Ruszamy w poniedzialek, aby przez Polske jechac z dala od weekendu. Mamy dzis w planach dojechac w Beskid Niski (pobyt tam opisany w osobnej relacji "Przejazdem przez Beskid Niski"). Na wysokosci Czeladzi skodusia odmawia dalszej wspolpracy, gasnie i nie chce zapalic. No niezle jak na samochod ktory ma w najblizszym czasie przejechac przynajmniej 5 tys km
Najblizszy mechanik (przy drodze 94 gdzie stanelismy) mowi nam ze ma nas gdzies bo od jutra maja urlop wiec i dzis nikomu nie pomoga, nawet nie racza spojrzec by zdiagnozowac problem i mamy spadac. Konkurencji oczywiscie nie poleci i mamy sobie sami szukac w okolicy bo “on nie zna innych mechanikow w Czeladzi”. Smutno sie robi w takich chwilach po niezwykle sympatycznych doswiadczeniach z mechanikami w innych krajach.. Za kladka jest kolejny zaklad ale zajmuja sie tylko blacharstwem wiec nasz problem nie lezy w zakresie ich kompetencji. Jednoczesnie sa bardzo mili i dokladnie tlumacza jak dojsc do innych mechanikow na terenie miasta ktory zajmuja sie elektryka. Kolejny mijany zaklad jest dziwny. Szef, z ktorym mamy okazje gadac, to na mechanika nie wyglada- czarne odprasowane gacie, blyszczace buty i czyste łapy, wogole jakies wypicowane biuro. Gdzie mysmy trafili? Na dodatek mowia ze na skodusie to moga spojrzec za tydzien, jak dobrze pojdzie. Dopiero w czwartym miejscu, na ulicy Sadowej spotykamy osobe mila, kompetentna i gotowa sie podjac naprawy. Gosc zapuszcza zurawia pod maske i diagnoza brzmi o zdechlym alternatorze. Aby przywiesc skodusie na miejsce korzystamy z pomocy taksowkarza bo nikt inny nie ma mozliwosci nas doholowac, a na pchanie Czeladz jest zbyt pagorkowata. Na postoju taksowek po raz pierwszy trafiamy na osobe taksówkarki. W samochodzie siedzi wesola babuszka
Jakos wczesniej spotykalismy w tym zawodzie wylacznie mezczyzn. Odwiedzamy jeszcze skup zlomu gdzie za niewielkie pieniadze nabywamy potrzebna do wmontowania czesc, ktora wyglada jak nowa.
Gdy ekipa ze zlomowiska slyszy o naszych planach wakacyjnych- proponuje zakup przyczepki i drugiej skodusi rozebranej na czesci pierwsze, bo szlag wie co moze sie przydac w krajach gdzie skodusie nie wystepuja? Mechanik mowi ze za godzine bedzie gotowe. Idziemy zwiedzac okoliczne osiedle ktore jest dosc przyjemne jak na polskie warunki tzn zielone i przestronne. Tu kabaczek zalicza pierwsza hustawke na trasie i probuje podrywac o rok starszego Stefanka, niestety bezskutecznie bo chlopiec jest niesmialy i natychmiast ucieka babci na rece.
Jak sie potem okazuje byla to jedyna skodusiowa awaria na calej naszej trasie. Potem suniemy z ominieciem Krakowa i autostrady wiec udaje sie nie wpakowac w zaden korek i tylko dwa razy miec tira wjezdzajacego w bagaznik. Polske opuszczamy przez Barwinek. Nad zalewem Velka Domasa widzimy fajne kempingi, mignal nam nam tam jakis szkielet ciezarowki czy autobusu, na innym domki do wynajecia o wygladzie blaszanych kontenerkow. W Novej Kelcy na polwyspie stoi samotny kosciol o ciekawej bryle. Wyglada jak jedyna pozostalosc jakiejs dawnej wsi zalanej wodami sztucznego jeziora.
Na Wegry wjezdzamy w Satoraljaujhely, gdzie przy stacyjce stoi duzo opuszczonych pociagow.
W Sarospatak szukajac kibelka na nadrzecznych walach udaje mi sie wypatrzec zamek.
Noclegu planujemy szukac przy ktoryms z promow w widlach rzek Bodrog i Tisza. Wogole mam jakas dziwna mape- jest usiana znaczkami kilkudziesieciu promow na bocznych drogach. Jak pozniej pokazuje rzeczywistosc ¾ z tych promow i drog nie istnieje. Czy kiedys byly i je zamknieto czy to tylko bujna wyobraznia kartografa? Tym samym upada nasz plan kilkudniowego jezdzenia wegierskimi promami.. Chocby tu, w najblizszej okolicy z 6 znaczonych promow jest jeden- na trasie Kenezlo- Balsa. Do reszty wogole ciezko dojechac do rzek, za wsiami Viss, Zalkod, Gyorgytario drogi rozplywaja sie w chaszczach. Postawione gdzieniegdzie tablice z mapami dla kajakarzy potwierdzaja ze moja mapa jest wyssana z palca. (Węgry Express Maps, taka z papryczkami na okladce) W koncu stajemy za Viss, tam gdzie sie konczy skodusioprzejezdzna droga nad rozlewiskami starorzecza. Woda jest tu ciepla jak zupa i mocno zakwitla. Kapiel w niej nie przyniesie ochlody po upalnym dniu a zapewnie wyjdziemy tez brudniejsi niz przed kapiela. Przez caly dzien jest dosc nieprzyjemny upal, ciezki, lepki i duszny. Obiektywnie wcale nie jest tak goraco, nie ma chyba nawet 30 stopni ale nie ma czym oddychac a czlowiek sie czuje jakby go oblepiala lepka i goraca maz. Jestesmy prawie pewni ze wieczorem bedzie burza. Burzy jednak nie ma, ani dzis ani w kolejne dnie. Bezburzowa duchota bedzie nam towarzyszyc przez wieksza czesc wyjazdu. Wilgotny upal w czasie ktorego nie chce schnac pranie. Dziwne to tegoroczne lato. Niby suche bo bezdeszczowe ale z powietrzem przesianym wilgocia jak gdzies w tropikach. Wieczorem nad starorzeczem gromadzi sie sporo rybakow i gzow. Noc jest ciepla, pelna spiewu ptactwa i pluskania wodnych stworzen.
Tisze przekraczamy pomiedzy Kenezlo a Balsa. Oprocz nas przeprawia sie tez babka z dwojgiem dzieci, ktorzy przyjechali tu na wycieczke a glowna atrakcja programu jest wozenie sie promami tam i spowrotem. Madre dzieciaki! Co prom to prom!
Dzisiejszy prom, podobnie jak ten ktory widzielismy w majowke, jest udekorowany skrzynkami pelnymi kwiatow. Mile ze komus sie chce
Kwiatki wieszaja tu tez na wiejskich latarniach!
Miedzy Balsa a Rakamaz napotykamy na zadzewiala lodke. Stoi na jakims zarosnietym placyku, z dala od wody. Jakby sobie tu wylądowala.
W miasteczku Neiregyhaza sa rozne stare mozaiki i plaskorzezby zdobiace od lat elewacje budynkow. Tu jakas biblioteka,
a tu fabryka.
Granice z Rumunia przejezdzamy miedzy Vallaj a Carei.
Wiecej zdjec:
https://goo.gl/photos/jrzLmRg5ugwRsgFf9
cdn