Tuzla to trzecie największe miasto Bośni i Hercegowiny, najważniejszy ośrodek w północno-wschodniej części kraju. Jednocześnie leży na uboczu wielkich dróg i tras wędrówek turystów, choć niektórzy zaglądają tutaj na kompleks słonych jezior Pannonica. Czy są też inne miejsca, które zainteresują cudzoziemca? Zobaczymy.
Nocleg zaklepałem w dzielnicy Paša bunar, oddalonej o kwadrans piechotą od centrum. Na podwórzu wita nas kot i szybko wskakuje na maskę. Drugi pieszczoch czai się w środku i tylko czeka na mizianie
.
Okolica to rzędy domów jednorodzinnych, sypiące się warsztaty i horyzont pełen jugosłowiańskich bloków. Podobnie jedna z dwóch głównych ulic - Rudarska. Proza normalnego miasta bez upiększeń pod turystów. Lubię po takich chodzić.
Niedaleki stadion Tušanj pomieści 7 tysięcy widzów. Swoje mecze rozgrywa na nim FK Sloboda Tuzla, bez oszałamiających sukcesów w lidze bośniackiej.
Na jednym ze skrzyżowań straszy wieżowiec z powybijanymi oknami, częściowo spalony. To dawny budynek władz regionalnych, zniszczony podczas zamieszek w 2014. Mieszkańcy BiH, wspólnie i niezależnie od narodowości, protestowali przeciwko korupcji, bezrobociu i złej sytuacji gospodarczej. Gmachu nie wyremontowano, problemów nie rozwiązano. Na dole ktoś wypisał sprajem hasła przeciwko nacjonalizmowi (podziały partyjne w Bośni idą zazwyczaj według kryteriów etnicznych).
Po chwili jesteśmy już na skraju starówki. Obok ronda stoi kolorowa brama do medresy Behram-beg, szkoły muzułmańskiej założonej w XVII wieku.
Ulice Starego Miasta nie są odpicowane jak w niektórych miejscowościach, ale nie widać też sypiących się ruder. Są po prostu zwyczajne, toczy się na nich normalne życie mieszkańców. Nie pamiętam, czy spotkaliśmy jakiś zagranicznych turystów.
Główny plac to Trg Slobode. Pełno na nim kawiarenek i restauracji. Od południa zamyka go długi budynek z czasów austro-węgierskich (o nazwie Barok), od wschodu meczet Hadži Hasana z 1548 roku.
Skoro jesteśmy na Bałkanach, to wypadałoby zjeść pierwszą bałkańską kolację, czyli oczywiście
ćevapćici :). Znaleźliśmy dość sympatyczny lokal (co nie było łatwe - dominują te z kuchnią międzynarodową i sieciówki), gdzie mięso podawali nie osobno, ale w bułce. Smaczne, choć pieczywo trochę za bardzo ociekało tłuszczem.
W pewnym momencie rozległo się wycie z meczetów. Ustało i nagle na stołach pojawiły się... popielniczki. Allah pozwolił zakurzyć.
Po zmroku zwiększa się liczba przechodniów. Klimat orientalny, ale kobiet w chustach czy workach okrywających całe ciało prawie nie było, naliczyłem w sumie kilkanaście.
Do niedawna Tuzla była miastem mocno wymieszanym narodowościowo. Niecałą połowę stanowili Boszniacy, pozostałą mniej mięcej po równo "Jugosłowianie", Chorwaci i Serbowie. Dziś procent Boszniaków wynosi już ponad 70%, ilość Chorwatów jest podobna, natomiast kilkukrotnie spadła liczba Serbów, a Jugosłowianie zniknęli w mrokach dziejów...
W czasie wojny Tuzla miały dwa znaczące wydarzenia. W maju 1992 roku oddziały opuszczającej miasto Jugosłowiańskiej Armii Ludowej wpadły w zastawioną na nich pułapkę. Na jednym ze skrzyżowań otworzono do nich ogień z okolicznych bloków i domów. Żołnierze nie mieli szans, zginęło ich około setki. Prawdopodobnie dowództwo jugosłowiańskie uzgodniło wcześniej z władzami bośniackimi wolną i bezpieczną ewakuację z Tuzli, więc atak ten można potraktować jako zbrodnię wojenną. Zasadzka została sfilmowana z pobliskiego balkonu. O tym międzynarodowe media raczej nie trąbiły.
