Lipiec nad bałkańskimi jeziorami
Macedonia to drugie najbardziej górzyste państwo w Europie; drugie, bo pierwsze to Czarnogóra. W kraju nad Wardarem góry stanowią około 85% powierzchni. Nic zatem dziwnego, że pofałdowaną powierzchnię widać wszędzie, ba, trudno znaleźć kawałek płaskiego. Skoro niemal w każdym miejscu ziemia pnie się ku niebu, więc postanowiłem podczas tegorocznych wakacji zajrzeć do najwyżej położonego macedońskiego miasta. A jest nim Kruszewo (Крушево, Kruševo), leżące kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Prilepu. Jego centrum umieszczone jest na wysokości 1150 - 1250 metrów, więc auto znów się namęczy na podjazdach.
Oczywiście samo wysokie położenie nie mogło być jedynym impulsem do przyjazdu. Kruszewo, zbudowane na zboczach gór, jest bardzo malownicze, a i miłośnicy historii oraz architektury znajdą tu coś ciekawego. To będzie pierwsze z miast na K, które odwiedzę pod koniec wizyty w Macedonii, i - podobnie jak pozostałe, są one zazwyczaj ignorowane przez zagranicznych turystów.
Ponieważ wiedziałem, iż dotrę tutaj pod koniec dnia, więc konieczne stało się załatwienie noclegu. Wyszperałem sobie pokój z tarasem! Oczyma wyobraźni już widziałem, jak siedzę sobie wieczorem z piwkiem na owym tarasie i obserwuję kładącą się do snu miejscowość. Po przyjeździe dostrzegam, że dom z pokojami na wynajem rzeczywiście stoi w miejscu gwarantującym ładne panoramy, choć sam taras bardziej nadaje się do stania niż siedzenia...
W środku nikogo nie ma, więc trzeba wydzwaniać do właściciela. Niestety, obecnie to taka przykra norma, że rzadko ktoś czeka na podróżnego, teraz podróżny czeka, aż go łaskawie przyjmą. Po pewnym czasie zjawia się kobieta z sąsiedztwa z niezbyt szczęśliwą miną, przysłał ją gospodarz. Mówi po angielsku mniej więcej na takim samym poziomie jak ja po macedońsku, ale do otwarcia wystarczy. Pokój okazał się całkiem sympatyczny, lecz... bez tarasu! Zamiast niego mamy okno z takim oto widokiem na kable .
Akurat taras był podstawowym kryterium do wyboru tej właśnie lokalizacji, więc jestem trochę rozczarowany, ale szybko mi przychodzi, gdy wschodzimy pomiędzy wąskie, kręte ulice pełny domów nie pierwszej świeżości. To zdecydowanie nie jest miasto wypicowane pod turystów!
Wieczorem tylko krótki spacer, na dłuższy pora przyjdzie rano. Niedaleko noclegu znajduje się główna świątynia Kruszewa - cerkiew świętego Mikołaja, w obecnej formie z początku ubiegłego wieku.
Zwraca uwagę spora ilość bezpańskich psów. Wszystkie są zaczipowane i żaden nie jest agresywny. Raczej ospałe i zniechęcone, czasem zainteresują się sobą. No i oczywiście jedzeniem.
Siadamy w restauracji obok cerkwi. O dziwo, mają angielskojęzyczne menu, kelner mówi w języku Szekspira, a przy sąsiednim stoliku usiedli cudzoziemcy - Anglicy, a także jeden Niemiec. A więc jednak jakieś inne obce jednostki poza nami się zjawiają... Wkrótce otaczają nas pieski. Z błaganiem w oczach proszę o resztki, choć tak naprawdę na zabiedzone nie wyglądają. Stare i młode, rozmaite wzory i umaszczenia. Jedne nieśmiało czekają w pewnym oddaleniu, inne od razu kładą pyski na kolanach i dodatkowo domagają się miziania. Najstarsze czasem warkną na szczeniaki, ale generalnie panuje spokój i względna dyscyplina. Mi one za bardzo nie przeszkadzają, bo nie gryzą i nie porywają żarcia ze stołów, lecz obsługa przegania je polewając wodą, a niektórzy goście robią to samo w bardziej brutalny sposób. Pomaga to na kilkanaście sekund, chwilę po zajściu co najmniej jeden pies znowu siedzi pod stołem.
Spodziewałem się nieco niższych cen niż na Jeziorem Ochrydzkim, lecz te trzymają się twardo. Jedzenie nadal pychota, pozamawiałem tyle, że nie byłem potem w stanie wszystkiego przyswoić.
Po zmroku zaglądamy jeszcze w kilka uliczek, a także do spelunki, gdzie głównymi klientami są policjanci z pobliskiego posterunku. Oświetlone domy Kruszewa wyglądają naprawdę ładnie.
Górskie położenie przynosi przed snem jeszcze jedną niespodziankę: włażę pod prysznic, odkręcam wodę, a tam... wrzątek. I tylko wrzątek! Nie ma zimnej wody! O ile bez ciepłej się umyjemy, o tyle wrzątkiem ciężko, chyba, że ktoś lubi poparzenia. Znowu dzwonimy do gospodarza, może coś zepsuliśmy, może nie umiemy znaleźć jakiegoś przycisku?
- Tak bywa - informuje uprzejmym głosem. - Mamy tu duży problem z wodą, często jej brakuje. Ciepła jeszcze leci, bo została w bojlerze na dachu. Nie wiem kiedy pojawi się zimna, może rano?
Na szczęście nie trzeba było tak długo czekać, po dwóch lub trzech godzinach powróciła do kranów.
Kolejny dzień tradycyjnie wita piękną pogodą. Temperatura o tej porze i na tej wysokości jest bardzo przyjemna (około 24 stopni), lecz wiem, że wkrótce zacznie się upał.
Ruszamy na wycieczkę w górne dzielnice miasta (Горно Маало). Dla aparatu to ciekawa podróż, bo mija się mnóstwo interesujących obiektów i różnego rodzaju smaczków. Niestety dla mieszkańców - bieda albo bałagan zawsze są bardzo fotogeniczne. Czasem trafi się biały dom w "stylu kruszewskim", będącym współczesną wersją budownictwa ludowego.
Po prawej stronie cerkiew świętego Jana Chrzciciela, zwana "kościołem wołoskim", bo korzystają z niej głównie Arumuni, o których jeszcze za chwilkę wspomnę.
Podziwiam miejscowych kierowców! I za dbanie o swoje wozy i za wiarę w hamulce! Przy tak pofałdowanej nawierzchni i wąskich ulicach naprawdę ciężko tu manewrować; ja zostawiłem samochód pod wejściem do szkoły podstawowej, bo ponoć "wszyscy tak robią".
Spotykamy kilka starych fontann, najprawdopodobniej pochodzą jeszcze z okresu rządów tureckich.
I teraz nadchodzi moment, który lubię najbardziej, a więc opowieści z dawnych czasów . Kruszewo jest uznawane w Macedonii za miasto bardzo ważne dla historii narodu macedońskiego. Powodem miało być powstanie z 1903 roku, zwane powstaniem ilindeńskim (Ilinden, Илинденско востание). Antytureccy powstańczy wyzwolili wówczas pewien teren wraz z miastem i utworzyli tzw. Republikę Kruszewską (Крушевска Република). Przetrwała ona tylko dziesięć dni, skończyła się krwawymi represjami, zniszczeniem Kruszewa przez Turków i całkowitym upadkiem powstania, ale, według Macedończyków, było to ziarno, które przyczyniło się do wykiełkowania w przyszłości niepodległej Macedonii. Tylko, że prawda jest trochę inna .
Na zdjęciu pomnik Nikoli Karewa (Никола Карев), przywódcy Republiki Kruszewskiej.
Zacznijmy od podstawowej kwestii, czyli faktu, że na początku ubiegłego stulecia nie istnieli Macedończycy we współczesnym pojęciu narodowościowym. Nie licząc pojedynczych intelektualistów, słowiańscy mieszkańcy tych terenów generalnie uważali się za Bułgarów, podobnie było m.in. ze Słowianami zamieszkującymi tereny greckiej Macedonii. Powstanie w Kruszewie zorganizowała Wewnętrzna Macedońska Organizacja Rewolucyjna (WRMO, ВМРО), która mimo nazwy była probułgarska, a "macedońska" ma znaczenie wyłącznie geograficzne. Początkowo celem działań WRMO nie miało być powstanie niepodległej Macedonii, ale nadanie tym rejonom autonomii w ramach państwa tureckiego, która z biegiem czasu mogłaby zostać przyłączona do Carstwa Bułgarii (analogicznie jak z w przypadku Rumelii Wschodniej). Dopiero później, zwłaszcza po upadku powstania, organizacja jawnie postawiła na aneksję całej Macedonii przez Bułgarię. Próby rozciągnięcia granic aż do Jeziora Ochrydzkiego były podejmowane przez Sofię już w XIX wieku, europejskie mocarstwa torpedowały je z powodów politycznych, a nie etnicznych. Z kolei w okresie międzywojennym władze serbskie stosowały w Macedonii politykę serbizacji, lecz ona się nie powiodła i w 1941 roku wojska bułgarskie były tu witane jak wyzwoliciele, a nie okupanci.
Wszystko zmieniła klęska Państw Osi oraz zwycięstwo komunistów. Partyzanci spod czerwonych sztandarów deklarowali odrębność Macedończyków od Bułgarów, mimo, że jeszcze kilka lat wcześniej wiedziała o niej jedynie garstka ludzi. Nowa Jugosławia pod rządami Tity utworzyła osobną macedońską republikę i zaczęła intensywnie promować świeżą macedońskość. Bułgarskość była zaciekle zwalczana, uwieziono za nią ponad sto tysięcy ludzi, a tysiące zabito (m.in. w górach Galičica oraz przy sąsiednich jeziorach). Ślady bułgarskości były usuwane z przestrzeni publicznej. Bułgarów opisywano w możliwy najgorszy sposób, wszystko co złe pochodziło z Bułgarii. Komuniści jugosłowiańscy potrzebowali w tej części państwa nowego narodu, aby się odciąć od dawnych czasów i związać z Belgradem, zamiast z Sofią, więc po prostu go wymyślili. Władze bułgarskie nie bardzo wiedziały co zrobić z działaniami za miedzą, więc zazwyczaj nie robiły nic.
Starania komunistów przyniosły skutek - dziś Macedończycy w zdecydowanej większości uważają się za Macedończyków. Słowo "Bułgar" długo uchodziło za ciężką zniewagę. Nowy naród potrzebował też nowej, odpowiednio poprawionej historii. Wydarzenia z Kruszewa określono jako promacedońskie, a nawet antybułgarskie, mimo, że nie było ku temu żadnych przesłanek. Co ciekawe - zaraz po wojnie sami komuniści twierdzili, że powstanie to był bułgarski spisek, lecz potem nagle zmienili zdanie . Przywódców powstańczych mianowano Macedończykami, choć nimi nie byli. Ale może o tym po prostu nie wiedzieli, przecież późniejsi historycy i politycy nie mogli się mylić. Wszelkie związki z Bułgarią traktowano jako obce. To trochę tak jakby napisać, że powstania śląskie zorganizowali sami Ślązacy w celu utworzenia niepodległego państwa śląskiego i nie miało ono nic wspólnego z Polską, a nawet było antypolskie.
Macedonia ma dziś spory problem ze swoją historią i tożsamością. Pomijam przepychanki z Albańczykami i spieraniem się "kto był pierwszy", ale świadomość, że jest się narodem sztucznym albo wymyślonym ledwo kilkadziesiąt lat wcześniej na pewno dumy nie przynosi. Z jednej strony kłopotliwe komunistyczne autorstwo narodu macedońskiego stojące niejako w sprzeczności z nacjonalizmem, z drugiej nie można tego wszystkiego po prostu zamieść pod dywan, bo co by pozostało? Dlatego i niepodległa Macedonia od trzydziestu lat tłucze do głów specyficzną politykę historyczną, która pełna jest takich bzdur, że głowa boli. Znane są hasła o pochodzeniu Macedończyków od starożytnego ludu Aleksandra Wielkiego, choć idiotyzm tego stwierdzenia jest czytelny nawet dla kogoś, kto ledwo liznął historię. A przy okazji do tej pory władze macedońskie uparcie twierdzą, że na terenie ich państwa zawsze żyli Macedończycy, a nie Bułgarzy, nawet jeśli się za Macedończyków nie uważali lub, co bardziej prawdopodobne, nie wiedzieli kto to. Po prostu tak ma być i kropka. A choć tereny macedońskie przez długi czas były integralną częścią Bułgarii a nad Jeziorem Ochrydzkim istniała swego czasu jedna z najsłynniejszych bułgarskich szkół piśmienniczych, to Bułgaria miała zawsze być obca i zła.
Nie trzeba być geniuszem, aby domyślić się, że takie hasła nie prowadzą do dobrych stosunków z sąsiadami. Konflikt z Grecją (gdzie sami Helleni mieli sporo za uszami) został niedawno uspokojony kosztem macedońskich ambicji i teraz na pierwszy ogień poszedł konflikt z Bułgarią. A nie są to jedynie marginalne sprawy honoru. Bułgarzy twierdzą, że władze w Skopje nie tylko fałszują historię, ale nadal wynarodawiają macedońskich Bułgarów, prześladują probułgarskie organizacje, utrudniają prowadzenie biznesów przez bułgarskich przedsiębiorców. Historycy podważający oficjalną macedońską historiografię są w najlepszym razie spychani na margines. Niedawno macedoński parlament przyjął ustawę zakazują tworzenia klubów sportowych z nazwami nawiązującymi do faszyzmu lub nawołujących do nienawiści narodowościowej, przy czym pod tymi hasłami kryją się nazwy lub patroni bułgarscy. Próby utworzenia takich klubów zablokowano, działaczy zaatakowano. W ramach rewanżu Bułgaria torpeduje rozmowy akcesyjne Macedonii z Unią Europejską...
A tymczasem Macedończycy wybierają narodowość portfelami. Co prawda w kraju jako Bułgarzy deklaruje się jedynie kilka tysięcy, ale już prawie sto tysięcy wybrało bułgarski unijny paszport, podpisując deklaracje, że są "Bułgarami z pochodzenia".
Wracając do lipca 2022 roku - największą atrakcją Kruszewa jest umieszczony na wzgórzu kompleks pomników upamiętniający powstanie z 1903 roku. Jego główną część stanowi przedziwna konstrukcja przypominająca kulę z wypustkami, o abstrakcyjnym "kosmicznym" kształcie.
Pomnik otwarto w 1974, choć planowano wcześniej. Władze chciały postawić coś stonowanego, a wygrała opcja bardzo futurystyczna, zaprojektowana przez architektów z przeszłością w komunistycznej partyzantce. Jego oficjalna nazwa to Ilinden (Илинден), od dnia świętego Eliasza, kiedy wybuchło powstanie, ale popularnie zwie się Makedonium (Македониум), od nazwy firmy go stawiającej.
Niewątpliwie to jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy pomnik na terenie dawnej Jugosławii! Pomysłowości projektantom z tamtych lat nie można odmówić, a każdy może sobie znaczenie tego kształtu interpretować po swojemu.
O tej porze drzwi do środka są jeszcze zamknięte, więc pozostaje przyglądanie się od zewnątrz i patrzenie przez szyby na witraże (są one cztery, ponoć nawiązują do pór roku).
Oprócz "kuli" w skład kompleksu wchodzi amfiteatr z białymi siedzeniami i ścianami pełnymi kolorowych mozaik. Siedzenia są identyczne, jak te w czarnogórskiej Barutanie. Do tego kilka innych mniejszych pomników tworzących "park pamięci".
Formalnie Makedonium poświęcone jest i powstaniu z 1903 roku i walkom komunistycznych partyzantów w czasie II wojny światowej, lecz w praktyce skupia się na tym pierwszym wydarzeniu.
Dodatkową plusem jest atrakcyjne położenie z widokami na miasto.
Pomysł budowy pomnika nie wszystkim mieszkańcom Kruszewa się podobał - ponoć wielu utyskiwało na "wyrzucanie pieniędzy w błoto" przy jednoczesnym zaniedbaniu infrastruktury miejscowości. Niestandardowy wygląd także nie przekonywał konserwatywnej społeczności. Teraz chyba już nikt na niego nie narzeka, bo dzięki niemu Kruszewo w ogóle zaistniało na mapie, choć wielki parking zapełnia się raczej rzadko...
Mnie do najwyższej położonego miasta Macedonii przyciągnęły pomniki, lecz wielu Macedończyków przybywa tu z zupełnie innego powodu. Z Kruszewem związany był Toše Proeski (Тоше Проески). Znacie go? Mi się coś tam kiedyś obiło po uszy, ale bez szczegółów. Tymczasem Toše stanowił połączenie popularności młodej Maryli Rodowicz z urodą Michała Żebrowskiego (broń Boże odwrotnie!). Był jednym z najbardziej popularnych artystów Bałkanów, a na pewno największym w Macedonii. Określano go "bałkańskim Elvisem Presleyem". Występował na Eurowizji (bez sukcesu), był artystą UNICEFu, słuchano go masowo we wszystkich krajach dawnej Jugosławii. Piękną karierę przerwała śmierć - wypadek samochodowy w Chorwacji. Miał ledwie 26 lat. W Macedonii ogłoszono żałobę narodową, pogrzeb przybrał charakter państwowy, a kult pośmiertny przypomina momentami religię. Nowy młody święty.
Obok parkingu działa nowoczesne muzeum poświęcone artyście, ale to dopiero początek.
Proeskiego pochowano na kruszewskim cmentarzu. Dostępu do niego broni zamknięta brama i mur, na szczęście dość niski, więc go przeskakuję. Obok bramy budka strażnicza - opuszczona, lecz to raczej rzadki widok przy miejscach pochówku. A zaraz za nią taki oto budynek:
To nie posterunek Imperium Zła, ale kaplica, a raczej mauzoleum, wznoszone w różnych etapach. W środku grobowiec godny prezydenta, kwiaty, laurki, zdjęcia, dziesiątki maskotek, wierszy, modlitw... On naprawdę dla wielu był Bogiem. Może się wydawać to dziwne, infantylne, spaczone religijnie, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że młode państwo nie ma zbyt wielu bohaterów w swojej historii, a już na pewno nie takich kojarzących się z czymś innym niż wojna i powstania.
Piosenkarz spoczął w bliskim sąsiedztwie partyzantów z lat 40. ubiegłego wieku. Sam cmentarz ogólnie jest bardzo ładnie położony, jak to w górach.
Czasem chodząc po ulicach można zapomnieć, że pod nami ponad tysiąc metrów do poziomu morza, ale przy kawałku wolnej przestrzeni widać. Góra z krzyżem to jedno, ale na polach za Makedonium panorama sięga ciut dalej, w kierunku północnej części pasma. Dodajmy, że pasma zupełnie mi nieznanego, noszącego nazwę Buševa Płanina (Бушева Планина).
W momencie proklamowania Republiki Kruszewskiej utworzono Radę Rewolucyjną, w skład której weszli przedstawiciele trzech głównych narodowości zamieszkujących miasto: wikipedia określa ich jako Macedo-Rumunów, Greckich Patriarchów i Bułgarskich Egzarchistów, co można przetłumaczyć jako Arumunów, Bułgarów i Greków. O Macedończykach ani słowa. Badania etnografów wskazują, że w tym okresie najwięcej było Bułgarów, następnie Wołochów (Arumunów) oraz mniejsza grupa prawosławnych Albańczyków, która w państwie osmańskim traktowana była jako Grecy z powodu specyficznego systemu prawnego milletów. Dzisiaj struktura etniczna jest zupełnie inna. Nikt się nie przyznaje do bułgarskości, komuniści skutecznie ją wyparli. Osiemdziesiąt procent deklaruje się jako Macedończycy, reszta jako Arumuni. Kim ci ostatni właściwie są? To część wielkiej społeczności Wołochów, mają więc wspólne korzenie zarówno ze współczesnymi Rumunami, jak i częścią ludności zamieszkującej Karpaty w Czechach, Słowacji, Polsce. W przeszłości ich drogi się rozeszły, gdy przodkowie Arumunów skierowali się w stronię Macedonii, a pozostali Wołosi na północ.
Liczebność Arumunów szacuje się na 200-250 tysięcy osób, najwięcej mieszka ich w Grecji i w Rumunii (gdzie traktowani są jako część narodu rumuńskiego). W Macedonii Północnej spis z 2021 roku wykazał niecałe dziesięć tysięcy, główne skupisko w okolicach Kruszewa (po arumuńsku Crushuva). Z tego też powodu w gminie Kruszewo język arumuński jest urzędowym i to jedyny taki przypadek w Europie, choć w przestrzeni publicznej go nie widziałem. Arumuńskiego nauczają w szkołach na poziomie podstawowym, istnieją arumuńskie media, ale nie zmienia to faktu, iż ta mała społeczność stopniowo asymiluje się. Najlepszy przykład to sam Toše Proeski. Pochodził z rodziny arumuńskiej, jako dziecko jeszcze śpiewał w tym języku, lecz dorosła kariera wymogła jego porzucenie.
Upadek powstania kosztował Kruszewo bardzo wiele. Znaczna część zabudowy spłonęła od ostrzału artyleryjskiego, resztę splądrowali Turcy i ich sojusznicy. Z tego powodu większość budynków w mieście ma maksymalnie sto lat, cerkwie również musiały zostać odbudowane.
Patrząc na niektóre kominy zastanawiam się nie czy, ale kiedy runą .
Idąc do samochodu zauważam, że wjazd na plac szkolny został zatarasowany przez dostawczak robotników, od wczesnego rana hałasujących niedaleko naszego noclegu przy pomocy betoniarki. Zapewniają, że jak będę wyjeżdżał, to oni się usuną.
Po spakowaniu idę ich szukać. Przy remontowanym domu wyłazi do mnie właściciel przybytku. Starszy człowiek, kompletnie nie umiemy się dogadać, mimo, że wszystko pięknie mu tłumaczę i pokazuję. Uśmiecha się tylko zakłopotany i kiwa głową. Wreszcie pojawia się jeden z robotników.
