Śladem spomeników

Relacje pozagórskie ze świata.
Awatar użytkownika
maurycy
Posty: 914
Rejestracja: 2013-11-17, 09:25
Lokalizacja: Bielsko okolice

Re: Śladem spomeników

Postautor: maurycy » 2024-09-09, 20:20

Coldman pisze:Lubię gdy w relacjach zagranicznych jest pokazana strefa kulinarna danego regionu. Ciekawią mnie lokalne przysmaki :D Piwo dobre mają?

Też lubie te opisy, ale koniecznie ze zdjęciami dobrego żarcia. To bardziej przemawia do mnie :D
A tak poza tym, zrobić 5 krajów w jeden dzień, to mistrzostwo :brawo
Awatar użytkownika
Pudelek
Posty: 8420
Rejestracja: 2013-07-08, 15:01
Lokalizacja: Oberschlesien

Re: Śladem spomeników

Postautor: Pudelek » 2024-09-10, 12:54

Tylko że Czechy i Chorwacja to w kilkadziesiąt minut ;)
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Awatar użytkownika
Pudelek
Posty: 8420
Rejestracja: 2013-07-08, 15:01
Lokalizacja: Oberschlesien

Re: Śladem spomeników

Postautor: Pudelek » 2024-09-14, 14:45

Jadąc przez Wojwodinę zawsze żałuję, że mam za mało czasu, aby zatrzymywać się we wszystkich interesujących mnie miejscach. Tym razem będę przecinał tę krainę po skosie z północnego zachodu na południowy wschód, nie pędzę nigdzie dalej ani nie ograniczają mnie godziny otwarcia przejść granicznych, więc liczę, że zobaczę wszystko to, co sobie zaplanowałem.

Pierwszą miejscowością po opuszczeniu Somboru jest Kljajićevo (Кљајићево, węg. Kerény, niem. Kernei). Przy wjeździe wita nas mural z podobizną Ratko Mladića. Dla niewtajemniczonych: Mladić był dowódcą wojsk bośniackich Serbów i odsiaduje w Hadze wyrok dożywocia za zbrodnie wojenne. W latach aktywności wojennej zawsze był pucułowaty, ale tutaj wygląda jakby miał pęknąć od środka.
Obrazek

Mural wymalowano na płocie przy nieczynnej linii kolejowej z Somboru do Vrbasu, biegnącej mniej więcej wzdłuż mojej drogi. Prawdopodobnie wykonali go kibice Crveny Zvezdy Belgrad.
Obrazek

Historia Kljajićeva jest w dużym stopniu odbiciem historii całej Wojwodiny i w ogóle południowych terenów dawnego Królestwa Węgier. Mieszkający tu w średniowieczu Madziarzy uciekli przez Turkami, zastąpili ich Serbowie. Po przegonieniu Osmanów Habsburgowie zaczęli osadzać kolonistów niemieckich (Szwabów Naddunajskich), którzy stali się większością wśród ludności. W czasie II wojny światowej wielu Niemców służyło w jednostkach SS i antypartyzanckich. W 1944 roku połowa mieszkańców uciekła przed nacierającymi komunistami, wielu z tych co zostało osadzono w utworzonym tu obozie. Kilkuset przykazano do Związku Radzieckiego, pozostali albo zmarli w niewoli, albo z niej uciekli, albo zostali wypędzeni do Niemiec. Wioska została zasiedlona Serbami z Chorwacji i zmieniła swą serbską nazwę z Krnjaja/Крњаја na obecną, która pochodzi od nazwiska Miloša Kljajića, komunistycznego partyzanta. Obecnie jest to miejscowość niemal całkowicie serbska etnicznie - ponad dziewięćdziesiąt procent.
Obrazek

Mimo monoetniczności w Kljajićevie do niedawna stał tylko kościół katolicki. Przy głównej ulicy zauważyliśmy jednak nową świątynię, prawosławną jak mniemam.
Obrazek

Kolejna wioska to Sivac (Сивац, Szivác). Jej dzieje są podobnie do poprzedniej, tyle, że Szwabów zamieniono na licznych Czarnogórców, którzy stanowią współcześnie około jednej trzeciej mieszkańców. Tutaj, podobnie jak w wielu wojwodińskich miejscowościach, kościołów jest kilka. Prawosławni posiadają okazałą cerkiew św. Mikołaja
Obrazek

Oprócz niej trafimy również na mocno zaniedbany kościół ewangelicki i nieco mniej zaniedbany kościół katolicki. Na placu przed tym drugim wzniesiono pomnik Ferenca Planka, miejscowego proboszcza, który został zamordowany w 1944 przez partyzantów. Była to jedna z ponad czterdziestu tysięcy madziarskich ofiar zabitych przez komunistów w tej części Wojwodiny.
Obrazek

Na ścianie bloku powieszono plakat z podobizną innej ofiary... Ireneusz, poprzedni patriarcha Serbii, swojego czasu wielki obrońca Ratko Mladića. Jak wielu hierarchów różnych religii nie wierzył w pandemię koronawirusa. Gdy w 2020 roku zmarł na COVID Amfilochiusz, metropolita Czarnogóry, wyprawił mu tradycyjny masowy pogrzeb z otwartą trumną. Po trzech dniach sam wylądował w szpitalu i też zmarł na COVID... Czyli jednak ofiara.
Obrazek

Cervenka (Црвенка, Cservenka, niem. Rotweil) zwracam uwagę na drugą nazwę w cyrylicy. Po jakiemu to? Główne nacje to Serbowie i Czarnogórcy, jest też kilka procent Węgrów. Może po rusińsku? Ale ich mieszka w mieście garstka.
Obrazek

Na bocznych ulicach szukam cmentarza żydowskiego i go znajduję. Niewielka nekropolia została odnowiona w 2016 roku za niemieckie pieniądze, ale teraz była całkowicie zarośnięta, a bramę zastałem zamkniętą na klucz! Przez płot udało mi się dojrzeć pojedyncze macewy zasłonięte roślinnością.
Obrazek
Obrazek

Stojące w pobliżu domy i tradycyjne w formie obiekty gospodarcze do suszenia wszelakiego.
Obrazek

W innym miejscu Cervenki fotografuję duży most nad Wielkim Kanałem Baczki. Most to kolejna pamiątka po jednej z rozebranych linii kolejowych, dziś służy miejscowym do skoków do wody. W ogóle miejsce ciekawe, krzyki na całą okolicę, a w powietrzu unosi się jakby zapach siarki, człowiek ma wrażenie, że zaraz coś wybuchnie albo się zapali.
Obrazek

Sąsiednia Kula (Кула, węg. Kúla, niem. Wolfsburg) liczy ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców i jest siedzibą gminy. I znów na jej rogatkach jest ślad po dawnej linii kolei, która kiedyś obficie przecinała Wojwodinę, a obecnie prawie w całości przestała istnieć.
Obrazek

W ostatnim okresie monarchii Habsburgów w Kuli najwięcej mieszkało Węgrów, nieco mniej Serbów i Niemców, a także Rusini. Węgrzy stracili pierwsze miejsce w latach 50. i spadli na trzeci poziom podium, teraz ponad połowę ludności stanowią Serbowie, a drudzy są Rusini. Napisy urzędowe sporządzane są w językach tych trzech nacji.
Obrazek
Obrazek