Serbowie zemścili się okrutnie w maju 1995. Wystrzelony z daleka pocisk artyleryjski zabił na deptaku 71 osób, a ponad 200 zranił. O tej tragedii przypomina pomnik w jednej ze ścian.
Trochę się jednak zagalopowali z tym określeniem "serbscy faszyści". W czasie wojny bałkańskiej wszystkie strony oskarżały się o bycie faszystami i praktycznie wśród wszystkich takowi występowali (zwłaszcza wśród Chorwatów zafascynowanych ustaszami), ale nie były to postawy dominujące.
Idąc rano na zakupy przyglądam się mijanym budynkom. W świetle słońca lepiej widać ślady po walkach, chyba nie domu od nich wolnego.
Tym razem do śródmieścia podjeżdżamy autem, aby jeszcze co nieco zobaczyć. Parkuję przy centrum handlowym, gdzie muszę ogarniać się od Cyganów oferujących jakieś swoje tajemnicze usługi. Obok płynie Jala o zapachu ścieku. A za nią po lewej spory dom spokojnej starości w stylu jugosłowiańskiego modernizmu.
Wspominałem o meczecie przy rynku. W Tuzli jest ich sporo. Najciekawszy - Kolorowy (Šarena džamija) - jest w remoncie i prawie go nie widać zza rusztowań. Z kolei meczet Turala-bega, zwany też "Polskim", tak wyremontowano, że sprawia wrażenie nowego, mimo, iż wybudowano go w 1572 roku. Obok istnieje niewielki cmentarz.
Wdrapuję się na niedalekie boisko, gdzie dwóch chłopaków widząc aparat przerywa grę w kosza i chowa się do cienia. Z tyłu zielenią się kopuły cerkwi prawosławnej z końca 19. stulecia. Wnętrza bogate.
Przemykamy ulicami, które dopiero zaczynają się zaludniać. Tuzlanie i Tuzlanki kręcą się głównie przy piekarniach, gdzie i my kupujemy coś na drogę. Tutejsze budynki to mieszanina czasów Habsburgów, królewskich, Tito i współczesnej bezpłciowości. Natomiast w parku można obejrzeć kilka pomników ku czci bośniackich jednostek walczących z Serbami.
Policjant chyba czekał na okazję, bo nikogo nie zatrzymywał, a później już go nie było
.
Opuszczając miasto mogłem zadać sobie pytanie: czy warto odwiedzić Tuzlę? Tak, jeśli jesteśmy w pobliżu albo wylądowaliśmy w niej samolotem i mamy trochę wolnego czasu. Zobaczymy wtedy bośniackie miasto nie nastawione na masowy ruch turystyczny. Ale jechać tutaj specjalnie? Raczej nie.
Przed nami ponad setka kilometrów do stolicy. Bośniackie drogi są zazwyczaj jednopasmowe, kręte i pełne ciężarówek oraz zawalidrogów. Zapomnijmy o szybkiej jeździe.
Są także widokowe, ponieważ dość często przejeżdżamy przez jakieś pasma górskie lub w ich pobliżu.
Kladanj, miasteczko pośrodku niczego.
Kolejne widoki: pofałdowane pola i góry.
Dobry humor psuje mi... kara za sikanie koło drogi! Już dość długo miałem potrzebę, ale nigdzie nie było możliwości skoczyć w krzaczki: albo przepaść albo skalna ściana albo domy. Oczywiście zapomnijmy o normalnych toaletach. Wreszcie skończyły się góry, zjechaliśmy w szeroką dolinę, więc zatrzymałem wóz i poszedłem na bok. A tu niemal od razu pojawia się radiowóz. I awantura, że tak nie można, że naprzeciwko mieszka kobieta, którą oburzyłem i zadzwoniła po policję. Pogratulować szybkości: ledwo wyciągnąłem przyrodzenie, a baba mnie widzi, dzwoni na komisariat i ci zjawiają się po 10 sekundach! Cud!