- Uno momento! - woła. - Deutsch? Ruski?
Nie, ruski na pewno nie.
Panowie przestawiają auto, a także niemal wyciągają bramę, bo wjechało się na plac łatwo, ale cofanie przy tak małej ilości miejsca to już wyższa szkoła jazdy. Przeciskam się na centymetry i po kilkunastu poprawkach udaje mi się wydostać.
Przemieszczam się kawałek za miasto pod wzgórze Mečkin Kamen (Мечкин Камен), liczące 1453 metry. W 1903 roku bronił się tu jeden z powstańczych oddziałów, zginęli wszyscy. Według legendy po skończeniu amunicji powstańcy rzucali w Turków kamieniami. Pierwszy pomnik postawili tu w czasie I wojny światowej Bułgarzy (Macedonia na krótko znalazła się pod ich kontrolą), ale zburzyli go Serbowie. Macedończycy wznieśli swoją konstrukcje w osiemdziesiątą rocznicę wydarzeń - to lekko przerażająca postać olbrzyma ciskającego ogromną kulę. Od razu miałem skojarzenia z Hobbitem lub ze skandynawskimi sagami...
Przestrzeń wokół pomnika służy jako teren różnego rodzaju imprez, i tych patriotycznych i tych nie bardzo. Nawet teraz na skraju lasu rozsiadła się obok auta rodzinka, wyciąga koce, stoliki, jedzenie... Od razu zjawił się też nie wiadomo skąd pies, który postanowił się z nami przespacerować.
Samochód zostawiłem kilometr wcześniej obok stanowiska startowego paralotniarzy. Stamtąd świetnie widać, że Kruszewo leży na samym skraju pasma górskiego; zaraz potem następuje gwałtowny spadek wysokości, poniżej znajduje się pas płaskiej ziemi i dopiero za jakiś czas wyskakują kolejne góry, ciągnące się w kierunku północnym.
Na sam koniec wizyty w najbliższym chmurom mieście Macedonii zdjęcie zrobione już po zjeździe na płaskowyż. To ponad sześćset metrów niżej niż centrum Kruszewa, widocznego po lewej. Natomiast po prawej stronie wystaje zza drzew biała kopuła Makedonium.
Oczywiście samo wysokie położenie nie mogło być jedynym impulsem do przyjazdu. Kruszewo, zbudowane na zboczach gór, jest bardzo malownicze, a i miłośnicy historii oraz architektury znajdą tu coś ciekawego. To będzie pierwsze z miast na K, które odwiedzę pod koniec wizyty w Macedonii, i - podobnie jak pozostałe, są one zazwyczaj ignorowane przez zagranicznych turystów.
Ponieważ wiedziałem, iż dotrę tutaj pod koniec dnia, więc konieczne stało się załatwienie noclegu. Wyszperałem sobie pokój z tarasem! Oczyma wyobraźni już widziałem, jak siedzę sobie wieczorem z piwkiem na owym tarasie i obserwuję kładącą się do snu miejscowość. Po przyjeździe dostrzegam, że dom z pokojami na wynajem rzeczywiście stoi w miejscu gwarantującym ładne panoramy, choć sam taras bardziej nadaje się do stania niż siedzenia...
W środku nikogo nie ma, więc trzeba wydzwaniać do właściciela. Niestety, obecnie to taka przykra norma, że rzadko ktoś czeka na podróżnego, teraz podróżny czeka, aż go łaskawie przyjmą. Po pewnym czasie zjawia się kobieta z sąsiedztwa z niezbyt szczęśliwą miną, przysłał ją gospodarz. Mówi po angielsku mniej więcej na takim samym poziomie jak ja po macedońsku, ale do otwarcia wystarczy. Pokój okazał się całkiem sympatyczny, lecz... bez tarasu! Zamiast niego mamy okno z takim oto widokiem na kable .
Akurat taras był podstawowym kryterium do wyboru tej właśnie lokalizacji, więc jestem trochę rozczarowany, ale szybko mi przychodzi, gdy wschodzimy pomiędzy wąskie, kręte ulice pełny domów nie pierwszej świeżości. To zdecydowanie nie jest miasto wypicowane pod turystów!
Wieczorem tylko krótki spacer, na dłuższy pora przyjdzie rano. Niedaleko noclegu znajduje się główna świątynia Kruszewa - cerkiew świętego Mikołaja, w obecnej formie z początku ubiegłego wieku.
Zwraca uwagę spora ilość bezpańskich psów. Wszystkie są zaczipowane i żaden nie jest agresywny. Raczej ospałe i zniechęcone, czasem zainteresują się sobą. No i oczywiście jedzeniem.
Siadamy w restauracji obok cerkwi. O dziwo, mają angielskojęzyczne menu, kelner mówi w języku Szekspira, a przy sąsiednim stoliku usiedli cudzoziemcy - Anglicy, a także jeden Niemiec. A więc jednak jakieś inne obce jednostki poza nami się zjawiają... Wkrótce otaczają nas pieski. Z błaganiem w oczach proszę o resztki, choć tak naprawdę na zabiedzone nie wyglądają. Stare i młode, rozmaite wzory i umaszczenia. Jedne nieśmiało czekają w pewnym oddaleniu, inne od razu kładą pyski na kolanach i dodatkowo domagają się miziania. Najstarsze czasem warkną na szczeniaki, ale generalnie panuje spokój i względna dyscyplina. Mi one za bardzo nie przeszkadzają, bo nie gryzą i nie porywają żarcia ze stołów, lecz obsługa przegania je polewając wodą, a niektórzy goście robią to samo w bardziej brutalny sposób. Pomaga to na kilkanaście sekund, chwilę po zajściu co najmniej jeden pies znowu siedzi pod stołem.
Spodziewałem się nieco niższych cen niż na Jeziorem Ochrydzkim, lecz te trzymają się twardo. Jedzenie nadal pychota, pozamawiałem tyle, że nie byłem potem w stanie wszystkiego przyswoić.
Po zmroku zaglądamy jeszcze w kilka uliczek, a także do spelunki, gdzie głównymi klientami są policjanci z pobliskiego posterunku. Oświetlone domy Kruszewa wyglądają naprawdę ładnie.
Górskie położenie przynosi przed snem jeszcze jedną niespodziankę: włażę pod prysznic, odkręcam wodę, a tam... wrzątek. I tylko wrzątek! Nie ma zimnej wody! O ile bez ciepłej się umyjemy, o tyle wrzątkiem ciężko, chyba, że ktoś lubi poparzenia. Znowu dzwonimy do gospodarza, może coś zepsuliśmy, może nie umiemy znaleźć jakiegoś przycisku?
- Tak bywa - informuje uprzejmym głosem. - Mamy tu duży problem z wodą, często jej brakuje. Ciepła jeszcze leci, bo została w bojlerze na dachu. Nie wiem kiedy pojawi się zimna, może rano?
Na szczęście nie trzeba było tak długo czekać, po dwóch lub trzech godzinach powróciła do kranów.
Kolejny dzień tradycyjnie wita piękną pogodą. Temperatura o tej porze i na tej wysokości jest bardzo przyjemna (około 24 stopni), lecz wiem, że wkrótce zacznie się upał.
Ruszamy na wycieczkę w górne dzielnice miasta (Горно Маало). Dla aparatu to ciekawa podróż, bo mija się mnóstwo interesujących obiektów i różnego rodzaju smaczków. Niestety dla mieszkańców - bieda albo bałagan zawsze są bardzo fotogeniczne. Czasem trafi się biały dom w "stylu kruszewskim", będącym współczesną wersją budownictwa ludowego.
Po prawej stronie cerkiew świętego Jana Chrzciciela, zwana "kościołem wołoskim", bo korzystają z niej głównie Arumuni, o których jeszcze za chwilkę wspomnę.
Podziwiam miejscowych kierowców! I za dbanie o swoje wozy i za wiarę w hamulce! Przy tak pofałdowanej nawierzchni i wąskich ulicach naprawdę ciężko tu manewrować; ja zostawiłem samochód pod wejściem do szkoły podstawowej, bo ponoć "wszyscy tak robią".
Spotykamy kilka starych fontann, najprawdopodobniej pochodzą jeszcze z okresu rządów tureckich.
I teraz nadchodzi moment, który lubię najbardziej, a więc opowieści z dawnych czasów . Kruszewo jest uznawane w Macedonii za miasto bardzo ważne dla historii narodu macedońskiego. Powodem miało być powstanie z 1903 roku, zwane powstaniem ilindeńskim (Ilinden, Илинденско востание). Antytureccy powstańczy wyzwolili wówczas pewien teren wraz z miastem i utworzyli tzw. Republikę Kruszewską (Крушевска Република). Przetrwała ona tylko dziesięć dni, skończyła się krwawymi represjami, zniszczeniem Kruszewa przez Turków i całkowitym upadkiem powstania, ale, według Macedończyków, było to ziarno, które przyczyniło się do wykiełkowania w przyszłości niepodległej Macedonii. Tylko, że prawda jest trochę inna .
Na zdjęciu pomnik Nikoli Karewa (Никола Карев), przywódcy Republiki Kruszewskiej.
Zacznijmy od podstawowej kwestii, czyli faktu, że na początku ubiegłego stulecia nie istnieli Macedończycy we współczesnym pojęciu narodowościowym. Nie licząc pojedynczych intelektualistów, słowiańscy mieszkańcy tych terenów generalnie uważali się za Bułgarów, podobnie było m.in. ze Słowianami zamieszkującymi tereny greckiej Macedonii. Powstanie w Kruszewie zorganizowała Wewnętrzna Macedońska Organizacja Rewolucyjna (WRMO, ВМРО), która mimo nazwy była probułgarska, a "macedońska" ma znaczenie wyłącznie geograficzne. Początkowo celem działań WRMO nie miało być powstanie niepodległej Macedonii, ale nadanie tym rejonom autonomii w ramach państwa tureckiego, która z biegiem czasu mogłaby zostać przyłączona do Carstwa Bułgarii (analogicznie jak z w przypadku Rumelii Wschodniej). Dopiero później, zwłaszcza po upadku powstania, organizacja jawnie postawiła na aneksję całej Macedonii przez Bułgarię. Próby rozciągnięcia granic aż do Jeziora Ochrydzkiego były podejmowane przez Sofię już w XIX wieku, europejskie mocarstwa torpedowały je z powodów politycznych, a nie etnicznych. Z kolei w okresie międzywojennym władze serbskie stosowały w Macedonii politykę serbizacji, lecz ona się nie powiodła i w 1941 roku wojska bułgarskie były tu witane jak wyzwoliciele, a nie okupanci.
Wszystko zmieniła klęska Państw Osi oraz zwycięstwo komunistów. Partyzanci spod czerwonych sztandarów deklarowali odrębność Macedończyków od Bułgarów, mimo, że jeszcze kilka lat wcześniej wiedziała o niej jedynie garstka ludzi. Nowa Jugosławia pod rządami Tity utworzyła osobną macedońską republikę i zaczęła intensywnie promować świeżą macedońskość. Bułgarskość była zaciekle zwalczana, uwieziono za nią ponad sto tysięcy ludzi, a tysiące zabito (m.in. w górach Galičica oraz przy sąsiednich jeziorach). Ślady bułgarskości były usuwane z przestrzeni publicznej. Bułgarów opisywano w możliwy najgorszy sposób, wszystko co złe pochodziło z Bułgarii. Komuniści jugosłowiańscy potrzebowali w tej części państwa nowego narodu, aby się odciąć od dawnych czasów i związać z Belgradem, zamiast z Sofią, więc po prostu go wymyślili. Władze bułgarskie nie bardzo wiedziały co zrobić z działaniami za miedzą, więc zazwyczaj nie robiły nic.
Starania komunistów przyniosły skutek - dziś Macedończycy w zdecydowanej większości uważają się za Macedończyków. Słowo "Bułgar" długo uchodziło za ciężką zniewagę. Nowy naród potrzebował też nowej, odpowiednio poprawionej historii. Wydarzenia z Kruszewa określono jako promacedońskie, a nawet antybułgarskie, mimo, że nie było ku temu żadnych przesłanek. Co ciekawe - zaraz po wojnie sami komuniści twierdzili, że powstanie to był bułgarski spisek, lecz potem nagle zmienili zdanie . Przywódców powstańczych mianowano Macedończykami, choć nimi nie byli. Ale może o tym po prostu nie wiedzieli, przecież późniejsi historycy i politycy nie mogli się mylić. Wszelkie związki z Bułgarią traktowano jako obce. To trochę tak jakby napisać, że powstania śląskie zorganizowali sami Ślązacy w celu utworzenia niepodległego państwa śląskiego i nie miało ono nic wspólnego z Polską, a nawet było antypolskie.
Macedonia ma dziś spory problem ze swoją historią i tożsamością. Pomijam przepychanki z Albańczykami i spieraniem się "kto był pierwszy", ale świadomość, że jest się narodem sztucznym albo wymyślonym ledwo kilkadziesiąt lat wcześniej na pewno dumy nie przynosi. Z jednej strony kłopotliwe komunistyczne autorstwo narodu macedońskiego stojące niejako w sprzeczności z nacjonalizmem, z drugiej nie można tego wszystkiego po prostu zamieść pod dywan, bo co by pozostało? Dlatego i niepodległa Macedonia od trzydziestu lat tłucze do głów specyficzną politykę historyczną, która pełna jest takich bzdur, że głowa boli. Znane są hasła o pochodzeniu Macedończyków od starożytnego ludu Aleksandra Wielkiego, choć idiotyzm tego stwierdzenia jest czytelny nawet dla kogoś, kto ledwo liznął historię. A przy okazji do tej pory władze macedońskie uparcie twierdzą, że na terenie ich państwa zawsze żyli Macedończycy, a nie Bułgarzy, nawet jeśli się za Macedończyków nie uważali lub, co bardziej prawdopodobne, nie wiedzieli kto to. Po prostu tak ma być i kropka. A choć tereny macedońskie przez długi czas były integralną częścią Bułgarii a nad Jeziorem Ochrydzkim istniała swego czasu jedna z najsłynniejszych bułgarskich szkół piśmienniczych, to Bułgaria miała zawsze być obca i zła.
Nie trzeba być geniuszem, aby domyślić się, że takie hasła nie prowadzą do dobrych stosunków z sąsiadami. Konflikt z Grecją (gdzie sami Helleni mieli sporo za uszami) został niedawno uspokojony kosztem macedońskich ambicji i teraz na pierwszy ogień poszedł konflikt z Bułgarią. A nie są to jedynie marginalne sprawy honoru. Bułgarzy twierdzą, że władze w Skopje nie tylko fałszują historię, ale nadal wynarodawiają macedońskich Bułgarów, prześladują probułgarskie organizacje, utrudniają prowadzenie biznesów przez bułgarskich przedsiębiorców. Historycy podważający oficjalną macedońską historiografię są w najlepszym razie spychani na margines. Niedawno macedoński parlament przyjął ustawę zakazują tworzenia klubów sportowych z nazwami nawiązującymi do faszyzmu lub nawołujących do nienawiści narodowościowej, przy czym pod tymi hasłami kryją się nazwy lub patroni bułgarscy. Próby utworzenia takich klubów zablokowano, działaczy zaatakowano. W ramach rewanżu Bułgaria torpeduje rozmowy akcesyjne Macedonii z Unią Europejską...
A tymczasem Macedończycy wybierają narodowość portfelami. Co prawda w kraju jako Bułgarzy deklaruje się jedynie kilka tysięcy, ale już prawie sto tysięcy wybrało bułgarski unijny paszport, podpisując deklaracje, że są "Bułgarami z pochodzenia".
Wracając do lipca 2022 roku - największą atrakcją Kruszewa jest umieszczony na wzgórzu kompleks pomników upamiętniający powstanie z 1903 roku. Jego główną część stanowi przedziwna konstrukcja przypominająca kulę z wypustkami, o abstrakcyjnym "kosmicznym" kształcie.
Pomnik otwarto w 1974, choć planowano wcześniej. Władze chciały postawić coś stonowanego, a wygrała opcja bardzo futurystyczna, zaprojektowana przez architektów z przeszłością w komunistycznej partyzantce. Jego oficjalna nazwa to Ilinden (Илинден), od dnia świętego Eliasza, kiedy wybuchło powstanie, ale popularnie zwie się Makedonium (Македониум), od nazwy firmy go stawiającej.
Niewątpliwie to jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy pomnik na terenie dawnej Jugosławii! Pomysłowości projektantom z tamtych lat nie można odmówić, a każdy może sobie znaczenie tego kształtu interpretować po swojemu.
O tej porze drzwi do środka są jeszcze zamknięte, więc pozostaje przyglądanie się od zewnątrz i patrzenie przez szyby na witraże (są one cztery, ponoć nawiązują do pór roku).
Oprócz "kuli" w skład kompleksu wchodzi amfiteatr z białymi siedzeniami i ścianami pełnymi kolorowych mozaik. Siedzenia są identyczne, jak te w czarnogórskiej Barutanie. Do tego kilka innych mniejszych pomników tworzących "park pamięci".
Formalnie Makedonium poświęcone jest i powstaniu z 1903 roku i walkom komunistycznych partyzantów w czasie II wojny światowej, lecz w praktyce skupia się na tym pierwszym wydarzeniu.
Dodatkową plusem jest atrakcyjne położenie z widokami na miasto.
Pomysł budowy pomnika nie wszystkim mieszkańcom Kruszewa się podobał - ponoć wielu utyskiwało na "wyrzucanie pieniędzy w błoto" przy jednoczesnym zaniedbaniu infrastruktury miejscowości. Niestandardowy wygląd także nie przekonywał konserwatywnej społeczności. Teraz chyba już nikt na niego nie narzeka, bo dzięki niemu Kruszewo w ogóle zaistniało na mapie, choć wielki parking zapełnia się raczej rzadko...
Mnie do najwyższej położonego miasta Macedonii przyciągnęły pomniki, lecz wielu Macedończyków przybywa tu z zupełnie innego powodu. Z Kruszewem związany był Toše Proeski (Тоше Проески). Znacie go? Mi się coś tam kiedyś obiło po uszy, ale bez szczegółów. Tymczasem Toše stanowił połączenie popularności młodej Maryli Rodowicz z urodą Michała Żebrowskiego (broń Boże odwrotnie!). Był jednym z najbardziej popularnych artystów Bałkanów, a na pewno największym w Macedonii. Określano go "bałkańskim Elvisem Presleyem". Występował na Eurowizji (bez sukcesu), był artystą UNICEFu, słuchano go masowo we wszystkich krajach dawnej Jugosławii. Piękną karierę przerwała śmierć - wypadek samochodowy w Chorwacji. Miał ledwie 26 lat. W Macedonii ogłoszono żałobę narodową, pogrzeb przybrał charakter państwowy, a kult pośmiertny przypomina momentami religię. Nowy młody święty.
Obok parkingu działa nowoczesne muzeum poświęcone artyście, ale to dopiero początek.
Proeskiego pochowano na kruszewskim cmentarzu. Dostępu do niego broni zamknięta brama i mur, na szczęście dość niski, więc go przeskakuję. Obok bramy budka strażnicza - opuszczona, lecz to raczej rzadki widok przy miejscach pochówku. A zaraz za nią taki oto budynek:
To nie posterunek Imperium Zła, ale kaplica, a raczej mauzoleum, wznoszone w różnych etapach. W środku grobowiec godny prezydenta, kwiaty, laurki, zdjęcia, dziesiątki maskotek, wierszy, modlitw... On naprawdę dla wielu był Bogiem. Może się wydawać to dziwne, infantylne, spaczone religijnie, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że młode państwo nie ma zbyt wielu bohaterów w swojej historii, a już na pewno nie takich kojarzących się z czymś innym niż wojna i powstania.
Piosenkarz spoczął w bliskim sąsiedztwie partyzantów z lat 40. ubiegłego wieku. Sam cmentarz ogólnie jest bardzo ładnie położony, jak to w górach.
Czasem chodząc po ulicach można zapomnieć, że pod nami ponad tysiąc metrów do poziomu morza, ale przy kawałku wolnej przestrzeni widać. Góra z krzyżem to jedno, ale na polach za Makedonium panorama sięga ciut dalej, w kierunku północnej części pasma. Dodajmy, że pasma zupełnie mi nieznanego, noszącego nazwę Buševa Płanina (Бушева Планина).
W momencie proklamowania Republiki Kruszewskiej utworzono Radę Rewolucyjną, w skład której weszli przedstawiciele trzech głównych narodowości zamieszkujących miasto: wikipedia określa ich jako Macedo-Rumunów, Greckich Patriarchów i Bułgarskich Egzarchistów, co można przetłumaczyć jako Arumunów, Bułgarów i Greków. O Macedończykach ani słowa. Badania etnografów wskazują, że w tym okresie najwięcej było Bułgarów, następnie Wołochów (Arumunów) oraz mniejsza grupa prawosławnych Albańczyków, która w państwie osmańskim traktowana była jako Grecy z powodu specyficznego systemu prawnego milletów. Dzisiaj struktura etniczna jest zupełnie inna. Nikt się nie przyznaje do bułgarskości, komuniści skutecznie ją wyparli. Osiemdziesiąt procent deklaruje się jako Macedończycy, reszta jako Arumuni. Kim ci ostatni właściwie są? To część wielkiej społeczności Wołochów, mają więc wspólne korzenie zarówno ze współczesnymi Rumunami, jak i częścią ludności zamieszkującej Karpaty w Czechach, Słowacji, Polsce. W przeszłości ich drogi się rozeszły, gdy przodkowie Arumunów skierowali się w stronię Macedonii, a pozostali Wołosi na północ.