Minęło południe, dzień zrobił się upalny, znacznie cieplejszy niż wczoraj. Temperatura zaczyna dobijać do trzydziestu pięciu stopni. Choć to o wiele mniej niż przed rokiem, to szukam jakiegoś miejsca w cieniu. Ciężka sprawa, w centrum wszystko pozajmowane, wreszcie udaje mi się stanąć pod jednym rachitycznym drzewkiem niedaleko zakładów przemysłowych.
Obrazek

Ulica z kilkoma pustymi knajpkami zaprowadzi nas do Wielkiego Kanału Baczki. Na drugi brzeg przejdziemy zwodzonym mostem, jednym z kilku takich w Kuli, choć nie wiem, czy one jeszcze działają, bo transport rzeczny na kanale praktycznie ustał.
Obrazek
Obrazek

Przy moście cuchnie padliną oraz gnijącymi roślinami, ale widok jest dość przyjemny, więc urządzamy spacer do następnego mostu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wschodni brzeg kanału jest bardziej zagęszczony: oprócz zabudowy mieszkalnej widać mniej lub bardziej opuszczone lokale, wieżę cerkwi oraz stadion miejscowego klubu Hajduk Kula. Stadion nie jest wcale taki mały, mieści prawie sześć tysięcy kibiców.
Obrazek
Obrazek

Najwyraźniej kanał zarasta tak mocno, że trzeba go trochę przefiltrować. Na wodę rusza specjalna maszyna do zbierania zielska i czyści przestrzeń przed drugim mostem, po którym wracamy w stronę centrum.
Obrazek
Obrazek

Zaglądamy do cerkwi św. Marka. Klasycystyczna z połowy XIX wieku, wnętrza ma skromne, podobnie ikonostas nie przytłacza całej reszty. Z głośników sączy się religijna muzyka.
Obrazek

Kawałek dalej stoi starszy o wiek kościół katolicki. Obie świątynie leżą przy ulicy Leninovej. Klepsydry przy drzwiach sporządzono głównie po węgiersku, są też po serbsku/chorwacku, ale w alfabecie łacińskim. Ciekawe kto ze Słowian tam uczęszcza? Chyba jednak przede wszystkim Chorwaci, mieszka ich w mieście kilkuset.
Obrazek

Idąc dalej ulicą Leninovą trafiamy na bar. Upał taki, że człowiek by się czegoś zimnego napił, ale Heinekena?? I jeszcze się chwalą taką ceną??
Obrazek

W zacienionym parku pierwszy dzisiejszego dnia spomenik. Wygrażający ręką facet stanął w Kuli w 1951 roku.
Obrazek

Podobnej wielkości jak Kula jest oddalony o dziesięć minut jazdy Vrbas (Врбас, węg. Verbász, niem. Werbass, rus. i ukr. Вербас). Po śmierci Tity aż do 1992 roku oficjalnie zwał się Titov Vrbas. I tu historia miejscowości znowu się powtarza: Madziary, Słowianie (lub odwrotnie), Turcy, znowu Madziarzy, Niemcy (przeważnie ewangelicy), wojna, Wehrmacht, SS, ucieczka, partyzanci, obozy, wywózki, socjalistyczny raj. Dziś Serbowie lekko przekraczają połowę ludności, ściga ich międzynarodówka z kilkunastu nacji (głównie Czarnogórcy, Rusini i Węgrzy). Parkuję z widokiem na zakład produkcji margaryny.
Obrazek

Przy głównym placu stoją tuż obok siebie dwa kościoły - ewangelicki i kalwiński (nie posiada na wieży krzyża, a gwiazdę). Ten pierwszy jest wyremontowany, drugi wygląda na opuszczony, podobnie jak otaczające go budynki.
Obrazek
Obrazek

W parku skromny spomenik. Bez żadnej postaci, tylko klasyczna czerwona gwiazda. Na sąsiednich ławeczkach siedzi lekko zamroczone towarzystwo i wydaje się być pochłonięte wielką zadumą prócz jednego faceta, który kręci się tam i z powrotem i drze się na siebie.
Obrazek

Oprócz świątyń centralny plac miasta musi pomieścić kilka reprezentacyjnych obiektów świeckich. Jest więc urząd gminy w stylu późnojugosłowiańskiego brutalizmu...
Obrazek

...a także Ruski kutak. "Kącik rosyjski", czyli Dom Przyjaźni Serbsko-Rosyjskiej. Powiewa też flaga Czarnogóry, bo w końcu według Serbów Czarnogórcy to Serbowie.
Obrazek

Pod siedzibą partii rządzącej oblepionej plakatami prezydenta z mocno nieaktualną liczbą kilogramów walają się cegły, a dostępu broni taśma. Był jakiś protest, czy dach zaczął się sypać?
Obrazek

Wyjeżdżając z Vrbasu uwieczniam jeszcze jeden przykład współczesnego eklektyzmu.
Obrazek

Za miastem wskakuję na autostradę. Od razu duży ruch, głównie "Niemcy", wszyscy pędzą na południe z bagażnikami wypełnionymi jedzeniem i prezentami. Zaczynają się wyścigi, biorą w nich udział również ciężarówki. Jakiś sportowy wóz zbyt wolno wyjeżdżał z parkingu, więc został zwyzywany trąbieniem przez tirowca. Potem sportowiec zawzięcie go gonił, aby się zrewanżować. Co jakiś czas z boku stoi samochód z zagotowanym silnikiem, spotkaliśmy też jedno odgrodzone auto z potężnym wyciekiem różnych płynów.
Obrazek

Za Nowym Sadem po raz trzeci na tym wyjeździe przekraczamy Dunaj. Nadal nie wjechaliśmy na Bałkany, one zaczynają się tutaj na Sawie. Po godzinie osiągamy przedmieścia Belgradu (Београд). W ten sposób opuściliśmy Baczkę i Wojwodinę jako prowincję, ale patrząc na nią jako historyczną krainę należącą niegdyś do Habsburgów, to cały czas w niej jesteśmy. A w stolicy nie byliśmy od dawna. Przetniemy jej północne dzielnice, żeby po raz czwarty przeskoczyć Dunaj. Główna droga od lotniska udekorowana jest flagami serbskimi, a także unijnymi i niemieckimi. Pokłosie niedawnej wizyty kanclerza Scholza, który przyleciał do Belgradu podlizywać się prezydentowi Serbii, Alaksandrowi Vučićowi. Na co dzień Vučić jest zły, bo kumpluje się z Putinem, ale podczas robienia interesów można o tym zapomnieć.
Obrazek

Stołeczność wyzwala u niektórych kierowców dodatkową agresję. Jak nie miną mnie z lewej, to z prawej, po awaryjnym. W pewnym momencie sunie na nim kawalkada kilku potężnych aut. Wszystkie czarne, ten sam model. Jacyś ministrowie śpieszą się do swoich obowiązków?
Niektóre banery przy autostradzie są wielce interesujące. Na przykład herby i flagi Serbii oraz Republiki Serbskiej z Bośni wraz z napisem "Nie jesteśmy narodem ludobójczym. Pamiętamy". O co tu chodzi??
Obrazek

To ślad ostatniej kampanii wyborczej Vučića. Nawiązał on do głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucją dotyczącą ludobójstwa w Srebrenicy. Serbscy politycy twierdzili, że to zamach na ich naród i grupowe oskarżenie o bycie ludobójcami, choć nic takiego w tekście nie padło; chodziło o potępienie negowania ludobójstwa i gloryfikowania zbrodniarzy wojennych, co przecież często ma miejsce w Serbii i w serbskiej części Bośni. Nawet serbska opozycja twierdziła, że te hasła to idiotyzm, gdyż nigdy w historii nie określono żadnego narodu jako ludobójczego, zawsze chodziło o konkretnych ludzi i instytucje, ale czego się nie robi dla ciemnego ludu... Wiele krajów nie wzięło udziału w głosowaniu, przeciwko były takie ostoje demokracji jak Rosja, Białoruś, Nikaragua, Kuba, Korea Północna i oczywiście Węgry, jednak rezolucję przyjęto. Vučić po swojemu ogłosił "moralne zwycięstwo" - skąd my to znamy?

Za Dunajem znów znaleźliśmy się w prowincji Wojwodina, ale tym razem w jej wschodniej części - Banacie. Mijamy Pančevo (Панчево, węg. Pancsova, rum. Panciov), siódme miasto w Serbii pod względem liczby mieszkańców. Na obwodnicy policja bawi się w łapanie kierowców na radarach, a poszczególne samochody rywalizują w konkursie na największy obłok dymu z rury wydechowej.
Obrazek

W Pančevie planowałem zrobić większe zakupy, znaleźliśmy nawet centrum handlowe. Okazało się tak nowoczesne, iż nie posiadało sklepów spożywczych, za to bez ograniczeń można było nabyć ciuchy, telewizory i hulajnogi.
Za Pančevem, pośrodku niczego, znajduje się wioska Bavanište (Баваниште, węg. Homokbálványos). Postanawiam do niej odbić, zwłaszcza, że wszędzie wiszą różne plakaty w serbskich barwach narodowych. Faktycznie miejscowość zamieszkują niemal sami Serbowie, którzy podkreślają swój patriotyzm m.in. odpowiednim malowaniem pieca grillowego ;).
Obrazek

Jeśli chodzi o parasole, to musieli się ratować importem z Unii Europejskiej :P.
Obrazek

Bavanište ma status wsi, ale dość dużej, ponad pięciotysięcznej. Być może dlatego uszczęśliwiono je spomenikiem. W tym przypadku forma jest z gatunku "co autor miał na myśli?".
Obrazek

Skoro jesteśmy w tematyce wojennej, to na jednej ze ścian trafiam na tablicę dotyczącą wydarzeń sprzed trzech dekad. Jeden młody chłop zginął jako żołnierz jugosłowiański, więc pewnie poborowy. Drugi pod sam koniec wojny w Bośni jako ochotnik SRS. Nie wiem co to za formacja - może bojówki Serbskiej Partii Radykalnej (Srpska radikalna stranka)? Do takich nie wstępowali grzeczni chłopcy...
Obrazek

Znowu plakaty Vučića. Z każdym zdjęciem coraz pulchniejszy, władza tuczy.
Obrazek

Cerkiew z XVIII wieku ukryta jest za drzewami, więc nie zrobię zdjęcia całej sylwetce, ale próbuję zajrzeć do środka. Nic z tego, zamknięta na głucho. Moim poczynaniom przygląda się podejrzliwie siedzący w pobliżu facet, lecz nic nie mówi.
Obrazek

Sporo budynków ma ponad stuletnią metrykę.
Obrazek

Na skrzyżowaniu widzę drogowskaz w stronę monastyru. Nie planowałem go, ale cóż szkodzi podskoczyć? Okazało się, że to był pierwszy i ostatni znak, potem zaczęła się jazda po omacku ulicami osiedla... Może mnisi nie chcą aby ich odwiedzano? No właśnie...

Manastir Bavanište leży około kilometra od wioski, otoczony drzewami. W obecnej postaci działa od 19. stulecia. Na niedużym parkingu pusto, wokół żywej duszy.
Obrazek

Przy furtce wiszą groźne kartki z zakazem wstępu w nieskromnych ciuchach. Norma. Ale tu zabraniają nawet wejścia w klapkach! A przecież to serbskie obuwie narodowe!
Za murem błyszczy się nieduża cerkiew. Nie zdążyłem przestawić opcji w aparacie, a wyszedł z niej wielki, ponury mnich i obrzucił nas niechętnym spojrzeniem.
- W bermudach nie można tu wejść - wycedził.
- Mogę założyć to - pokazuję chusty wiszące obok drzwi.
- One są dla kobiet. Proszę opuścić teren monastyru.
W pierwszym momencie go nie zrozumiałem. Myślałem, że sugeruje, abym wrócił się do auta i coś ubrał. Zaczynam tłumaczyć, że w taki upał wszystko jest głęboko pochowane.
- Nie, proszę w ogóle wyjść. Verstehen Sie Deutsch? Entschuldigung.
No to wyszliśmy.
Nie pierwszy raz jestem przy prawosławnym klasztorze. Bardzo rzadko się zdarzało, aby ktoś się czepiał ubrania. Ba, wczoraj w Somborze podczas liturgii praktycznie każdy wierny był w stroju niezgodnym z zaleceniami: krótkie spodnie, laćki, odkryte damskie ramiona i kolana... Kilka razy polecono mi coś założyć, więc zakładałem jakąś chustę, spodnie i kieckę. A tu nie, bo nie! Nie ma nic dla mężczyzn, trzeba po prostu spadać i już.
- Nie dziwię się, że nikogo tu nie ma - kręcę głową. - Z nudów zdziczeli i im odbija.
Na szczęście to nie ostatni monastyr na tym wyjeździe, więc kij mu w brodę.
Obrazek

Ostatnią miejscowością w której się zatrzymujemy jest Kovin (Ковин, węg. Kevevára, rum. Cuvin, niem. Temeschkubin). To już te okolice, że coraz bliżej do Rumunii, a pobliski Dunaj płynie nie na południe, lecz na wschód. Przez miasto wielokrotnie przejeżdżałem, ale nigdy nie stawałem. Tym razem zerknę do centrum, a przy okazji zrobi się zakupy.

Kovin jest oficjalnie trójjęzyczny (serbsko-węgiersko-rumuński), choć osiemdziesiąt procent stanowią Serbowie. Sto lat temu dominowali Niemcy, potem Serbowie, Rumunii, a Węgrzy dopiero na czwartej pozycji.
Obrazek
Obrazek

Zaczynam od zajrzenia do niewielkiego parku. Pomnik w kształcie książki udekorowany wysuszonym wieńcem upamiętnia ofiary ostatniej dekady XX wieku: od 1991 do 1999, czyli od początku wojen w Jugosławii do bombardowań NATO. W tle zamknięty kościół katolicki św. Teresy z Avili.
Obrazek

Zabytkowych kościołów posiada Kovin trzy. Oprócz katolickiego są dwa prawosławne: serbski i rumuński. Ten drugi stoi przy pobliskim deptaku, więc udało mi się go częściowo złapać na zdjęciu. Niestety, również był zamknięty; w ramach pocieszenia uwieczniłem bramę, która pochodzić będzie jeszcze z czasów austro-węgierskich.
Obrazek
Obrazek

Nie mogło zabraknąć murali. Jeden z nich przedstawia Željko Obradovića, jednego z najlepszych trenerów koszykówki na świecie. W 1992 roku z Partizanem Belgrad sięgnął po mistrzostwo i Puchar Jugosławii oraz po mistrzostwo Ligi Europejskiej FIBA. Był to pierwszy sezon jego kariery trenerskiej, która trwa do dzisiaj.
Obrazek