Oczywiście chodziło o łapówkę, bośniaccy policjanci nią nie pogardzą. Rzucili kwotę 200 marek, astronomiczną. Pewnie są jakieś przepisy odnośnie oddawania moczu, ale biorąc pod uwagę częstotliwość występowania takich sytuacji, to ewidentnie panowie chcieli dorobić. Skończyło się na stówie, czyli i tak dwustu złotych! Potem jeszcze pytali się, gdzie pracuję. Może zastanawiali się czy nie zwiększyć albo obniżyć stawki?
Dalej pojechałem wściekły. Podczas ostatniej wizyty w Bośni także miałem przygodę z miejscowymi gliniarzami i wtedy jedyny raz w życiu zapłaciłem mandat jako kierowca. Wykroczenie było bardzo wydumane...
Przed
Sarajewem ruch się znacząco zwiększa, na skrzyżowaniach tworzą się regularne zastoje. Na rogatkach stoję w korku... Stolicę zwiedzałem już kiedyś dokładnie, dziś chciałem zobaczyć co tam się pozmieniało. I poprawić sobie humor po spotkaniu z mundurowymi!
Jako brama powitalna służy wieża kompleksu olimpijskiego. Pięć kół, symbol Igrzysk '84 i znaczek McDonald'sa. Stare i nowe. Gdyby dodali jeszcze ślady po kulach to byłby komplet.
Plan wizyty w Sarajewie może storpedować rzecz prozaiczna: brak miejsc parkingowych! Wszystko totalnie zajęte, zarówno te bezpłatne, jak i płatne. Parkingi wyświetlają czerwone komunikaty, że nie mają nic wolnego. Postoju na zakazie nie będę ryzykował, jednak opłata administracyjna na dzień wystarczy.
Okrążam całą starówkę wewnętrzną obwodnicą. Nic! Byłem już przekonany, że przyjdzie obejść się smakiem, aż znajduję wolne miejsca obok budynków rządowych. Tyle, że to ze 2 kilometry do Starego Miasta.
Po drugiej stronie drogi wyróżnia się żółta sylwetka hotelu. Wybudowano go na igrzyska jako siedzibę olimpijskich dostojników.
Zapisał on swój niechlubny udział w początku oblężenia Sarajewa. W kwietniu 1992 roku hotel był w rękach Serbów (konkretnie serbskich polityków), a na ulicami dookoła niego odbywała się wielotysięczna pokojowa demonstracja zwolenników pokoju. Snajperzy ulokowaniu na dachu otworzyli ogień, zginęły dwie dziewczyny. Mordercy uniknęli kary: zostali złapani, ale potem wymieniono ich na jeńców. Śmierć młodych kobiet jest uznawana za początek walk o miasto, a one same jako jego pierwsze cywilne ofiary zabite z rąk żołnierzy (choć prawdopodobnie nie jest to prawda).
Ponieważ Serbom nie udało się zająć Sarajewa, więc wycofali się na okoliczne wzgórze. To naprawdę całkiem blisko nas. Mieli ulice jak na dłoni, mogli strzelać jak do kaczek.
Co czuje człowiek mierząc w kierunku osoby idącej na zakupy, wracającej z pracy albo szkoły? Nie, źle zadane pytanie. To nie jest człowiek...
Serbowie za pierwszą martwego cywila uznają Nikolę Gardovicia. Jego śmierć wydarzyła się w jeszcze bardziej makabrycznych okolicznościach: na początku marca tego samego 1992 roku na Baščaršiji, czyli starówce, odbywał się ślub. Goście państwa młodych szli w tradycyjnym orszaku między dwoma cerkwiami, niosąc ze sobą flagi narodowe. To popularna tradycja utrzymywana do dzisiaj. Pech chciał, że akurat trwało referendum niepodległościowe, które Serbowie zbojkotowali, a starówkę zamieszkują głównie muzułmanie. Tłum ludzi z serbską flagą został potraktowany jako prowokacja. Ojciec świeżo upieczonego męża był "mistrzem ceremonii", więc na nim skupił się atak wściekłych Boszniaków - śmiertelnie ranny zmarł w karetce, flagę spalono. Ledwo z życiem uszedł pop. Wesele zmieniło się w pogrzeb... Jako sprawcę zabójstwa zidentyfikowano mało znanego lokalnego gangstera - tacy zawsze wypływają na powierzchnię podczas wojen. W czasie oblężenia objawił się jako bohaterski żołnierz (wielu się z tą tezą nie zgadzało), w dodatku podobno był znajomym bośniackiego prezydenta, więc włos mu z głowy nie spadł.
Piętnaście lat po krwawym weselu nieznany napastnik zastrzelił go przed wejściem do mieszkania.
Sarajewskie róże - wypełnione czerwonym materiałem ślady po pociskach w miejscu, gdzie ktoś zginął. Coraz ich mniej. Miasto się rozwija, patrzy w przyszłość, może nie chce dbać. Warto jednak ciągle o tym przypominać, zwłaszcza teraz, gdy tępy nacjonalizm podnosi w Europie głowę coraz wyżej!
Ale dość o wojnie, w końcu Bośnia to nie tylko trupy i ruiny! Obok budynku Zgromadzenia Federalnego ustawiono kopię
stećaka - kamiennego średniowiecznego nagrobku.
W parkometrze wrzuciłem monety na 2 godziny postoju, więc za dużo czasu nie mamy. Szybkim krokiem ruszamy w stronę ścisłego centrum.
O, tego budynku na pewno ostatnio nie było!
Bulwar wzdłuż rzeki Milcjacki, przy której kawałek dalej zamordowano arcyksięcia Ferdynanda.
Odkrywka archeologiczna w miejscu dawnego meczetu. Zburzono go w 1947 roku.
Na końcu ulicy katolicka katedra Serca Jezusowego. Wzniesiona za czasów Austriaków.
Dugi Bezistan - tureckie targowisko z XVI wieku. Część nie przetrwała, część istnieje do dzisiaj.
I wreszcie
Baščaršija. Teoretycznie słowo to oznacza główny bazar, ale w praktyce jest synonimem całej sarajewskiej starówki. Turyści są nią zazwyczaj zachwyceni, ja nie. Owszem, ładna, ale jak dla mnie za bardzo wypicowana i do bólu komercyjna. Znacznie bardziej podobała mi się kiedyś muzułmańska dzielnica Skopje. Skoro jednak dzisiaj jesteśmy tutaj, to nie będę narzekał.
Tłumy ludzi, jak zawsze. Niektórzy odwracają się albo zasłaniają twarze, gdy robię zdjęcia, nie chcą aby ich uwieczniać. A najbardziej widoczna zmiana, to ta w ubiorze: jest o wiele więcej pozakrywanych kobiet niż 7 lat temu! Sporo z nich to zapewne turystki z krajów arabskich, lecz większość, jak sądzę, posiada obywatelstwo BiH. Niekoniecznie muszą to być Słowianki - w czasie wojny zjechali się liczni mudżahedini i już zostali. Nie chciano, a po trosze bano się ich wyrzucać. Narzucają otoczeniu swoją wersję radykalnego islamu, rekrutują ochotników do świętych wojen, a czasem sami biorą w nich udział. Ich kobiety obleczone w czarne worki posłusznie drepczą za swoimi panami i władcami. Autochtonki noszą tylko chusty albo kolorowe szaty zakrywające ciało.
Nadal dominuje europejski styl ubierania, ale tak na oko 1/3 albo i więcej nosi się już po muzułmańsku. Postępująca islamizacja jest widoczna gołym okiem...
Dla odmiany niektóre turystyki paradują w tym stylu:
Holenderka, z tego co pamiętam. Przyjaciela wśród Arabów znalazłaby bardzo szybko.
Przemykamy obok meczetów. Podwórza są pełne, ale drzwi zamknięte dla niewiernych.
Serce Baščaršiji - kamienno-drewniana fontanna Sebilj.
Pora zrobiła się obiadowa. Wstępujemy do pobliskiej knajpki. Pomysł wydaje się głupi, bo to najbardziej komercyjna okolica miasta, ale w tym lokalu ceny są przystępne, a jedzenie smaczne. Wybieramy tradycyjny posiłek.
Teraz w pośpiechu z powrotem do auta, bo zegar tyka.
Gdzieś po drodze - Al Jazzera. Coś jak "katolicki głos w twoim domu".
Zdążyliśmy kilka minut przed upływem czasu
. Pozostało wyjechać z miasta... Korki w niektórych kierunkach masakryczne, na szczęście na naszej trasie tylko umiarkowane. Do zobaczenia, Sarajewo.
Duże ośrodki zostały za nami. Teraz tylko wioski, a najczęściej przyroda. Najbliższy cel to granica z Czarnogórą. A co dalej, to zobaczymy, bo stolicę opuściliśmy znacznie później, niż zakładałem.
Drogi znowu są widokowe i kręte. Trzeba uważać na obsypujące się kamienie, które potrafią zakryć cały pas.
Dość często widzę panów sikających na poboczach. Mam ochotę zwolnić, otworzyć okno i zawołać:
- Uwaga na policję!
Kilkukrotnie przecinamy wewnętrzną granicę. Z terytorium muzułmańsko-chorwackiego (tam leży większość Sarajewa) wjechaliśmy do
Republiki Serbskiej. Po około 10 kilometrach znowu zaczyna się
Federacja Bośni i Hercegowiny, a po minięciu jednej wioski ponownie witają Serbowie. I oni już zostaną do opuszczenia kraju.
To efekt czystek etnicznych. Jeszcze w czasach nieboszczki Jugosławii większość (z niewielką przewagą, ale zawsze) stanowili na tych ziemiach Boszniacy. Pozbyto się ich dość skutecznie, choć nie całkowicie.
Serbskość podkreśla cyrylica używana na oficjalnych tablicach, a na znakach drogowych umieszczona przed alfabetem łacińskim. Jednak można to trochę potraktować jako urzędową demonstrację, bo już napisy "cywilne" zawieszone na sklepach, domach, ogłoszeniach są głównie w łacińskiej wersji.
Ostatnia bośniacka miejscowość, którą można określić jako wioskę, a nie skupisko kilku domów, to
Brod (Брод). Zatrzymuję się na stacji benzynowej i napełniam bak tanim paliwem. Muszą mieć dobrej jakości benzynę, bo w kolejne dni nawet na ciężkich dla samochodu drogach spalanie przypomina jazdę po płaskim...
Drina, dopływ Sawy.
Do granicy jeszcze 20 kilometrów, z tego 3/4 to intrygujący odcinek. Opisywany często na forach, blogach i wspomnieniach jako horror, tragedię, "można wpaść w przepaść" albo z drugiej strony jako ciekawa i widokowa przygoda. M18 to jednocześnie trasa międzynarodowa E762, która zmienia się tutaj w wąską, ledwo zdolną do przejechania "dróżkę". Przynajmniej tak ją reklamują. No to zobaczymy, sam jestem ciekaw!
Początek normalny, potem pojawia się ostrzeżenie.
Faktycznie, zaczynają się jakieś wykopki, w poprzek łacha piachu, a asfalt zwęża się na szerokość jednego samochodu. Zatrzymuję się na zrobienie zdjęcia, dogania mnie jakiś Anglik i pyta, czy to na pewno właściwy kierunek na Czarnogórę.
- Oczywiście, przecież to jest szosa europejska - odpowiadam z uśmiechem. Ten również się śmieje, choć nie wiem, czy nie wziął tego jako żart.
Jedziemy dalej. Trochę zakrętów. Spaść w przepaść nie ma gdzie. Ruch minimalny, a jak coś jedzie, to obok asfaltu jest sporo utwardzonego pobocza, nie ma problemów z mijaniem się. No, chyba, że z naprzeciwka idzie krowa, która ani myśli ustąpić!
Mijam osadę domków letniskowych. Oprócz tego prawie brak oznak cywilizacji. Cały czas utrzymuję skupienie, bo spodziewam się, że w każdej chwili może zacząć się ten fatalny odcinek z przeszkodami...
No i doczekałem się. Budek pograniczników! To już koniec! Rozglądam się zawiedziony, czekałem na jakieś emocje i nic.
Fakt, jechałem wolno, bo 15 kilometrów pokonaliśmy w pół godziny, ale z tego sporą część zajęło robienie zdjęć. Doczytałem, że ów "horror" trochę poszerzono, bo kiedyś podobno wyglądał gorzej. Ale dzisiaj? Rozczarowanie
.
Na przejściu jesteśmy prawie sami. Odprawa u Bośniaków błyskawiczna, potem wjeżdża się na słynny metalowo-drewniany most, na którym potrafią tworzyć się korki. Też podobno, bo ja nie mogę tego potwierdzić.
astępnie stromy podjazd pod górę i budka Czarnogórców. Też bardzo szybko i, o dziwo, wbijają pieczątki do paszportów. Zatem znowu witamy w
Montenegro .
Droga u Czarnogórców jest znacznie lepszej jakości. I bardziej malownicza, bowiem prowadzi głębokimi kanionami wzdłuż
Pivy, która razem z Tarą tworzy w okolicach przejścia granicznego Drinę. Jest już późno, więc słońce tutaj nie dociera, ale i tak jedzie się nią z przyjemnością. Po jednej stronie mamy ściany
Durmitoru, po drugiej pasma o złożonej nazwie
Bioć/Maglić/Volujak/Vlasulja (choć w miejscowych źródłach pojawia się tylko Volujak).
Przekraczamy zaporę i Piva zmienia się w
Pivsko jezero. Robi się jeszcze piękniej i szerzej, więc przebija się także trochę promieni słonecznych.
Myślałem, że to zatoka, lecz w rzeczywistości stamtąd płynie Piva.
Nocleg zaplanowałem w
Plužine, leżącym nad samym zbiornikiem. To chyba jedyna miejscowość nad wodą w okolicy. Plužine spełnia rolę centrum turystycznego (przy stałym zaludnieniu 1300 mieszkańców) i miało posiadać kemping. Niestety, ten okazuje się już nie istnieć. Klops.
I co teraz? Wkrótce zrobi się ciemno, niezbyt odpowiada mi jazda przed siebie w poszukiwaniu kolejnego pola namiotowego. Aby rozbić się na dziko trzeba by chyba wyjechać wyżej w góry, gdzie jest więcej przestrzeni.
Postanawiamy pokręcić się po miasteczku i wkrótce dostrzegam na niektórych domach napisy собе albo zimmer czy rooms. Zajeżdżamy do jednego położonego prawie przy samym brzegu, w którym działa również restauracja. Pewnie, można nocować, dwupokojowy "apartament" z balkonem za 10 euro od osoby. Meble z czasów Tito i toaleta na korytarzu (ale tylko dla nas, bo jesteśmy jedynymi gośćmi), co zupełnie nam nie przeszkadza. Nie namyślamy się nawet sekundy. To znacznie lepsza opcja niż kombinować z namiotem, zwłaszcza, że pod wieczór temperatura mocno spada.
Za oknem mamy wulkan
. To prawdopodobnie góra
Suvor (wysokość 1994 metry n.p.m.), którą bardzo upodobała sobie chmurka.
W restauracji na parterze gra serbska telewizja (w tej części kraju przeważają Serbowie), a ceny - jak na Czarnogórę - są umiarkowane. Zamawiamy skromny zestaw kilku przekąsek na kolację. Pychota! Dla lepszego trawienia wypijam też symboliczny kieliszek rakiji.
Udane zakończenie udanego dnia i nawet cholerny mandat już tak nie denerwuje
.