Liczebność Arumunów szacuje się na 200-250 tysięcy osób, najwięcej mieszka ich w Grecji i w Rumunii (gdzie traktowani są jako część narodu rumuńskiego). W Macedonii Północnej spis z 2021 roku wykazał niecałe dziesięć tysięcy, główne skupisko w okolicach Kruszewa (po arumuńsku Crushuva). Z tego też powodu w gminie Kruszewo język arumuński jest urzędowym i to jedyny taki przypadek w Europie, choć w przestrzeni publicznej go nie widziałem. Arumuńskiego nauczają w szkołach na poziomie podstawowym, istnieją arumuńskie media, ale nie zmienia to faktu, iż ta mała społeczność stopniowo asymiluje się. Najlepszy przykład to sam Toše Proeski. Pochodził z rodziny arumuńskiej, jako dziecko jeszcze śpiewał w tym języku, lecz dorosła kariera wymogła jego porzucenie.
Upadek powstania kosztował Kruszewo bardzo wiele. Znaczna część zabudowy spłonęła od ostrzału artyleryjskiego, resztę splądrowali Turcy i ich sojusznicy. Z tego powodu większość budynków w mieście ma maksymalnie sto lat, cerkwie również musiały zostać odbudowane.
Patrząc na niektóre kominy zastanawiam się nie czy, ale kiedy runą .
Idąc do samochodu zauważam, że wjazd na plac szkolny został zatarasowany przez dostawczak robotników, od wczesnego rana hałasujących niedaleko naszego noclegu przy pomocy betoniarki. Zapewniają, że jak będę wyjeżdżał, to oni się usuną.
Po spakowaniu idę ich szukać. Przy remontowanym domu wyłazi do mnie właściciel przybytku. Starszy człowiek, kompletnie nie umiemy się dogadać, mimo, że wszystko pięknie mu tłumaczę i pokazuję. Uśmiecha się tylko zakłopotany i kiwa głową. Wreszcie pojawia się jeden z robotników.
- Uno momento! - woła. - Deutsch? Ruski?
Nie, ruski na pewno nie.
Panowie przestawiają auto, a także niemal wyciągają bramę, bo wjechało się na plac łatwo, ale cofanie przy tak małej ilości miejsca to już wyższa szkoła jazdy. Przeciskam się na centymetry i po kilkunastu poprawkach udaje mi się wydostać.
Przemieszczam się kawałek za miasto pod wzgórze Mečkin Kamen (Мечкин Камен), liczące 1453 metry. W 1903 roku bronił się tu jeden z powstańczych oddziałów, zginęli wszyscy. Według legendy po skończeniu amunicji powstańcy rzucali w Turków kamieniami. Pierwszy pomnik postawili tu w czasie I wojny światowej Bułgarzy (Macedonia na krótko znalazła się pod ich kontrolą), ale zburzyli go Serbowie. Macedończycy wznieśli swoją konstrukcje w osiemdziesiątą rocznicę wydarzeń - to lekko przerażająca postać olbrzyma ciskającego ogromną kulę. Od razu miałem skojarzenia z Hobbitem lub ze skandynawskimi sagami...
Przestrzeń wokół pomnika służy jako teren różnego rodzaju imprez, i tych patriotycznych i tych nie bardzo. Nawet teraz na skraju lasu rozsiadła się obok auta rodzinka, wyciąga koce, stoliki, jedzenie... Od razu zjawił się też nie wiadomo skąd pies, który postanowił się z nami przespacerować.
Samochód zostawiłem kilometr wcześniej obok stanowiska startowego paralotniarzy. Stamtąd świetnie widać, że Kruszewo leży na samym skraju pasma górskiego; zaraz potem następuje gwałtowny spadek wysokości, poniżej znajduje się pas płaskiej ziemi i dopiero za jakiś czas wyskakują kolejne góry, ciągnące się w kierunku północnym.
Na sam koniec wizyty w najbliższym chmurom mieście Macedonii zdjęcie zrobione już po zjeździe na płaskowyż. To ponad sześćset metrów niżej niż centrum Kruszewa, widocznego po lewej. Natomiast po prawej stronie wystaje zza drzew biała kopuła Makedonium.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Macedonia to drugie najbardziej górzyste państwo w Europie; drugie, bo pierwsze to Czarnogóra.
Ale jaja! Nie wiedzialam! Jakby mnie ktos zapytał to bym powiedziała predzej ze Rumunia!
dom z pokojami na wynajem rzeczywiście stoi w miejscu gwarantującym ładne panoramy, choć sam taras bardziej nadaje się do stania niż siedzenia...
Mozna usiąść na barierce i spuscic nogi w doł
To zdecydowanie nie jest miasto wypicowane pod turystów!
Faktycznie fajnie się przedstawia!
Zwraca uwagę spora ilość bezpańskich psów.
Jakos bardziej by mi tam pasowały koty!
O ile bez ciepłej się umyjemy, o tyle wrzątkiem ciężko, chyba, że ktoś lubi poparzenia.
Mozna nabrac do miednicy czy wiadra i poczekac az wystygnie.
Dla aparatu to ciekawa podróż, bo mija się mnóstwo interesujących obiektów i różnego rodzaju smaczków. Niestety dla mieszkańców - bieda albo bałagan zawsze są bardzo fotogeniczne.
Tak jak w biedzie nikomu sie nie zyje dobrze - to akurat bałagan jest troche kwestią wyboru i mam poczucie, ze moze on byc zarowno fotogeniczny jak i akceptowalny (czy wrecz pożądany) przez mieszkancow.
Zacznijmy od podstawowej kwestii, czyli faktu, że na początku ubiegłego stulecia nie istnieli Macedończycy we współczesnym pojęciu narodowościowym.
Ta historia Macedończyków, którą opisujesz - bardzo mi przypomina Mołdawian! Naród, który powstał bo tak a nie inaczej puszczono granice. Acz obecnie chyba jednak więcej Mołdawian czuje sie Rumunami niz Macedonczyków Bułgarami - wiec tu mieli wieksza skutecznosc
Niewątpliwie to jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy pomnik na terenie dawnej Jugosławii!
Super jest, ale moim zdaniem ten na na Petrovej Gorze nie jest do pobicia!
reszta jako Arumuni
Osz kurde! Nigdy nie slyszalam o takim narodzie. A ten ich jezyk to jest podobny do rumunskiego?
- Uno momento! - woła. - Deutsch? Ruski?
"Uno momento" to chyba w zadnym z tych jezykow
Macedończycy wznieśli swoją konstrukcje w osiemdziesiątą rocznicę wydarzeń - to lekko przerażająca postać olbrzyma ciskającego ogromną kulę. Od razu miałem skojarzenia z Hobbitem lub ze skandynawskimi sagami...
Przypomina mi troche tego bułgarskiego - tylko ten ma wiekszy kamyczek wiec ciezej mu podniesc
Ostatnio zmieniony 2022-12-27, 22:29 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Ale jaja! Nie wiedzialam! Jakby mnie ktos zapytał to bym powiedziała predzej ze Rumunia!
w Rumunii jest sporo terenów płaskich (praktycznie cała Wołoszczyzna), w Macedonii ciężko znaleźć taki większy teren
buba pisze:Jakos bardziej by mi tam pasowały koty!
kotów było niewiele. Może zjedzone albo bardziej strachliwe?
buba pisze:Mozna nabrac do miednicy czy wiadra i poczekac az wystygnie.
można, ale miednica albo wiadro to dość rzadkie wyposażenie wynajmowanych pokoi.
buba pisze:Tak jak w biedzie nikomu sie nie zyje dobrze - to akurat bałagan jest troche kwestią wyboru i mam poczucie, ze moze on byc zarowno fotogeniczny jak i akceptowalny (czy wrecz pożądany) przez mieszkancow.
bałagan często jednak wynika z biedy. Ludzie biedni są na tyle sfrustrowani albo zajęci zarabianiem na życie, że nie zawsze starcza czasu na porządek. Oczywiście skrajnego syfu nie można niczym tłumaczyć...
buba pisze:Ta historia Macedończyków, którą opisujesz - bardzo mi przypomina Mołdawian! Naród, który powstał bo tak a nie inaczej puszczono granice. Acz obecnie chyba jednak więcej Mołdawian czuje sie Rumunami niz Macedonczyków Bułgarami - wiec tu mieli wieksza skutecznosc
podobieństwo jest, aczkolwiek w Mołdawii nigdy nie było to tak masowe. Jednak świadomość łączności z Rumunią była bardzo silna, choć niekoniecznie oznacza to chęć przyłączenia do Rumunii
buba pisze:Super jest, ale moim zdaniem ten na na Petrovej Gorze nie jest do pobicia!
tam nie byłem niestety. Jeszcze.
buba pisze:Osz kurde! Nigdy nie slyszalam o takim narodzie. A ten ich jezyk to jest podobny do rumunskiego?
ponoć brzmi jak jego dialekt, ale to już by trzeba spytać fachowców. Współczesny język rumuński to efekt "poprawiania" z XIX wieku, być może arumuński to jego bardziej archaiczna wersja
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
buba napisał/a:
Mozna nabrac do miednicy czy wiadra i poczekac az wystygnie.
można, ale miednica albo wiadro to dość rzadkie wyposażenie wynajmowanych pokoi.
A to ciekawe! Mi sie zazwyczaj wydawało, ze to jest popularne wyposażenie kwatery, tak jak np. czajnik elektryczny. A moze po prostu takie jest wyposażenie domkow kempingowych nie pierwszej nowosci i kwater pracowniczych, a w takich bywam najczesciej?
Jednak świadomość łączności z Rumunią była bardzo silna, choć niekoniecznie oznacza to chęć przyłączenia do Rumunii
Terytorialnie to moze niekoniecznie ale paszporcik rumunski to przytulają bardzo chetnie
buba napisał/a:
Super jest, ale moim zdaniem ten na na Petrovej Gorze nie jest do pobicia!
tam nie byłem niestety. Jeszcze.
To warto sie wybrac jakbys byl w rejonie - zanim postanowią go zamknąc/zburzyc czy zrobic tam hotel.
ponoć brzmi jak jego dialekt, ale to już by trzeba spytać fachowców. Współczesny język rumuński to efekt "poprawiania" z XIX wieku, być może arumuński to jego bardziej archaiczna wersja
Ciekawe czy mogą sie ze sobą dogadac?
Ostatnio zmieniony 2022-12-28, 20:25 przez buba, łącznie zmieniany 3 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:A to ciekawe! Mi sie zazwyczaj wydawało, ze to jest popularne wyposażenie kwatery, tak jak np. czajnik elektryczny. A moze po prostu takie jest wyposażenie domkow kempingowych nie pierwszej nowosci i kwater pracowniczych, a w takich bywam najczesciej?
jak tam sobie sięgnę pamięcią, to jednak dość często był problem z brakiem wiader - np. w Podgoricy nie szło porządnie umyć podłogi w łazience, bo nie mieliśmy nie tylko wiadra, ale i mopa czy zwykłej szmaty!
buba pisze:Terytorialnie to moze niekoniecznie ale paszporcik rumunski to przytulają bardzo chetnie
wielu Ślązaków ma niemieckie paszporty, a w rajchu to są bardziej polscy od Pisu
buba pisze:Ciekawe czy mogą sie ze sobą dogadac?
myślę, że tak, jeśli to brzmi jak dialekt...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Ostatnie dwa dni w Macedonii Północnej będą intensywne: pokonywanie wielu kilometrów i zwiedzanie nowych miejsc, w tym dość często zaczynających się na literę K. Zaczęliśmy od Kruszewa (Крушево), najwyżej położonego miasta w kraju, po czym zjechaliśmy w szeroką dolinę wokół Prilepu (Прилеп). Tereny te słyną z uprawy tytoniu, który suszy się na każdym kroku.
Płaskość kończy się dość szybko i wkrótce droga znowu się wznosi, a dookoła wyrastają góry. Do tego szosa jest w remoncie, kilka razy stoimy na światłach, a rosnąca temperatura powoduje problemy, które miałem kilka dni wcześniej w Albanii: niektóre auta odmawiają posłuszeństwa (na zdjęciu bułgarska pseudo terenówka).
Wskakujemy na autostradę A1, główny ciąg komunikacyjny w państwie. Jeszcze kilka lat temu była to "autostrada Aleksandra Macedońskiego", co oczywiście niesamowicie wkurzało Greków. W ramach normalizacji stosunków z południowym sąsiadem zmieniono jej nazwę na "Przyjaźń", ale nie wszystkim się to podoba, więc zielone tablice są regularnie dewastowane. Honor to bardzo ważna sprawa, według niektórych nawet najważniejsza ("nie oddamy ani guzika!"), lecz podziwiam macedońskich polityków, że ryzykując swoją karierę, a może i coś więcej, zdecydowali się na tak trudne kompromisy czy wręcz kapitulację w pewnych kwestiach, myśląc o przyszłości kraju.
Temperatura znów zbliża się do czterdziestu stopni. Staję na chwilę przy stacji benzynowej, aby wóz trochę odetchnął. Powietrze zdaje się kisić samo w sobie.
Po pewnym czasie wjeżdżam na autostradę A4, którą dotychczas jeszcze nie jechałem. To dość nowa droga, ale bramki poboru opłat zdążyli postawić. Następnie odbijam w A3, jednopasmową ekspresówkę, lecz poprowadzoną ciekawie wśród wyschniętych, pofałdowanych łąk.
Potem zostają już zwykłe, kręte drogi, dość przyjemne, bo z małym ruchem. Po raz pierwszy zapuszczam się w tę północno-wschodnią część Macedonii, więc chłonę wszystko dookoła oraz liczne zjazdy i podjazdy.
Mijane miejscowości wyglądają ubogo, ale nie aż tak biednie jak te przed Kruszewem. Zdecydowanie jednak ludzie nie cierpią na nadmiar pieniędzy do wydania.
Pierwszy cel na dzisiaj to Kratowo (Кратово). Nazwa pasuje, bo miasto leży w kraterze wygasłego wulkanu, otaczają je góry.
Kratowo było w przeszłości ważnym i bogatym ośrodkiem górniczym. Osiedlali się w nim m.in. górnicy z Saksonii, kupcy z Dubrownika, sporo Żydów uciekających z Hiszpanii. W czasach tureckich tutejsza mennica była drugą pod względem wielkości w całym Imperium. Upadek nastąpił w XVII wieku podczas powstań chłopskich i wojen Habsburgów z Turkami. Na początku ubiegłego stulecia mieszkali tu głównie Bułgarzy (jak już wspominałem na blogu - nie istniała jeszcze macedońska świadomość narodowa), Serbowie oraz Albańczycy. Podczas walk o przyłączenie Kratowa pod władzę Belgradu serbskie oddziały Albańczyków wymordowały lub wypędziły i od tej pory stało się ono miejscowością niemal w całości słowiańską.
Po pewnych perturbacjach ze znalezieniem centrum ruszamy na krótki spacer. Oprócz malowniczego położenia w mieście zachowało się sporo wiekowej zabudowy, a słynie ono zwłaszcza z kilku starych mostów oraz wież. Te ostatnie powstały w średniowieczu jeszcze z rąk Serbów lub Bułgarów i służyły do obrony - nie posiadały schodów, na wyższe partie wchodziło się po drabinach, co skutecznie blokowało potencjalnych napastników. Po zmianach techniki wojennej funkcjonowały jako magazyny - z pierwotnych dwunastu ocalało sześć.
Dom w stylu narodowym (w zależności od opcji macedońskim lub bułgarskim) to muzeum.
Wieżę zegarową wybudowano w 1372, ale zegar zainstalowano na niej dopiero w międzywojniu. Działał on do lat 70. ubiegłego wieku.
Głębokie koryto rzeki i lekko zmęczone domy na brzegach.
Na jednym z mostów spał kot, ale na nasz widok natychmiast się obudził i zaczął domagać się miziania. Wkrótce zjawił się pies i postanowił nam towarzyszyć w dalszym spacerze. Nie da się ukryć, że niektóre budynki nadają się już tylko do wyburzenia.
Idę pod górę zobaczyć cerkiew. Brukowana ulica jest wąska, gdy pojawi się traktor, to już nic więcej się nie przeciśnie.
Po obu stronach drogi typowy bałkański rozpiździel, nawet bank został opuszczony, ale wszystko to jest bardzo fotogeniczne.
Cerkiew św. Jana Chrzciciela to konstrukcja sprzed niecałych dwustu lat. Zamknięta, więc mogę obejrzeć jedynie malowidła zewnętrzne w przedsionku - freski są dość proste i przynajmniej część z nich pochodzi z XX wieku.
Po prawej widnieje data "1921" oraz zamazany napis. Ciekawe czemu go usunięto? Może to była serbska albo bułgarska propaganda?
Niewielka, zakratowana jaskinia nieopodal parkingu.
Kratowo ma niewątpliwie potencjał turystyczny, ale peryferyjne położenie oraz całkowity brak autoreklamy sprawia, że jest mała szansa na spotkanie tam jakiegokolwiek obcokrajowca. Nie, żebym na to narzekał...
Kilkanaście kilometrów od miasta znajdziemy punkt, który na mapach turystycznych Macedonii już się pojawia - Kameni Kukli (Камени Кукли, Kamienne Lalki). To skalne miasto, którego formacje mają przypominać tytułowe lalki. I tu pewne zaskoczenie - nie spotkałem ani jednego drogowskazu do niego prowadzącego! Kompletnie nic. Najwyraźniej nikomu nie zależy na turystach. Posiłkując się mapą skręciłem w wąską (ale wyasfaltowaną) drogę wijącą się przez odludzia i osadę z kilkoma domostwami.
Na kamienistym parkingu jesteśmy sami. Kartki na wyrwanej bramie informują, że należy kupić bilet, ale gdzie? Prócz nas nie ma tu żywej duszy, a rzeczone "centrum informacji" jawi się jak opuszczone.
Kamienne Lalki wyglądają niezwykle interesująco. Posłużę się w tym momencie opisem z Wikipedii: W obrębie skalnego miasta Kameni Kukli znajdują się dwie grupy geologicznych formacji: pierwsze z nich, w środkowej części niewielkiej doliny u podnóża wzgórza Dubica, są większe (do 10 m wysokości), ułożone niezależnie i mają formę ziemnych filarów. Na wschód od poprzednich występują mniejsze formy (do 5 m wysokości). Ze względu na specyficzne kształty tych dużych skalnych filarów przypominają one ludzkie postacie, które ułożone są tak, że przypominają „skamieniałych gości weselnych”, a miejscowa ludność nazywa to miejsce „wesołym ślubem”.
Rok temu oglądałem intrygujące formacje skalne w Bułgarii i tam kojarzyły się one ze starożytnymi ruinami. Tutaj legendy mówią o klątwie rzuconej przez porzuconą dziewczynę na nowożeńców i orszak weselny - zamienili się w kamienie z uśmiechem na twarzy.
Z góry widać, że erozja postępuje i niektóre skały powoli się rozsypują. Przejście chodnikami na wysokości stało się już zbyt ryzykowne.
Takie miejsca lubię najbardziej - puste, mam je tylko dla siebie! Na jednym ze wzgórz widać samotne gospodarstwo, mignęły też znaki do jakiejś ukrytej restauracji, lecz jedyne słyszalne dźwięki to miarowe hałasowanie cykad.
Na zegarku wybiła godzina szesnasta, więc powoli zmierzamy w kierunku miejsca noclegowego - jeszcze bardziej na północ. W pewnym momencie na horyzoncie miga mi kamienna konstrukcja - to resztki wieży na wzgórzu Zebrnjak (Зебрњак). Był to pomnik wojenny wystawiony przez władze królewskiej Jugosławii, upamiętniający bitwę z Turkami w 1912 roku. Zniszczyli go Bułgarzy w czasie II wojny światowej i nie został już odbudowany. Miałem go na mojej liście zainteresowań, lecz zabrakło na niego czasu, może uda się obejrzeć z bliska w przyszłości.
O Kumanowie (Куманово) można napisać wiele, ale na pewno nie to, że jest celem do zwiedzania. Choć turyści i tak kręcą się po jego terenie: przez miasto biegnie autostrada A1, kawałek na północ od niego znajduje się przejście autostradowe z Serbią, więc niektórzy wpadają tu na nocleg tranzytowy. To podobnie jak i my - w Kumanowie znalazłem najtańsze spanie podczas całego wyjazdu: kawalerka (apartament) kosztowała niecałe 70 złotych! Najpierw jednak trzeba znaleźć właściwy adres, co nie jest takie proste.
Miasto szczyci się wieloma nazwami ulic z poprzedniej epoki - jest ulica Rewolucji Październikowej (Октомвриска Револуција), Lenina (Ленинова), Pionierska (Пионерска). Na tej ostatniej mamy spać i my, ale w terenie kompletnie brakuje tabliczek, jakby jednak ktoś się ich wstydził. W końcu udaje się ją odnaleźć, lecz potem, studiując namiary z bookingu, widzę, że nie podano... numeru . Dzwonimy do gospodarza - okazuje się serdecznym młodym chłopem, dobrze znającym angielski. Wkrótce zjawia się koło nas i pokazuje miejsce do parkowania pod blokiem - płatne, lecz dostajemy całodzienny bilet dla mieszkańców. Z parkowaniem jest zresztą ciut inny problem - co rusz ktoś się awanturuje, że nie może przejechać, choć ma do dyspozycji drugą połowę drogi. Jeden prawie mi stuknął lusterko, ale jego stan emocjonalny może tłumaczyć fakt, że poruszał się samochodem w maseczce... będąc sam.
- Niektórzy nie powinni siadać za kierownicą - kiwa głową gospodarz.
Apartament znajduje się na jednym z wyższych pięter. Zanim tam dotrzemy, Macedończyk wyjaśnia nam, że połowa bloku jest tak naprawdę pusta - ludzie wyjechali za pracą, na zachód, a nawet do Chorwacji.
Widok z okna to typowe klimaty współczesnego miasta.
Jeśli chodzi o historię, to ta wielka zazwyczaj Kumanowo omijała. Może z wyjątkiem 1912 roku - zwycięstwo wojsk serbskich nad tureckimi w okolicach miasta było kluczowe dla pokonania Imperium Osmańskiego i przejęcia dzisiejszej Macedonii przez Belgrad.
W ostatnich dwóch dekadach miejscowość czasem pojawiała się w mediach z powodu konfliktu macedońsko-albańskiego. W Kumanowie Albańczycy stanowią czwartą część mieszkańców (stąd i druga oficjalna nazwa - Kumanovë) i brali oni czynny udział w rebelii przeciwko macedońskiemu rządowi w 2001 roku, który w dużym stopniu sprowokowała Armia Wyzwolenia Kosowa. Konflikt udało się zażegnać, lecz to nie był koniec kłopotów. Dwa lata później niedaleko Kumanowa wjechał na minę samochód z polskimi żołnierzami z kontyngentu NATO - dwóch zginęło, dwie inne osoby zostały ranne. W 2014 roku jakieś niedobitki albańskiej partyzantki ostrzelały z granatnika posterunek policji w mieście. A rok później zrobiło się naprawdę wybuchowo! W Kumanowie zauważono sporą grupę uzbrojonych ludzi, najprawdopodobniej przybyła z Kosowa, którą próbowała zatrzymać policja - doszło do regularnej bitwy, w której siły macedońskie użyły oddziałów specjalnych i transporterów opancerzonych! Poległo ośmiu policjantów, dziesięciu Albańczyków z dawnej Narodowej Armii Wyzwolenia (odłamu AWK), kilkadziesiąt osób odniosło rany, zniszczono sporo cywilnych domów, a cała jedna dzielnica została odcięta. Trudno to sobie wyobrazić przechadzając się ulicami. Dodatkowym smaczkiem w całej tej sprawie były oskarżenia ówczesnej opozycji, że zajście było sprowokowane, a może i opłacone przez rządzących, aby odwrócić uwagę od korupcji.
Co prawda walki te toczyły się z dala od centrum, ale niektóre budynki na sąsiednich ulicach wyglądają, jakby brały w nich udział. A może po prostu nie warto remontować, póki jeszcze stoją?
Stary dom został częściowo pożarty przez nowszą konstrukcję.
Bloki mają ciut inny kształt, niż polska wielka płyta. Co nie znaczy, że lepszy. Większość balkonów została zabudowana i przekształcona w kolejny pokój, a schody przeciwpożarowe nadają się do gry w horrorze.
Zaraz obok naszego bloku stoi cerkiew św. Mikołaja. "Największa w mieście i moja parafialna" - poinformował gospodarz, gdy prowadził mnie, aby pokazać knajpę z lokalnym jedzeniem. Niezbyt stara, bo z 1860 roku.
Na jednym z głównych placów stoi kilka pomników. Wielki przedstawia kobietę - Macedonkę, ofiarę i bohaterkę wielu wojen. Mniejszy, skromny, Josipa Broz Tito, który zresztą posiada w mieście swój plac.
Lżejszą tematykę prezentuje stojący mężczyzna - to niejako Batko Gjorgjija (Батко Георгия), który żył w Kumanowie w XIX wieku. Gawędziarz, żartowniś, artysta, włóczęga. Ludowa piosenka wspomina trzy życzenia, które wyraził na łożu śmierci: chciał brandy, ładną kobietę i wóz z drogim zaprzęgiem .
Jak każdego wieczoru, gdy tylko zrobi się chłodniej, ludzie masowo wychodzą na ulice. Po parkach biegają brygady radosnych dzieci, rodzice zawzięcie dyskutują lub gapią się w smartfony. Sprzedaje się balony, piszczałki, watę cukrową i różne świecidełka. Między nogami śmigają małe elektryczne autka, niektórzy wożą się kucykami, a ja pozuję przy kolejnym podczas tego wyjazdu dużym napisie z nazwą miejscowości. Słowem - sielanka!
Gdyby ktoś był zainteresowany, to podaję namiary na Międzynarodowy Uniwersytet Marksistowski.
Oprócz cerkwi w mieście muszą być też meczety. Największy i najładniejszy to Eski džamija ("stary meczet"), pochodzący z XVI wieku. Typowa osmańska konstrukcja z niewielkim cmentarzem pod murami.
Spacerujemy sobie bez pośpiechu przyglądając się miastu i ludziom. Wieczorne Kumanowo pulsuje, jak na Bałkany przystało. Wszystko zdaje się żyć, choć dość często się zastanawiam, kiedy dach komuś spadnie na głowę albo kto kogo pierwszy przejedzie.
Fotografowałem jakieś skrzyżowanie i nagle zjawiło się Porsche na szwajcarskich numerach. Kierowca chyba myślał, że to jemu robię zdjęcie, więc uśmiechnął się z zadowoleniem i pełną akceptacją.
Kolację spożyliśmy niedaleko noclegu. Knajpa w stylu regionalnym pokazana przez właściciela apartamentu, macedońskie jedzenie, ale dogadanie się z kelnerką wymagało uruchomienia dodatkowych pokładów lingwistycznych . Z głośników sączy się delikatna muzyka, która nagle zaczyna krzyczeć - okazało się, że przyjechał szef i przekręcił głośniki na full! Pewnie meloman i chciał, abyśmy się także delektowali.
Do konsumpcji wybraliśmy gurmanską pljeskavicę (z serem w środku), sałatkę macedońską (głównie pomidory i papryka), tarator (w końcu Macedończycy to Bułgarzy ) oraz pieczarki z grilla. Pychota!
Po zmroku postanawiam się nadal pokręcić w różnych miejscach. Za nieodległą rzeką jest dzielnica albańska, która żyje jeszcze intensywniej niż reszta miasta. Przy każdych drzwiach, przy każdym sklepie i nadal czynnych piekarniach, na każdym rogu stoją ludzie w każdym wieku. Naprawdę fantastyczne są to ujęcia do uwiecznienia, ale z oczywistych względów ograniczam się do kilku ujęć z przyczajki. I tak wrócę tu rano.
Na głównym placu także nic i nikt nie śpi. Naprawdę mógłbym tu siedzieć godzinami i tylko się gapić. Najchętniej z piwem w łapie, ale w Macedonii kończą jego sprzedaż w sklepach o 21-szej, więc muszę obejść się smakiem.
Rano, tak jak obiecałem, ponownie idę do dzielnicy albańskiej. Po drodze mijam targowisko - ciężko stwierdzić, czy opuszczone, bo niektóre budy wydają się być otwarte.
Stacja benzynowa wieczorem była już zamknięta, a teraz ponownie działa. Niektórzy klienci są trochę niestandardowi .
Albańczycy mieszkają przeważnie za wspomnianą rzeką, bardzo zaśmieconą; ktoś wrzucił do niej nawet materace. Na moście siedzi jegomość, którego widziałem już wczoraj - obandażowany, trzęsący się, ledwo może utrzymać się w pionie.
Ruch już spory, pojazdy migają rozmaite. W warsztatach samochodowych praca wre. Jeden z domów musiał mieć sporo dziur od strony drogi, skoro obłożono go deskami, płytami i kocami, a i tak nie wszystko zakryto.
Moim celem jest wzgórze górujące nad dzielnicą, na którym wznosi się Spomenik Kosturnica (Споменик Костурница) - jeden z wielu jugosłowiańskich monumentalnych pomników upamiętniających ofiary II wojny światowej. Składa się on z postaci kobiety z liściem laurowym nad głową, elementów z płaskorzeźbami oraz ossuarium zawierającego szczątki komunistycznych partyzantów. W przeciwieństwie do swojego imiennika w Wełes ten jest mocno zaniedbany - z drogi go w ogóle nie widać, odpadają cegły i kamienie, na schodach można się zabić, ławki połamane, nawet bramy były pozamykane i musiałem wchodzić przez dziurę w płocie. A przecież mówimy o symbolu Kumanowa, pomnik umieszczono w herbie miejskim.
Znad drzew można podziwiać ograniczoną panoramę miasta i okolicznych wzgórz, a zwłaszcza dzielnicę albańską. Jako ciekawostkę dodam, że choć Albańczycy w mieście stanowią jedną czwartą mieszkańców, tu muzułmanów jest więcej - być może są nimi również Cyganie, a na pewno nieliczni Turcy. Z kolei do prawosławnych należy doliczyć ponad dwa tysiące Serbów. W sumie Kumanowo to trzecie najludniejsze miasto w Macedonii, po stolicy i Bitoli, natomiast gmina jest największa w kraju (wynika to z faktu, że Skopje podzielono na kilka osobnych gmin).
Poniżej wzgórza znajduje się most i kiedyś biegła linia kolejowa, zaznaczona jest nadal na mapach. Chyba jednak rozpoczęto jej remont, tory ściągnięto i nie położono z powrotem.
Wracam z powrotem za rzekę, do chrześcijan na zakupy. Na pierwszy rzut oka główne place wraz z parkiem wyglądają wręcz luksusowo w porównaniu do dzielnicy albańskiej, ale już drugi rzut weryfikuje te wrażenie.
Wizyta w Kumanowie była miłym pożegnaniem z Macedonią, choć, po prawdzie, zanim dotrzemy do granicy, to zobaczymy jeszcze jedną ciekawą rzecz. Tym razem nie na K . O tym jednak napiszę już w następnym odcinku.
Płaskość kończy się dość szybko i wkrótce droga znowu się wznosi, a dookoła wyrastają góry. Do tego szosa jest w remoncie, kilka razy stoimy na światłach, a rosnąca temperatura powoduje problemy, które miałem kilka dni wcześniej w Albanii: niektóre auta odmawiają posłuszeństwa (na zdjęciu bułgarska pseudo terenówka).
Wskakujemy na autostradę A1, główny ciąg komunikacyjny w państwie. Jeszcze kilka lat temu była to "autostrada Aleksandra Macedońskiego", co oczywiście niesamowicie wkurzało Greków. W ramach normalizacji stosunków z południowym sąsiadem zmieniono jej nazwę na "Przyjaźń", ale nie wszystkim się to podoba, więc zielone tablice są regularnie dewastowane. Honor to bardzo ważna sprawa, według niektórych nawet najważniejsza ("nie oddamy ani guzika!"), lecz podziwiam macedońskich polityków, że ryzykując swoją karierę, a może i coś więcej, zdecydowali się na tak trudne kompromisy czy wręcz kapitulację w pewnych kwestiach, myśląc o przyszłości kraju.
Temperatura znów zbliża się do czterdziestu stopni. Staję na chwilę przy stacji benzynowej, aby wóz trochę odetchnął. Powietrze zdaje się kisić samo w sobie.
Po pewnym czasie wjeżdżam na autostradę A4, którą dotychczas jeszcze nie jechałem. To dość nowa droga, ale bramki poboru opłat zdążyli postawić. Następnie odbijam w A3, jednopasmową ekspresówkę, lecz poprowadzoną ciekawie wśród wyschniętych, pofałdowanych łąk.
Potem zostają już zwykłe, kręte drogi, dość przyjemne, bo z małym ruchem. Po raz pierwszy zapuszczam się w tę północno-wschodnią część Macedonii, więc chłonę wszystko dookoła oraz liczne zjazdy i podjazdy.
Mijane miejscowości wyglądają ubogo, ale nie aż tak biednie jak te przed Kruszewem. Zdecydowanie jednak ludzie nie cierpią na nadmiar pieniędzy do wydania.
Pierwszy cel na dzisiaj to Kratowo (Кратово). Nazwa pasuje, bo miasto leży w kraterze wygasłego wulkanu, otaczają je góry.
Kratowo było w przeszłości ważnym i bogatym ośrodkiem górniczym. Osiedlali się w nim m.in. górnicy z Saksonii, kupcy z Dubrownika, sporo Żydów uciekających z Hiszpanii. W czasach tureckich tutejsza mennica była drugą pod względem wielkości w całym Imperium. Upadek nastąpił w XVII wieku podczas powstań chłopskich i wojen Habsburgów z Turkami. Na początku ubiegłego stulecia mieszkali tu głównie Bułgarzy (jak już wspominałem na blogu - nie istniała jeszcze macedońska świadomość narodowa), Serbowie oraz Albańczycy. Podczas walk o przyłączenie Kratowa pod władzę Belgradu serbskie oddziały Albańczyków wymordowały lub wypędziły i od tej pory stało się ono miejscowością niemal w całości słowiańską.
Po pewnych perturbacjach ze znalezieniem centrum ruszamy na krótki spacer. Oprócz malowniczego położenia w mieście zachowało się sporo wiekowej zabudowy, a słynie ono zwłaszcza z kilku starych mostów oraz wież. Te ostatnie powstały w średniowieczu jeszcze z rąk Serbów lub Bułgarów i służyły do obrony - nie posiadały schodów, na wyższe partie wchodziło się po drabinach, co skutecznie blokowało potencjalnych napastników. Po zmianach techniki wojennej funkcjonowały jako magazyny - z pierwotnych dwunastu ocalało sześć.
Dom w stylu narodowym (w zależności od opcji macedońskim lub bułgarskim) to muzeum.
Wieżę zegarową wybudowano w 1372, ale zegar zainstalowano na niej dopiero w międzywojniu. Działał on do lat 70. ubiegłego wieku.
Głębokie koryto rzeki i lekko zmęczone domy na brzegach.
Na jednym z mostów spał kot, ale na nasz widok natychmiast się obudził i zaczął domagać się miziania. Wkrótce zjawił się pies i postanowił nam towarzyszyć w dalszym spacerze. Nie da się ukryć, że niektóre budynki nadają się już tylko do wyburzenia.
Idę pod górę zobaczyć cerkiew. Brukowana ulica jest wąska, gdy pojawi się traktor, to już nic więcej się nie przeciśnie.
Po obu stronach drogi typowy bałkański rozpiździel, nawet bank został opuszczony, ale wszystko to jest bardzo fotogeniczne.
Cerkiew św. Jana Chrzciciela to konstrukcja sprzed niecałych dwustu lat. Zamknięta, więc mogę obejrzeć jedynie malowidła zewnętrzne w przedsionku - freski są dość proste i przynajmniej część z nich pochodzi z XX wieku.
Po prawej widnieje data "1921" oraz zamazany napis. Ciekawe czemu go usunięto? Może to była serbska albo bułgarska propaganda?
Niewielka, zakratowana jaskinia nieopodal parkingu.
Kratowo ma niewątpliwie potencjał turystyczny, ale peryferyjne położenie oraz całkowity brak autoreklamy sprawia, że jest mała szansa na spotkanie tam jakiegokolwiek obcokrajowca. Nie, żebym na to narzekał...
Kilkanaście kilometrów od miasta znajdziemy punkt, który na mapach turystycznych Macedonii już się pojawia - Kameni Kukli (Камени Кукли, Kamienne Lalki). To skalne miasto, którego formacje mają przypominać tytułowe lalki. I tu pewne zaskoczenie - nie spotkałem ani jednego drogowskazu do niego prowadzącego! Kompletnie nic. Najwyraźniej nikomu nie zależy na turystach. Posiłkując się mapą skręciłem w wąską (ale wyasfaltowaną) drogę wijącą się przez odludzia i osadę z kilkoma domostwami.
Na kamienistym parkingu jesteśmy sami. Kartki na wyrwanej bramie informują, że należy kupić bilet, ale gdzie? Prócz nas nie ma tu żywej duszy, a rzeczone "centrum informacji" jawi się jak opuszczone.
Kamienne Lalki wyglądają niezwykle interesująco. Posłużę się w tym momencie opisem z Wikipedii: W obrębie skalnego miasta Kameni Kukli znajdują się dwie grupy geologicznych formacji: pierwsze z nich, w środkowej części niewielkiej doliny u podnóża wzgórza Dubica, są większe (do 10 m wysokości), ułożone niezależnie i mają formę ziemnych filarów. Na wschód od poprzednich występują mniejsze formy (do 5 m wysokości). Ze względu na specyficzne kształty tych dużych skalnych filarów przypominają one ludzkie postacie, które ułożone są tak, że przypominają „skamieniałych gości weselnych”, a miejscowa ludność nazywa to miejsce „wesołym ślubem”.
Rok temu oglądałem intrygujące formacje skalne w Bułgarii i tam kojarzyły się one ze starożytnymi ruinami. Tutaj legendy mówią o klątwie rzuconej przez porzuconą dziewczynę na nowożeńców i orszak weselny - zamienili się w kamienie z uśmiechem na twarzy.
Z góry widać, że erozja postępuje i niektóre skały powoli się rozsypują. Przejście chodnikami na wysokości stało się już zbyt ryzykowne.
Takie miejsca lubię najbardziej - puste, mam je tylko dla siebie! Na jednym ze wzgórz widać samotne gospodarstwo, mignęły też znaki do jakiejś ukrytej restauracji, lecz jedyne słyszalne dźwięki to miarowe hałasowanie cykad.
Na zegarku wybiła godzina szesnasta, więc powoli zmierzamy w kierunku miejsca noclegowego - jeszcze bardziej na północ. W pewnym momencie na horyzoncie miga mi kamienna konstrukcja - to resztki wieży na wzgórzu Zebrnjak (Зебрњак). Był to pomnik wojenny wystawiony przez władze królewskiej Jugosławii, upamiętniający bitwę z Turkami w 1912 roku. Zniszczyli go Bułgarzy w czasie II wojny światowej i nie został już odbudowany. Miałem go na mojej liście zainteresowań, lecz zabrakło na niego czasu, może uda się obejrzeć z bliska w przyszłości.
O Kumanowie (Куманово) można napisać wiele, ale na pewno nie to, że jest celem do zwiedzania. Choć turyści i tak kręcą się po jego terenie: przez miasto biegnie autostrada A1, kawałek na północ od niego znajduje się przejście autostradowe z Serbią, więc niektórzy wpadają tu na nocleg tranzytowy. To podobnie jak i my - w Kumanowie znalazłem najtańsze spanie podczas całego wyjazdu: kawalerka (apartament) kosztowała niecałe 70 złotych! Najpierw jednak trzeba znaleźć właściwy adres, co nie jest takie proste.
Miasto szczyci się wieloma nazwami ulic z poprzedniej epoki - jest ulica Rewolucji Październikowej (Октомвриска Револуција), Lenina (Ленинова), Pionierska (Пионерска). Na tej ostatniej mamy spać i my, ale w terenie kompletnie brakuje tabliczek, jakby jednak ktoś się ich wstydził. W końcu udaje się ją odnaleźć, lecz potem, studiując namiary z bookingu, widzę, że nie podano... numeru . Dzwonimy do gospodarza - okazuje się serdecznym młodym chłopem, dobrze znającym angielski. Wkrótce zjawia się koło nas i pokazuje miejsce do parkowania pod blokiem - płatne, lecz dostajemy całodzienny bilet dla mieszkańców. Z parkowaniem jest zresztą ciut inny problem - co rusz ktoś się awanturuje, że nie może przejechać, choć ma do dyspozycji drugą połowę drogi. Jeden prawie mi stuknął lusterko, ale jego stan emocjonalny może tłumaczyć fakt, że poruszał się samochodem w maseczce... będąc sam.
- Niektórzy nie powinni siadać za kierownicą - kiwa głową gospodarz.
Apartament znajduje się na jednym z wyższych pięter. Zanim tam dotrzemy, Macedończyk wyjaśnia nam, że połowa bloku jest tak naprawdę pusta - ludzie wyjechali za pracą, na zachód, a nawet do Chorwacji.
Widok z okna to typowe klimaty współczesnego miasta.
Jeśli chodzi o historię, to ta wielka zazwyczaj Kumanowo omijała. Może z wyjątkiem 1912 roku - zwycięstwo wojsk serbskich nad tureckimi w okolicach miasta było kluczowe dla pokonania Imperium Osmańskiego i przejęcia dzisiejszej Macedonii przez Belgrad.
W ostatnich dwóch dekadach miejscowość czasem pojawiała się w mediach z powodu konfliktu macedońsko-albańskiego. W Kumanowie Albańczycy stanowią czwartą część mieszkańców (stąd i druga oficjalna nazwa - Kumanovë) i brali oni czynny udział w rebelii przeciwko macedońskiemu rządowi w 2001 roku, który w dużym stopniu sprowokowała Armia Wyzwolenia Kosowa. Konflikt udało się zażegnać, lecz to nie był koniec kłopotów. Dwa lata później niedaleko Kumanowa wjechał na minę samochód z polskimi żołnierzami z kontyngentu NATO - dwóch zginęło, dwie inne osoby zostały ranne. W 2014 roku jakieś niedobitki albańskiej partyzantki ostrzelały z granatnika posterunek policji w mieście. A rok później zrobiło się naprawdę wybuchowo! W Kumanowie zauważono sporą grupę uzbrojonych ludzi, najprawdopodobniej przybyła z Kosowa, którą próbowała zatrzymać policja - doszło do regularnej bitwy, w której siły macedońskie użyły oddziałów specjalnych i transporterów opancerzonych! Poległo ośmiu policjantów, dziesięciu Albańczyków z dawnej Narodowej Armii Wyzwolenia (odłamu AWK), kilkadziesiąt osób odniosło rany, zniszczono sporo cywilnych domów, a cała jedna dzielnica została odcięta. Trudno to sobie wyobrazić przechadzając się ulicami. Dodatkowym smaczkiem w całej tej sprawie były oskarżenia ówczesnej opozycji, że zajście było sprowokowane, a może i opłacone przez rządzących, aby odwrócić uwagę od korupcji.
Co prawda walki te toczyły się z dala od centrum, ale niektóre budynki na sąsiednich ulicach wyglądają, jakby brały w nich udział. A może po prostu nie warto remontować, póki jeszcze stoją?
Stary dom został częściowo pożarty przez nowszą konstrukcję.
Bloki mają ciut inny kształt, niż polska wielka płyta. Co nie znaczy, że lepszy. Większość balkonów została zabudowana i przekształcona w kolejny pokój, a schody przeciwpożarowe nadają się do gry w horrorze.
Zaraz obok naszego bloku stoi cerkiew św. Mikołaja. "Największa w mieście i moja parafialna" - poinformował gospodarz, gdy prowadził mnie, aby pokazać knajpę z lokalnym jedzeniem. Niezbyt stara, bo z 1860 roku.
Na jednym z głównych placów stoi kilka pomników. Wielki przedstawia kobietę - Macedonkę, ofiarę i bohaterkę wielu wojen. Mniejszy, skromny, Josipa Broz Tito, który zresztą posiada w mieście swój plac.
Lżejszą tematykę prezentuje stojący mężczyzna - to niejako Batko Gjorgjija (Батко Георгия), który żył w Kumanowie w XIX wieku. Gawędziarz, żartowniś, artysta, włóczęga. Ludowa piosenka wspomina trzy życzenia, które wyraził na łożu śmierci: chciał brandy, ładną kobietę i wóz z drogim zaprzęgiem .
Jak każdego wieczoru, gdy tylko zrobi się chłodniej, ludzie masowo wychodzą na ulice. Po parkach biegają brygady radosnych dzieci, rodzice zawzięcie dyskutują lub gapią się w smartfony. Sprzedaje się balony, piszczałki, watę cukrową i różne świecidełka. Między nogami śmigają małe elektryczne autka, niektórzy wożą się kucykami, a ja pozuję przy kolejnym podczas tego wyjazdu dużym napisie z nazwą miejscowości. Słowem - sielanka!
Gdyby ktoś był zainteresowany, to podaję namiary na Międzynarodowy Uniwersytet Marksistowski.
Oprócz cerkwi w mieście muszą być też meczety. Największy i najładniejszy to Eski džamija ("stary meczet"), pochodzący z XVI wieku. Typowa osmańska konstrukcja z niewielkim cmentarzem pod murami.
Spacerujemy sobie bez pośpiechu przyglądając się miastu i ludziom. Wieczorne Kumanowo pulsuje, jak na Bałkany przystało. Wszystko zdaje się żyć, choć dość często się zastanawiam, kiedy dach komuś spadnie na głowę albo kto kogo pierwszy przejedzie.
Fotografowałem jakieś skrzyżowanie i nagle zjawiło się Porsche na szwajcarskich numerach. Kierowca chyba myślał, że to jemu robię zdjęcie, więc uśmiechnął się z zadowoleniem i pełną akceptacją.
Kolację spożyliśmy niedaleko noclegu. Knajpa w stylu regionalnym pokazana przez właściciela apartamentu, macedońskie jedzenie, ale dogadanie się z kelnerką wymagało uruchomienia dodatkowych pokładów lingwistycznych . Z głośników sączy się delikatna muzyka, która nagle zaczyna krzyczeć - okazało się, że przyjechał szef i przekręcił głośniki na full! Pewnie meloman i chciał, abyśmy się także delektowali.
Do konsumpcji wybraliśmy gurmanską pljeskavicę (z serem w środku), sałatkę macedońską (głównie pomidory i papryka), tarator (w końcu Macedończycy to Bułgarzy ) oraz pieczarki z grilla. Pychota!
Po zmroku postanawiam się nadal pokręcić w różnych miejscach. Za nieodległą rzeką jest dzielnica albańska, która żyje jeszcze intensywniej niż reszta miasta. Przy każdych drzwiach, przy każdym sklepie i nadal czynnych piekarniach, na każdym rogu stoją ludzie w każdym wieku. Naprawdę fantastyczne są to ujęcia do uwiecznienia, ale z oczywistych względów ograniczam się do kilku ujęć z przyczajki. I tak wrócę tu rano.
Na głównym placu także nic i nikt nie śpi. Naprawdę mógłbym tu siedzieć godzinami i tylko się gapić. Najchętniej z piwem w łapie, ale w Macedonii kończą jego sprzedaż w sklepach o 21-szej, więc muszę obejść się smakiem.
Rano, tak jak obiecałem, ponownie idę do dzielnicy albańskiej. Po drodze mijam targowisko - ciężko stwierdzić, czy opuszczone, bo niektóre budy wydają się być otwarte.
Stacja benzynowa wieczorem była już zamknięta, a teraz ponownie działa. Niektórzy klienci są trochę niestandardowi .
Albańczycy mieszkają przeważnie za wspomnianą rzeką, bardzo zaśmieconą; ktoś wrzucił do niej nawet materace. Na moście siedzi jegomość, którego widziałem już wczoraj - obandażowany, trzęsący się, ledwo może utrzymać się w pionie.
Ruch już spory, pojazdy migają rozmaite. W warsztatach samochodowych praca wre. Jeden z domów musiał mieć sporo dziur od strony drogi, skoro obłożono go deskami, płytami i kocami, a i tak nie wszystko zakryto.
Moim celem jest wzgórze górujące nad dzielnicą, na którym wznosi się Spomenik Kosturnica (Споменик Костурница) - jeden z wielu jugosłowiańskich monumentalnych pomników upamiętniających ofiary II wojny światowej. Składa się on z postaci kobiety z liściem laurowym nad głową, elementów z płaskorzeźbami oraz ossuarium zawierającego szczątki komunistycznych partyzantów. W przeciwieństwie do swojego imiennika w Wełes ten jest mocno zaniedbany - z drogi go w ogóle nie widać, odpadają cegły i kamienie, na schodach można się zabić, ławki połamane, nawet bramy były pozamykane i musiałem wchodzić przez dziurę w płocie. A przecież mówimy o symbolu Kumanowa, pomnik umieszczono w herbie miejskim.
Znad drzew można podziwiać ograniczoną panoramę miasta i okolicznych wzgórz, a zwłaszcza dzielnicę albańską. Jako ciekawostkę dodam, że choć Albańczycy w mieście stanowią jedną czwartą mieszkańców, tu muzułmanów jest więcej - być może są nimi również Cyganie, a na pewno nieliczni Turcy. Z kolei do prawosławnych należy doliczyć ponad dwa tysiące Serbów. W sumie Kumanowo to trzecie najludniejsze miasto w Macedonii, po stolicy i Bitoli, natomiast gmina jest największa w kraju (wynika to z faktu, że Skopje podzielono na kilka osobnych gmin).
Poniżej wzgórza znajduje się most i kiedyś biegła linia kolejowa, zaznaczona jest nadal na mapach. Chyba jednak rozpoczęto jej remont, tory ściągnięto i nie położono z powrotem.
Wracam z powrotem za rzekę, do chrześcijan na zakupy. Na pierwszy rzut oka główne place wraz z parkiem wyglądają wręcz luksusowo w porównaniu do dzielnicy albańskiej, ale już drugi rzut weryfikuje te wrażenie.
Wizyta w Kumanowie była miłym pożegnaniem z Macedonią, choć, po prawdzie, zanim dotrzemy do granicy, to zobaczymy jeszcze jedną ciekawą rzecz. Tym razem nie na K . O tym jednak napiszę już w następnym odcinku.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
i zwiedzanie nowych miejsc, w tym dość często zaczynających się na literę K
A to tak przypadkiem wyszło, czy był w tym jakis ukryty cel? w sensie wiesz, jakas "Korona Bałkanów" czy cos w tym stylu - co rok trzeba zwiedzic miejscowosci na inna litere?
oraz wież. Te ostatnie powstały w średniowieczu jeszcze z rąk Serbów lub Bułgarów i służyły do obrony - nie posiadały schodów, na wyższe partie wchodziło się po drabinach, co skutecznie blokowało potencjalnych napastników.
To zupelnie jak te gruzinskie ze Swanetii!
o obu stronach drogi typowy bałkański rozpiździel, nawet bank został opuszczony, ale wszystko to jest bardzo fotogeniczne.
Rozpizdziel zazwyczaj jest fotogeniczny!
Niewielka, zakratowana jaskinia nieopodal parkingu.
Ciekawe co sie w niej miesciło? Bo takiego solidnego mostka by chyba nie budowali bez potrzeby!
Takie miejsca lubię najbardziej - puste, mam je tylko dla siebie! Na jednym ze wzgórz widać samotne gospodarstwo, mignęły też znaki do jakiejś ukrytej restauracji, lecz jedyne słyszalne dźwięki to miarowe hałasowanie cykad.
No zarabiste te kukly! I caly klimat miejsca - i sam ich wyglad! Wygladaja jak ulepione z blota i cudem zastygniete! Albo takie konstrukcje co czasem turysci budują na szlakach z kilku kamyczkow jeden na drugim!
to resztki wieży na wzgórzu Zebrnjak (Зебрњак). Był to pomnik wojenny wystawiony przez władze królewskiej Jugosławii, upamiętniający bitwę z Turkami w 1912 roku. Zniszczyli go Bułgarzy w czasie II wojny światowej i nie został już odbudowany. Miałem go na mojej liście zainteresowań, lecz zabrakło na niego czasu, może uda się obejrzeć z bliska w przyszłości.
Ciekawe miejsce! Zaraz sobie poszukalam jego zdjec! Pierwszy raz widze zeby w takim miejscu upamietniajacym poległych tak wyeksponowano szkielety! Robi wrazenie, nie powiem!
Na tej ostatniej mamy spać i my, ale w terenie kompletnie brakuje tabliczek
Moze ci nieliczni turysci, ktorzy tam jednak wpadają, mają duszę kolekcjonera? Ja bym np. bardzo chciala miec tabliczkę ulicy Lenina po macedońsku! Tak jak za dawnych lat w Bieszczadach na żadnym słupku granicznym nie było ukrainskiego tryzuba - bo to był bardzo łakomy kąsek dla turystów
W 2014 roku jakieś niedobitki albańskiej partyzantki ostrzelały z granatnika posterunek policji w mieście. A rok później zrobiło się naprawdę wybuchowo! W Kumanowie zauważono sporą grupę uzbrojonych ludzi, najprawdopodobniej przybyła z Kosowa, którą próbowała zatrzymać policja - doszło do regularnej bitwy, w której siły macedońskie użyły oddziałów specjalnych i transporterów opancerzonych! Poległo ośmiu policjantów, dziesięciu Albańczyków z dawnej Narodowej Armii Wyzwolenia (odłamu AWK), kilkadziesiąt osób odniosło rany, zniszczono sporo cywilnych domów, a cała jedna dzielnica została odcięta.
To juz chyba wiem czym nas straszył pewien koles z Mavrova, twierdzac, ze Macedonia jest niebezpieczna i lepiej zebysmy stad szybko uciekali. Wlasnie cos podobnego opowiadał. Myslelismy, ze zmyśla. A był rok 2016. Mavrovo wprawdzie stamtad dosc kawałek, ale wspomnienia mogly byc jeszcze dosc zywe.
a schody przeciwpożarowe nadają się do gry w horrorze.
Ale bym sobie połaziła tymi schodami!!!
Fotografowałem jakieś skrzyżowanie i nagle zjawiło się Porsche na szwajcarskich numerach. Kierowca chyba myślał, że to jemu robię zdjęcie, więc uśmiechnął się z zadowoleniem i pełną akceptacją.
Fajnie ze się pojawił! To zdjecie bez niego byłoby duzo mniej udane!
Jeden z domów musiał mieć sporo dziur od strony drogi, skoro obłożono go deskami, płytami i kocami, a i tak nie wszystko zakryto.
Moze to instalacja artystyczna, jak ta w jednej z witryn w Bytomiu
https://www.google.pl/maps/@50.3492143, ... 384!8i8192
https://www.google.pl/maps/@50.3492424, ... 312!8i6656
Ostatnio zmieniony 2023-02-06, 21:57 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:A to tak przypadkiem wyszło, czy był w tym jakis ukryty cel? w sensie wiesz, jakas "Korona Bałkanów" czy cos w tym stylu - co rok trzeba zwiedzic miejscowosci na inna litere?
przypadkowo, bo między Kruszewem a Kratowe miał być jeszcze Sztip, ale zabrakło czasu
buba pisze:Ciekawe co sie w niej miesciło? Bo takiego solidnego mostka by chyba nie budowali bez potrzeby!
może miejscowi traktowali ją jako toaletę albo śmietnik? W sumie na kibel dobre miejsce
buba pisze:No zarabiste te kukly! I caly klimat miejsca - i sam ich wyglad! Wygladaja jak ulepione z blota i cudem zastygniete! Albo takie konstrukcje co czasem turysci budują na szlakach z kilku kamyczkow jeden na drugim!
uważam to miejsce za chyba najciekawsze odkrycie wyjazdu
buba pisze:Ciekawe miejsce! Zaraz sobie poszukalam jego zdjec! Pierwszy raz widze zeby w takim miejscu upamietniajacym poległych tak wyeksponowano szkielety! Robi wrazenie, nie powiem!
a o tych szkieletach to nawet nie wiedziałem! ciekawe czy można je tak oglądać?
buba pisze:Moze ci nieliczni turysci, ktorzy tam jednak wpadają, mają duszę kolekcjonera? Ja bym np. bardzo chciala miec tabliczkę ulicy Lenina po macedońsku! Tak jak za dawnych lat w Bieszczadach na żadnym słupku granicznym nie było ukrainskiego tryzuba - bo to był bardzo łakomy kąsek dla turystów
to jest zagadka, ale w całym mieście był problem z tablicami. Widziałem tylko kilka i to same Tito - albo ulica albo plac. I jeszcze jedna bodajże Wojska Jugosłowiańskiego
buba pisze:To juz chyba wiem czym nas straszył pewien koles z Mavrova, twierdzac, ze Macedonia jest niebezpieczna i lepiej zebysmy stad szybko uciekali. Wlasnie cos podobnego opowiadał. Myslelismy, ze zmyśla. A był rok 2016. Mavrovo wprawdzie stamtad dosc kawałek, ale wspomnienia mogly byc jeszcze dosc zywe.
może to był Albańczyk, który celowo straszył?? Faktem jest, że nawet w Czechach zdarzają się strzelaniny i masowe morderstwa. Poza tym tam ucierpieli wyłącznie partyzanci i policja, żaden turysta raczej nie miał szans oberwać.
buba pisze:Moze to instalacja artystyczna, jak ta w jednej z witryn w Bytomiu
ta w Bytomiu to tylko marna podróbka
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
buba napisał/a:
Ciekawe miejsce! Zaraz sobie poszukalam jego zdjec! Pierwszy raz widze zeby w takim miejscu upamietniajacym poległych tak wyeksponowano szkielety! Robi wrazenie, nie powiem!
a o tych szkieletach to nawet nie wiedziałem! ciekawe czy można je tak oglądać?
Chyba tak. Ze zdjęc wyglada, ze są wyeksponowane w gablotach.
https://www.google.pl/maps/place/Zebrnj ... 21.7854119
https://www.google.pl/maps/place/Zebern ... 21.7852778
buba napisał/a:
To juz chyba wiem czym nas straszył pewien koles z Mavrova, twierdzac, ze Macedonia jest niebezpieczna i lepiej zebysmy stad szybko uciekali. Wlasnie cos podobnego opowiadał. Myslelismy, ze zmyśla. A był rok 2016. Mavrovo wprawdzie stamtad dosc kawałek, ale wspomnienia mogly byc jeszcze dosc zywe.
może to był Albańczyk, który celowo straszył?? Faktem jest, że nawet w Czechach zdarzają się strzelaniny i masowe morderstwa. Poza tym tam ucierpieli wyłącznie partyzanci i policja, żaden turysta raczej nie miał szans oberwać.
Nie mam pojecia jakiej byl narodowosci, nie chwalił sie, a ze porozumienie było dosc fragmentaryczne i jakos na ten temat nie zeszło.
buba napisał/a:
Moze to instalacja artystyczna, jak ta w jednej z witryn w Bytomiu
ta w Bytomiu to tylko marna podróbka
Ale sie starali!
Ostatnio zmieniony 2023-02-08, 08:36 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Chyba tak. Ze zdjęc wyglada, ze są wyeksponowane w gablotach.
to koniecznie muszę zwiedzić. W ogólę te wieżę mieli odbudować na stulecie bitwy (2012), ale widać nie wyszło, pewnie rozdźwięk pomiędzy Macedończykami a Serbami - bo to w końcu wojsko serbskie tam ginęło.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Wysuszone i pofałdowane macedońskie krajobrazy na północ od Kumanowa (Куманово). Pordzewiały przystanek przypomina mi wielki piekarnik.
Wieś Staro Nagoričane (Старо Нагоричане) jest ciekawa z dwóch powodów. Pierwszy to etnograficzny - większość mieszkańców jest Serbami. W całym kraju stanowią niewiele ponad jeden procent obywateli, a ten region jest ich największych skupiskiem. O ich obecności świadczą m.in. wywieszone przy drogach serbskie flagi. Sama miejscowość nie wygląda na zbyt bogatą, choć posterunek policji elegancko wymalowano na różowo.
Drugi, ważniejszy powód mego zainteresowania to piękna, średniowieczna cerkiew św. Jerzego. Górną część świątyni wykonano w XIV wieku, natomiast dolna to pozostałość po kościele z XI wieku, więc bryła wygląda trochę jak zlepek .
Cerkiew reprezentuje styl bizantyjsko-serbski, fundatorem młodszej części był serbski król Stefan Urosz Milutin. Z kolei w murze pochowano bułgarskiego cara Michała, który zginął w czasie walk z Serbami. W przeszłości wokół mieściły się zabudowania klasztorne, ale praktycznie nic z nich zostało, a otoczenie to cmentarz z niskim nagrobkami.
Wewnętrzne freski uważane są za jedne z najcenniejszych w Macedonii: wymalowano je w 14. stuleciu i reprezentują tzw. renesans Paleologów. Choć wówczas te tereny już od dawna znajdowały się poza kontrolą kurczącego się Bizancjum, to kultura z Konstantynopola nadal promieniowała na całe Bałkany.
Oprócz tego, że stare, to są również dość mocno zniszczone, choć podejmuje się działania ratunkowe. Mnie natomiast zachwycił fakt, że świątynia nie tylko była otwarta (co na prowincji normą nie jest), ale też nie zastałem tu żywej duszy! Nikt jej nie pilnował, nikt nie zakazywał mi robić zdjęć (co u prawosławnych akurat normą jest), można było w spokoju podziwiać każdy detal! Próbowałem również zapalić świeczkę w kilku intencjach, ale wiatr ciągle ją zdmuchiwał, co wywołało pewien niepokój - może to jakiś znak?
Jaskinia, w której miał spędzić część życia Prohor Pčinjski, święty prawosławny, ważny zwłaszcza dla Serbów.
Jadąc dalej mijam "centrum pamięci ASNOM". ASNOM jest skrótem od Antyfaszystowskiego Zgromadzenia Ludowego Wyzwolenia Macedonii (Антифашистичко собрание за народно ослободување на Македонија, АСНОМ), organu wykonawczego komunistycznych partyzantów i ideologów z II wojny światowej. Za chwilę jeszcze o nim wspomnę, przy "centrum" się nie zatrzymujemy, natomiast fotografuję jeden z pomników o wyjątkowej bryle i przesłaniu.
Granica macedońsko - serbska to dla mnie jedna z tych, których istnienia w takiej formie nie rozumiem. Macedonia była jedyną republiką jugosłowiańską, która oddzieliła się pokojowo. Stosunki pomiędzy Belgradem a Skopje przeważnie były dobre, a wielu mieszkańców obu krajów z nostalgią wspomina dawne czasy i odwiedza się wzajemnie. Po co więc w taki sposób się odgradzać? Ja rozumiem, że niepodległe państwo musi mieć wyraźnie wyznaczone granice, ale przecież mogą być one jak najmniej upierdliwe dla ludzi. Kontrole ograniczyć do minimum, umożliwić przekraczanie jej na całej długości lub w wielu miejscach. Tymczasem nie - linia oddzielająca sąsiadów od siebie przecięła góry, lasy, ścieżki i drogi. Zerwano połączenia komunikacyjne, na mapie i z satelity doskonale widać szosy przecięte prostą kreską - kiedyś masowo używane, teraz z asfaltem pożeranym przez roślinność. Rozdzielono biznesy, rodziny, znajomych i przyjaciół, może w niektórych przypadkach i uczniów od szkół. Po cholerę? Aby pokazać, kto rządzi? Dokładnie takie same niezrozumienie miałem w przypadku granicy serbsko - czarnogórskiej, czesko - słowackiej i krajów Pribaltiki. Tam rozdzielano czasem nawet całe miejscowości! Dopiero dzięki Schengen, a więc zewnętrznej instytucji, powrócono do swobodnego ruchu sprzed lat (i tak zawieszanego przy różnych okazjach); co prawda tutaj nieśmiało się wspomina o jakiś ułatwieniach, ale póki co trwa trzymanie się twardych zasad.
Do niedawna byłem przekonany, że na granicy między Serbią i Macedonią istnieje tylko jedno samochodowe przejście graniczne. Jedno! Autostradowe, często zakorkowane, bo równoległe drogi zamknięto. Okazało się jednak, iż jestem w błędzie - oba kraje łaskawie utrzymują jeszcze jeden punkt przekraczania granicy: Pelince - Prohor Pčinjski. Skryty w dolinie, otoczony górami, do którego prowadzi niezbyt ruchliwa droga. Niewiele jest o nim informacji w internecie, choć udało mi się dowiedzieć, że mogą go przekraczać obywatele każdego państwa. No to spróbujemy!
Najpierw pojawiły się groźne napisy: "Strefa graniczna! Wstęp tylko z zezwoleniem"! Potem pojawiło się kilka budek i zamknięty szlaban. A więc dotarliśmy.
Stoimy, nic się nie dzieje. Oprócz nas tylko rejestracje serbskie i macedońskie. Nawet odprawy nie ma tu wspólnej, to posterunek jedynie macedoński, ale pograniczników nie widać. W końcu się jakiś pojawił, ziewnął i zniknął w budce. Znudzony celnik gapi się w niebo, nie mając nic do roboty. Może jakiś strajk? Czy raczej słynne dla tej służby - niezależnie od państwa i położenia - olewactwo i traktowanie ludzi jak powietrze?
Najprawdopodobniej trafiłem na... przerwę obiadową. Oczywiście obowiązuje ona wszystkich pracowników, nie można podzielić się na tych konsumujących i pracujących. Z naprzeciwka podjeżdżają samochody, a więc Serbowie masowo nie ruszyli na posiłek.
Czas dłuży się niemiłosiernie, słychać bzyczenie much, ale tak naprawdę minęło może z dziesięć minut. Wyszedł mundurowy, wziął paszporty, wklepali do systemu, oddali, szlaban do góry i można jechać. Jakie to proste.
Kilkaset metrów "ziemi niczyjej", formalnie należącej do Macedonii, zmiana asfaltu na gorszy.
Posterunek serbski. Funkcjonariusz najpierw wypytał gdzie jadę, a później postanowił zajrzeć do bagażnika. Ciekawe, co spodziewał się znaleźć? Na wierzchu leżały ciasteczka.
- Biscuit? - pyta zdziwiony.
- Prezent - wzruszam ramionami. Zaśmiał się jakoś dziwnie i kazał jechać. Ależ zabawa.
Całość przekroczenia granicy zajęła dwadzieścia minut, z tego dziesięć przerwy obiadowej. Kiedyś miałem podobny wynik na przejściu autostradowym (bez przerwy), ale to raczej wyjątek.
Trzy kilometry dalej znajduje się monastyr Prohor Pčinjski (Прохор Пчињски). Ładnie usytuowany, w dolinie, dookoła wznoszą się zielone ściany. Pomimo tak peryferyjnego położenia jest to największy klasztor w kraju, a drugi serbski w ogóle, po monastyrze Chilandar na półwyspie Athos. Rzadko można tu spotkać innych gości niż pielgrzymów. W klasztorze mieści się również szkoła teologiczna oraz pracownia nauki pisania ikon.
Według tradycji założony został w XI wieku przez cesarza bizantyjskiego Romana. Umieszczono tu relikwię świętego Prohora, tego samego, co bywał w jaskini w Staro Nagoričane. Ów święty przepowiedział przyszłemu cesarzowi tron, zatem była to transakcja wiązana. W kolejnych stuleciach monastyr kilkukrotnie był niszczony i odbudowywany, aż całkowicie spłonął w 1841, więc praktycznie wszystkie budynki pochodzą dopiero z okresu po tym wydarzeniu, a główna cerkiew jest jeszcze młodsza, bo w tej formie z końca 19. stulecia.
Świątynię otaczają białe budynki administracyjne, gospodarcze i mieszkalne dla mnichów, podejrzewam również, że można tu przenocować jako osoba z zewnątrz. Jeden z panów w czarnej kiecce z zapałem kopie w rabatkach i kręci tyłkiem.
W cerkwi także nikogo nie ma, więc mamy czas na spokojne oglądanie. Od razu widać, że freski są tu dość nowe - resztki średniowiecznych malowideł zachowały się przy grobie świętego, lecz on jest zlokalizowany gdzieś w podziemiach.
Zaintrygowała mnie ta scena, bynajmniej nie religijna w temacie: facet duma nad liczeniem pieniędzy, a potem kombinuje coś przy osiołku!
Trochę zajęło mi czasu, ale w końcu znalazłem na serbskich stronach informację, że to niejaki Nedeljko Kovačević. W drugiej połowie XIX wieku, choć nie został mnichem, to mieszkał w klasztorze i opiekował się nim, łożąc pieniądze na jego odbudowę i utrzymanie. Scena z pieniędzmi jest więc całkowicie zrozumiała, natomiast ujęcie z osiołkiem to podobno karmienie biednego, miejscowego chłopca.
W czasie II wojny światowej ten fresk, jak i kilka innych, zostało zakrytych wapnem, aby uniknąć zniszczenia ich przez Bułgarów.
A skoro przeszliśmy już do tematyki wojennej - w 1941 klasztor, jak i południowo-wschodnia część obecnej Serbii, została włączona do Carstwa Bułgarii. Trzy lata później, gdy władza bułgarska nad tymi terenami wyraźnie osłabła, w klasztorze odbyło się pierwsze spotkanie wspomnianego ASNOM. Komunistyczny i lewicowi działacze oraz partyzanci zadecydowali na nim o przynależności przyszłej "ludowej" Macedonii do Jugosławii, a także niejako zadekretowali istnienie osobnego narodu i języka macedońskiego. Tak jak już pisałem podczas relacji z Kruszewa - aż do tego okresu zdecydowana większość mieszkańców Macedonii uznawała się za Bułgarów, a komuniści postanowili to zmienić. Przynajmniej tak głosi propaganda - w rzeczywistości podczas tego spotkania opcja probułgarska wcale nie miała być w mniejszości, a wielu członków ASNOM myślało bardziej o niezależności lub szerszej Federacji Bałkańskiej, nie zaś o powrocie w ramiona Belgradu. Tym bardziej, że w tym samym czasie Niemcy próbowali stworzyć konkurencyjne macedońskie państewko z prawicowymi, kolaboracyjnymi politykami na czele, co jednak ostatecznie się nie udało.
No dobrze, ale co zrobić w sytuacji, kiedy demokracja się nie sprawdza i większość nie myśli tak, jak powinna? Zorganizowano dwa kolejne spotkania ASNOM, ustalenia z pierwszego anulowano jako zbyt probułgarskie, wkrótce też zaczęły się prześladowania tych, którzy mieli bułgarską tożsamość narodową, w tym również niektórych członków sesji w klasztorze. I w końcu wyszło tak, jak miało wyjść! To niby wydarzenia bez znaczenia sprzed ponad pół wieku, ale jednocześnie fascynująca nauka z historii, jak można szybko stworzyć niemal od zera nowy naród!
Klasztor wraz z okolicą po wojnie początkowo leżał w Macedonii, do Serbii przyłączono go w 1947. Za czasów Jugosławii nie miało to znaczenia, Macedończycy obchodzili tu swoje święto, istniało muzeum poświęcone pierwszemu (choć następnie anulowanemu) spotkaniu ASNOM. Po jej rozpadzie Serbowie zaczęli robić problemy, ostatecznie muzeum zlikwidowali, więc Macedończycy założyli nowe kilka kilometrów na południe, już po swojej stronie granicy. W sumie to taki chichot historii - Serbowie usunęli pamiątki po tym, że drugi naród chciał (przynajmniej oficjalnie) żyć z nimi w jednym państwie. Ale kto by tam nacjonalistów zrozumiał...
W budynku wyglądającym jak piwniczka jest miejsce do palenia świec. W przeciwieństwie do cerkwi w Staro Nagoričane tym razem kończy się ono sukcesem. Na początku relacji z wyjazdu wspominałem, że jeśli uda mi się powrócić bezpiecznie do domu mimo problemów zdrowotnych, które pojawiły się tuż przed startem w drogę, to dam na mszę. No i dałem! Ale nie w domu, lecz już tutaj, w Prohorze Pčinjskim! Znalazłem kartkę na której można się było wpisywać i co jakiś czas mnisi odprawiali liturgię za osoby z listy, więc dodałem kilka nazwisk. Zasępiłem się, gdy szukałem pieniędzy na ofiarę, bo w kieszeniach nie znalazłem prawie nic! Po dłuższym czasie dogrzebałem się do monet, ale były to... albańskie leki. Ostatecznie wrzuciłem je do puszki, w końcu kasa to kasa, liczy się symbol przecież . Mam tylko nadzieję, że albańska waluta w serbskim klasztorze nie została odczytana jako prowokacja, nie chciałbym wywoływać nowych zatargów międzynarodowych.
Przechadzamy się jeszcze trochę po terenie klasztornym; pielgrzymów nie ma za wielu, ale życie trwa. Oprócz kopiącego przy trawniku mnicha kręcą się jacyś robotnicy, ktoś podjechał traktorem, komuś zepsuła się ciężarówka. Wystawiono też stragan samoobsługowy z warzywami, ale - pechowo - akurat nakupiliśmy ich sporo w Kumanowie.
Trwa regulacja rzeki Pčinja (Пчинја, dla Macedończyków Pczińa, Пчињa), dopływu Wardaru. Konieczność czy pościg za modą na regulowanie wszystkiego, co żyje?
Monastyr był dzisiaj jedynym punktem w Serbii przeznaczonym do zwiedzania. Jest południe, a resztę dnia zajmie podróż przez większość kraju, aż do Wojwodiny, czyli w sumie ponad czterysta kilometrów.
Początkowo jedziemy szosami prowadzącymi po niewysokich górach. Jest kręto i malowniczo.
Mijamy kilka niedużych miejscowości, zazwyczaj dość biednych i bez obecności tambylców.
Czasem bywa wąsko.
Gdy zobaczę coś ciekawego, zatrzymuję się i wysiadam, aby zrobić zdjęcie. Poniżej cerkiew w Klenike (Кленике).
Po wjeździe na autostradę A1 prędkość od razu idzie w górę, ruch też się zwiększa, lecz bez tragedii. Ponieważ cała południowa część autobany, od Leskovaca w dół, to niemal ciągłe tereny górskie, to ten odcinek, zresztą najmłodszy, wymagał wielu prac budowlanych - są liczne tunele, mosty, zabezpieczone zbocza.
Co jakiś czas spotykam ciężarówki z zaklejonymi fragmentami tablic rejestracyjnych. To auta z Kosowa. Mogą wjechać do Serbii, lecz muszą zasłonić symbol RKS lub założyć serbską wersję. Tak było od dawna, a kiedy w ubiegłym roku władze Kosowa chciały w ten sam sposób potraktować samochody serbskie, to wybuchła awantura: blokady, strzały, bójki, jakieś pitolenie o wojnie (jak zwykle na wyrost). Bo Serbowie mogą wymagać takich dziwactw, ale od Serbów nie. Hałaśliwy problem ucichł dość szybko, potem znowu wracał i znowu ucichł, ponoć zawarto jakieś porozumienie, ale wiadomo, że za jakiś czas znowu wyskoczy...
A gdyby ktoś przypadkowo nie widział w jakim obecnie jest państwie, to kolory płotu chroniącego las przed hałasem szybko mu przypomną .
Zdewastowana reklama dla Turków, że oto za cztery kilometry mogą zjeść po swojemu. Prawie jak jeden mój znajomy, co na każdym wyjeździe wcinał tylko kotlet schabowy i niczego innego nie tknął!
Robię postój na stacji. Tankowanie (cena taka sama jak na prowincji, w Polsce niemożliwe, na autostradzie się rżnie klienta), siku i krótki spacer dookoła. Przyglądam się pracownikowi, który z zapałem kosi suche zielsko ledwo wystające z ziemi. Ani chybi - Serbowie jednak idą ku Europie! Bo u nas też się zabawia z kosiarką ledwo tylko coś się ośmieliło wyrosnąć i nie ważne, że już prawie zdechło .
Pogoda od samego rana jest jakaś dziwna - niby słońce, ale przytłumione, kolory żółtawe, bez nasycenia. W pewnym momencie spadło nawet kilka kropel deszczu i były to pierwsze opady od wyjazdu!
Po zjeździe z autostrady ładuję się w korek na skrzyżowaniu, bo wszystkie tiry (koniecznie koloru czerwonego) chcą się wepchać na obwodnicę. Postanawiam zatem przeciąć centrum Smedereva (Смедерево); jest mi dobrze znane, bo już kilkukrotnie odwiedzałem tamtejszą okazałą twierdzę, więc tym razem bez zatrzymywania się.
Ale wielki piec - zmieściłby się w nim człowiek, a na pewno duży pies!
Parkuję na obrzeżach przy markecie, aby zrobić zakupy i wymienić walutę. Okolica to w dużej mierze dzielnica cygańska. Sporo z nich jest też prawdopodobnie muzułmanami. Dwie panie z tej nacji spotykam między półkami w sklepie - smród ciągnął się za nimi taki, że nawet kilkumetrowa odległość nie pomagała. Ale to chyba tylko stereotyp...
Po zakupach rzut beretem i płynie Dunaj, tu kończą się Bałkany, a za nim już Wojwodina, płaska niczym młoda dziewczyna...
Wieś Staro Nagoričane (Старо Нагоричане) jest ciekawa z dwóch powodów. Pierwszy to etnograficzny - większość mieszkańców jest Serbami. W całym kraju stanowią niewiele ponad jeden procent obywateli, a ten region jest ich największych skupiskiem. O ich obecności świadczą m.in. wywieszone przy drogach serbskie flagi. Sama miejscowość nie wygląda na zbyt bogatą, choć posterunek policji elegancko wymalowano na różowo.
Drugi, ważniejszy powód mego zainteresowania to piękna, średniowieczna cerkiew św. Jerzego. Górną część świątyni wykonano w XIV wieku, natomiast dolna to pozostałość po kościele z XI wieku, więc bryła wygląda trochę jak zlepek .
Cerkiew reprezentuje styl bizantyjsko-serbski, fundatorem młodszej części był serbski król Stefan Urosz Milutin. Z kolei w murze pochowano bułgarskiego cara Michała, który zginął w czasie walk z Serbami. W przeszłości wokół mieściły się zabudowania klasztorne, ale praktycznie nic z nich zostało, a otoczenie to cmentarz z niskim nagrobkami.
Wewnętrzne freski uważane są za jedne z najcenniejszych w Macedonii: wymalowano je w 14. stuleciu i reprezentują tzw. renesans Paleologów. Choć wówczas te tereny już od dawna znajdowały się poza kontrolą kurczącego się Bizancjum, to kultura z Konstantynopola nadal promieniowała na całe Bałkany.
Oprócz tego, że stare, to są również dość mocno zniszczone, choć podejmuje się działania ratunkowe. Mnie natomiast zachwycił fakt, że świątynia nie tylko była otwarta (co na prowincji normą nie jest), ale też nie zastałem tu żywej duszy! Nikt jej nie pilnował, nikt nie zakazywał mi robić zdjęć (co u prawosławnych akurat normą jest), można było w spokoju podziwiać każdy detal! Próbowałem również zapalić świeczkę w kilku intencjach, ale wiatr ciągle ją zdmuchiwał, co wywołało pewien niepokój - może to jakiś znak?
Jaskinia, w której miał spędzić część życia Prohor Pčinjski, święty prawosławny, ważny zwłaszcza dla Serbów.
Jadąc dalej mijam "centrum pamięci ASNOM". ASNOM jest skrótem od Antyfaszystowskiego Zgromadzenia Ludowego Wyzwolenia Macedonii (Антифашистичко собрание за народно ослободување на Македонија, АСНОМ), organu wykonawczego komunistycznych partyzantów i ideologów z II wojny światowej. Za chwilę jeszcze o nim wspomnę, przy "centrum" się nie zatrzymujemy, natomiast fotografuję jeden z pomników o wyjątkowej bryle i przesłaniu.
Granica macedońsko - serbska to dla mnie jedna z tych, których istnienia w takiej formie nie rozumiem. Macedonia była jedyną republiką jugosłowiańską, która oddzieliła się pokojowo. Stosunki pomiędzy Belgradem a Skopje przeważnie były dobre, a wielu mieszkańców obu krajów z nostalgią wspomina dawne czasy i odwiedza się wzajemnie. Po co więc w taki sposób się odgradzać? Ja rozumiem, że niepodległe państwo musi mieć wyraźnie wyznaczone granice, ale przecież mogą być one jak najmniej upierdliwe dla ludzi. Kontrole ograniczyć do minimum, umożliwić przekraczanie jej na całej długości lub w wielu miejscach. Tymczasem nie - linia oddzielająca sąsiadów od siebie przecięła góry, lasy, ścieżki i drogi. Zerwano połączenia komunikacyjne, na mapie i z satelity doskonale widać szosy przecięte prostą kreską - kiedyś masowo używane, teraz z asfaltem pożeranym przez roślinność. Rozdzielono biznesy, rodziny, znajomych i przyjaciół, może w niektórych przypadkach i uczniów od szkół. Po cholerę? Aby pokazać, kto rządzi? Dokładnie takie same niezrozumienie miałem w przypadku granicy serbsko - czarnogórskiej, czesko - słowackiej i krajów Pribaltiki. Tam rozdzielano czasem nawet całe miejscowości! Dopiero dzięki Schengen, a więc zewnętrznej instytucji, powrócono do swobodnego ruchu sprzed lat (i tak zawieszanego przy różnych okazjach); co prawda tutaj nieśmiało się wspomina o jakiś ułatwieniach, ale póki co trwa trzymanie się twardych zasad.
Do niedawna byłem przekonany, że na granicy między Serbią i Macedonią istnieje tylko jedno samochodowe przejście graniczne. Jedno! Autostradowe, często zakorkowane, bo równoległe drogi zamknięto. Okazało się jednak, iż jestem w błędzie - oba kraje łaskawie utrzymują jeszcze jeden punkt przekraczania granicy: Pelince - Prohor Pčinjski. Skryty w dolinie, otoczony górami, do którego prowadzi niezbyt ruchliwa droga. Niewiele jest o nim informacji w internecie, choć udało mi się dowiedzieć, że mogą go przekraczać obywatele każdego państwa. No to spróbujemy!
Najpierw pojawiły się groźne napisy: "Strefa graniczna! Wstęp tylko z zezwoleniem"! Potem pojawiło się kilka budek i zamknięty szlaban. A więc dotarliśmy.
Stoimy, nic się nie dzieje. Oprócz nas tylko rejestracje serbskie i macedońskie. Nawet odprawy nie ma tu wspólnej, to posterunek jedynie macedoński, ale pograniczników nie widać. W końcu się jakiś pojawił, ziewnął i zniknął w budce. Znudzony celnik gapi się w niebo, nie mając nic do roboty. Może jakiś strajk? Czy raczej słynne dla tej służby - niezależnie od państwa i położenia - olewactwo i traktowanie ludzi jak powietrze?
Najprawdopodobniej trafiłem na... przerwę obiadową. Oczywiście obowiązuje ona wszystkich pracowników, nie można podzielić się na tych konsumujących i pracujących. Z naprzeciwka podjeżdżają samochody, a więc Serbowie masowo nie ruszyli na posiłek.
Czas dłuży się niemiłosiernie, słychać bzyczenie much, ale tak naprawdę minęło może z dziesięć minut. Wyszedł mundurowy, wziął paszporty, wklepali do systemu, oddali, szlaban do góry i można jechać. Jakie to proste.
Kilkaset metrów "ziemi niczyjej", formalnie należącej do Macedonii, zmiana asfaltu na gorszy.
Posterunek serbski. Funkcjonariusz najpierw wypytał gdzie jadę, a później postanowił zajrzeć do bagażnika. Ciekawe, co spodziewał się znaleźć? Na wierzchu leżały ciasteczka.
- Biscuit? - pyta zdziwiony.
- Prezent - wzruszam ramionami. Zaśmiał się jakoś dziwnie i kazał jechać. Ależ zabawa.
Całość przekroczenia granicy zajęła dwadzieścia minut, z tego dziesięć przerwy obiadowej. Kiedyś miałem podobny wynik na przejściu autostradowym (bez przerwy), ale to raczej wyjątek.
Trzy kilometry dalej znajduje się monastyr Prohor Pčinjski (Прохор Пчињски). Ładnie usytuowany, w dolinie, dookoła wznoszą się zielone ściany. Pomimo tak peryferyjnego położenia jest to największy klasztor w kraju, a drugi serbski w ogóle, po monastyrze Chilandar na półwyspie Athos. Rzadko można tu spotkać innych gości niż pielgrzymów. W klasztorze mieści się również szkoła teologiczna oraz pracownia nauki pisania ikon.
Według tradycji założony został w XI wieku przez cesarza bizantyjskiego Romana. Umieszczono tu relikwię świętego Prohora, tego samego, co bywał w jaskini w Staro Nagoričane. Ów święty przepowiedział przyszłemu cesarzowi tron, zatem była to transakcja wiązana. W kolejnych stuleciach monastyr kilkukrotnie był niszczony i odbudowywany, aż całkowicie spłonął w 1841, więc praktycznie wszystkie budynki pochodzą dopiero z okresu po tym wydarzeniu, a główna cerkiew jest jeszcze młodsza, bo w tej formie z końca 19. stulecia.
Świątynię otaczają białe budynki administracyjne, gospodarcze i mieszkalne dla mnichów, podejrzewam również, że można tu przenocować jako osoba z zewnątrz. Jeden z panów w czarnej kiecce z zapałem kopie w rabatkach i kręci tyłkiem.
W cerkwi także nikogo nie ma, więc mamy czas na spokojne oglądanie. Od razu widać, że freski są tu dość nowe - resztki średniowiecznych malowideł zachowały się przy grobie świętego, lecz on jest zlokalizowany gdzieś w podziemiach.
Zaintrygowała mnie ta scena, bynajmniej nie religijna w temacie: facet duma nad liczeniem pieniędzy, a potem kombinuje coś przy osiołku!
Trochę zajęło mi czasu, ale w końcu znalazłem na serbskich stronach informację, że to niejaki Nedeljko Kovačević. W drugiej połowie XIX wieku, choć nie został mnichem, to mieszkał w klasztorze i opiekował się nim, łożąc pieniądze na jego odbudowę i utrzymanie. Scena z pieniędzmi jest więc całkowicie zrozumiała, natomiast ujęcie z osiołkiem to podobno karmienie biednego, miejscowego chłopca.
W czasie II wojny światowej ten fresk, jak i kilka innych, zostało zakrytych wapnem, aby uniknąć zniszczenia ich przez Bułgarów.
A skoro przeszliśmy już do tematyki wojennej - w 1941 klasztor, jak i południowo-wschodnia część obecnej Serbii, została włączona do Carstwa Bułgarii. Trzy lata później, gdy władza bułgarska nad tymi terenami wyraźnie osłabła, w klasztorze odbyło się pierwsze spotkanie wspomnianego ASNOM. Komunistyczny i lewicowi działacze oraz partyzanci zadecydowali na nim o przynależności przyszłej "ludowej" Macedonii do Jugosławii, a także niejako zadekretowali istnienie osobnego narodu i języka macedońskiego. Tak jak już pisałem podczas relacji z Kruszewa - aż do tego okresu zdecydowana większość mieszkańców Macedonii uznawała się za Bułgarów, a komuniści postanowili to zmienić. Przynajmniej tak głosi propaganda - w rzeczywistości podczas tego spotkania opcja probułgarska wcale nie miała być w mniejszości, a wielu członków ASNOM myślało bardziej o niezależności lub szerszej Federacji Bałkańskiej, nie zaś o powrocie w ramiona Belgradu. Tym bardziej, że w tym samym czasie Niemcy próbowali stworzyć konkurencyjne macedońskie państewko z prawicowymi, kolaboracyjnymi politykami na czele, co jednak ostatecznie się nie udało.