Zaglądam pomiędzy bloki na podwórze, a tam kałuże... Ciekawe kiedy ostatni raz u nich padało?
Obrazek

Wyjeżdżamy z Kovina w tym samym kierunku co zawsze, czyli w stronę Beli Crkvi.
Obrazek

Tutejsza część Wojwodiny jest mniej gęsto zaludniona niż północ. Pomiędzy wioskami potrafi być kilka kilometrów kompletnego pustkowia. I właśnie na jednym z nich staję po kilkudziesięciu kilometrach jazdy. Te okolice nazywane są Deliblatską peščarą. Pierwotnie była to pustynia, pozostałość po dnie Morza Panońskiego. W XIX wieku zaczęto ją obsadzać drzewami. Pustynia zmieniła się w półpustynię, największą w Europie, a obecnie ma charakter stepowy z mocnym pofałdowaniem terenu.
Obrazek
Obrazek

Na horyzoncie majaczą kominy elektrowni w Kostolacu, to już za Dunajem, na Bałkanach. Patrząc bardziej w lewo dojrzymy rumuńskie góry.
Obrazek
Obrazek

I na tym przecinanie po skosie Wojwodiny się zakończyło; jeszcze kilkanaście minut i będziemy w Beli Crkvi, gdzie zakotwiczymy na trzy noce.
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Awatar użytkownika
Pudelek
Posty: 8420
Rejestracja: 2013-07-08, 15:01
Lokalizacja: Oberschlesien

Re: Śladem spomeników

Postautor: Pudelek » 2024-09-24, 18:15

Bela Crkva (miasto w Wojwodinie z oficjalnymi nazwami w czterech językach - Бела Црква, Fehértemplom, Biserica Albă, Bílý kostel, do tego historyczne Weißkirchen) to najczęściej odwiedzana przeze mnie miejscowość podczas wyjazdów do południowo-wschodniej Europy. To już piąty raz. Przyciąga nas kemping położony nad jednym z kilku tutejszych jezior, dawnych wyrobisk żwiru. Kemping jest swojski, z umiarkowanymi cenami i oferuje ładne widoki na wodę, gdy rano człowiek nie potrafi spać.
Obrazek
Obrazek

Oprócz odpoczywania i kąpania się od trzech lat wykorzystuję pobyt także na zwiedzanie rowerem okolicy. W 2022 roku wybrałem się nad kanał Dunaj-Cisa-Dunaj i nad granicę rumuńską (Bela Crkva to gmina graniczna, Rumunia otacza ją z trzech stron). W ubiegłym odwiedziłem serbskich Czechów w maleńkiej wiosce, jedynej w Serbii zamieszkałej niemal w całości przez Pepików. Tym razem chciałem połączyć jedno z drugim: zajrzeć do innej wioski z czeskim osadnictwem, a jednocześnie przejechać się przy granicy serbsko-rumuńskiej. Rowery można wypożyczyć na kempingu, ale wyglądają one coraz gorzej: wydaje się, że po zakończeniu sezonu sprzęt jest jesienią pakowany do komórki, a wiosną wyciągany bez żadnej konserwacji i remontów. Już ostatnim razem blokował się hamulec, tym razem jedyny egzemplarz zdolny do dalszej jazdy wygląda jeszcze gorzej. Szybko okazuje się, że:
* tylny hamulec nie działa w ogóle,
* przedni na słowo honoru, pewniejsze okazują się stopy,
* nie wskakuje część przerzutek, a ostatnie dwie godziny bałem się w ogóle cokolwiek zmieniać, bo ciągle spadał łańcuch,
* plastikowa osłona przy łańcuchach najpierw zaczyna się ruszać, a potem odpada, trzymając się tylko na pedale.
Dodatkowo siodełko niemiłosiernie wbija się w tyłek, a rączki są skrajnie niewygodne. Cóż, nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

Po pierwszych dwóch kilometrach przypominam sobie, że w moim plecaku leży piwo, które miałem wsadzić do lodówki na kempingu. Nie chce mi się zawracać, więc chowam je... w krzakach. Może żaden żul nie znajdzie i nie wypije ;).
Obrazek

Centrum Beli Crkvi jest rozkopane, chyba wymieniają kanalizację. Muszę przeskakiwać nad rowami i pilnować, żeby nie wpaść do dziur, które zmieniły się w małe baseny. Niebieskie znaki drogowe, pochodzące jeszcze z czasów nieboszczki Jugosławii, wskazują, że do Rumunii mam jedenaście kilometrów, jednak ja będę do niej jechał bardziej okrężną trasą.
Obrazek

Zanim opuszczę miasto chcę jeszcze zajrzeć na cmentarz. W każdym roku odkrywam coś nowego w tej miejscowości i coraz mniej białych plam mi zostało - w ubiegłym roku zobaczyliśmy cmentarz katolicki, teraz przyszła kolej na prawosławny. Leży on na skrzyżowaniu dróg Kosowskiej i Sarajewskiej. Przypadek?
Nie spodziewałem się, że nekropolia będzie aż tak interesująca! Zachowało się na niej kilka pięknych, acz zaniedbanych kaplic-grobowców. Jedna z nich kojarzy się z architekturą osmańską. Oprócz nich cmentarz posiada własną niewielką cerkiew.
Obrazek
Obrazek

W grobowcach pisano po łacinie, serbsku i rumuńsku. Zdarzało się, że mąż był Rumunem, a żona Serbką. Nie ma tutaj napisów węgierskich i niemieckich, gdyż te nacje grzebano na cmentarzu katolickim.
Obrazek
Obrazek

Wśród pozostałych grobów także jest sporo ciekawostek. Na cmentarzu chowano Rosjan, którzy uciekli z kraju po rewolucji październikowej: Bela Crkva była największym skupiskiem białogwardzistów w międzywojennej Jugosławii, przybyło ich tutaj ponad dwa tysiące, założyli własną szkołę kadetów. Ich historia skończyła się w 1944 roku, po wkroczeniu komunistycznych partyzantów.
Obrazek

Niedaleko znajdziemy Pomnik Poległych oraz zbiorowe mogiły rosyjskich żołnierzy z czasów Wielkiej Wojny, którzy zmarli tutaj w niewoli.
Obrazek
Obrazek

Wreszcie nie mogło braknąć rozmaitych partyzantów Broz Tity.
Obrazek

Przechadzanie się pomiędzy grobami przerywa nagły ból w lewej stopie! Zaglądam, a spod sandała wylatuje osa! Cudownie, zaraz na początku zostałem dziabnięty! Kuśtykając docieram do roweru i wracam na ulice miasta, pedałuję w stronę kościoła katolickiego.
Obrazek

Wielokrotnie pisałem, iż większość Wojwodiny jest płaska jak młoda dziewczyna. Są jednak wyjątki, okolice Beli Crkvi są jednym z nich ;). Zaraz za końcem zabudowy zaczyna się mocny podjazd, prawie wyzionąłem na nim ducha. Z zazdrością patrzę na rowerzystę, który śmiga z góry.
Obrazek

Po wjeździe zatrzymuję się na chwilę na skraju łąki, aby spojrzeć w dal. Tereny za pasem drzew to już Rumunia, niewielkie góry osiągają wysokość 500 metrów.
Obrazek

Mijam tablicę kończącą miejscowość. Przy każdej drodze jest ona trochę inna. Ta od strony kempingu posiadała cztery wersje (brakowało serbskiej w alfabecie łacińskim) oraz inną kolejność języków: węgierski był wyżej niż rumuński, odwrotnie niż tu. Mogliby się jakoś zdecydować.
Obrazek

Słoneczniki, nieodłączny element każdego wyjazdu na południe, są w tym roku wyjątkowo słabe. Wypalone, przejrzałe, chylące się ku ziemi. Nigdy nie widziałem ich w tak kiepskiej formie.
Obrazek

Teren się wypłaszczył, więc jedzie się lepiej. Po pewnym czasie trafiam na świeżej daty krzyż, przy którym złożono... kierownicę!
Obrazek
Obrazek

Po niecałej pół godzinie pojawiają się tablice rozpoczynające wioskę Kruščica (Крушчица, węg. Körtéd, czes. Kruščice). To jedna z osad, gdzie w latach 30. XIX wieku osiedli czescy koloniści. Początkowo mieszkali we wschodniej (dziś rumuńskiej) części Banatu, ale ciężkie warunki klimatyczne spowodowały, że przenieśli się na bardziej urodzajne i łagodniejsze dla uprawy tereny. Czesi nie przybyli na gołą ziemię, w miejscowości mieszkali już Wołosi (Rumuni) oraz Serbowie. Później dołączyli do nich rodacy z rejonu Pilzna i Klatova, skąd pochodzili pierwotnie migranci. O ile odwiedzone przed rokiem Češko Selo jest niemal całkowicie czeskie, o tyle w Kruščicy Czesi stanowią około jednej czwartej lub jednej piątej ludności. Češko Selo było malutką wioseczką liczącą kilkudziesięciu mieszkańców, Kruščica ma ich prawie tysiąc, więc w sumie Czechów spotkamy tutaj więcej. Przynajmniej teoretycznie.
Obrazek

W praktyce obecności Czechów prawie nie widać. Rok temu witały mnie czeskie flagi i dwujęzyczne napisy, ulice Havla i Masaryka, a z miejscowymi uciąłem sobie długą pogawędkę po czesku o tym, jak się żyje w Serbii. W Kruščicy brak czeskiej nazwy miejscowości, choć zgodnie z prawem powinna się znajdować na tablicy. Próżno szukać znajomych flag czy ulic, a miejscowi zajmują się smarowaniem na murach serbskich flag i zaproszeń na jakieś turnieje czy otwarcie parku.
Obrazek
Obrazek

Lekko rozczarowany podjeżdżam pod jedną z dwóch świątyń. W niej można odnaleźć czeski ślad: świątynię w 1912 roku wybudowali potomkowie przybyszów z Korony Czeskiej, jest katolicka i posiada arcyczeskiego patrona, czyli św. Wacława. Podobno kościół nadal jest używany w każdą niedzielę, a msze odbywają się po czesku.
Obrazek

Tuż obok niej znajduje się Český dům, o czym informuje po czesku mała tabliczka będąca częścią ścieżki historycznej Toulky srbským Banátem. Dom postawiono w 1967 roku, trzy lata po zamknięciu czeskiej szkoły w wiosce. Choć procent Czechów pozostaje od stu lat na tym samym poziomie, to jednak spada ogólna liczba mieszkańców, a więc i Pepików. W pewnym momencie szkoła stała się niepotrzebna. Jak przeczytałem w internecie, lekcje języka czeskiego prowadzone są prywatnie przy wsparciu Republiki Czeskiej. Działa również Česká Beseda, jedno z najstarszych w tych stronach czeskich stowarzyszeń kulturalnych. Posiadają zespół artystyczny, który sam wymyślił sobie stroje ludowe (podobnie często ma się rzecz w Polsce na Ziemiach Wyzyskanych). Wzorowano się na historycznych ciuchach znad Wełtawy, do których dodano motyw gruszki, bo właśnie od tego owocu osada wzięła swą nazwę. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że kilka dni wcześniej Česká Beseda zorganizowała w Kruščicy międzynarodowy festiwal folklorystyczny.
Na zdjęciu można także zobaczyć moją wspaniałą maszynę ;).
Obrazek

Niestety, przegapiłem cmentarz, więc ograniczam się do lustracji klepsydr. Pisane są wyłącznie po serbsku, ale na niektórych pojawiają się typowe czeskie imiona i nazwiska. Jednak coś z tej czeskości zostało.
Obrazek

W XIX wieku miejscowi Czesi trudnili się głównie rolnictwem, ale pracowali też przy budowie kolei, a nawet transportem końskimi powozami węgla z kopalń nad Dunajem. Pewnie ważną rolę odgrywało także winiarstwo, mocno zniszczone w czasach komunizmu. Czym się dziś zajmują? Nie wiem, ale kilku panów spotykam pod sklepem. Kiwam im głową, patrzą się trochę podejrzliwie, ale szybko wracają do poprzedniej czynności, czyli niespiesznego popijania piwa i zaangażowanych dyskusji. Jest środek tygodnia i zbliża się południe, więc chyba nie mają nic innego do roboty. A tak, chroniąc się w cieniu i wietrząc gołe klaty, mogą rozwijać się społecznie.
Opieram rower o ścianę, kupuję sobie zimnego radlera i przysłuchuję się z boku rozmowom, ale prowadzone są po serbsku. O wszystkim i o niczym.
Obrazek

Po przerwie i nawodnieniu ruszam dalej. Kawałek za kościołem katolickim jest cerkiew prawosławna św. Dymitra z końca XIX wieku.
Obrazek

Im bardziej oddalam się od świątyń, tym robi się biedniej. Wiele domów jest opuszczonych, z niektórych zostały tylko ruiny. Później kończy się asfalt.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na obrzeżach Kruščicy położone jest boisko miejscowego klubu piłkarskiego FK Ratar. Jak informuje tablica przy szatniach, obiekt jest współfinansowany przez rząd Czech. Wygląda jednak dość marnie, a opuszczony budynek obok bramy sprawia wrażenie kostnicy z horroru, wieje od niego chłodem i padliną... Inna tablica przypomina jakieś wiekopomne wydarzenia z historii ruchu komunistycznego.
Obrazek

Kruščicę opuszczam szutrową drogą w kierunku wschodnim, ku Rumunii. Według mapy powinien mi towarzyszyć czerwony szlak i rzeczywiście co jakiś czas widzę znaczki w takim kolorze. Podejrzewam, że wymalowali go Czesi z Czech, którzy odpowiadają także za wyznaczenie i utrzymanie niektórych tras w Rumunii. Przemykam obok dzikiego wysypiska śmieci oraz obok dużego prawosławnego krzyża ustawionego obok ścierniska. Zegar na wieży kościoła św. Wacława już dawno temu wybił dwunastą, zrobił się straszny hyc, a mimo to czasem trafiam też na śmierdzące kałuże.
Obrazek

Na horyzoncie ładnie widoczne są Góry Wrszackie (Vršačke planine, Munții Vârșeț). Na lewo ich najwyższy szczyt - Gudurički vrh. Na prawo Vršišor, leżący praktycznie dokładnie na granicy serbsko-rumuńskiej.
Obrazek

A propos granicy... znacznie bliżej pojawia się samotna wieża przypominająca komin, ale to dawna wieża obserwacyjna jugosłowiańskich pograniczników. Słupki graniczne biegną prawdopodobnie w linii krzaków, a kępa drzew wraz z kilkoma (opuszczonymi?) domami leży już w Rumunii. W tym momencie od tego kraju dzieli mnie około kilometra.
Obrazek
Obrazek

Szlak i główna polna droga skręca w prawo. Gdybym jednak zdecydował się jechać prosto, to po jakiś czterystu metrach stanąłbym przy granicy, a po kolejnych dwustu trafiłbym na schowany wśród drzew posterunek serbskiej straży granicznej. Nie mam ochoty na żadne potencjalne rozmowy, więc grzecznie odbijam jak znaki wskazują.
Obrazek

Teraz zamiast na północ, będą się gapił na wschód. W oddali bieleją elektrownie wiatrowe w okolicy miasta Oravița (węg. Oravicabánya, niem. Orawitz), oddalonego o niecałe dwadzieścia kilometrów. A za nimi kopce pasma Munții Aninei, po polsku tłumaczone jako Góry Aninei lub Góry Anińskie. Są makroregionem Gór Banackich (Munții Banatului) i w przeciwieństwie do sąsiednich Gór Wrszackich należą do Karpat Południowych. Dodam jeszcze, że kopulasta górka z prawej zwie się Tîlva Mare.
Obrazek

Moja rozjechana traktorami droga wjeżdża w las, po czym po jego opuszczeniu zmienia się w... mocno zarośniętą miedzę pomiędzy dwoma polami słoneczników. Ewidentnie żaden turysta z niej dawno nie korzystał, gdyby nie ciężki sprzęt, to nie wiem, czy udałoby się nią w ogóle przejechać. Pedałując non stop walczę z atakującymi mnie roślinami, różne chwasty smagają mnie po nogach i atakują okolice krocza.
Obrazek

Nagle kończy się też miedza i po prostu staję przed polną ścianą. I co teraz? Przebijać się na żywioł czy zawrócić? Zerkam w lewo, tam pole już skoszono, więc postanawiam przejechać kawałek skrajem w kierunku dziwnej białej budki. Budka okazała się przyczepką, a za nią majaczy ślad drogi, która prowadzi w interesującym mnie kierunku. No to jedziemy dalej!
Obrazek

Na wschodzie warczy traktor, a dalej stoją kolejne wieże obserwacyjnej, nowszej już generacji. Widziałem takie na granicy chorwackiej oraz dwa lata temu przy Dunaju. Podejrzewam, że skonstruowano je w ostatniej dekadzie istnienia Jugosławii.
Obrazek
Obrazek

Nadal jestem na górce, na którą wjechałem po opuszczeniu Beli Crkvi, więc są ładne widoki na prawie wszystkie strony.
Obrazek
Obrazek

Ponownie Rumunia za pagórkiem: na tym zdjęciu widać samochód dostawczy jadący po ichniejszej drodze krajowej nr 57. To jakieś dwa kilometry ode mnie.
Obrazek

Pomarańczowy budynek policji granicznej, na prawo schowane za drzewami dachy przejścia granicznego po rumuńskiej stronie. Przy zbliżeniu można dostrzec rumuńskie flagi powiewające na słupach.
Obrazek

A to najbliższa wioska, jeszcze serbska. Do niej właśnie się kieruję.
Obrazek

Znowu pojawia się las i... oznaczenia szlaku. A więc cały czas dobrze jechałem, po prostu ktoś sobie zaorał to i owo, normalka. Zaczyna się ostry zjazd. Pofałdowana ziemia trzęsie niemiłosiernie rowerem, pół działającego hamulca również nie pomaga. Kiedy w końcu znalazłem się na dole, to w korycie jakieś wyschniętego potoku trafiłem na tak wciągające błoto, że ledwo się z niego wydostałem! Zziajany, spocony i z bolącymi od hamowania kończynami wpadam do Kaluđerova (Калуђерово, Szőlőshegy). Wioska na samej granicy nie epatuje zamożnością.
Obrazek
Obrazek

Niemal wszyscy mieszkańcy to Serbowie, spis wskazał oprócz nich tylko jednego Czecha i jednego "muzułmanina z narodowości". Mimo to przy wjeździe do miejscowości jest też nazwa węgierska i jeszcze jedna (albo czeska albo rumuńska), a tablice urzędowe wiszą w czterech językach obowiązujących w gminie Bela Crkva. Tym bardziej dziwi ten brak konsekwencji, biorąc pod uwagę jedną nazwę w Kruščicy oraz brak zdecydowania w przypadku języka czeskiego (bo powinien być Bílý Kostel).
Obrazek

Cerkiew prawosławna z 1872 roku, przy niej biały krzyż z datą 1820 i półnagi mężczyzna w klapkach.
Obrazek

Kilkaset metrów za świątynią jest serbskie przejście graniczne. Ruchu za dużego nie widać.
Obrazek

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie skoczyć do najbliższej rumuńskiej miejscowości. Pomyślałem jednak, że jakby mi się tak rozkraczył tam rower, to mógłbym mieć później problem wrócić z nim do Serbii. A to nawet nie połowa dzisiejszej trasy. Z żalem więc odpuściłem i podszedłem pod niedaleki sklep. Wziąłem z półki zimne piwo, a nieuprzejma kobieta za ladą coś wymamrotała. Nie zrozumiałem.
- Dinary czy leje? - syczy. Ano tak, oczywiście, że dinary.
Siadam na zewnątrz na ławce. Starszy facet, pewnie małżonek nieuprzejmej baby, zapytuje o godzinę, a następnie głęboko wzdycha i zabiera się za opróżnianie wszystkich okolicznych pojemników.
Przy sklepie co kilka minut zatrzymuje się samochód na rumuńskich blachach albo Cyganie na niemieckich. Zakupy robią raczej nieduże, głównie patrzą na ceny i jadą dalej. Rok temu miejscowi Czesi mówili, że u Rumunów jest taniej niż w Serbii, ale pewnie papierosy nadal stoją tu niżej niż w EU.

Po przerwie znów wskakuję na rower i sunąc na zachód tymczasowo oddalam się od granicy. Najpierw muszę ponownie podjechać pod górkę, mijam zamkniętą restaurację i zaczynam dłuuugi zjazd. Jednocześnie z lekkim niepokojem spoglądam na niebo, które od północy przybrało ciemne barwy jakby nadchodziła chmura burzowo-deszczowa.
Obrazek

Spoglądam w bok wypatrując skrętu do jeszcze jednej granicznej wioski. Szukam go, szukam i tak... dojeżdżam z powrotem do Beli Crkvi! Okazało się, że interesująca mnie droga była niewielką pylistą szutrówką przez pola, takich tutaj wiele, więc zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że to ona! Patrząc na wieże cerkwi na cmentarzu, którą oglądałem kilka godzin wcześniej, zastanawiam się, czy nie olać wszystkiego i po prostu wrócić na kemping. Bolą mnie kolana, bolą mnie ręce od ciągłego szarpania za rączki a rower zaczął coraz bardziej odmawiać posłuszeństwa, lecz jednak zew przygody wygrywa i ruszam do owej wioski główną arterią, nadkładając ponad sześć kilometrów. Gdy widzę tabliczkę rozpoczynającą Kusić (Кусић, Kusics) jednocześnie mam wszystkiego dość, ale i jestem z siebie dumny.
Obrazek

Kusić jest większą mieściną, bo liczy ponad tysiąc mieszkańców, choć to i tak o ponad połowę mniej niż przed wiekiem. Ponad osiemdziesiąt procent stanowią Serbowie, jest też kilkunastoprocentowa grupa Cyganów, których domy mijam na samym początku.
Obrazek

Zaglądam pod cerkiew, ale ta ma zamkniętą nawet bramę. Przez chwilę waham się nad sklepem przy którym urzęduje kilku żulików, jednak zwalczam tę pokusę i ruszam dalej ulicą Marszałka Tito, na której kończy się asfalt. Zamiast niego trafiam na studnię stojącą pośrodku duktu.
Obrazek

Cmentarz wiejski to jeden z takich serbskich końców świata. Szutrówka za płotem prowadzi do posterunku pograniczników, ale ja skręcam w prawo.
Obrazek

Wkrótce widzę pierwsze słupki graniczne.
Obrazek

Granica z Rumunią biegnie tutaj dziwnie, bowiem szeroką łąką, ale... zygzakami. Podejrzewam, iż przy podziale Banatu w latach 20. ubiegłego wieku ustanowiono ją na rzece Nera, lecz ta później zmieniła swoje koryto. W efekcie rzeka płynie sobie kawałek niżej na południe, a granica wywija zawijasy na pastwisku.
Obrazek
Obrazek

Dosłownie na pastwisku, bowiem na trawie pasą się setki owiec. Jest również sklecony z byle czego szałas, już po rumuńskiej stronie. Na pewno używają go obywatele Serbii, jeden z nich idzie w moją stronę z psami i rowerem, przechodzi sobie spokojnie granicę i wchodzi na wał, którym jadę. Łąka jest w większości rumuńska, lecz od Rumunii nie dostaniemy się na nią suchą stopą, więc Serbowie wykorzystają sytuację i trzymają na niej swoje zwierzęta. Ciekawe, czy mają na to zgodę Rumunów czy na łapu capu? Myślę, że jednak musiały być na to odpowiednie zgody, bo szałas to konstrukcja stała i raczej nikt by nie ryzykował, że przez całe miesiące będzie tam mieszkał na nielegalu, nawet Cyganie; mogłaby by wybuchnąć afera międzynarodowa. Chociaż, może się mylę... Serbowie też mają swoje enklawy na drugim brzegu Nery, ale są to przeważnie tereny leśne.
Obrazek
Obrazek

Kusiło mnie, aby też przejść za słupek, najbliższy jest kilka metrów ode mnie. Powstrzymałem się jednak, bo co uchodzi miejscowym to niekoniecznie turystom z zagranicy. Co prawda nigdy przy Beli Crkvi nie widziałem straży granicznej, lecz po co niepotrzebnie kusić licho? Żałowałem tylko, że nie skorzystałem z rumuńskiego zasięgu i nie zadzwoniłem do domu po unijnych stawkach ;).
Obrazek

Białe niskie słupki noszą daty z lat 50. i zawierają literki PC (Република Србија), są to więc znaki serbskie. Czy zatem szare wysokie słupki należą do Rumunów, czy może oznaczają dokładny przebieg granicy, a rumuńskich tu w ogóle nie ma?
Obrazek

Kucić ma takie położenie, że bliżej mu do rumuńskich osad, niż do serbskich. Za drzewami widać wieżę monastyru przy wiosce Zlatița (serb. Златица, węg. Néraaranyos). Oddalony jest o około pół kilometra, natomiast do Beli Crkvi mamy stąd kilometrów pięć. Zlatița to typowa wymieszana narodowościowa miejscowość Banatu: w czasach Austro-Węgier najwięcej było tam Serbów, nieco mniej Rumunów i jeszcze Czesi. Dziś Rumunii są najliczniejsi, ale Serbów nadal mieszka dużo i do tego jeszcze setka potomków kolonistów znad Wełtawy, którzy posiadają swój katolicki kościół św. Wacława.
Obrazek

Ciekawe, czy tu też nie można fotografować ziem sąsiedniego kraju jak w niektórych polskich województwach?
Obrazek

Niedokończony most na potoku (?) Jaruga, oddzielającym mnie od Kusića.
Obrazek

Granica się oddala, a na łąkach zamiast owiec pojawiają się całe tabuny śmieci. Musieli je wywozić masowo!
Obrazek

Jadę na zachód ziemnymi drogami, totalnie na wyczucie, od pewnego momentu nie jestem już pewien, czy to dobry kierunek. Przecinam lasy, mijam jeziorko. Na skraju pola trafiam na wieżę obserwacyjną, taką samą jaką widziałem obok Kruščicy. Ceglana konstrukcja, z otworami strzelniczymi pośrodku. Stawiam, że to koniec lat 40. lub następna dekada ubiegłego wieku, kiedy to Tito miał na pieńku ze Stalinem.
Obrazek

Dojeżdżam do asfaltu i wreszcie wiem, gdzie jestem. Zaglądam jeszcze nad Nerę, która tym razem na pewnym odcinku w całości jest serbska. Znajduje się tam nieoficjalne kąpielisko, więc spotykam sporo osób i samochodów, niektórzy siedzący w wodzie mi machają :P.
Obrazek

Znad Nery już tylko kilka kilometrów do Beli Crkvi. Znowu udaje mi się zobaczyć nowe zakątki...
Obrazek

...lecz w głowie mam tylko wizję czegoś zimnego do picia! I nagle, jak w jakiejś bajce, pojawia się bar. Prawdziwa spelunka i to na drodze do kempingu! W ogródku siedzi tylko właściciel, ogląda telewizję i wytrwale poluje na muchy. Wieczorem pewnie lokal się zapełni. Zziajany zamawiam piwo i colę.
- Piwo i cola? - dziwi się chłop. To prawie jakby w Czechach zamówić piwo z sokiem. Wypijam prawie duszkiem, lekko stawia mnie na nogi. Na ekranie telewizora pojawia się gębą prezydenta Serbii, lecz barman szybko z niesmakiem zmienia kanał.
Obrazek
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Awatar użytkownika
Pudelek
Posty: 8420
Rejestracja: 2013-07-08, 15:01
Lokalizacja: Oberschlesien

Re: Śladem spomeników

Postautor: Pudelek » 2024-10-04, 11:44

Na kemping wracam wymiętoszony jak stary płaszcz! Miało być trzydzieści pięć kilometrów, a wyszło ponad pięćdziesiąt. Kolejny dzień przeznaczam na relaks i taplanie się w jeziorze!
Obrazek

Jak już wspominałem: kemping w Beli Crkvi jest fajny. Główną klientelą są Serbowie, chociaż zdarzają się bardziej egzotyczni goście - w tym roku był to młody chłopak o hebanowej skórze. Z dziećmi mówił po serbsku, ale z mamą po angielsku. Z międzynarodowego towarzystwa są Brytyjczycy, których terenówkę oblepiono pamiątkami z większości Europy. Jest kamper rumuński, słoweński i niemiecki (obsada tego ostatniego zawsze tkwi w tej samej pozycji, nawet się zastanawiałem, czy żyją). Są dwie Francuzki na rowerach. I Czesi w namiocie na jedną noc. A także Bośniacy. Nikt z nich nie rzuca się w oczy, bo prawie cały czas siedzą przy laptopach. My po raz trzeci śpimy w przyczepie rodem z Holandii. Właściciel kempingu był na tyle miły, że zarezerwowaną zamienił na lepszą, z zadaszonym wejściem. Leżaki musiałem samemu ukraść z plaży ;).
Obrazek

Kolejny plus to względny spokój. Na sąsiednim kempingu cały czas hałasuje muzyka, którą czasami słychać przez jezioro, choć na ich plaży prawie nikt się nie kąpie. Dochodzą też stamtąd dziwne piski, jakby godzinami zarzynano prosiaka. Z szosy dobiega warkot ścigających się motocykli, a za płotem na polach... ścigają się traktory. Nasz kemping Oaza wydaje się enklawą zawieszoną w lenistwie i braku pośpiechu.
Obrazek

Jedynym prawdziwym minusem jest odległość od gastronomii. Najbliższa znajduje się nad głównym z belocrkvińskich jezior, czyli dwa i pół kilometra od kempingu. Niby niedużo, ale w dwie strony robi już się pięć. Rok temu stołowaliśmy się tam w jednej z knajpek na wolnym powietrzu, lecz tym razem dzieje się tam coś złego... Beach bary pozamykane na głucho albo polikwidowane. A "nasz" lokal wraz z sąsiednim obklejony taśmami z groźnymi napisami. Sanepid? A może skarbówka, bo otaśmowano również lodówki z piwem! Ruszyliśmy w stronę centrum Beli Crkvi, potem jednak stwierdziliśmy, że to za daleko i wróciliśmy na kemping. Błąd - zaledwie kilkaset metrów dalej była spelunka, którą odkryłem kolejnego dnia na rowerze. Pierwszego wieczoru na kolację były zatem chipsy i wino.
Na drugi dzień zdecydowaliśmy się skorzystać z jedynej restauracji przy głównym jeziorze. To dziwny obiekt. Zawsze jest tam pusto, zawsze! Jedzenie nawet akceptowalne, ale ciągle mam wrażenie, że przeszkadzamy obsłudze. Tak było i tym razem, ale po posprzątaniu stołu z okruszków kolację spożyliśmy. Inni mieli mniej szczęścia, kelner udawał, że ich nie widzi. A potem... spelunka. Pełna, sami faceci. Zamawiam piwo (150 dinarów) i rakiję (100 dinarów) i znowu faux pas, bo bez wody do popicia ;). Niektórzy zerkają na telewizor, gdzie Partizan Belgrad grał w Lublinie z Dynamem Kijów. Ciekawie wyglądali serbscy Murzyni z cyrylicą na koszulkach. Partizanowi nie pomogli, Dynamo wygrało 6-2.
Trzeciego dnia, tego przeznaczonego na relaks, zdecydowałem się ponownie wypożyczyć rowery. Mój rozpadający się po długiej wyprawie, a dla Teresy jakiś z powietrzem w oponach, który jako tako jeździł. Postanowiliśmy poszukać jedzenia gdzieś dalej na mieście, ale najpierw chciałem pokazać Teresie cmentarz prawosławny. Po drodze... dopadł nas deszcz. Intensywny, ale ciepły. Jak się potem okazało - jedyny w czasie całego wyjazdu. Początek przeczekaliśmy pod jednym domem, gdzie mizialiśmy kota. Resztę pod drzewami na cmentarzu, gdzie mijało nas kilka starszych kobiet w czarnych ubraniach. Deszcz wkrótce ustał, ale było widać, że nad górami przechodzi burza z wyładowaniami.
Obrazek
Obrazek

Powietrze zaczęło parować, kręciło w nosie. Znowu oglądam groby. Znalazłem pojedyncze z napisami po rumuńsku, jest też jeden z sierpem i młotem. Koledzy z forum austro-węgierskiego zidentyfikowali mi generała majora Alexandra Milenkovića: był artylerzystą, przez pewien czas dowodził m.in. regimentem artylerii z Lwowa. Po śmierci zażyczył sobie kremacji (był prawosławnym), ale w państwie Habsburgów nie było ani jednego krematorium, kościół katolicki zabraniał spopielania. Zwłoki przewieziono z Grazu do Monachium, a potem - jako prochy - do Weißkirchen. Podejrzewam, że Milenković może być najwyższym stopniem Serbem służącym pod banderą Franciszka Józefa.
Obrazek

Niedaleko głównej drogi znajdujemy bar, gdzie stołują się miejscowi. Bałkański fast food. Za niecałe pięćdziesiąt złotych dostaliśmy gurmańską pljeskavicę (z kaszkawałem i boczkiem), banjalucki ćevapi (grubszy niż standardowy), chleb i trzy piwa. Smakowało obłędnie, a jeszcze przyplątał się słodki kociak, którego miejscowy karmili surowym mięsem.
Obrazek
Obrazek

Główna droga, jak zwykle w letni wieczór, jest zamknięta dla samochodów. Grupka panów urządza sobie małą imprezkę na schodkach. Przejeżdżający samochód z rumuńskimi rejestracjami macha wesoło w ich kierunku.
Obrazek

Powoli zaczyna się ściemniać. Na jednej z ulic dostrzegam tabliczkę z nazwą Wendelini Gasse i towarzystwa ubezpieczeniowego Dunav. Pamiątka po niemieckiej przeszłości miasta.
Obrazek

Graffiti, którym wysmarowana jest cała Serbia, Czarnogóra i pół Bośni. Kad se vojska na Kosovo vrati... to wyjedzie stamtąd w trumnach - tak sobie dopowiedziałem.
Obrazek

W spelunce właściciel już nas poznaje.
- Piwo i rakii... Bez wody - kiwa głową, zanim zdążyłem się odezwać.
Dziś jest nawet kilka pań, wielki pies chcący się bawić i listonosz. A w tv znowu mecz, lecz tym razem eliminacje olimpijskie, bo zbliżał się Paryż. Znów Ukraińcy, tym razem przegrali z Irakiem. Mężczyźni nie udający kobiet.
Obrazek

Pędząc w ciemnościach po wyjeździe z miasta wymyślam, żeby zajrzeć jeszcze na skraj Vračev Gaju (Врачев Гај, Vracsevgáj), wioski położonej kawałek za kempingiem. Miejscowość jednak śpi, nie widać tam życia, za to wracając na kemping spotykamy... przejechanego borsuka.
Obrazek
Obrazek

Ostatni wieczór w Wojwodinie. Kemping szybko kładzie się spać lub do laptopów. O dwudziestej trzeciej tylko pojedynczy wędkarze siedzą nad wodą.
Obrazek

Do tej pory Bela Crkva była na końcu bałkańskiej przygody, w tym roku prawie na początku, bo jutro jedziemy dalej na południe. Za Dunaj!
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Awatar użytkownika
Coldman
Posty: 1288
Rejestracja: 2020-05-19, 22:34
Lokalizacja: Wysoczyzna Kaliska

Re: Śladem spomeników

Postautor: Coldman » 2024-10-04, 22:41

A ludzie się tam Wami interesowali? Skąd żeście się tam wzięli na tym końcu świata :D
Świat gór! Aby go nazwać swoim, trzeba zainwestować znacznie więcej niż krótkotrwałą radość oczu. I może dlatego właśnie człowiek naprawdę kochający góry chce znosić trudy, wyrzeczenia i niebezpieczeństwa na ich skalnych szlakach
Awatar użytkownika
Pudelek
Posty: 8420
Rejestracja: 2013-07-08, 15:01
Lokalizacja: Oberschlesien

Re: Śladem spomeników

Postautor: Pudelek » 2024-10-04, 23:14

Czasem się zdarza, że siedząc na jakimś zadupiu miejscowy zagaduję skąd jestem i się trochę dziwią... Ale to jednak nie jakiś Sudan, turyści się tam zdarzają... choć zazwyczaj nie piją piwa pod sklepem, to fakt :P
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości