Mijam różne małe plaże na których, nie wiadomo czemu, nikt się nie kąpie. A takie ładne, nowoczesne. Na zdjęciu w tle ładnie widać przełęcz Baba i szczyt Magaro w górach Galiczica, zdobyty dwa lata temu. Pytanie, czy teraz można tam było iść, bo po wprowadzeniu stanu wyjątkowego władze zakazały wejścia do lasów na terenie całego kraju.
Wjeżdżamy do Pogradca, jedynego albańskiego miasta nad Jeziorem Ochrydzkim (Macedonia posiada aż dwa). Na ulicach prawdziwie wielkomiejski ruch, ale parkuję bez problemu. Na szczęście Albania jeszcze nie doszła do takiego poziomu nowoczesności jak inne bałkańskie kraje i zamiast wysyłania smsów z miejscowej karty sim albo ściągania aplikacji oferuje usługę starego, dobrego parkingowego. Ledwo stanąłem, a z najbliższego lokalu wybiegł zarośnięty facet z fają w gębie.
- Hello! - krzyknął - One euro for two hours. It's okej?
Pewnie, że okej. Wypisał świstek papieru, wcisnął za szybę i wrócił do swoich spraw.
Uliczki Pogradca to typowa mieszanka starego i nowego, jak całe państwo.
Pogradec swą historią sięga VIII wieku, ale większość historycznej zabudowy została zniszczona w czasach komunizmu. Niestety albo stety, miasto upodobał sobie Enver Hodża, więc to, co nie pasowało do nowej szczęśliwej ojczyzny, musiało zostać usunięte. Czasem można jeszcze dojrzeć pojedyncze wille w stylu śródziemnomorskim, pewnie wiele z nich należało kiedyś do Włochów.
Enverovi tak spodobał się klimat Ochrydzkiego, że w położonym na skraju Pogradca parku przy źródłach rzeki Drilon miał swoją willę, w której spędzał wolny czas. Podczas jego pobytów na wzgórzach w sąsiedztwie parku uruchamiano... ogromne wiatraki, które schładzały powietrze do odpowiedniej temperatury. Miasto było wówczas strefą zamkniętą, bez specjalnych zezwoleń nikt nie mógł się do niego dostać, a miejscowych ściśle kontrolowano. Dziś każdy może tu przybyć, co czynią i biedni i bogaci - tylu wypasionych fur jeżdżących na ulicach blisko plaży dawno nie widziałem. Kasa po prostu waliła po oczach. I amerykańskie rejestracje.
Plaża w Pogradcu jest długa na trzy kilometry. Na jej obrzeżach pustawo i jakoś tak idyllicznie. Piasek jest w miarę czysty, ale woda wyrzuca duże ilości glonów, które pracownicy porządkowi zbierają widłami na kupki.
W centralnej części plaży robi się światowo: tłok taki, że ciężko się przecisnąć, muzyka rąbie z głośników jak dzika. Są odcinki plaży prywatne, są miejskie (więc z bezpłatnymi miejscami), są beach bary, wypożyczalnie rowerków, łódek, motorków i Bóg wie jeszcze czego. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć jaka to przyjemność wypoczywać w takim tłoku!
Szukamy toalety. Kosztuje 50 leków i obsługuje ją wielki chłop, który dziwi się, że ja też nie chcę skorzystać. Kilka razy się upewnia, czy na pewno tylko damska .
Znacznie spokojniej, chłodniej i przyjemniej jest w parku ciągnącym się wzdłuż plaży. Przyczaiło się tam sporo osób na ławeczkach i kocach, starsi ludzie odpoczywają w cieniu altanek. Gdyby ktoś chciał poznać historię, to w zachodniej części znajdzie wiele pomników albańskich gieroji (raczej tych spod znaku czerwonej gwiazdy). Strzelam aparatem zdjęcia tu i tam, nikt się nie zakrywa ani nie grozi, a zdarza się, że rodzice sami wołają do dziecka, aby mi pomachało. W tej bardziej cywilizowanej Europie to już rzadko możliwe.
Mimo niedzieli wszystkie sklepy są otwarte, a po ulicach pędzą śmieciarki i zbierają kubły. Robimy niewielkie zakupy, pytając przedtem kasjerkę, czy można płacić kartą, czym wzbudziłem jej rozbawienie. No cóż, nie cała Albania jest tak "prokartowa".
Z wypatrzonych ciekawostek:
* bunkier na jednym z podwórek, zdaje się obok muzeum miejskiego. Miał chronić cenne zbiory przed grabieżą imperialistów wszelakich,
* prawosławna cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy. Nowa, wszystkie stare świątynie zniszczono.
Opuszczamy miasto kierując się na wschód. Nieco na wyczucie, bo brak znaków w stronę granicy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na skraju Parku Narodowego Drilon. To w nim wypoczywał Hodża, jego dawna willa jest obecnie restauracją. Mimo szumnej nazwy rozmiarami pasuje on do zwykłego podmiejskiego parku, choć niewątpliwie jest tu ładnie: las, woda, pływające łódki i niebezpieczne dla samochodów mostki.
Zwykli albańscy obywatele mogli odwiedzać park jedynie raz w roku z okazji Święta Granicy pod czujnym okiem wojska i bezpieki. O obecności wodza świadczył też fakt pojawiania się w telewizji włoskich kanałów, gdyż w czasie jego wypoczynku chwilowo ich nie zagłuszano. Gdy w 1991 roku albański komunizm w końcu padł, ludzie z Pogradca zemścili się na... kwiatach. Po otwarciu parku całkowicie zniszczono różane ogrody wokół willi.
Kiedyś na okolicznych wzgórzach rosło znacznie więcej drzew. Ale w 1975 roku doszło do jedynej udanej ucieczki przez jezioro: szesnaście ściśniętych na małej łódce osób nocą przepłynęło z plaży w pobliżu parku w okolice klasztoru św. Nauma w Jugosławii. W linii prostej to może z półtora kilometra, im to zajęło osiem godzin! Plan ucieczki był tak śmiały, że aż bezczelny: dokonano jej w czasie pobytu Hodży w willi. Wówczas jednak wojsko i pogranicznicy bardziej skupiały się na jej otoczeniu, a nie jeziorze, natomiast wielkie reflektory, które w normalnych warunkach nieustannie przeszukiwały wodę, włączano rzadko, bo przeszkadzały dyktatorowi w odpoczynku. Ucieczka zatem się udała, choć mężczyźni wylądowali na kilka tygodni w jugosłowiańskim więzieniu. To i tak dobrze, bowiem zdarzało się, że Jugosłowianie odstawiali uciekinierów na granicę, na śmierć lub obóz koncentracyjny. Na szczęście w latach 70. Tito szedł już ku zachodowi, więc śmiałków z łodzi pokazywano nawet w państwowej telewizji jako bohaterów. Wściekłe albańskie władze kazały wyciąć drzewa i szuwary w rejonie przygranicznym i do dzisiaj jest tam łysawo.
Nieoznaczona droga ku przejściu z Macedonią robi się coraz węższa, aż zmienia się w szutrówkę pnącą się ostro do góry. Jadący przed nami Serbowie gwałtownie zawracają, ja z uporem pcham się dalej i po chwili wyjeżdżam na nowiutki asfalt! Okazuje się, iż trwa budowa dojazdu do przejścia, ale krótki odcinek łącznikowy może wystraszyć każdego . Raczej nie zmieści się tu żaden autobus ani ciężarówka, chociaż w przypadku kierowców z Bałkanów nic nie jest pewne.
Przy albańskich budkach pusto, co nie dziwi, bo mało brakowało, a sam bym zawrócił. Przy macedońskich sznur piechurów, którzy wracają do kraju - prawdopodobnie z klasztoru, który leży tuż obok granicy. Nawet przed remontem między Macedonią a Albanią nie funkcjonował żaden transport zbiorowy, więc osoby nie posiadające własnego auta były skazane na wędrówkę pomiędzy klasztorem a Pogradcem. System komputerowy działa na tyle wolno, że mimo braku innych wozów przekroczenie granicy zajmuje aż dziesięć minut i po pięciu godzinach kończymy tę krótką wizytę w kraju czarnego orła. Ale to nie koniec objazdu jeziora!
W Macedonii droga jest kręta i z wieczną ciągła linią. Szybko robi tłoczno, bo ludzie zaczynają wracać z niedzielnego wypoczynku. Praktycznie w każdej miejscowości stoją dziesiątki porzuconych byle jak samochodów, których pasażerowie nadal wylegują się na plaży. Na zdjęciu wioska Pesztani (Пештани): deptak z palmami jest pusty, bo wszyscy leżą kawałek dalej.
No i pora na Ochrydę (Охрид, Ohër). Zawsze jak jestem nad Jeziorem Ochrydzkim, to staram się tu zajrzeć. Zerknąć, czy są jakieś zmiany. Są: stary dom przed małym meczetem coraz bardziej chyli się w bok.
Jak na najpopularniejsze miasto w kraju nie brakuje tu turystów, ale tak naprawdę chodzą oni w większych ilościach jedynie po kilku głównych ulicach obwieszonych reklamami niepasującymi do zabytkowej architektury. Czasem wystarczy skręcić w bok i robi się pusto.
Na deptaku pragmatyzm w pełni: można zamówić sobie koszulkę z Putinem w dwóch wersjach - chwalącej i prześmiewnej . Ale Macedonia to nie Rosja i Czarnogóra, Rosjan tu niewielu, a i prorosyjskich sympatii mniej, więc na tę pierwszą opcję niekoniecznie będą tłumy chętnych. Z kolei wierzący mogą się pomodlić do świętej Coca-Coli .