No dobrze, ale co zrobić w sytuacji, kiedy demokracja się nie sprawdza i większość nie myśli tak, jak powinna? Zorganizowano dwa kolejne spotkania ASNOM, ustalenia z pierwszego anulowano jako zbyt probułgarskie, wkrótce też zaczęły się prześladowania tych, którzy mieli bułgarską tożsamość narodową, w tym również niektórych członków sesji w klasztorze. I w końcu wyszło tak, jak miało wyjść! To niby wydarzenia bez znaczenia sprzed ponad pół wieku, ale jednocześnie fascynująca nauka z historii, jak można szybko stworzyć niemal od zera nowy naród!
Klasztor wraz z okolicą po wojnie początkowo leżał w Macedonii, do Serbii przyłączono go w 1947. Za czasów Jugosławii nie miało to znaczenia, Macedończycy obchodzili tu swoje święto, istniało muzeum poświęcone pierwszemu (choć następnie anulowanemu) spotkaniu ASNOM. Po jej rozpadzie Serbowie zaczęli robić problemy, ostatecznie muzeum zlikwidowali, więc Macedończycy założyli nowe kilka kilometrów na południe, już po swojej stronie granicy. W sumie to taki chichot historii - Serbowie usunęli pamiątki po tym, że drugi naród chciał (przynajmniej oficjalnie) żyć z nimi w jednym państwie. Ale kto by tam nacjonalistów zrozumiał...
W budynku wyglądającym jak piwniczka jest miejsce do palenia świec. W przeciwieństwie do cerkwi w Staro Nagoričane tym razem kończy się ono sukcesem. Na początku relacji z wyjazdu wspominałem, że jeśli uda mi się powrócić bezpiecznie do domu mimo problemów zdrowotnych, które pojawiły się tuż przed startem w drogę, to dam na mszę. No i dałem! Ale nie w domu, lecz już tutaj, w Prohorze Pčinjskim! Znalazłem kartkę na której można się było wpisywać i co jakiś czas mnisi odprawiali liturgię za osoby z listy, więc dodałem kilka nazwisk. Zasępiłem się, gdy szukałem pieniędzy na ofiarę, bo w kieszeniach nie znalazłem prawie nic! Po dłuższym czasie dogrzebałem się do monet, ale były to... albańskie leki. Ostatecznie wrzuciłem je do puszki, w końcu kasa to kasa, liczy się symbol przecież . Mam tylko nadzieję, że albańska waluta w serbskim klasztorze nie została odczytana jako prowokacja, nie chciałbym wywoływać nowych zatargów międzynarodowych.
Przechadzamy się jeszcze trochę po terenie klasztornym; pielgrzymów nie ma za wielu, ale życie trwa. Oprócz kopiącego przy trawniku mnicha kręcą się jacyś robotnicy, ktoś podjechał traktorem, komuś zepsuła się ciężarówka. Wystawiono też stragan samoobsługowy z warzywami, ale - pechowo - akurat nakupiliśmy ich sporo w Kumanowie.
Trwa regulacja rzeki Pčinja (Пчинја, dla Macedończyków Pczińa, Пчињa), dopływu Wardaru. Konieczność czy pościg za modą na regulowanie wszystkiego, co żyje?
Monastyr był dzisiaj jedynym punktem w Serbii przeznaczonym do zwiedzania. Jest południe, a resztę dnia zajmie podróż przez większość kraju, aż do Wojwodiny, czyli w sumie ponad czterysta kilometrów.
Początkowo jedziemy szosami prowadzącymi po niewysokich górach. Jest kręto i malowniczo.
Mijamy kilka niedużych miejscowości, zazwyczaj dość biednych i bez obecności tambylców.
Czasem bywa wąsko.
Gdy zobaczę coś ciekawego, zatrzymuję się i wysiadam, aby zrobić zdjęcie. Poniżej cerkiew w Klenike (Кленике).
Po wjeździe na autostradę A1 prędkość od razu idzie w górę, ruch też się zwiększa, lecz bez tragedii. Ponieważ cała południowa część autobany, od Leskovaca w dół, to niemal ciągłe tereny górskie, to ten odcinek, zresztą najmłodszy, wymagał wielu prac budowlanych - są liczne tunele, mosty, zabezpieczone zbocza.
Co jakiś czas spotykam ciężarówki z zaklejonymi fragmentami tablic rejestracyjnych. To auta z Kosowa. Mogą wjechać do Serbii, lecz muszą zasłonić symbol RKS lub założyć serbską wersję. Tak było od dawna, a kiedy w ubiegłym roku władze Kosowa chciały w ten sam sposób potraktować samochody serbskie, to wybuchła awantura: blokady, strzały, bójki, jakieś pitolenie o wojnie (jak zwykle na wyrost). Bo Serbowie mogą wymagać takich dziwactw, ale od Serbów nie. Hałaśliwy problem ucichł dość szybko, potem znowu wracał i znowu ucichł, ponoć zawarto jakieś porozumienie, ale wiadomo, że za jakiś czas znowu wyskoczy...
A gdyby ktoś przypadkowo nie widział w jakim obecnie jest państwie, to kolory płotu chroniącego las przed hałasem szybko mu przypomną .
Zdewastowana reklama dla Turków, że oto za cztery kilometry mogą zjeść po swojemu. Prawie jak jeden mój znajomy, co na każdym wyjeździe wcinał tylko kotlet schabowy i niczego innego nie tknął!
Robię postój na stacji. Tankowanie (cena taka sama jak na prowincji, w Polsce niemożliwe, na autostradzie się rżnie klienta), siku i krótki spacer dookoła. Przyglądam się pracownikowi, który z zapałem kosi suche zielsko ledwo wystające z ziemi. Ani chybi - Serbowie jednak idą ku Europie! Bo u nas też się zabawia z kosiarką ledwo tylko coś się ośmieliło wyrosnąć i nie ważne, że już prawie zdechło .
Pogoda od samego rana jest jakaś dziwna - niby słońce, ale przytłumione, kolory żółtawe, bez nasycenia. W pewnym momencie spadło nawet kilka kropel deszczu i były to pierwsze opady od wyjazdu!
Po zjeździe z autostrady ładuję się w korek na skrzyżowaniu, bo wszystkie tiry (koniecznie koloru czerwonego) chcą się wepchać na obwodnicę. Postanawiam zatem przeciąć centrum Smedereva (Смедерево); jest mi dobrze znane, bo już kilkukrotnie odwiedzałem tamtejszą okazałą twierdzę, więc tym razem bez zatrzymywania się.
Ale wielki piec - zmieściłby się w nim człowiek, a na pewno duży pies!
Parkuję na obrzeżach przy markecie, aby zrobić zakupy i wymienić walutę. Okolica to w dużej mierze dzielnica cygańska. Sporo z nich jest też prawdopodobnie muzułmanami. Dwie panie z tej nacji spotykam między półkami w sklepie - smród ciągnął się za nimi taki, że nawet kilkumetrowa odległość nie pomagała. Ale to chyba tylko stereotyp...
Po zakupach rzut beretem i płynie Dunaj, tu kończą się Bałkany, a za nim już Wojwodina, płaska niczym młoda dziewczyna...
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pordzewiały przystanek przypomina mi wielki piekarnik.
Ciekawe czy cos z niego odjezdza...
Z kolei w murze pochowano bułgarskiego cara Michała, który zginął w czasie walk z Serbami.
Ale jak to "w murze"? Tak go wmurowali miedzy cegły?
Mnie natomiast zachwycił fakt, że świątynia nie tylko była otwarta (co na prowincji normą nie jest), ale też nie zastałem tu żywej duszy! Nikt jej nie pilnował, nikt nie zakazywał mi robić zdjęć (co u prawosławnych akurat normą jest), można było w spokoju podziwiać każdy detal!
Ale super! Bez oddechu ciecia na plecach albo innego ksiedza przytupującego i dzwoniącego kluczami...
Takie koscioly uwielbiam - nadają się i do zwiedzania, i do modlitwy. Albo zeby po prostu sobie w ciszy posiedziec.
Próbowałem również zapalić świeczkę w kilku intencjach, ale wiatr ciągle ją zdmuchiwał, co wywołało pewien niepokój - może to jakiś znak?
O kurde... Nie lubie takich znakow..
Jaskinia, w której miał spędzić część życia Prohor Pčinjski, święty prawosławny, ważny zwłaszcza dla Serbów.
Ciekawe, ze prawoslawni swieci lubili mieszkac w jaskiniach!
Macedonia była jedyną republiką jugosłowiańską, która oddzieliła się pokojowo.
A Slowenia? Czarnogóra chyba w sumie tez?
Całość przekroczenia granicy zajęła dwadzieścia minut, z tego dziesięć przerwy obiadowej. Kiedyś miałem podobny wynik na przejściu autostradowym (bez przerwy), ale to raczej wyjątek.
To nie było tak zle a ty narzekasz. Ja wlasnie takie granice lubie - że juz sie da je zauwazyc, zapamietac, a jeszcze nie dają bardzo w kość.
A wbili chociaz pieczatkę?
A skoro przeszliśmy już do tematyki wojennej - w 1941 klasztor, jak i południowo-wschodnia część obecnej Serbii, została włączona do Carstwa Bułgarii.
A jak to obecnie wyglada? Serbia sie lubi z Bułgarią czy raczej nie bardzo? Bo jakos nic nie wiem o ich wzajemnych odnoszeniach. Jedyne co to pamietam to, ze jeden mnich z Bułgarii bardzo nam polecał i wychwalał pod niebiosa Serbie i tamtejsze klasztory (acz on byl dosyc dziwny, wiec i jego zdanie moglo nie byc bardzo reprezentatywne
Na początku relacji z wyjazdu wspominałem, że jeśli uda mi się powrócić bezpiecznie do domu mimo problemów zdrowotnych, które pojawiły się tuż przed startem w drogę, to dam na mszę. No i dałem! Ale nie w domu, lecz już tutaj, w Prohorze Pčinjskim! Znalazłem kartkę na której można się było wpisywać i co jakiś czas mnisi odprawiali liturgię za osoby z listy, więc dodałem kilka nazwisk. Zasępiłem się, gdy szukałem pieniędzy na ofiarę, bo w kieszeniach nie znalazłem prawie nic! Po dłuższym czasie dogrzebałem się do monet, ale były to... albańskie leki. Ostatecznie wrzuciłem je do puszki, w końcu kasa to kasa, liczy się symbol przecież . Mam tylko nadzieję, że albańska waluta w serbskim klasztorze nie została odczytana jako prowokacja, nie chciałbym wywoływać nowych zatargów międzynarodowych.
Ja pierdziuuu, dobrze, ze oni nie wiedzieli, ze ta kasa jest za twoje intencje, bo gotowi sie byli pomodlić, zebys nastepnym razem przed wyjazdem złamał nogę
W pewnym momencie spadło nawet kilka kropel deszczu i były to pierwsze opady od wyjazdu!
Jak ty to robisz??? Dałes jednak na mszę tez przed wyjazdem? Czy to trzeba zapalać swieczki w przeciągu?
Po zakupach rzut beretem i płynie Dunaj
I znowu widze kupe fajnych starych pordzewialych barek! Ze tez u nas nigdzie nie ma takich "parkingów"!
Ostatnio zmieniony 2023-02-22, 20:42 przez buba, łącznie zmieniany 1 raz.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
buba pisze:Ciekawe czy cos z niego odjezdza...
mało prawdopodobne
buba pisze:Ale jak to "w murze"? Tak go wmurowali miedzy cegły?
mogli zrobić jak w murze Kremla - że wyciągnęli cegły/kamienie i wsadzili zwłoki
buba pisze:Ciekawe, ze prawoslawni swieci lubili mieszkac w jaskiniach!
nie musieli ich budować
buba pisze:A Slowenia? Czarnogóra chyba w sumie tez?
Słowenia odłączyła się po krótkiej wojnie, natomiast Czarnogóra odłączyła się już od Serbii, a nie całej Jugosławii
To nie było tak zle a ty narzekasz. Ja wlasnie takie granice lubie - że juz sie da je zauwazyc, zapamietac, a jeszcze nie dają bardzo w kość.
A wbili chociaz pieczatkę?
dla mnie każda minuta spędzona na granicy to minuta stracona, bo mogę ją przeznaczyć na coś innego. Natomiast pogranicznicy to grupa zawodowa, której szczerze nie cierpię, ci na przejściach to chyba urodzili się, aby dręczyć ludzi.
Pieczątek do dowodów nie wbijają
buba pisze:A jak to obecnie wyglada? Serbia sie lubi z Bułgarią czy raczej nie bardzo? Bo jakos nic nie wiem o ich wzajemnych odnoszeniach. Jedyne co to pamietam to, ze jeden mnich z Bułgarii bardzo nam polecał i wychwalał pod niebiosa Serbie i tamtejsze klasztory (acz on byl dosyc dziwny, wiec i jego zdanie moglo nie byc bardzo reprezentatywne
klasztory w Serbii faktycznie mogą być atrakcyjne dla bułgarskiego mnicha
Jakie są oficjalne stosunki to nie wiem, ale Bułgaria uznała Kosowo, co Serbom na pewno się nie spodobało.
buba pisze:Jak ty to robisz??? Dałes jednak na mszę tez przed wyjazdem? Czy to trzeba zapalać swieczki w przeciągu?
z tego co pamiętam, to jadąc w przedziale połowa lipca - połowa sierpnia na Bałkany ma się pogodę niemal murowaną. Pogodę w sensie brak opadów. Przy czym to rzeczywiście musi dotyczyć faktycznych Bałkanów, bo np. północna Serbia czy większość Rumunii, zwłaszcza te tereny na północ od Karpat, mogą się do tego nie łapać. Natomiast Bułgaria, Albania, Macedonia, Czarnogóra itp. w tym okresie to deszcz byłby anomalią
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Wojwodina, mój ulubiony region Serbii. Żyzne gleby i zaawansowane rolnictwo sprawiły, że był spichlerzem Jugosławii, a dziś współczesnego okrojonego państwa. To jednocześnie najbogatsza i najbardziej europejska prowincja, choć nie to mnie przyciąga, lecz słynna wielokulturowość: szacuje się, że mieszkają tu przedstawiciele dwudziestu sześciu grup etnicznych, sześć języków uznawanych jest za urzędowe na całym terenie plus doliczyć trzeba te używane lokalnie.
Wojwodina wyróżnia się również pod względem rzeźby terenu - w przeciwieństwie do reszty kraju jest to obszar nizinny, z wyjątkiem dwóch niewielkich pasm górskich po bokach. "Wojwodina jest płaska jak młoda dziewczyna" - takie sobie ukułem hasło w głowie. Chociaż teraz dziewczyny szybciej dojrzewają, więc może to już nieaktualne...
Wojwodińskie miejscowości to nie tylko mieszanka kulturowa, ale architektoniczno-historyczna: zabudowa habsburska płynnie miesza się z socjalistyczną. Misz-masz dotyczy również drogowskazów: niebieskie pochodzą jeszcze z nieboszczki Jugosławii. Co charakterystyczne, na tych starych znakach praktycznie nie używało się cyrylicy, a dla odmiany tabliczka z nazwą ulicy nie ma wersji łacińskiej.
Po przekroczeniu Dunaju w Smederevie pierwsze miasto na wojwodińskim brzegu (a jednocześnie w Banacie) to Kovin (Ковин, węg. Kevevára, rum. Cuvin). Na witaczach, podobnie jak w setkach miejscowości Wojwodiny, pojawia się kilka języków - w tym przypadku oprócz serbskiej cyrylicy także węgierski i rumuński. Te dwie niesłowiańskie nacje liczą po kilka procent mieszkańców, natomiast kiedyś drugą pod względem wielkości narodowością byli Niemcy (Kubin, Temeschkubin).
Potem głównie pustki i o osiemnastej zajeżdżamy na kemping pod Belą Crkvą. Znam go doskonale, nocowałem tu już dwa razy, choć zawsze na jedną noc, lecz tym razem postanowiłem to zmienić. Kemping jest bardzo sympatyczny, przebywają tu głównie Serbowie lub inni Jugosłowianie, brak turystycznej międzynarodówki. Jego główną zaletą to położenie nad dawnym wyrobiskiem żwiru, które po zalaniu służy rekreacji. Jak mi powiedział gość z obsługi - woda w ostatnim tygodniu miała 30 stopni ciepła.
Drugi kemping po drugiej stronie zatoki, ale te rzędy leżaków wygląda tak jakoś zbyt nowocześnie.
Na kempingu można rozbić namiot, lecz największą popularnością cieszą się stare przyczepy kempingowe zaparkowane tu na stałe.
Wiedziony lenistwem postanowiłem w lipcu 2022 roku także zarezerwować sobie nocleg pod dachem - najtańszą opcją był mały drewniany domek ze skośnym dachem; koszt to dwadzieścia euro za noc. Dużo to czy mało? Ciut więcej niż jakbym nie dokonał rezerwacji przez internet, ale wtedy najprawdopodobniej nie byłoby już niczego wolnego. Po przyjeździe spotkała nas miła niespodzianka - domek jest zajęty, więc w tej samej kwocie dostaniemy opcję normalnie droższą, czyli dwudziestokilkuletnią holenderską przyczepę .
Fachowe podpieranie okna .
Co ciekawe, w cenę przyczepy nie jest wliczony postój samochodu, więc albo trzeba dodatkowo dopłacić, albo po rozpakowaniu wywieźć go na parking za bramą. Szybko dodałem cyferki i wyszło, że wolę te pieniądze przeznaczyć na piwo, więc wyjechałem 😛.
Kemping pełen jest zieleni. Przy recepcji, w której wzięto mnie za Słowaka, można kupić zimne napoje (także te z procentami), rano zaś chodzi kobieta ze świeżymi przekąskami. Przygotowano miejsca na ognisko, można rozpalić coś sobie samemu. Ogólnie czuję się tu bardzo swojsko.
Okolica to liczne pola słoneczników, a na horyzoncie za kapliczką zielenią się rumuńskie góry (granica oddalona jest w linii prostej o nieco ponad dwa kilometry).
Jezioro przy kempingach nie jest jedyne - w sumie znajdziemy pod Belą Crkvą sześć dużych zbiorników i kilka mniejszych. Belocrkvanska jezera są głównym magnesem przyciągającym turystów do miasta. Wszystkie zbiorniki są dziełem człowieka - wydobycie żwiru rozpoczęto w 1904 roku, początkowo ręcznie, następnie przy pomocy zwierząt, ostatecznie transportu kolejowego. Za komuny proces ten przybrał skalę przemysłową i wówczas powstała większość jezior. Słyną one z bardzo czystej wody i są popularne nie tylko wśród miłośników wypoczynku czy kąpieli, ale również u wędkarzy - w latach 50. złapano tu suma ważącego... siedemdziesiąt kilogramów.
"Nasze" kąpielisko nosi nazwę Vračevgajsko jezero, ale w ciągu pobytu zerknąłem i na kilka innych: Malo jezero ma zarośnięte brzegi, Novo jezero nadal służy częściowo do pobierania żwiru, natomiast Glavno jezero, jako położone najbliżej miasta, jest najbardziej zagospodarowane - posiada kilka plaż, a na brzegach wyrastają knajpy.
Lokal, a właściwie jego brak, to największy minus kempingu. Najbliższe lokale znajdują się właśnie nad Głównym Jeziorem, czyli dwa kilometry od bramy wyjściowej. Z jednej strony to przyjemny spacer na i z posiłku, ale z drugiej, czasem gdy człowiek jest zmachany, to mu się nie chce.
- Tylko nie wybierajcie restauracji przy samym jeziorze - ostrzegali na kempingu. Korzystałem już z ich usług, nie było jakoś źle, ale też bez szału. Pierwszego wieczoru zmęczenie zwyciężyło i jednak postanowiliśmy usiąść właśnie tam. Cechą charakterystyczną są pustki - w tygodniu mało kto się tam stołuje.
- Macie menu po angielsku? - pytam znudzonego kelnera.
- Nieee, tylko tłumaczenie na rumuński.
Oczywiście, że mieli. Lubię taką dobrze zorientowaną obsługę. Ćevapčići z grillowaną papryką było całkiem smaczne.
Kolejnego wieczoru uderzamy dalej, na deptak, pomiędzy ludzi, gdzie zaprasza kilka lokali bez członu "restauracja" w nazwie. Są to mniejsze lub większe bufety, mięso smaży się na oczach klientów. I to jest strzał w dziesiątkę - smacznie, klimatycznie i ciut taniej.
Dzień odpoczynku od jazdy samochodem postanowiłem poświęcić na wycieczkę rowerową po okolicy, na co od dawna miałem ochotę. Koło wypożyczam w recepcji - dwieście dinarów to świetna cena (około ośmiu złotych), zwłaszcza w porównaniu z siedmioma euro w Albanii, a sprzęt jest znacznie lepszej jakości niż nad Jeziorem Szkoderskim.
Najpierw ruszam w kierunku miasta - na rogatkach widnieje nazwa w języku serbskim (Бела Црква), węgierskim (Fehértemplom), rumuńskim (Biserica Albă) i czeskim (Bílý kostel). To pewna zmiana w porównaniu z poprzednią wizytą - wtedy zamiast wersji czeskiej była serbska po łacinie.
Historia miejscowości jest stosunkowo krótka. Co prawda średniowieczne źródła węgierskie wspominają wieś o podobnej nazwie, co obecna ("biały kościół"), ale zniszczyli ją Turcy, natomiast współczesne miasto założyli w 1717 roku koloniści z Rzeszy (Weißkirchen). Po przepędzeniu Osmanów Habsburgowie sprowadzali na wyludnione tereny ludzi z połowy Europy; z samych Niemiec przybyło ponad sto tysięcy osób. Potem pojawili się tu osadnicy rumuńscy i serbscy oraz inni, ale aż do 1945 roku najliczniejszą grupą w mieście byli ludzie mówiący po niemiecku, choć już w okręgu dominowali Serbowie. Dziś pierwszą niesłowiańską grupą etniczną są Rumuni, do tego kilkuset Cyganów i Węgrów.
A wracając do dnia dzisiejszego - obok jednego z jezior stoją szkielety... helikopterów. Wyglądają jak plac zabaw.
Pociągi dotarły do miasta w latach 50. XIX wieku i jest to najstarsza linia kolejowa na terenie dzisiejszej Serbii, choć większość z tego odcinka znajduje się obecnie w Rumunii. To, co pozostało u Serbów jest jedynie smutnym śladem przeszłości - dworzec opuszczony, perony i tory zarośnięte, więc prawdopodobnie od dawna nie jeżdżą tu nawet towarówki. Choć tak rachując na chłopski rozum - tutejszy dworzec jest najstarszym w całym kraju, nawet jeśli ten budynek powstał później.
Na starej pocztówce można zobaczyć, jak to wyglądało w czasach świetności:
Austro-Węgry to najlepszy okres gospodarczy: Bela Crkva była siedzibą zakładów jedwabniczych, spożywczych, działała wytwórnia wody sodowej, cegielnia, żwirownie i młyny. Ważną rolę pełniło rolnictwo i sadownictwo, a najważniejszą winiarstwo! Większość ludności tego rejonu zajmowała się produkcją wina; na początku ubiegłego stulecia założono wokół miasta mnóstwo winnic, które przeważnie zostały wycięte po II wojnie światowej, gdy wypędzanych Niemców zastąpili emigranci z różnych stron Jugosławii.
Za czasów komunizmu Bela Crkva podupadła. Co prawda Tito utworzył tu ośrodek szkolenia kierowców Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i wielkie koszary, ale z powodu peryferyjnego położenia, zamkniętych granic i złego zarządzania miejscowość mocno zbiedniała. Swoje dołożyły takie międzynarodowe sankcje za czasów rządów Miloševića i obecnie to jeden z najmniej rozwiniętych regionów Wojwodiny.
Zaglądam do parku miejskiego. Założono go w 1850 roku w miejscu dawnych koszar piechoty. Do militaryzmu nawiązuje pomnik gieroja z rurą w ręku, na której zawieszono chorągiewkę.
Budynek sądu z tablicami w językach urzędowych gminy. Ciekawostka, że po czesku nazwa miasta jest w wersji zbliżonej do serbskiej ("Bila Crkva"), a więc formę "Bílý kostel" dopuszczono niedawno.
Wbrew tej nazwie (i wbrew temu, co czasem wypisują w internetach) w miejscowości nie ma charakterystycznego białego kościoła. Świątyń natomiast jest kilka (konkretnie cztery) i są dowodem na wielokulturowość miejscowości. Swoje cerkwie mają Rumuni i Serbowie. Osobna mała cerkiew należy do Rosjan, którzy przybyli w te rejony po rewolucji październikowej - Bela Crkva stała się jednym z większych skupisk "białej" emigracji w Jugosławii, przeniosły się tutaj całe rodziny, a nawet szkoły, w tym wojskowe. Natomiast Niemcy i Węgrzy uczęszczali do kościoła katolickiego św. Anny.
Pomnik czerwonoarmistów pomiędzy kościołem a rosyjską cerkwią. Ironią historii jest fakt, że to plac Rosyjskich Kadetów (Трг Руских кадета), którzy przed armią z czerwoną gwiazdą uciekali.
Wdrapuję się na pobliskie wzgórze - prowadzi na nie sto dwadzieścia schodów, więc zostawiam rower przy jednej z lamp i liczę, że nikt go nie ukradnie.
Na szczycie wzgórza znajdują się trzy drewniane krzyże, symbolizując mękę Chrystusa. Niemieccy osadnicy ustawili pierwsze pod koniec 18. stulecia, teraz jednak miejsce to ma nieco inny charakter, ponieważ w tle wybudowano memoriał poświęcony setce osób rozstrzelanych w 1943 roku - jak mniemam Niemcy potraktowali tak Serbów. Krzyże zaś są nowe, za komuny nie mogło ich tutaj być.
Napis z nazwą miejscowości - ileż to już takich widziałem w czasie tego wyjazdu?
Przede wszystkim przylazłem tu, aby zobaczyć panoramę okolicy - pode mną dachy miasta, są wieże kościoła katolickiego (po lewej) i cerkwi rumuńskiej (po prawej), a góry w tle to już Rumunia.
Rower grzecznie na mnie czeka, więc jadę dalej. Mijam ratusz oraz domy zdradzające bogatą przeszłość, przy których kręci się sporo dzieci o śniadej skórze. Raczej jednak Bela Crkva chyba nie ma osobnej dzielnicy cygańskiej.
Zerkam na ściany budynków. Numeracja może pamiętać jeszcze Austro-Węgry, a na pewno Królestwo Jugosławii. Jug Bogdan to mityczny bohater z bitwy na Kosowym Polu. Natomiast sprejem wykonano skrót serbskiej dewizy narodowej: Samo sloga Srbina spasava (Само слога Србина спасава) - Tylko jedność ocali Serbów! Cztery litery S wpisane w krzyż tworzą kombinację zwaną "krzyżem serbskim", obecnym w herbie państwa i cerkwi prawosławnej. Nie wiem tylko, co oznaczają dołączone P i kolejne S albo O(?).
Na przedmieściach szczególnie dużo pojawia się traktorów, oczywiście wszystkie w kolorze czerwonym.
Wojwodina wyróżnia się również pod względem rzeźby terenu - w przeciwieństwie do reszty kraju jest to obszar nizinny, z wyjątkiem dwóch niewielkich pasm górskich po bokach. "Wojwodina jest płaska jak młoda dziewczyna" - takie sobie ukułem hasło w głowie. Chociaż teraz dziewczyny szybciej dojrzewają, więc może to już nieaktualne...
Wojwodińskie miejscowości to nie tylko mieszanka kulturowa, ale architektoniczno-historyczna: zabudowa habsburska płynnie miesza się z socjalistyczną. Misz-masz dotyczy również drogowskazów: niebieskie pochodzą jeszcze z nieboszczki Jugosławii. Co charakterystyczne, na tych starych znakach praktycznie nie używało się cyrylicy, a dla odmiany tabliczka z nazwą ulicy nie ma wersji łacińskiej.
Po przekroczeniu Dunaju w Smederevie pierwsze miasto na wojwodińskim brzegu (a jednocześnie w Banacie) to Kovin (Ковин, węg. Kevevára, rum. Cuvin). Na witaczach, podobnie jak w setkach miejscowości Wojwodiny, pojawia się kilka języków - w tym przypadku oprócz serbskiej cyrylicy także węgierski i rumuński. Te dwie niesłowiańskie nacje liczą po kilka procent mieszkańców, natomiast kiedyś drugą pod względem wielkości narodowością byli Niemcy (Kubin, Temeschkubin).
Potem głównie pustki i o osiemnastej zajeżdżamy na kemping pod Belą Crkvą. Znam go doskonale, nocowałem tu już dwa razy, choć zawsze na jedną noc, lecz tym razem postanowiłem to zmienić. Kemping jest bardzo sympatyczny, przebywają tu głównie Serbowie lub inni Jugosłowianie, brak turystycznej międzynarodówki. Jego główną zaletą to położenie nad dawnym wyrobiskiem żwiru, które po zalaniu służy rekreacji. Jak mi powiedział gość z obsługi - woda w ostatnim tygodniu miała 30 stopni ciepła.
Drugi kemping po drugiej stronie zatoki, ale te rzędy leżaków wygląda tak jakoś zbyt nowocześnie.
Na kempingu można rozbić namiot, lecz największą popularnością cieszą się stare przyczepy kempingowe zaparkowane tu na stałe.
Wiedziony lenistwem postanowiłem w lipcu 2022 roku także zarezerwować sobie nocleg pod dachem - najtańszą opcją był mały drewniany domek ze skośnym dachem; koszt to dwadzieścia euro za noc. Dużo to czy mało? Ciut więcej niż jakbym nie dokonał rezerwacji przez internet, ale wtedy najprawdopodobniej nie byłoby już niczego wolnego. Po przyjeździe spotkała nas miła niespodzianka - domek jest zajęty, więc w tej samej kwocie dostaniemy opcję normalnie droższą, czyli dwudziestokilkuletnią holenderską przyczepę .
Fachowe podpieranie okna .
Co ciekawe, w cenę przyczepy nie jest wliczony postój samochodu, więc albo trzeba dodatkowo dopłacić, albo po rozpakowaniu wywieźć go na parking za bramą. Szybko dodałem cyferki i wyszło, że wolę te pieniądze przeznaczyć na piwo, więc wyjechałem 😛.
Kemping pełen jest zieleni. Przy recepcji, w której wzięto mnie za Słowaka, można kupić zimne napoje (także te z procentami), rano zaś chodzi kobieta ze świeżymi przekąskami. Przygotowano miejsca na ognisko, można rozpalić coś sobie samemu. Ogólnie czuję się tu bardzo swojsko.
Okolica to liczne pola słoneczników, a na horyzoncie za kapliczką zielenią się rumuńskie góry (granica oddalona jest w linii prostej o nieco ponad dwa kilometry).
Jezioro przy kempingach nie jest jedyne - w sumie znajdziemy pod Belą Crkvą sześć dużych zbiorników i kilka mniejszych. Belocrkvanska jezera są głównym magnesem przyciągającym turystów do miasta. Wszystkie zbiorniki są dziełem człowieka - wydobycie żwiru rozpoczęto w 1904 roku, początkowo ręcznie, następnie przy pomocy zwierząt, ostatecznie transportu kolejowego. Za komuny proces ten przybrał skalę przemysłową i wówczas powstała większość jezior. Słyną one z bardzo czystej wody i są popularne nie tylko wśród miłośników wypoczynku czy kąpieli, ale również u wędkarzy - w latach 50. złapano tu suma ważącego... siedemdziesiąt kilogramów.
"Nasze" kąpielisko nosi nazwę Vračevgajsko jezero, ale w ciągu pobytu zerknąłem i na kilka innych: Malo jezero ma zarośnięte brzegi, Novo jezero nadal służy częściowo do pobierania żwiru, natomiast Glavno jezero, jako położone najbliżej miasta, jest najbardziej zagospodarowane - posiada kilka plaż, a na brzegach wyrastają knajpy.
Lokal, a właściwie jego brak, to największy minus kempingu. Najbliższe lokale znajdują się właśnie nad Głównym Jeziorem, czyli dwa kilometry od bramy wyjściowej. Z jednej strony to przyjemny spacer na i z posiłku, ale z drugiej, czasem gdy człowiek jest zmachany, to mu się nie chce.
- Tylko nie wybierajcie restauracji przy samym jeziorze - ostrzegali na kempingu. Korzystałem już z ich usług, nie było jakoś źle, ale też bez szału. Pierwszego wieczoru zmęczenie zwyciężyło i jednak postanowiliśmy usiąść właśnie tam. Cechą charakterystyczną są pustki - w tygodniu mało kto się tam stołuje.
- Macie menu po angielsku? - pytam znudzonego kelnera.
- Nieee, tylko tłumaczenie na rumuński.
Oczywiście, że mieli. Lubię taką dobrze zorientowaną obsługę. Ćevapčići z grillowaną papryką było całkiem smaczne.
Kolejnego wieczoru uderzamy dalej, na deptak, pomiędzy ludzi, gdzie zaprasza kilka lokali bez członu "restauracja" w nazwie. Są to mniejsze lub większe bufety, mięso smaży się na oczach klientów. I to jest strzał w dziesiątkę - smacznie, klimatycznie i ciut taniej.
Dzień odpoczynku od jazdy samochodem postanowiłem poświęcić na wycieczkę rowerową po okolicy, na co od dawna miałem ochotę. Koło wypożyczam w recepcji - dwieście dinarów to świetna cena (około ośmiu złotych), zwłaszcza w porównaniu z siedmioma euro w Albanii, a sprzęt jest znacznie lepszej jakości niż nad Jeziorem Szkoderskim.
Najpierw ruszam w kierunku miasta - na rogatkach widnieje nazwa w języku serbskim (Бела Црква), węgierskim (Fehértemplom), rumuńskim (Biserica Albă) i czeskim (Bílý kostel). To pewna zmiana w porównaniu z poprzednią wizytą - wtedy zamiast wersji czeskiej była serbska po łacinie.
Historia miejscowości jest stosunkowo krótka. Co prawda średniowieczne źródła węgierskie wspominają wieś o podobnej nazwie, co obecna ("biały kościół"), ale zniszczyli ją Turcy, natomiast współczesne miasto założyli w 1717 roku koloniści z Rzeszy (Weißkirchen). Po przepędzeniu Osmanów Habsburgowie sprowadzali na wyludnione tereny ludzi z połowy Europy; z samych Niemiec przybyło ponad sto tysięcy osób. Potem pojawili się tu osadnicy rumuńscy i serbscy oraz inni, ale aż do 1945 roku najliczniejszą grupą w mieście byli ludzie mówiący po niemiecku, choć już w okręgu dominowali Serbowie. Dziś pierwszą niesłowiańską grupą etniczną są Rumuni, do tego kilkuset Cyganów i Węgrów.
A wracając do dnia dzisiejszego - obok jednego z jezior stoją szkielety... helikopterów. Wyglądają jak plac zabaw.
Pociągi dotarły do miasta w latach 50. XIX wieku i jest to najstarsza linia kolejowa na terenie dzisiejszej Serbii, choć większość z tego odcinka znajduje się obecnie w Rumunii. To, co pozostało u Serbów jest jedynie smutnym śladem przeszłości - dworzec opuszczony, perony i tory zarośnięte, więc prawdopodobnie od dawna nie jeżdżą tu nawet towarówki. Choć tak rachując na chłopski rozum - tutejszy dworzec jest najstarszym w całym kraju, nawet jeśli ten budynek powstał później.
Na starej pocztówce można zobaczyć, jak to wyglądało w czasach świetności:
Austro-Węgry to najlepszy okres gospodarczy: Bela Crkva była siedzibą zakładów jedwabniczych, spożywczych, działała wytwórnia wody sodowej, cegielnia, żwirownie i młyny. Ważną rolę pełniło rolnictwo i sadownictwo, a najważniejszą winiarstwo! Większość ludności tego rejonu zajmowała się produkcją wina; na początku ubiegłego stulecia założono wokół miasta mnóstwo winnic, które przeważnie zostały wycięte po II wojnie światowej, gdy wypędzanych Niemców zastąpili emigranci z różnych stron Jugosławii.
Za czasów komunizmu Bela Crkva podupadła. Co prawda Tito utworzył tu ośrodek szkolenia kierowców Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i wielkie koszary, ale z powodu peryferyjnego położenia, zamkniętych granic i złego zarządzania miejscowość mocno zbiedniała. Swoje dołożyły takie międzynarodowe sankcje za czasów rządów Miloševića i obecnie to jeden z najmniej rozwiniętych regionów Wojwodiny.
Zaglądam do parku miejskiego. Założono go w 1850 roku w miejscu dawnych koszar piechoty. Do militaryzmu nawiązuje pomnik gieroja z rurą w ręku, na której zawieszono chorągiewkę.
Budynek sądu z tablicami w językach urzędowych gminy. Ciekawostka, że po czesku nazwa miasta jest w wersji zbliżonej do serbskiej ("Bila Crkva"), a więc formę "Bílý kostel" dopuszczono niedawno.
Wbrew tej nazwie (i wbrew temu, co czasem wypisują w internetach) w miejscowości nie ma charakterystycznego białego kościoła. Świątyń natomiast jest kilka (konkretnie cztery) i są dowodem na wielokulturowość miejscowości. Swoje cerkwie mają Rumuni i Serbowie. Osobna mała cerkiew należy do Rosjan, którzy przybyli w te rejony po rewolucji październikowej - Bela Crkva stała się jednym z większych skupisk "białej" emigracji w Jugosławii, przeniosły się tutaj całe rodziny, a nawet szkoły, w tym wojskowe. Natomiast Niemcy i Węgrzy uczęszczali do kościoła katolickiego św. Anny.
Pomnik czerwonoarmistów pomiędzy kościołem a rosyjską cerkwią. Ironią historii jest fakt, że to plac Rosyjskich Kadetów (Трг Руских кадета), którzy przed armią z czerwoną gwiazdą uciekali.
Wdrapuję się na pobliskie wzgórze - prowadzi na nie sto dwadzieścia schodów, więc zostawiam rower przy jednej z lamp i liczę, że nikt go nie ukradnie.
Na szczycie wzgórza znajdują się trzy drewniane krzyże, symbolizując mękę Chrystusa. Niemieccy osadnicy ustawili pierwsze pod koniec 18. stulecia, teraz jednak miejsce to ma nieco inny charakter, ponieważ w tle wybudowano memoriał poświęcony setce osób rozstrzelanych w 1943 roku - jak mniemam Niemcy potraktowali tak Serbów. Krzyże zaś są nowe, za komuny nie mogło ich tutaj być.
Napis z nazwą miejscowości - ileż to już takich widziałem w czasie tego wyjazdu?
Przede wszystkim przylazłem tu, aby zobaczyć panoramę okolicy - pode mną dachy miasta, są wieże kościoła katolickiego (po lewej) i cerkwi rumuńskiej (po prawej), a góry w tle to już Rumunia.
Rower grzecznie na mnie czeka, więc jadę dalej. Mijam ratusz oraz domy zdradzające bogatą przeszłość, przy których kręci się sporo dzieci o śniadej skórze. Raczej jednak Bela Crkva chyba nie ma osobnej dzielnicy cygańskiej.
Zerkam na ściany budynków. Numeracja może pamiętać jeszcze Austro-Węgry, a na pewno Królestwo Jugosławii. Jug Bogdan to mityczny bohater z bitwy na Kosowym Polu. Natomiast sprejem wykonano skrót serbskiej dewizy narodowej: Samo sloga Srbina spasava (Само слога Србина спасава) - Tylko jedność ocali Serbów! Cztery litery S wpisane w krzyż tworzą kombinację zwaną "krzyżem serbskim", obecnym w herbie państwa i cerkwi prawosławnej. Nie wiem tylko, co oznaczają dołączone P i kolejne S albo O(?).
Na przedmieściach szczególnie dużo pojawia się traktorów, oczywiście wszystkie w kolorze czerwonym.
Ostatnio zmieniony 2023-03-18, 12:42 przez Pudelek, łącznie zmieniany 1 raz.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Jego główną zaletą to położenie nad dawnym wyrobiskiem żwiru, które po zalaniu służy rekreacji. Jak mi powiedział gość z obsługi - woda w ostatnim tygodniu miała 30 stopni ciepła.
A to ciekawe! Żwirownie zazwyczaj są dosyć głebokie, wiec i zimne, przewaznie wrecz zimniejsze od jezior. Tu widac płytko ryli?
Po przyjeździe spotkała nas miła niespodzianka - domek jest zajęty, więc w tej samej kwocie dostaniemy opcję normalnie droższą, czyli dwudziestokilkuletnią holenderską przyczepę .
Fajnie! Zawsze cos nowego! Ja np. nigdy nie spalam w takiej przyczepie.
ale również u wędkarzy - w latach 50. złapano tu suma ważącego... siedemdziesiąt kilogramów.
Pewnie miał w brzuchu poprzedniego wedkarza
Koło wypożyczam w recepcji - dwieście dinarów to świetna cena (około ośmiu złotych), zwłaszcza w porównaniu z siedmioma euro w Albanii, a sprzęt jest znacznie lepszej jakości niż nad Jeziorem Szkoderskim.
Tak jak nie przepadam za spaniem na tłocznych kempingach - to wypozyczenie roweru brzmi jak cos, co by mnie moglo przekonac!
Natomiast Niemcy i Węgrzy uczęszczali do kościoła katolickiego św. Anny.
No ten jest taki troche bialy!
Pomnik czerwonoarmistów pomiędzy kościołem a rosyjską cerkwią. Ironią historii jest fakt, że to plac Rosyjskich Kadetów (Трг Руских кадета), którzy przed armią z czerwoną gwiazdą uciekali.
Ale że kto przed kim uciekał?
Krzyże zaś są nowe, za komuny nie mogło ich tutaj być.
Serio w Jugoslawii tak tego pilnowali? Bo w Polsce za komuny to przeciez krzyzy wszedzie było od zarąbania.
Rower grzecznie na mnie czeka, więc jadę dalej. Mijam ratusz oraz domy zdradzające bogatą przeszłość, przy których kręci się sporo dzieci o śniadej skórze.
Biedne dzieci. Nie zorientowaly sie. Jakby sie krecily kawalek dalej to by mialy rower
I chyba cos ci relacje ucieło. Wydało mi sie, ze dosc dziwnie sie konczy. Zajrzalam na stronkę i faktycznie - tam jest dalej!
Zatem:
Na obrzeżach niszczeje opuszczona stacja benzynowa.
Wyglada jak dobre miejsce na nocleg, przynajmniej ze zdjecia. Ona jest zupelnie w polach czy jest blisko jakas zamieszkana zabudowa?
Rumuńskich słupków nie widać. Ciekawe jak jest na drugim brzegu, gdzie również Serbia ma swoje enklawy nadrzeczne?
I zadni pogranicznicy cie nie napastowali jak na naszych Podlasiach?
Życie tu nieciekawe również z racji takich obrazków:
Przerąbane zyc w takim miejscu i ciagle miec takich sąsiadów.. Na tym etapie to juz ciezko powiedziec czy lepiej tam bylo w dawnych czasach w izolacji i z zamknieta granicą czy z otwarta, ale takimi stadami inzynierów...
Ostatnio zmieniony 2023-03-22, 09:05 przez buba, łącznie zmieniany 2 razy.
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"
na wiecznych wagarach od życia..
na wiecznych wagarach od życia..
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 8 gości