duże sukcesy), odbywają się zawody międzynarodowe, m.in. Mistrzostwa Europy (dwukrotnie) oraz Świata (w 2011).
Od tego miejsca Dunaj rozdziela się na wąskie, stare, naturalne koryto, oraz nowe, sztuczne, tworzące zbiornik o nazwie Hrušov - 25 km kwadratowych powierzchni, 16 kilometrów długości, szerokość od 1 do 4 kilometrów. To raj dla miłośników sportów wodnych, żeglugi oraz dużych jednostek pływających.
W oddali widać kominy zakładów przemysłowych oraz wieżę telewizyjną na wzgórzu Kamzík - jeden z symboli Bratysławy.
Z pamiątek nawiązujących do historii - kilka lat temu odsłonięto pomnik poświęcony brytyjskim lotnikom, zestrzelonym podczas bombardowania stolicy Słowacji w czasie II wojny światowej.
Jedziemy mało ruchliwą drogą wzdłuż betonowego, wysokiego brzegu - szeroki na 6 metrów wał służy nie tylko jako ochrona przed wylaniem wody, ale jednocześnie do treningów biegaczom i rowerzystom. Kurczę, aż chciało się ubrać sportowe buty i ruszyć truchtem przed siebie .
Ponieważ zbiornik jest dość długi, to na jego terenie działa prom, pozwalający przedostać się szybciej na drugą stronę.
Po ukończeniu budowy zapory powstała sztuczna wyspa, z obu stron opływana przez Dunaj - na wschodzie przez nową drogę wodną, a na zachodzie przez stare koryto, z zadrzewionymi i bagnistymi brzegami, na których utworzono rezerwaty przyrody. Tym korytem biegnie granica z Węgrami.
Na wyspie, dziełu nie sił natury, lecz rąk człowieka i siły maszyn, znajdują się małe ośrodki wypoczynkowe, sieć szlaków rowerowych i turystycznych, oraz trzy wioski: Vojka nad Dunajom (węg. Vajka), Dobrohošť (Doborgaz) i Bodíky (Nagybodak). Wszystkie liczą mniej niż pół tysiąca mieszkańców i we wszystkich zdecydowaną większość ludności stanowią Węgrzy.
W pewnym momencie droga się rozdziela - prosto można dojechać do promu na węgierską stronę, a w lewo wjedziemy na wały. Mostem przekracza się jeden z bocznych kanałów odpływowych.
Dojechaliśmy do drugiej, większej zapory wodnej, na której pracuje kolejna elektrownia o mocy 720 MW.
Umocnienia wałów widoczne od strony rzeki.
Śluzy tamy w ciągu dwudziestu lat użytkowania przekroczyło 300 tysięcy statków z pięcioma milionami pasażerów.
Za tamą wybudowano 8 kilometrowy kanał "odpadowy" - dopiero po jego zakończeniu Dunaj wraca w naturalne granice.
Na drugim brzegu rozsiadło się miasto, od którego cały kompleks wziął nazwę - Gabčíkovo. Do 1948 roku nosiło historyczną nazwę Beš, którą następnie zmieniono na obecną, upamiętniając Jozefa Gabčíka, jednego z uczestników zamachu na Reinharda Heydricha w Protektoracie Czech i Moraw. Patron jest raczej bez zarzutu, tyle, że prawdopodobnie nie miał nic wspólnego z miejscowością. Stara nazwa obecna jest tylko w węgierskiej wersji jako Bős.
Miasteczko w przeszłości zamieszkiwali niemal sami Węgrzy, nawet dziś stanowią prawie 90%. Mimo to po I wojnie światowej granicę czechosłowacko-węgierską wyznaczono sztucznie na Dunaju, odcinając etniczne regiony węgierskie od Macierzy.
Na ulicach wszystko jest dwujęzyczne albo słowacki w ogóle się pomija.
W centrum stoi eklektyczny gmach publiczny z kolumną morową...
...oraz odnowiony Pomnik Poległych zakończony gładkim wibratorem (to chyba miał być pocisk!).
Po opuszczeniu Gabčíkova mijamy kilka następnych węgierskojęzycznych wiosek. Tak wygląda struktura etniczna większości obszaru Žitnego ostrova (Csallóköz), jednego z najgęściej zaludnionych i bogatych rolniczo terenów Słowacji.
Po kilkunastu kilometrach skręcam w prawo obok wiaduktu i nieoczekiwanie widzę, że to granica, o czym świadczą mocno pordzewiałe tabliczki.
Państwa rozdziela oczywiście Dunaj, który tutaj wygląda już "normalnie". Przekraczamy go po Vámosszabadi híd - moście, który został wybudowany w okresie II wojny światowej, kiedy dwa brzegi na kilka lat znów stały się węgierskie. Zniszczony w 1945 został ponownie oddany do użytku (odbudowany przez Węgrów) w 1973 roku. Bardzo lubię takie zielone konstrukcje .
Pierwszym miastem na Węgrzech jest Győr, siedziba komitatu. Zawsze obiecuję sobie wrócić do niego na zwiedzanie i zawsze spędzam w nim więcej czasu, niż chcę, ponieważ drogi są fatalnie oznakowane i gubię właściwy kierunek. Tak było i tym razem, bowiem znalazłem się na szosie biegnącej nie w tą stronę co trzeba.
Cóż robić? Do centrum nie zamierzam wracać, bo mimo sobotniego popołudnia ruch jest spory, postanawiam więc dostać się na właściwą trasę korzystając z bocznych połączeń. Dzięki temu mam okazję po raz kolejny oglądać opactwo benedyktynów w Pannonhalma, tym razem od północy.
No i słoneczniki! Jak Węgry to muszą być słoneczniki!
W Gic mają pałacyk, przy którym ktoś rozpoczął pracę, ale nie skończył, bo podobno renowacja za bardzo przypominała niszczenie zabytku.
W Bakonytamási wznosi się żółty kościół ewangelicki, a obok postawiono biały Pomnik Poległych ozdobiony orłem (?).
Z kolei na obrzeżach wsi dostrzegam kirkut, obudowany współczesnym murem. Wygląda to tak dziwacznie, iż muszę się zatrzymać!
Pomniczek wspomina o miejscowych Żydach i Cyganach wymordowanych podczas Holokaustu. W środku ogrodzenia rzeczywiście stoi kilkanaście macew, drzwi zamknięte na kłódkę. Ochrona przed współczesnymi prawdziwymi patriotami?
Wracając do auta widzę, iż przy moim wozie zatrzymała się ciężarówka z sianem. Kierowca włączył awaryjne, wysiadł z szoferki i podchodzi do okna. Myślałem, że chce się spytać o drogę albo cuś, lecz ten dojrzał drzemiącą w środku Teresę i wystraszył się, iż... coś jej się stało w tym upale (temperatura kręciła się w okolicach 35 stopni) ! Zdążył już wyciągnąć komórkę i dzwonić po pomoc, przerwał dopiero, kiedy uspokoiła go, iż wszystko jest w porządku.
Zaskakująca, ale bardzo pozytywna sytuacja.
Około godziny 17-tej docieramy do Pápy. Nie chodzi jednakże o papieża, a o miasto o tej samej nazwie. Stajemy w nieco rozkopanym centrum, pełnym zabytkowej architektury.
Szczególnie ładny jest rynek: odnowione, kolorowe kamieniczki z wykuszami i podcieniami. Na środku duży, barokowy kościół św. Stefana.
Z drugiej strony główny plac miasta zamyka pałac należący niegdyś do jednego z najbardziej znamienitych rodów węgierskich - Esterházy.
Ludzie przed słońcem chowają się w cieniu albo w okolicach fontanny. My postawiliśmy na lody, które na Węgrzech (i w większości krajów na południe od RP) mają zazwyczaj formę potężnych gałek, które trudno mi zjeść, zanim się rozpuszczą . Skonsumowaliśmy je na ławeczce naprzeciw sklepu z chińskim dziadostwem. Czego tam nie ma? Jest ruhák i cipők. Kabátak (od kabaka?). Gyerek (zapewne Edward). A nawet Pólók. Ślązaków brak.
Kontynuujemy podróż w kierunku południowym, do Balatonu, gdyż godzina coraz późniejsza. Zawsze tak jest, że wyznaczam jakąś marszrutę, a potem ten czas ucieka jak szalony.
W Bakonypőlőske mieszka kilka procent Niemców (stąd tablica Peretschke). To pozostałość po osadnictwie Szwabów Naddunajskich, zamieszkującej Bakony (Las Bakoński), niewielkie pasmo górskie położone na północ od węgierskiego morza.
W Devecser przy skrzyżowaniu stoi pałac, pierwotnie zamek, także będący własnością Esterházych.
Im bliżej Balatonu tym więcej ciekawych formacji na horyzoncie. Bakony ma niewysokie góry (maksymalnie 704 metry n.p.m.), ale o interesujących kształtach. Niektóre wyglądają jak stożki wulkaniczne.
Ten szczyt po prawej udało mi się zidentyfikować: Csobánc (376 metrów) z ruinami zamku, który wielokrotnie usiłowali zdobyć w XVI wieku Turcy, ale bez powodzenia.
Na szosie nr 71, która jest główną arterią przelotową wzdłuż północnego Balatonu, wpadam w wielokilometrowy korek. Nie ma żadnego wypadku czy prac drogowych, po prostu jest taki ruch. Dawno nie byłem tutaj w szczycie sezonu turystycznego (zazwyczaj odwiedzamy jezioro już pod koniec sierpnia), więc zapomniałem, że nadal cieszy się tak dużą popularnością.
Nasza miejscowość docelowa jest na południowym brzegu, a okrążenie go to jeszcze wiele, wiele kilometrów. I choć miałem początkowo inne plany, to wykupuję na tankszteli winietę, aby ostatni odcinek przebyć szybko autobaną, która też jest dość zatłoczona (sporo ludzi wraca z Bałkanów na północ).
Z tego miejsca dobrze widać górzysty północny brzeg Balatonu (południowy jest płaski) oraz samą taflę zbiornika.
Na znajomym kempingu przykre rozczarowanie - jest całkowicie zapełniony! Takiej sytuacji właściciel nie miał już dawno. Sporą grupę stanowią Niemcy, dla wielu z nich to ostatni wakacyjny weekend, a oni po latach przypomnieli sobie miejsca, gdzie jeździli wypoczywać ich rodzice z DDR-u...