Zaglądamy do ochrydzkiego portu. Można się z niego przepłynąć stateczkiem lub łódką do Strugi i św. Nauma. Do Pogradca czy Linu nie można. Ciekawe, czy to się kiedyś zmieni? Państwa bałkańskie dużo dyskutują na temat otwarcia granic, lecz wszystko kończy się na wspólnym pozowaniu do zdjęć.
Według legend w Ochrydzie ma być sto cerkwi albo nawet tyle, ile dni w roku. Nie wiem jaka liczba jest prawidłowa, ale rzeczywiście świątynie są prawie wszędzie. Niedaleko murów miejskich znaleźliśmy niewielką cerkiew św. Mikołaja z XIV wieku. Po przybyciu Turków była ona zamieniona na szpital, stąd przydomek "Bolnicki" (Свети Никола Болнички). Na trawniku obok budynku dokazuje banda zabiedzonych małych kotów.
Niedaleko cerkwi zwraca uwagę potężny dom rodziny Robewi (Куќа на Робевци) z lat 60. XIX wieku. Reprezentuje on tzw. narodowy macedoński styl miejski (choć widziałem podobne też w Bułgarii), charakterystyczny dla bogatych rodzin chrześcijańskich. Ta rezydencja jest jedną z najbardziej znanych, dziś mieści się w niej muzeum historyczne.
Ochrydę już kiedyś zwiedzaliśmy bardzo dokładnie, ale nigdy nie udało mi się wejść do żadnego miejscowego meczetu. Albo zamknięty na głucho albo w remoncie. Miasto nad jeziorem zwano niegdyś "Bałkańską Jerozolimą" i mimo, że meczetów nie jest aż tak dużo jak cerkwi (muzułmanie - Albańczycy i Turcy - stanowią niecałe dwadzieścia procent mieszkańców), to rzucają się w oczy. Największa z islamskich świątyń została wysadzona w powietrze w pierwszych latach komunizmu (mniej więcej w tym samym czasie, gdy... Ochrydę uznano za strefę zabytkową), dziś palmę pierwszeństwa dzierży meczet Alego Paszy (Али Паша дзамия, Xhamia e Ali Paşës, Ali Paşa Camii) z 1573 roku. Robiłem trzykrotną próbę zobaczenia go od wewnątrz: za pierwszym razem zamknięty, za drugim trwała akurat modlitwa, za trzecim zatrzaśnięto mi bramę przed nosem.
- Tylko w czasie modlitw - wyjaśnił jeden facet.
(Coś dla Laynna ) Może boją się roznegliżowanych dziewczyn, które lubią umawiać się w grupach akurat obok wejścia do świątyni? Kilka metrów, a dwa totalnie różne światy.
Meczet Tekke, zwany też meczetem Zeynela Abedina Paszy (Зејнел Абедин-пашина џамија, Zejnel Abedin Pashës, Zeynel Abedin Paşa Camii) jest o dwadzieścia lat młodszy od sąsiada. Lśni się w słońcu po wieloletnim remoncie, ale cóż z tego, skoro również jest zamknięty!
Pora była coś zjeść. Wybraliśmy lokal na końcu deptaka; pusty, ale po prawdzie o tej porze wszędzie było pusto poza jedną restauracją, do której ustawiła się kilkunastoosobowa kolejka! W takiej na pewno czekać nie będziemy. Jeśli chodzi o jedzenie to nasza knajpa była w porządku, lecz obsługa już nie! Brzuchaty właściciel był wyraźnie poirytowany, że zamówiliśmy za mało (zupa rybna, tawcze grawcze z sudżukiem, sałata ochrydzka z jedną oliwką i dwa piwa), fukał, prychał, trzaskał menu rzucając je na sąsiedni stół i tym podobne. Tak więc gdyby ktoś się zastanawiał, to restaurację o nazwie BRIONI 2008 omijać szerokim łukiem!
Jeszcze trzeba zrobić zakupy. W Macedonii, inaczej niż w Albanii, prawie wszystkie sklepy w niedzielę są zamknięte. Trafiamy jednak na otwarty, duży, niedaleko deptaku. Kolejka jak w Biedronce, gdy rzucą promocję na tanie piwska, ale szybko przypominam sobie, że ten przybytek znamy: jest muzułmański i nie ma w nim alkoholu. Wychodzimy!
Dopiero blisko samochodu widzimy mały sklepik z wystawionymi procentami.
- Skąd jesteście? - pyta starszy pan. - Z Polski? - myśli dłuższą chwilę. - Byliście w centrum? A gdzie śpicie? Kaliszta, to naprzeciwko. Poczekajcie, przyniosę wam zimne piwo z lodówki.
I tym miłym akcentem zakończyliśmy objazd Jeziora Ochrydzkiego.
Śladem spomeników
Re: Śladem spomeników
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość